Globalizacja - Joseph E. Stiglitz - ebook

Globalizacja ebook

Joseph E. Stiglitz

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Autor - wybitny uczony, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2001 roku - przedstawia "blaski i cienie" dotychczasowego procesu globalizacji. Omawia błędy popełnione przez rządy i instytucje międzynarodowe, niespełnione obietnice, zaistniałe sytuacje kryzysowe oraz działania Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Krytykując obecne mechanizmy, przedstawia także propozycje reform zmierzających do tego, by proces globalizacji nie odbywał się jedynie w interesie najbogatszych, lecz by nowy światowy ład ekonomiczny przyczyniał się do rozwoju krajów najbiedniejszych. 
 
Napisałem tę książkę dlatego, że (...) widziałem na własne oczy, jak bardzo niszczycielski może być wpływ globalizacji na kraje rozwijające się, a zwłaszcza na najuboższe spośród nich. Jestem przekonany, że globalizacja - zniesienie barier krępujących wolny handel i ściślejsza integracja gospodarki w skali międzynarodowej - może być siłą służącą dobru i że potencjalnie może poprawić sytuację wszystkich ludzi na świecie, a w szczególności ubogich. Ale sądzę też, że aby tak się stało, sposób, w jaki jest ona przeprowadzana, (...) powinno się gruntownie przemyśleć od nowa. 
[Joseph Stiglitz, fragment Przedmowy] 

 

Książka przeznaczona dla studentów wyższych lat wszystkich uczelni na kierunkach ekonomii, zarządzania i marketingu, socjologii i innych nauk społecznych oraz menedżerskich do przedmiotów: Globalizacja, Współczesne problemy globalizacji, Gospodarka światowa, Współczesne problemy zarządzania. Jest to lektura obowiązkowa także dla wszystkich tych, którzy chcą wyrobić sobie własne zdanie na temat przeszłości oraz przyszłości globalizacji i jej wpływu na życie przeciętnego człowieka. 
[Opis okładkowy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (5) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Mojej Matce i mojemu Ojcu, którzy nauczyli mnie nie być obojętnym, oraz Anyi, która łącząc moje wysiłki w całość, stworzyła coś więcej.

Joseph E.

Stiglitz

Globalizacja

Przekład

Hanna Simbierowicz

WYDAWNICTWO NAUKOWE PWN WARSZAWA 2004

 

Copyright © 2002 by Joseph E. Stiglitz All rights reserved

 

Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Goszko

 

Fotografia na okładce FORUM/REUTERS/Mario Laportai

 

Redaktor Hanna Ferens

 

Redaktor inicjujący Joanna Perzyńska

Copyright © for the Polish edition by

Wydawnictwo Naukowe PWN SA Warszawa 2004

 

ISBN 83-01-14205-7

Wydawnictwo Naukowe PWN SA

00-251 Warszawa, ul. Miodowa 10

tel. (0 22) 69 54 321

faks (0 22) 69 54 031

e-mail: [email protected]

www.pwn.pl

 

Spis treści

 

Przedmowa

Podziękowania

Rozdział 1. Nadzieje pokładane w instytucjach globalnych

Rozdział 2. Złamane obietnice

Rozdział 3. Wolność wyboru?

Rozdział 4. Kryzys w Azji Wschodniej: w jaki sposób polityka MFW doprowadziła świat na skraj globalnego krachu

Rozdział 5. Kto zgubił Rosję?

Rozdział 6. Nieuczciwe prawa uczciwego handlu i inne wybiegi

Rozdział 7. Lepsze drogi ku gospodarce rynkowej

Rozdział 8. Inny plan MFW

Rozdział 9. Droga przed nami

Przypisy

Przedmowa

 

W 1993 roku rozstałem się ze światem akademickim, żeby podjąć pracę w Zespole Doradców Ekonomicznych prezydenta Billa Clintona. Po latach badań i nauczania była to moja pierwsza styczność z podejmowaniem decyzji politycznych, a co ważniejsze — ze światem polityki. Z Zespołu Doradców Ekonomicznych przeszedłem w 1997 roku do Banku Światowego, gdzie prawie przez trzy lata, do stycznia 2000 roku, pracowałem na stanowisku głównego ekonomisty i wiceprezesa. Nie mógłbym wybrać bardziej fascynującego okresu na włączenie się do polityki. Byłem w Białym Domu, kiedy Rosja zaczęła swą transformację od komunizmu do rynku, i pracowałem w Banku w czasie kryzysu finansowego, który wybuchł w Azji Wschodniej w 1997 roku, a potem rozprzestrzenił się na cały świat. Zawsze interesowałem się rozwojem gospodarczym i to, co zobaczyłem, radykalnie zmieniło moje poglądy zarówno na globalizację, jak i na rozwój. Napisałem tę książkę dlatego, że podczas pracy w Banku widziałem na własne oczy, jak bardzo niszczycielski może być wpływ globalizacji na kraje rozwijające się, a zwłaszcza na najuboższe spośród nich. Jestem przekonany, że globalizacja — zniesienie barier krępujących wolny handel i ściślejsza integracja gospodarki w skali międzynarodowej — może być siłą służącą dobru i że potencjalnie może poprawić sytuację wszystkich ludzi na świecie, a w szczególności ubogich. Ale sądzę też, że aby tak się stało, sposób, w jaki jest przeprowadzana (chodzi między innymi o międzynarodowe porozumienia handlowe, które odegrały tak dużą rolę w znoszeniu tych barier, oraz politykę narzucaną krajom rozwijającym się w procesie globalizacji), powinno się gruntownie przemyśleć od nowa.

Jako profesor dużo czasu poświęcałem na badania i przemyślenia dotyczące zagadnień gospodarczych i społecznych, którymi przyszło mi się zajmować w ciągu siedmiu lat spędzonych w Waszyngtonie. Uważam, że ważne jest patrzenie na problemy bez emocji, odłożenie na bok ideologii i przyjrzenie się danym empirycznym przed podjęciem decyzji o najlepszym sposobie postępowania. Niestety, chociaż raczej nie powinno to budzić zdziwienia, w czasie, gdy pracowałem w Białym Domu jako członek, a następnie przewodniczący Zespołu Doradców Ekonomicznych (grupy trzech mianowanych przez prezydenta ekspertów udzielających amerykańskiej władzy wykonawczej porad z zakresu ekonomii), oraz później w Banku Światowym, widziałem, że u podstaw decyzji często leżały względy ideologiczne i polityczne. W wyniku tego podejmowano wiele błędnych działań, takich, które nie rozwiązywały danego problemu, natomiast odpowiadały interesom czy przekonaniom ludzi mających władzę. Francuski intelektualista Pierre Bourdieu pisał, że politycy powinni w większym stopniu zachowywać się jak badacze i angażować się w debatę naukową opartą na niepodważalnych faktach i danych. Niestety zbyt często zdarzało się coś odwrotnego, zbyt często uczeni zajmujący się przygotowywaniem zaleceń dotyczących polityki upolityczniali się i zaczynali naginać dane tak, by pasowały do poglądów rządzących.

Chociaż moja kariera akademicka nie przygotowała mnie do wszystkiego, z czym się zetknąłem w Waszyngtonie, to jednak przygotowała mnie przynajmniej pod względem profesjonalnym. Przed przyjściem do Białego Domu dzieliłem czas poświęcany na badania i pisanie między abstrakcyjną, matematyczną ekonomię (przyczyniając się do rozwoju gałęzi ekonomii, którą potem nazwano ekonomią informacji) oraz dziedziny bliższe praktyki, takie jak ekonomia sektora publicznego, rozwój oraz polityka pieniężna. Spędziłem ponad dwadzieścia pięć lat na pisaniu o takich zagadnieniach, jak problem upadłości, nadzór właścicielski oraz jawność i dostępność informacji (co ekonomiści nazywają przejrzystością). Sprawy te okazały się rozstrzygające, kiedy w 1997 roku rozpoczął się światowy kryzys finansowy. Przez blisko dwadzieścia lat uczestniczyłem też w dyskusjach na temat przechodzenia od gospodarki komunistycznej do gospodarki rynkowej. Moje doświadczenia dotyczące sposobów przeprowadzania takiej transformacji sięgają roku 1980, kiedy po raz pierwszy dyskutowałem o tych sprawach z przywódcami Chin, wkraczających na drogę wiodącą ku gospodarce rynkowej. Jestem zdecydowanym zwolennikiem przyjętej przez Chińczyków polityki stopniowych zmian, która dowiodła swej słuszności w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci, i zdecydowanym krytykiem niektórych popadających w skrajność strategii reformatorskich (takich jak „terapia szokowa”), które poniosły sromotną porażkę w Rosji i niektórych innych krajach byłego Związku Sowieckiego.

Moje zaangażowanie w sprawy rozwoju datuje się nawet wcześniej — sięga okresu, który spędziłem w Kenii na placówce naukowej. Były to lata 1969-1971, czyli krótko po uzyskaniu przez ten kraj niepodległości w 1963 roku. Niektóre z moich najważniejszych prac teoretycznych zostały zainspirowane tym, co tam zobaczyłem. Wiedziałem, że wyzwania, przed którymi stanęła Kenia, były trudne, ale miałem nadzieję, że można coś uczynić dla poprawy losu miliardów ludzi żyjących w skrajnej nędzy tam i gdzie indziej na świecie. Ekonomia może się wydawać nauką suchą, dostępną tylko dla wtajemniczonych, jednak w rzeczywistości dobra polityka ekonomiczna może zmienić życie tych biedaków. Jestem przekonany, iż poszczególne rządy powinny—i mogą—zastosować taką politykę, która pomoże w rozwoju ich krajów, a jednocześnie zapewni, że owoce wzrostu będą dzielone bardziej równomiernie. Aby wymienić tylko jeden problem — jestem zwolennikiem prywatyzacji (sprzedaży spółkom prywatnym, powiedzmy, monopoli będących własnością państwa), ale tylko takiej, która się przyczynia do zwiększenia efektywności przedsiębiorstw i obniżenia cen płaconych przez konsumentów. Prawdopodobieństwo, że tak będzie, jest większe wtedy, gdy na rynku panuje konkurencja; jest to jeden z powodów, dla których popieram zdecydowaną politykę sprzyjającą konkurencji.

Istniał ścisły związek między polityką, za jaką się opowiadałem zarówno w Białym Domu, jak i w Banku Światowym, a moimi wcześniejszymi, w dużej mierze teoretycznymi pracami z zakresu ekonomii, z których większość dotyczyła niedoskonałości rynku — dlaczego rynki nie funkcjonują w sposób doskonały, czyli zgodnie z uproszczonymi modelami, zakładającymi doskonałą konkurencję i doskonałą informację. Przy tworzeniu polityki korzystałem ze swego dorobku z zakresu ekonomii informacji, w szczególności dotyczącego asymetrii informacji — różnic w informacjach posiadanych przez, powiedzmy, robotnika i jego pracodawcę, pożyczkodawcę i pożyczkobiorcę, firmę ubezpieczeniową i ubezpieczającego się. Ta asymetria występuje powszechnie w każdej gospodarce. Badania nad tym zagadnieniem stworzyły podstawy bardziej realistycznych teorii rynku pracy i rynku finansowego, wyjaśniając na przykład, dlaczego występuje bezrobocie i dlaczego ci, którzy najbardziej potrzebują kredytu, często nie mogą go otrzymać — dlaczego istnieje, by użyć żargonu ekonomistów, racjonowanie kredytu. W standardowych modelach, którymi ekonomiści posługiwali się od pokoleń, dowodzono, że rynek funkcjonuje doskonale — w niektórych nawet zaprzeczano, że istnieje autentyczne bezrobocie — albo że jedyną przyczyną istnienia bezrobocia są zbyt wysokie płace, sugerując oczywiste lekarstwo: obniżenie płac. Ekonomia informacji, dysponująca lepszymi analizami rynków pracy, kapitału i produktów, pozwala na konstruowanie modeli makroekonomicznych zapewniających lepszy wgląd w zagadnienie bezrobocia, modeli wyjaśniających fluktuacje, recesje i kryzysy, którymi naznaczony był kapitalizm od początków swego istnienia. Teorie te mają ważkie implikacje dla polityki — niektóre z nich są oczywiste niemal dla każdego, kto ma kontakt z rzeczywistością — na przykład, że jeśli się podniesie stopy procentowe do niebotycznego poziomu, to wysoce zadłużone firmy mogą być zmuszone do ogłoszenia bankructwa, co będzie złe dla gospodarki. Chociaż myślałem, że takie zalecenia dla polityki są oczywiste, były one sprzeczne z tymi, przy których częstokroć upierał się Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Strategie autorstwa MFW, po części oparte na nieaktualnym już założeniu, że rynek sam przez się prowadzi do efektywnych rozwiązań, nie dopuszczały do pożądanych ingerencji państwa w rynek, czyli stosowania środków, które mogą doprowadzić do wzrostu gospodarczego i sprawić, by wszystkim lepiej się wiodło. Tym, o co chodziło podczas wielu sporów, które opisuję na następnych stronach, była zatem kwestia idei i wynikających z tych idei koncepcji dotyczących roli państwa.

Idee te odgrywały ważną rolę nie tylko w nadawaniu kształtu zaleceniom odnoszącym się do spraw rozwoju, zarządzania kryzysami i transformacji systemowej. Według mnie mają one także kluczowe znaczenie przy reformowaniu instytucji międzynarodowych, które powinny być motorem rozwoju gospodarczego, zarządzać kryzysami i ułatwiać przekształcanie systemu gospodarczego. Moje badania nad problematyką informacji wyczuliły mnie szczególnie na konsekwencje braku informacji. Byłem zadowolony, gdy widziałem, iż podczas światowego kryzysu finansowego w latach 1997-1998 kładziono nacisk na znaczenie przejrzystości, ale zasmucała mnie hipokryzja polegająca na tym, że instytucje — MFW i Ministerstwo Skarbu USA — które podkreślały znaczenie przejrzystości w odniesieniu do Azji Wschodniej, same należały do najmniej przejrzystych spośród tych, z którymi zetknąłem się w życiu publicznym. To dlatego w dyskusjach nad reformami podkreślam konieczność większej przejrzystości, zwiększenia dostępu obywateli do informacji o tym, co te instytucje robią, konieczność pozwolenia, by ci, których dotyka ich polityka, mieli więcej do powiedzenia przy jej formułowaniu. Analiza roli informacji w instytucjach politycznych wynikała w sposób całkiem naturalny z mojej wcześniejszej pracy nad rolą informacji w ekonomii.

Jednym z ekscytujących aspektów przyjścia do Waszyngtonu była sposobność nie tylko lepszego zrozumienia pracy rządu, ale również zaproponowania pewnych sposobów patrzenia na sprawy, do których prowadziły moje prace badawcze. Na przykład, będąc przewodniczącym Zespołu Doradców Ekonomicznych Billa Clintona, starałem się wypracować politykę gospodarczą i filozofię, które by traktowały państwo i rynek jako uzupełniające się nawzajem i współdziałające oraz dostrzegały, iż wprawdzie rynek zajmuje centralne miejsce w gospodarce, państwo jednak też ma do odegrania ważną, aczkolwiek ograniczoną, rolę. Studiowałem zawodność zarówno rynku, jak i państwa, i nie byłem tak naiwny, aby myśleć, że państwo może naprawić każde niepowodzenie rynku. Nie byłem też na tyle niemądry, aby sądzić, iż rynek sam z siebie rozwiąże wszelkie problemy społeczne. Nierówności, bezrobocie, zanieczyszczenie środowiska — wszystko to były sprawy, w których państwo musiało odgrywać ważną rolę. Pracowałem nad inicjatywą „przeobrażenia państwa” — sprawienia, by stało się bardziej efektywne i bardziej odpowiedzialne. Widziałem bowiem, gdzie nie było ani takie, ani takie. Rozumiałem, jak trudno jest dokonać zmian, ale uważałem, iż ulepszenia, choćby umiarkowane, były możliwe. Kiedy przeszedłem do Banku Światowego, miałem nadzieję na spojrzenie z tej wyważonej perspektywy na znacznie trudniejsze problemy, z jakimi boryka się rozwijający się świat, oraz zastosowanie w odniesieniu do nich lekcji, których się nauczyłem.

Podczas pracy w administracji Clintona lubiłem brać udział w debatach politycznych, wygrywając jedne bitwy i przegrywając inne. Pozycja członka gabinetu prezydenta dawała mi możliwość nie tylko obserwowania dyskusji i tego, jak były rozstrzygane, lecz także uczestniczenia w nich, zwłaszcza wtedy, gdy dotyczyły zagadnień ekonomicznych. Wiedziałem, że liczyły się idee, ale tak samo liczyła się polityka, toteż jednym z moich zajęć było przekonanie innych, iż to, za czym się opowiadałem, było dobre nie tylko z ekonomicznego, lecz również z politycznego punktu widzenia. Natomiast kiedy przeniosłem się na arenę międzynarodową, odkryłem, że żaden z tych punktów widzenia nie dominował przy wypracowywaniu decyzji, zwłaszcza w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Decyzje były podejmowane na podstawie czegoś, co wydawało się kuriozalną mieszanką ideologii i złej ekonomii, jakiegoś dogmatu, który czasami ledwie skrywał partykularne interesy. Kiedy wybuchały kryzysy, MFW zalecał przestarzałe, nieodpowiednie, jakkolwiek „standardowe”, rozwiązania, bez rozważania ich skutków dla ludzi żyjących w krajach, którym kazano je stosować. Rzadko spotykałem się z przewidywaniami na temat tego, jak dana polityka wpłynie na poziom ubóstwa. Rzadko widywałem wnikliwe omówienia i analizy konsekwencji odmiennych rozwiązań. Było tylko jedno jedyne zalecenie. Nie poszukiwano alternatywnych opinii. Zniechęcano do otwartych, szczerych debat — nie było na nie miejsca. Zaleceniami dotyczącymi polityki kierowała ideologia i od poszczególnych krajów oczekiwano, że bez dyskusji będą się stosowały do wytycznych MFW.

Taka postawa była dla mnie żenująca. I nie chodzi tylko o to, że często przynosiła kiepskie efekty; ona była antydemokratyczna. W życiu prywatnym nigdy nie kierujemy się jakimiś ideami na ślepo, bez poszukiwania alternatywnych rozwiązań. Natomiast wszystkie kraje na świecie instruowano, że tak właśnie mają postępować. Problemy, w obliczu których stają kraje rozwijające się, są trudne, a MFW często wzywa się dopiero w najgorszej sytuacji, wtedy, gdy wybucha kryzys. Jednakże przepisane lekarstwa zawodziły równie często lub nawet częściej, niż okazywały się skuteczne. Zalecana przez MFW polityka dostosowań strukturalnych — zaprojektowana po to, by pomóc danemu krajowi w przystosowaniu się do sytuacji kryzysowej, jak również do utrzymującego się przez dłuższy czas braku równowagi—prowadziła w wielu kraj ach do głodu i rozruchów. Nawet wówczas, gdy wyniki nie były aż tak tragiczne, gdy udawało się na chwilę podreperować wzrost gospodarczy, korzyści na ogół w nieproporcjonalnie dużym stopniu przypadały dobrze sytuowanym, natomiast ludzie znajdujący się na samym dole drabiny dochodów niejednokrotnie popadali w jeszcze większą biedę. Zdumiewało mnie, że taka polityka nie była kwestionowana przez wiele osób mających władzę w MFW, przez tych, którzy podejmowali najważniejsze decyzje. Kwestionowali ją często ludzie w krajach rozwijających się, ale wielu z nich tak bardzo obawiało się utraty środków finansowych udostępnianych przez Fundusz, a tym samym również przez innych, że jeśli w ogóle wyrażali swoje wątpliwości, to czynili to w sposób możliwie najbardziej oględny i jedynie prywatnie. Chociaż nikt nie był zadowolony z dolegliwości często towarzyszących realizacji programów MFW, to w Funduszu po prostu zakładano, że obojętnie jakie dolegliwości powstaną, są one konieczną częścią cierpień, które muszą się stać udziałem poszczególnych krajów na drodze do skutecznie funkcjonującej gospodarki rynkowej, i że proponowane środki w rzeczywistości zmniejszą cierpienia, jakie te kraje musiałyby znosić w przyszłości.

Niewątpliwie trochę cierpień było konieczne. Jednak w mojej ocenie ich rozmiar w krajach rozwijających się, będący efektem takiego, a nie innego kierowania procesem globalizacji i rozwoju przez MFW i międzynarodowe organizacje gospodarcze, wykraczał daleko poza konieczność. Sprzeciw wobec globalizacji nasilał się nie tylko z powodu widocznych szkód wyrządzonych krajom rozwijającym się przez politykę napędzaną przez ideologię, lecz także w wyniku nierówności w światowym systemie handlu. Dzisiaj już tylko niewielu — nie licząc tych, którzy mają osobisty interes w niedopuszczaniu na własny rynek dóbr wytwarzanych przez biedne kraje — broni hipokryzji polegającej na udawaniu, że pomaga się krajom rozwijającym się przez zmuszanie ich do otwierania rynków przed produktami z rozwiniętych krajów przemysłowych i jednoczesne utrzymywanie ochrony własnych rynków, czyli polityki sprawiającej, że bogaci stają się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi — i coraz bardziej rozeźleni.

Barbarzyński atak z 11 września 2001 roku uświadomił nam z całą mocą, że wszyscy zamieszkujemy jedną planetę. Jesteśmy wspólnotą globalną i podobnie jak wszelkie wspólnoty, po to żebyśmy mogli razem egzystować, musimy przestrzegać pewnych zasad. Zasady te muszą być uczciwe i sprawiedliwe — i być postrzegane jako takie. Trzeba w nich zwracać należytą uwagę zarówno na słabych, jak i na potężnych, muszą odzwierciedlać elementarne poczucie przyzwoitości i sprawiedliwości społecznej. W dzisiejszym świecie zasady te należy ustalać w toku procesu demokratycznego. Powinny to być zasady zapewniające, że różne ciała zarządzające i organy władzy będą brały pod rozwagę pragnienia i potrzeby wszystkich tych, na których życie oddziałują decyzje podejmowane na drugim końcu świata, i będą reagowały na te potrzeby.

 

Książka niniejsza jest oparta na moich osobistych doświadczeniach. Nie ma w niej nawet w przybliżeniu tak dużo przypisów i cytatów jak w pracy o charakterze akademickim. Zamiast tego starałem się opisać wydarzenia, których byłem świadkiem, i opowiedzieć niektóre z zasłyszanych historii. Nie ma tu świeżych śladów zbrodni. Nie znajdziecie niezbitych dowodów na straszliwy spisek Wall Street i MFW, mający na celu zawładnięcie światem. Nie wierzę w istnienie takiego spisku. Prawda jest bardziej subtelna. Często chodzi o ton głosu albo o spotkanie za zamkniętymi drzwiami, albo o notatkę przesądzającą wynik dyskusji. Wielu ludzi, których krytykuję, powie, że się mylę; mogą nawet przedstawić dowody zaprzeczające moim ocenom wydarzeń. Sam mogę jedynie zaproponować własną interpretację tego, co widziałem.

Kiedy zaczynałem pracę w Banku Światowym, miałem zamiar poświęcić najwięcej czasu zagadnieniom rozwoju gospodarczego i problemom krajów usiłujących przejść do gospodarki rynkowej, ale sprawy światowego kryzysu finansowego i dyskusje na temat zreformowania międzynarodowej architektury gospodarczej — czyli sposobu rządzenia międzynarodowym systemem gospodarczym i finansowym — tak, by globalizacja stała się bardziej ludzka, efektywna i godziwa, zabrały mi sporą część czasu. Odwiedziłem dziesiątki krajów na całym świecie i rozmawiałem z tysiącami urzędników państwowych, z ministrami finansów, szefami banków centralnych, naukowcami, osobami zajmującymi się sprawami rozwoju, ludźmi z organizacji pozarządowych, bankowcami, przedsiębiorcami, studentami, działaczami politycznymi i rolnikami. Byłem u islamskich partyzantów na Mindanao (filipińskiej wyspie od dawna znajdującej się w stanie bezustannej rebelii), przemierzałem Himalaje, żeby zobaczyć szkoły w odległych zakątkach Bhutanu lub system irygacyjny w pewnej nepalskiej wiosce, widziałem efekty systemów kredytowych dla rolników oraz programów aktywizacji kobiet w Bangladeszu, obserwowałem skutki programów zmniejszania biedy na wsiach w niektórych najuboższych, górskich regionach Chin. Widziałem, jak tworzy się historia, i nauczyłem się z tego wiele. Starałem się wydobyć istotę tego, co widziałem i czego się nauczyłem, i przedstawić ją w tej książce.

Mam nadzieję, że moja książka zapoczątkuje debatę — debatę, która nie powinna się toczyć wyłącznie za zamkniętymi drzwiami gabinetów rządowych i organizacji międzynarodowych czy nawet w bardziej otwartej atmosferze na uniwersytetach. Ci, na których życie będą wpływać decyzje dotyczące sposobu kierowania globalizacją, mają prawo do uczestniczenia w tej debacie, a także do dowiedzenia się, jak podejmowano te decyzje w przeszłości. Książka ta powinna również dostarczyć więcej informacji o wydarzeniach ubiegłej dekady. Dysponowanie większą ilością informacji z pewnością prowadzi do lepszej polityki, a lepsza polityka — do lepszych wyników. Jeśli tak się stanie, to będę miał poczucie, że wniosłem w to pewien wkład.

Podziękowania

 

Lista osób, którym jestem wielce zobowiązany, a bez których książka ta nie mogłaby powstać, jest nieskończenie długa. Prezydent Bill Clinton oraz prezes Banku Światowego Jim Wolfensohn, dając mi możliwość służenia mojemu krajowi i ludziom w rozwijającym się świecie, dali mi również szansę, stosunkowo rzadką w przypadku naukowca, wyrobienia sobie pojęcia o procesie podejmowania decyzji wpływających na życie każdego z nas. Jestem wdzięczny setkom kolegów z Banku Światowego nie tylko za ożywione dyskusje, jakie toczyliśmy przez lata na wszystkie tematy omawiane w tej książce, lecz również za dzielenie się ze mną wieloletnimi doświadczeniami zdobytymi na tym polu. Koledzy ci pomogli mi także zorganizować wiele podróży, które zapewniły mi unikatową możliwość przyjrzenia się temu, co się działo w krajach rozwijających się. Waham się przed wybraniem kogokolwiek z nich, żeby nie urazić innych, ale wykazałbym się niesumiennością, gdybym nie wyraził wdzięczności przynajmniej niektórym spośród tych, z którymi współpracowałem najściślej. Byli to: Masood Ahmed, Lucie Albert, Amar Bhattacharya, Franęois Bourgignon, Gerard Caprio, Ajay Chhibber, Uri Dadush, Carl Dahlman, Bill Easterly, Giovanni Ferri, Coralie Gevers, Noemi Giszpenc, Maria lonata, Roumeen Islam, Anupam Khanna, Lawrence MacDonald, Ngozi Ojonjo-Iweala, Guillermo Perry, Boris Pleskovic, Jo Ritzen, Halsey Rogers, Lyn Squire, Vinod Thomas, Maya Tudor, Mike Walton, Shahid Yusuf i Hassan Zaman.

Inne osoby z Banku Światowego, którym chciałbym podziękować, to: Martha Ainsworth, Myrna Alexander, Shaida Badiee, Stijn Claessens, Paul Collier, Kemal Dervis, Dennis de Tray, Shanta Devarajan, Ishac Diwan, David Dollar, Mark Dutz, Alan Gelb, Isabel Guerrero, Cheryl Gray, Robert Holzman, Ishrat Husain, Greg Ingram, Manny Jimenez, Mats Karlsson, Danny Kaufman, loannis Kessides, Homi Kharas, Aart Kray, Sarwar Lateef, Danny Leipziger, Brian Levy, Johannes Linn, Oey Astra Meesook, Jean-Claude Milleron, Pradeep Mitra, Mustapha Nabli, Gobind Nankani, John Nellis, Akbar Noman, Fayez Omar, John Page, Guy Pfeffermann, Ray Rist, Christof Ruehl, Jessica Seddon, Marcelo Selowski, Jean Michel Severino, Ibrahim Shihata, Sergio Shmuckler, Andres Solimano, Eric Swanson, Marilou Uy, Tara Viswanath, Debbie Wetzel, David Wheeler i Roberto Zagha.

Wyrazy wdzięczności zechcą też przyjąć liczne osoby z innych międzynarodowych organizacji gospodarczych, z którymi dyskutowałem wiele poruszanych tu zagadnień, między innymi: Rubens Ricupero z UNCTAD (Konferencji Narodów Zjednoczonych do spraw Handlu i Rozwoju), Marc Malloch Brown z UNDP (Programu Rozwoju Narodów Zjednoczonych), Enrique Iglesias, Nancy Birdsall i Ricardo Haussman z Międzyamerykańskiego Banku Rozwoju, Jacques de Larosiere, były szef Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBRD), jak również całe zastępy osób z regionalnych biur ONZ oraz z Azjatyckiego Banku Rozwoju i Afrykańskiego Banku Rozwoju. Oprócz kolegów z Banku Światowego zapewne najczęściej współpracowałem z kolegami z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i chociaż z następnych stron będzie jasno wynikało, że często nie zgadzałem się w dużej mierze z tym, co robili i w jaki sposób, to jednak wiele się nauczyłem od nich i z dyskusji, jakie toczyliśmy, a także — co nie najmniej ważne — lepiej zrozumiałem ich sposób myślenia. Chcę powiedzieć wyraźnie: mimo że jestem bardzo krytyczny, to doceniam duży trud, jaki wkładają, pracując w ciężkich warunkach, jak również ich gotowość do o wiele większej otwartości i swobodniejszych dyskusji na płaszczyźnie osobistej, niż mogą sobie na to pozwolić na płaszczyźnie oficjalnej.

Jestem także wdzięczny licznym urzędnikom państwowym z krajów rozwijających się — zarówno z dużych, takich jak Chiny czy Indie, jak i z małych, takich jak Uganda czy Boliwia — od premierów i głów państwa po ministrów finansów, prezesów banków centralnych, ministrów oświaty i innych członków rządu, którzy chętnie poświęcali swój czas na dyskutowanie ze mną o wizjach rozwoju ich krajów oraz o problemach i rozczarowaniach, jakie były ich udziałem. Podczas naszych długich spotkań często rozmawiali ze mną w zaufaniu. Wielu z nich, na przykład Vaclav Klaus, niegdyś premier [obecnie prezydent] Republiki Czeskiej, pewnie nie zgodziłoby się z dużą częścią tego, co mam do powiedzenia, ale nauczyłem się od nich wiele. Inni, tacy jak Andriej Iłłarionow, obecnie główny doradca ekonomiczny Władimira Putina, i Grzegorz W. Kołodko, były wicepremier i minister finansów Polski, Meles Zenawi, premier Etiopii, czy Yoweri Museveni, prezydent Ugandy, przychylnie odnieśliby się jeśli nie do większości, to do dużej części z tego, co mam do powiedzenia. Niektóre osoby z międzynarodowych organizacji gospodarczych, które były mi pomocne, prosiły, by im nie dziękować. Spełniam ich życzenie.

Jakkolwiek dużo czasu spędzałem na dyskusjach z urzędnikami państwowymi, byłem też w stanie spotykać się z wieloma biznesmenami, którzy poświęcali swój czas na opisanie mi wyzwań, przed jakimi stali, oraz przedstawienie własnych interpretacji tego, co się działo w ich krajach. Mimo że trudno jest wyróżnić z ich grona pojedynczą osobę, powinienem wspomnieć o Howardzie Goldenie, którego dokładne relacje z doświadczeń zdobytych w rozlicznych krajach były szczególnie wnikliwe.

Jako naukowiec miałem własne entree do krajów, które odwiedzałem, toteż mogłem patrzeć na sprawy z perspektywy nie podyktowanej „oficjalnym stanowiskiem”. Ta książka wiele zawdzięcza tej globalnej sieci kolegów z uczelni — będącej jednym z lepszych aspektów globalizacji. Koledzy ze Stanfordu: Larry Lau, podówczas szef Asia Pacific Center, Masa Aoki, obecnie dyrektor ds. badawczych w japońskim Ministerstwie Gospodarki i Handlu Międzynarodowego, oraz Yingyi Qian zechcą przyjąć szczególne podziękowania nie tylko za umożliwienie mi zrozumienia Azji, lecz również za wiele drzwi, które przede mną otworzyli. Przez wszystkie te lata koledzy z tej uczelni oraz byli studenci, tacy jak Jungyoll Yun z Korei, Mrinal Datta Chaudhuri z Indii, K.S. Jomo z Malezji, Justin Lin z Chin i Amar Siamwalla z Tajlandii, pomagali mi zrozumieć swoje kraje.

Po nerwowych latach w Zespole Doradców Ekonomicznych i w Banku Światowym nastąpił bardziej refleksyjny okres prac badawczych i nauczania. Jestem głęboko wdzięczny Brookings Institution, Stanfordowi i Columbii — oraz moim studentom i kolegom z tych instytucji — za bezcenne dyskusje na temat idei tu zawartych, jak również moim współpracownikom, Ann Florini i Timowi Kesslerowi, którzy pracowali ze mną nad stworzeniem Initiative for Policy Dialogue, początkowo znajdującej się na Stanford University, a także fundacji Carnegie Endowment for Peace, mieszczącej się obecnie na Columbia University (www.gsb.edu/ipd), w celu pobudzenia tego rodzaju kompetentnej dyskusji nad alternatywnymi strategiami, do której nawołuję w tej książce. W tym okresie finansowego wsparcia tym przedsięwzięciom udzieliły także fundacje Forda, MacArthura i Rockefellera, UNDP, Canadian International Development Agency WNCTAD.

Wprawdzie przy pisaniu książki opierałem się głównie na własnych doświadczeniach, ale doświadczenia te poszerzali zarówno moi koledzy, jak i liczni dziennikarze. Jednym z tematów poruszonych w tej książce, który — mam nadzieję — znajduje pewien oddźwięk, jest swobodny dostęp do informacji; wiele z opisywanych przeze mnie problemów powstaje dlatego, że tak dużo dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Zawsze wierzyłem, iż aktywna i wolna prasa stanowi najważniejszą przeszkodę w popełnianiu nadużyć i jest niezbędna dla demokracji. Wielu dziennikarzy, z którymi utrzymywałem regularne kontakty, było oddanych tej misji. Dużo się od nich nauczyłem, kiedy dzieliliśmy się interpretacjami wydarzeń. I tu znowu ryzykuję wymienienie jedynie kilku z nich, choć powinienem wyrazić uznanie tak wielu: Chrystia Freeland ogromnie mi pomogła przy rozdziale o Rosji, a Paul Blustein i Mark Clifford dostarczyli mi cennych spostrzeżeń na temat doświadczeń Azji Wschodniej.

Ekonomia jest nauką o dokonywaniu wyborów. Z bogactwa spostrzeżeń i informacji na tematy tak skomplikowane i fascynujące, jak tu omawiane, można by stworzyć całe tomy. Niestety było to jedno z głównych wyzwań, przed którymi stanąłem, pisząc tę książkę: tomy, które napisałem, musiały zostać przekształcone w znacznie krótszą relację. Musiałem zrezygnować z pewnych idei i pominąć niektóre zastrzeżenia, choćbym uważał je za bardzo ważne. Przyzwyczaiłem się do dwóch form pisarskich: poważnych książek o charakterze akademickim oraz krótkich, przystępnych wystąpień. Ta praca oznacza, przynajmniej dla mnie, nowy gatunek. Nie zostałaby ona opublikowana bez niestrudzonego wysiłku Anyi Schiffrin, która miesiącami pracowała ze mną nad pisaniem i poprawianiem, pomagając mi w dokonywaniu tych trudnych wyborów, czasami nader bolesnych. Drake McFeely — mój wydawca od dwudziestu lat — zachęcał mnie i podtrzymywał przez cały czas. Redakcja Sarah Stewart była wspaniała, Jim Wade pracował niezmordowanie nad ostateczną wersją maszynopisu, a Eve Lazovitz udzieliła mi istotnego wsparcia w kilku kluczowych stadiach.

Nadia Roumani była moją prawą ręką przez całe lata. Bez niej nic nie byłoby możliwe. Sergio Godoy i Monica Fuentes skrupulatnie posprawdzali fakty i znaleźli potrzebne mi dane statystyczne. Leah Brooks bardzo mi pomogła przy pierwszych szkicach. Niny Khor i Ravi Singh, moi asystenci w Stanfordzie, ciężko się napracowali nad przedostatnią wersją pracy.

Książka ta opiera się na znacznej liczbie prac naukowych, zarówno moich własnych oraz napisanych wspólnie z wieloma współautorami, jak i autorstwa innych, również zbyt licznych, by można ich było wymienić. Dużo skorzystałem także z trudnych do policzenia dyskusji z kolegami na całym świecie. Powinienem tu wymienić profesora Roberta Wade’a z London School of Economics, niegdyś pracownika Banku Światowego, który pisał wnikliwie nie tylko o ogólnych problemach międzynarodowych instytucji gospodarczych, lecz także o szczegółowych sprawach tu poruszanych, dotyczących Azji Wschodniej i Etiopii. Przechodzenie od komunizmu do gospodarki rynkowej to temat, który w ciągu ostatnich piętnastu lat budził duże zainteresowanie naukowców zajmujących się ekonomią. Szczególnie dużo skorzystałem ze spostrzeżeń Janosa Komaia. Powinienem też wymienić czterech innych czołowych uczonych: Petera Murrella, Jana Svejnara, Marshalla Goldmana i Gerarda Rolanda. Jednym z głównych tematów tej książki jest znaczenie otwartej debaty. Sam się dużo nauczyłem z dyskusji i czytania prac tych, z których interpretacją wydarzeń czasami, być może często, się nie zgadzałem; należą do nich przede wszystkim Richard Layard, Jeff Sachs, Anders Aslund i Andriej Szlejfer. Odniosłem też korzyści z dyskusji z mnóstwem uczonych z krajów dokonujących transformacji systemowej, między innymi z Olegiem Bogomołowem i Stanisławem Mienszikowem z Rosji.

Steve Lewis, Peter Eigen i Charles Harvey dali mi wyobrażenie o Botswanie, oparte na ich bezpośrednich doświadczeniach dotyczących tego kraju, poza tym Charles Harvey szczegółowo skomentował rozdział 2. Do osób, z którymi przez lata pracowałem i dyskutowałem i które szczególnie wpłynęły na ukształtowanie się mojego myślenia, należą: Nick Stern (który zastąpił mnie w Banku Światowym, a przedtem był głównym ekonomistą w EBRD), Partha Dasgupta, Ravi Kanbur (który był odpowiedzialny za przygotowanie przełomowego World Development Report on Poverty za rok 2001, zainicjowanego w czasie, gdy byłem głównym ekonomistą w Banku Światowym), Avi Braverman (który obecnie jest rektorem Uniwersytetu Ben Guriona, ale przedtem przez wiele lat zajmował się pracami naukowo-badawczymi w Banku Światowym), Karla Hoff, Raaj Sah, David Bevan, Mark Gersovitz, David Newbery, Jim Mirrlees, Amartya Sen oraz David Ellerman. Jestem szczególnie wdzięczny Andy’emu Weissowi za jego uwagi dotyczące praktycznych problemów transformacji systemowej, empiryczne analizy konsekwencji prywatyzacji i szersze spostrzeżenia na temat niedoskonałości rynków kapitałowych. Moja wcześniejsza praca dotycząca Azji Wschodniej, wykonana dla Banku Światowego wspólnie z Marilou Uy, w której uczestniczyli również Howard Pack, Nancy Birdsall, Danny Leipziger i Kevin Murdoch, pozwoliła mi lepiej zrozumieć ten region, co bardzo mi się przydało, gdy zajmowałem się kryzysem, który tam wybuchł. Mam szczególny dług wdzięczności wobec Jasona Furmana, który pracował ze mną zarówno w Białym Domu, jak i w Banku Światowym, za cały jego wkład pracy, ale przede wszystkim za pracę nad problemami Azji Wschodniej i za krytykę porozumienia waszyngtońskiego. Dziękuję Halowi Varianowi za zaproponowanie tytułu książki. Każdy czytelnik dostrzeże też wyraźnie rolę idei dotyczących niedoskonałości informacji i rynków — kluczowego, jak sądzę, problemu dla zrozumienia sposobu funkcjonowania każdej gospodarki rynkowej, ale zwłaszcza rozwijającej się. Praca z Carlem Shapiro, Michaelem Rothschildem, Sandyrn Grossmanem, Steve’em Salopem i Richardem Arnottem umożliwiła mi lepsze zrozumienie bezrobocia, niedoskonałości rynku kapitałowego, ograniczeń konkurencji i roli — oraz ograniczeń — instytucji. A na końcu tego wszystkiego był, jak zawsze, Bruce Greenwald — mój współpracownik i przyjaciel od przeszło dwudziestu pięciu lat.

Rozdział 1

 

Nadzieje pokładane w instytucjach globalnych

 

Biurokraci z organizacji międzynarodowych — anonimowe symbole światowego porządku gospodarczego — są wszędzie pod silnym ostrzałem. Przebiegające dawniej bez zakłóceń posiedzenia nieznanych technokratów, debatujących nad takimi nieciekawymi zagadnieniami, jak kredyty preferencyjne i kwoty handlowe, stały się teraz impulsem do zaciekłych walk ulicznych i potężnych demonstracji. Protesty zorganizowane w 1999 roku podczas konferencji Światowej Organizacji Handlu w Seattle wywołały szok. Od tego czasu ruch protestu przybrał na sile. Praktycznie podczas wszystkich większych konferencji Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego i Światowej Organizacji Handlu są obecnie wywoływane jakieś zamieszki i ekscesy. Śmierć demonstranta w Genui w 2001 roku była tylko pierwszą z potencjalnie znacznie większej liczby ofiar wojny przeciwko globalizacji.

Rozruchy i protesty przeciwko polityce i działaniom instytucji odpowiedzialnych za globalizację wcale nie są nowością. Przez dziesięciolecia ludzie w krajach rozwijających się buntowali się, kiedy programy oszczędnościowe narzucane ich krajom okazywały się zbyt dotkliwe. Protesty te jednak przeważnie pozostawały na Zachodzie bez echa. Nowością natomiast jest fala protestów w krajach rozwiniętych.

Dawniej takie rzeczy, jak kredyty na dostosowania strukturalne (programy mające na celu pomoc krajom w przystosowaniu się do kryzysów i w ich przetrwaniu) czy kontyngenty na banany (ograniczenia nakładane przez niektóre kraje europejskie na import bananów z krajów innych niż ich byłe kolonie), interesowały niewielu. Dzisiaj szesnastolatkowie z przedmieść mają wyrobioną opinię na temat takich znanych przedtem tylko wtajemniczonym traktatów, jak GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu) czy NAFTA (Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu; porozumienie zawarte w 1992 r. przez Meksyk, Stany. Zjednoczone i Kanadę, umożliwiające swobodniejszy przepływ towarów, usług i inwestycji — ale nie ludzi — między tymi krajami). Protesty skłoniły tych którzy stoją u steru władzy, do głębokiego zastanowienia. Nawet konserwatywni politycy, tacy jak Jacques Chirac, wyrazili zatroskanie, że globalizacja nie polepsza życia tym, którzy najbardziej potrzebują obiecanych im korzyści1. Prawie dla każdego jest jasne, że coś poszło kompletnie nie tak, jak trzeba. Niemal z dnia na dzień globalizacja stała się najbardziej palącym problemem naszych czasów, czymś, o czym się dyskutuje od sal konferencyjnych po artykuły wstępne w gazetach oraz w szkołach wszędzie na świecie.

 

Dlaczego globalizacja — siła, która przyniosła tyle dobrego — stała się tak kontrowersyjna? Uczestnictwo w handlu międzynarodowym pomogło wielu krajom rozwijać się znacznie szybciej, niż byłoby to możliwe bez niego. Handel z zagranicą pomaga w rozwoju gospodarczym wtedy, gdy eksport danego kraju pociąga za sobą wzrost gospodarczy. Ciągniony przez eksport wzrost był najważniejszym punktem polityki przemysłowej, która wzbogaciła wiele krajów Azji i sprawiła, że miliony ludzi stały się tam znacznie zamożniejsze. Dzięki globalizacji wiele osób na świecie żyje dziś dłużej niż przedtem, a poziom ich życia jest znacznie wyższy. Ludzie na Zachodzie mogą uważać niskie płace w zakładach firmy Nike za wyzysk, ale dla ogromnej liczby osób w rozwijającym się świecie praca w fabryce jest dużo lepszym rozwiązaniem od pozostawania na wsi i uprawiania ryżu.

Globalizacja zmniejszyła poczucie izolacji istniejące w wielu krajach rozwijających się i zapewniła licznym ich mieszkańcom dostęp do wiedzy nieosiągalny przed stuleciem nawet w krajach najbogatszych. Same protesty przeciwko globalizacji są efektem tego procesu. Powiązania między aktywistami ruchu antyglobalizacyjnego z różnych części świata, zwłaszcza za pośrednictwem Internetu, stworzyły presję, której wynikiem było zawarcie — mimo sprzeciwu wielu potężnych państw — międzynarodowego traktatu o nieużywaniu min lądowych (przeciwpiechotnych). Traktat ten, podpisany przez 121 państw w 1997 roku, zmniejszył prawdopodobieństwo okaleczania przez miny dzieci i innych niewinnych ludzi. Podobnie, dobrze zsynchronizowana presja publiczna zmusiła społeczność międzynarodową do darowania długów krajom najuboższym. Oprócz negatywnych stron globalizacji przynosi ona często pożytki. Zezwolenie w 1992 roku na import amerykańskiego mleka na Jamajkę mogło zaszkodzić właścicielom miejscowych gospodarstw mleczarskich, ale oznaczało też, że biedne dzieci będą miały tańsze mleko. Wejście nowych firm zagranicznych może być niekorzystne dla chronionych przedsiębiorstw państwowych, lecz firmy te mogą się również przyczyniać do wprowadzania nowych technologii, otwierania dostępu do nowych rynków i powstawania nowych gałęzi gospodarki.

Pomoc zagraniczna, inny aspekt zglobalizowanego świata, mimo wszystkich swych wad przyniosła milionom ludzi dobroczynne skutki, często niemal nie zauważone: partyzantom filipińskim, po złożeniu przez nich broni, stworzono miejsca pracy w ramach programu finansowanego przez Bank Światowy; programy irygacyjne przeszło dwukrotnie zwiększyły dochody rolników, cieszących się z uzyskania dostępu do wody; programy edukacyjne doprowadziły do likwidacji analfabetyzmu na obszarach wiejskich; w niektórych krajach programy walki z AIDS pomogły powstrzymać rozprzestrzenianie się tej śmiertelnej choroby.

Ci, którzy złorzeczą globalizacji, często przeoczają płynące z niej korzyści. Jednakże jej orędownicy, jeśli w ogóle można ich porównywać, bywają nawet bardziej nieobiektywni. Dla nich globalizacja (zazwyczaj związana z akceptacją święcącego tryumfy kapitalizmu w stylu amerykańskim) to postąp; kraje rozwijające się muszą ją zaakceptować, jeśli mają się rozwijać i skutecznie walczyć z ubóstwem. Wielu ludziom w rozwijającym się świecie globalizacja nie przyniosła jednak obiecanych korzyści ekonomicznych.

W wyniku powiększającej się przepaści między posiadającymi a nieposiadającymi coraz większa liczba osób w Trzecim Świecie żyje w skrajnej nędzy, utrzymując się za mniej niż dolara dziennie. Mimo wielokrotnych obietnic zmniejszenia ubóstwa, składanych w ciągu ostatniej dekady XX stulecia, faktycznie liczba żyjących w biedzie zwiększyła się wówczas prawie o 100 milionowi A działo się to w czasie, gdy całkowity dochód światowy wzrastał przeciętnie o 2,5 procent rocznie.

W Afryce ogromne aspiracje, jakie ludzie mieli po wyzwoleniu się spod panowania kolonialnego, w dużej mierze się nie ziściły. Przeciwnie, kontynent pogrążał się coraz głębiej w niedoli, w miarę jak spadały dochody i obniżał się poziom życia. Z trudem wywalczona w ostatnich kilku dziesięcioleciach poprawa wskaźnika oczekiwanej długości życia zaczęła zanikać. Wprawdzie główną przyczyną ponownego spadku tego wskaźnika jest plaga AIDS, ale nędza jest również zabójcza. Nawet kraje, które porzuciły afrykański socjalizm, poradziły sobie z ustanowieniem w miarę uczciwego rządu, zrównoważyły budżet i utrzymywały niską inflację, stwierdziły, że po prostu nie są w stanie przyciągnąć zagranicznych inwestorów. A bez tych inwestycji nie mogą osiągnąć trwałego wzrostu.

Globalizacja nie tylko nie spowodowała ograniczenia ubóstwa, lecz także nie przyniosła sukcesu w zapewnieniu stabilności. Kryzysy w Azji i Ameryce Łacińskiej zagroziły gospodarkom i stabilności we wszystkich krajach rozwijających się. Istnieją obawy, że finansowa zaraza może się rozprzestrzenić na cały świat, że załamanie się jednej waluty kraju wschodzącego będzie oznaczało załamanie się również innych walut. Przez jakiś czas, w 1997 i 1998 roku, kryzys azjatycki zdawał się stwarzać takie zagrożenie dla całej gospodarki światowej.

Globalizacja i wprowadzenie gospodarki rynkowej nie przyniosły spodziewanych efektów w Rosji i większości innych krajów dokonujących transformacji systemowej od komunizmu do rynku. Zachód powiedział tym krajom, że nowy system gospodarczy przyniesie im bezprecedensowy dobrobyt. Zamiast tego przyniósł bezprecedensową biedę: pod wieloma względami dla większości ludzi gospodarka rynkowa okazała się nawet gorsza, niż przewidywali ich komunistyczni przywódcy. Kontrast między transformacją w Rosji, przeprowadzoną zgodnie z zaleceniami międzynarodowych instytucji gospodarczych, a transformacją w Chinach, zaprojektowaną samodzielnie, nie mógłby być większy: o ile w 1990 roku produkt krajowy brutto Chin stanowił 60 procent PKB Rosji, o tyle pod koniec tej dekady sytuacja się odwróciła. W Rosji doszło do bezprecedensowego wzrostu ubóstwa, natomiast w Chinach do jego bezprecedensowego spadku.

Krytycy globalizacji oskarżają kraje Zachodu o hipokryzję — i mają rację. Kraje Zachodu nakłoniły biedne kraje do zniesienia barier handlowych, ale własne bariery utrzymały na nie zmienionym poziomie, uniemożliwiając krajom rozwijającym się wywóz ich płodów rolnych i tym samym pozbawiając je rozpaczliwie potrzebnych dochodów z eksportu. Stany Zjednoczone były oczywiście jednym z głównych winowajców, co głęboko przeżywałem. Kiedy byłem przewodniczącym Zespołu Doradców Ekonomicznych, usilnie walczyłem przeciwko tej hipokryzji. Ona nie tylko wyrządza krzywdę krajom rozwijającym się, lecz również kosztuje Amerykanów, zarówno jako konsumentów, płacących wyższe ceny, jak i jako podatników, finansujących ogromne subwencje, idące w miliardy dolarów. Moje zmagania aż nazbyt często nie przynosiły sukcesów. Przeważały partykularne interesy handlowe i finansowe — a kiedy przeniosłem się do Banku Światowego, aż nazbyt jasno widziałem tego konsekwencje dla krajów rozwijających się.

Gdyby nawet Zachód nie był winien hipokryzji, to i tak kierował globalizacją w sposób zapewniający mu zagarnięcie nieproporcjonalnie dużej części korzyści kosztem krajów rozwijających się. Nie chodzi tylko o to, że kraje rozwinięte odmówiły otwarcia swoich rynków dla importu dóbr z krajów rozwijających się — na przykład utrzymując kwoty importowe na mnóstwo wyrobów, od tekstyliów po cukier—zarazem domagając się, by kraje te otworzyły swoje rynki dla importu produktów z krajów bogatszych. I nie chodzi też tylko o to, że kraje rozwinięte dotowały swoje rolnictwo, utrudniając krajom rozwijającym się konkurencję, a zarazem upierały się, by kraje rozwijające się zniosły subwencjonowanie własnych dóbr przemysłowych. Kiedy się przyjrzy terms of trade po ostatnim (ósmym) porozumieniu handlowym z 1995 roku, to widać wyraźnie, że jego efektem netto było relatywne obniżenie się cen otrzymywanych za własne produkty przez niektóre najbiedniejsze kraje świata w porównaniu z cenami płaconymi przez nie za towary importowane1. W konsekwencji niektóre najbiedniejsze kraje świata stały się faktycznie jeszcze uboższe.

Z kolei na rozluźnieniu kontroli rynków kapitałowych w Ameryce Łacińskiej i w Azji skorzystały zachodnie banki. Regiony te natomiast ucierpiały, kiedy gorący pieniądz spekulacyjny (pieniądz napływający do jakiegoś kraju i z niego odpływający, niejednokrotnie z dnia na dzień, tak że często trudno zgadywać, czy wpłynie to na aprecjację, czy na deprecjację jego waluty), który wcześniej napłynął do tych krajów, nagle odwrócił kierunek swego biegu. Gwałtowna ucieczka tego pieniądza pozostawiała po sobie krach walutowy i osłabione systemy bankowe.

Runda Urugwajska wzmocniła też prawa własności intelektualnej. Amerykańskie i inne zachodnie koncerny farmaceutyczne mogły odtąd udaremniać „kradzież” ich intelektualnej własności przez firmy indyjskie czy brazylijskie. Ale firmy farmaceutyczne z rozwijającego się świata udostępniały ratujące życie lekarstwa obywatelom ich krajów za ułamek ceny, po której były one sprzedawane przez wielkie spółki zachodnie. Decyzje podjęte podczas Rundy Urugwajskiej miały zatem dwie strony. Z jednej strony umożliwiały zachodnim firmom farmaceutycznym zwiększanie zysków. Ich stronnicy mówili, że da im to bodziec do wprowadzania innowacji. Wzrost zysków ze sprzedaży w krajach rozwijających się był jednak nieznaczny, ponieważ niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na zakup lekarstw, w związku z czym efekt stymulacyjny był, w najlepszym razie, ograniczony. Drugą stroną było to, że tysiące ludzi zostały faktycznie skazane na śmierć, bo ani rządy, ani poszczególne osoby nie były w stanie dłużej płacić tak wysokich cen, jakich żądano. W przypadku AIDS oburzenie na arenie międzynarodowej było tak ogromne, że koncerny farmaceutyczne musiały ustąpić i ostatecznie pod koniec 2001 roku zgodziły się na obniżenie cen i sprzedawanie lekarstw na tę chorobę po cenie kosztów. Jednak podstawowy problem — to, że ład dotyczący własności intelektualnej ustanowiony w ramach Rundy Urugwajskiej był tendencyjny, że w przeważającej mierze odzwierciedlał interesy i punkt widzenia producentów, a nie użytkowników, czy to w krajach rozwiniętych, czy rozwijających się — pozostaje nie rozwiązany.

Nie tylko w przypadku liberalizacji handlu, lecz także każdego innego aspektu globalizacji wysiłki podejmowane nawet w — zdawałoby się — dobrej wierze przynosiły często skutki odwrotne do zamierzonych. Kiedy programy — bądź dotyczące rolnictwa, bądź infrastruktury, zalecone przez Zachód, opracowane przy udziale zachodnich doradców i finansowane przez Bank Światowy lub innych donatorów — kończą się niepowodzeniem, biedni ludzie w rozwijającym się świecie i tak muszą spłacać zaciągnięte na nie kredyty, chyba że długi są w jakiejś formie umarzane.

Podczas gdy pod zbyt wieloma względami korzyści z globalizacji są mniejsze, niż utrzymują jej orędownicy, to płacona za nią cena jest większa — w kategoriach niszczenia środowiska naturalnego, korumpowania procesów politycznych i tego, że szybka ścieżka zmian nie pozostawia krajom czasu na adaptację kulturową. Kryzysy, pociągając za sobą masowe bezrobocie, wywoływały długotrwały rozpad więzi społecznych — od zamieszek w miastach Ameryki Łacińskiej po konflikty etniczne w innych miejscach na świecie, na przykład w Indonezji.

Problemy te wcale nie są nowe — znaczącą zmianą jest natomiast coraz bardziej zaciekła reakcja na całym świecie przeciwko polityce napędzającej globalizację. Przez całe dziesięciolecia wołania biedaków w Afryce i w rozwijających się krajach w innych częściach globu nie były na Zachodzie słyszane. Ci, którzy pracowali w krajach rozwijających się, zdawali sobie sprawę, iż coś nie jest w porządku, kiedy obserwowali, że kryzysy stają się coraz powszechniejsze i rośnie liczba ubogich. Nie mieli jednak sposobu na zmianę reguł gry ani wpływu na międzynarodowe instytucje finansowe, które je sformułowały. Ci, którzy cenili sobie demokratyczne procesy, widzieli, jak „uwarunkowywanie” — nakładanie przez zagranicznych pożyczkodawców warunków w zamian za udzielenie pomocy —ogranicza suwerenność narodową. Dopóki jednak nie pojawili się demonstranci, była nikła nadzieja na zmiany, a skargi nie znajdowały odzewu. Niektórzy protestujący posuwali się za daleko; niektórzy z nich nawoływali do podwyższenia barier protekcjonistycznych wymierzonych przeciwko krajom rozwijającym się, co jeszcze bardziej pogorszyłoby ich los. Mimo tego typu problemów to właśnie związkowcy, studenci i obrońcy środowiska — zwykli obywatele — maszerujący ulicami Pragi, Seattle, Waszyngtonu i Genui postawili potrzebę reform na porządku dnia w świecie rozwiniętym.

Protestujący widzą globalizację w zupełnie innym świetle niż minister skarbu w Stanach Zjednoczonych czy ministrowie finansów i handlu w większości rozwiniętych krajów przemysłowych. Rozbieżności poglądów są tak olbrzymie, iż można się zastanawiać, czy protestujący i decydenci mówią o tych samych sprawach i czy patrzą na te same dane. Czyżby wzrok sprawujących władzę aż do tego stopnia przesłaniały specyficzne, partykularne interesy?

Na czym polega zjawisko globalizacji, będące jednocześnie przedmiotem i takich złorzeczeń, i takich pochwał? Jest to w istocie ściślejsza integracja państw oraz ludzi na świecie, spowodowana ogromną redukcją kosztów transportu i telekomunikacji oraz zniesieniem sztucznych barier w przepływach dóbr, usług, kapitału, wiedzy i (w mniejszym stopniu) ludzi z kraju do kraju. Globalizacji towarzyszyło tworzenie nowych instytucji, które obok już istniejących zaczęły prowadzić działalność przekraczającą granice państw. W ramach międzynarodowego społeczeństwa obywatelskiego nowe grupy, takie jak Ruch Jubileuszowy domagający się redukcji długu krajów najuboższych, dołączyły do utworzonych dawno temu organizacji, takich jak Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Globalizację wydatnie stymulują międzynarodowe korporacje, przemieszczające przez granice nie tylko kapitał i towary, lecz również technologie. Globalizacja odnowiła także zainteresowanie istniejącymi od dawna międzynarodowymi instytucjami międzyrządowymi. Organizacją Narodów Zjednoczonych, starającą się o zachowanie pokoju na świecie, Międzynarodową Organizacją Pracy (ILO), utworzoną w 1919 roku, która promuje swój program na całym świecie pod hasłem „godziwa praca”, oraz Światową Organizacją Zdrowia (WHO), która skupia się w szczególności na poprawie warunków zdrowotnych w krajach rozwijających się.

Wiele, być może większość, tych przejawów globalizacji wszędzie spotykało się z uznaniem. Nikt nie chce patrzyć, jak umiera jego dziecko w czasie, gdy gdzie indziej na świecie dostępne są odpowiednia wiedza i lekarstwa. Przedmiotem kontrowersji są węziej zdefiniowane ekonomiczne aspekty globalizacji oraz instytucje międzynarodowe, które ustanowiły reguły zezwalające na takie posunięcia (lub je uruchamiające), jak liberalizacja rynków kapitałowych (wyeliminowanie w wielu krajach rozwijających się zasad i przepisów prawnych, które mają na celu ustabilizowanie przepływów nieprzewidywalnego pieniądza z kraju i do kraju).

Aby zrozumieć, co poszło nie tak, trzeba się przyjrzeć trzem najważniejszym instytucjom, które sprawują rządy nad globalizacją: Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, Bankowi Światowemu i Światowej Organizacji Handlu. Istnieje poza tym mnóstwo innych instytucji odgrywających pewną rolę w międzynarodowym systemie gospodarczym — spora liczba banków regionalnych, mniejszych i młodszych sióstr Banku Światowego, wiele organizacji wchodzących w skład systemu Narodów Zjednoczonych, takich jak ONZ-owski Program Rozwoju (UNDP) czy Konferencja Narodów Zjednoczonych do spraw Handlu i Rozwoju (UNCTAD). Organizacje te często zajmują stanowisko znacząco odmienne od stanowiska MFW i Banku Światowego. Międzynarodowa Organizacja Pracy niepokoi się na przykład, że MFW poświęca zbyt mało uwagi prawom pracowniczym. Z kolei Azjatycki Bank Rozwoju opowiada się za „konkurencyjnym pluralizmem”, dzięki któremu kraje rozwijające się miałyby do wyboru alternatywne strategie rozwojowe, w tym „model azjatycki”. Model ten — w którym państwo, opierając się na rynku, odgrywa jednocześnie aktywną rolę w jego tworzeniu, nadawaniu mu kształtu i kierowaniu nim, między innymi poprzez promowanie nowych technik i technologii, firmy zaś biorą na siebie znaczną część odpowiedzialności za zabezpieczenia socjalne dla swoich pracowników — jest przez Azjatycki Bank Rozwoju postrzegany jako zdecydowanie odmienny od modelu amerykańskiego, popieranego przez instytucje z siedzibą w Waszyngtonie.

W tej książce skupiam się zwłaszcza na MFW i Banku Światowym, przede wszystkim dlatego, że były one zaangażowane w główne problemy ekonomiczne ostatnich dwóch dziesięcioleci, w tym w kryzysy finansowe oraz przechodzenie byłych krajów komunistycznych do gospodarki rynkowej. Zarówno MFW, jak i Bank Światowy swymi korzeniami tkwią w II wojnie światowej, jako że zostały utworzone w myśl postanowień Konferencji Narodów Zjednoczonych w sprawach Walutowych i Finansowych, która się odbyła w lipcu 1944 roku w Bretton Woods, w stanie New Hampshire. Była ona zorganizowana w ramach wspólnych wysiłków na rzecz sfinansowania odbudowy Europy zdewastowanej podczas wojny oraz uchronienia świata przed kryzysami gospodarczymi w przyszłości. Właściwa nazwa Banku Światowego — Międzynarodowy Bank Odbudowy i Rozwoju (IBRD) — odzwierciedla jego pierwotną misję; ostatni jej człon, „Rozwoju”, dorzucono jakby dodatkowo. W owym czasie bowiem większość obecnych krajów rozwijających się była jeszcze koloniami i uważano, że odpowiedzialność za te mizerne wysiłki na rzecz rozwoju gospodarczego, które mogły być czy zostałyby podjęte, spoczywa na ich europejskich władcach.

Trudniejsze zadanie zapewnienia stabilności gospodarczej w skali światowej wyznaczono MFW. Obradujący w Bretton Woods bardzo dobrze pamiętali światową depresję lat trzydziestych XX stulecia. Otóż prawie trzy czwarte wieku temu kapitalizm musiał stawić czoła najpoważniejszemu po dziś dzień kryzysowi. Wielki kryzys objął cały świat i doprowadził do bezprecedensowego wzrostu bezrobocia. W najgorszym momencie czwarta część siły roboczej w Ameryce pozostawała bez pracy. Brytyjski ekonomista John Maynard Keynes, który później był jednym z najważniejszych uczestników konferencji w Bretton Woods, przedstawił prostą diagnozę i korespondujący z nią zbiór zaleceń: brak wystarczającego popytu zagregowanego był przyczyną spadku koniunktury gospodarczej; w stymulowaniu zagregowanego popytu może pomóc polityka państwa. Kiedy polityka pieniężna jest nieskuteczna, państwo może się zdać na politykę fiskalną, albo zwiększając wydatki, albo obniżając podatki. Mimo że modele leżące u podstaw analizy Keynesa były następnie krytykowane i udoskonalane, co prowadził do lepszego zrozumienia, dlaczego siły rynkowe nie doprowadzają szybko gospodarki do stanu pełnego zatrudnienia, podstawowa lekcja jest nadal aktualna.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy uczyniono odpowiedzialnym za zapobieżenie kolejnemu kryzysowi światowemu. Miał to czynić, wywierając międzynarodową presję na kraje, które nie robiły tego, co do nich należało, aby podtrzymać popyt zagregowany w skali światowej, i pozwalały swoim gospodarkom na popadanie w zastój. Kiedy to potrzebne, miał również zapewniać płynność poprzez udzielanie kredytów krajom przeżywającym dekoniunkturę gospodarczą i nie będącym w stanie stymulować zagregowanego popytu własnymi środkami.

Według pierwotnej koncepcji zatem MFW był oparty na założeniu, że rynek częstokroć nie funkcjonuje dobrze — że może prowadzić do masowego bezrobocia i zawodzić w udostępnianiu niezbędnych funduszy, mogących pomóc krajom w uzdrowieniu gospodarki. Fundusz powołano do życia, opierając się na przekonaniu, że istnieje potrzeba wspólnego działania na poziomie globalnym w celu zapewnienia stabilności gospodarczej, tak jak Organizację Narodów Zjednoczonych powołano do życia, opierając się na przekonaniu, że istnieje potrzeba wspólnego działania na poziomie globalnym w celu zapewnienia stabilności politycznej. MFW jest instytucją publiczną, utworzoną z pieniędzy podatników z całego świata. Należy o tym pamiętać, ponieważ nie składa on sprawozdań bezpośrednio ani tym obywatelom, którzy go finansują, ani tym, na których życie oddziałuje. Sprawozdania składa natomiast ministerstwom finansów i bankom centralnym. Kontrolę nad Funduszem zapewnia skomplikowany system głosowania, oparty w dużej mierze na sile gospodarczej, jaką dysponowały poszczególne kraje w chwili zakończenia II wojny światowej. Od tego czasu dokonano pewnych niewielkich zmian, jednak główne kraje rozwinięte nadal grają pierwsze skrzypce, przy czym tylko jeden z nich, Stany Zjednoczone, dysponuje skutecznym prawem weta. (W tym sensie MFW jest podobny do ONZ, w której to, kto ma prawo weta — mocarstwa zwycięskie w II wojnie światowej — jest oparte na historycznym anachronizmie, z tym że w ONZ prawem tym dysponuje pięć państw).

Z biegiem lat MFW znacząco się zmienił. Utworzony na podstawie przekonania, że rynek często funkcjonuje źle, obecnie broni jego supremacji z ogromnym ideologicznym zapałem. Utworzony zgodnie z przekonaniem, że istnieje potrzeba wywierania międzynarodowej presji na poszczególne kraje, by prowadziły bardziej ekspansywną politykę gospodarczą — taką jak zwiększanie wydatków, zmniejszanie podatków czy obniżanie stóp procentowych w celu stymulowania gospodarki — dzisiejszy MFW dostarcza środków finansowych na ogół tylko wtedy, gdy dany kraj angażuje się w politykę polegającą na obcinaniu deficytu budżetowego, podwyższaniu podatków czy podnoszeniu stóp procentowych, co prowadzi do schładzania gospodarki. Keynes przewróciłby się w grobie, gdyby się dowiedział, co się stało z jego dzieckiem.

Najbardziej radykalna zmiana w omawianych instytucjach dokonała się w latach osiemdziesiątych XX wieku, w erze, gdy Ronald Reagan i Margaret Thatcher głosili ideologię wolnego rynku w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy stały się wówczas nowymi instytucjami misjonarskimi, za pośrednictwem których idee te narzucano nieskorym do ich przyjęcia ubogim krajom, często bardzo potrzebującym od nich kredytów i subwencji. Ministrowie finansów z biednych krajów byli gotowi stać się konwertytami, gdyby to było konieczne, żeby otrzymać środki finansowe, chociaż ogromna większość urzędników państwowych i, co ważniejsze, zwykłych ludzi w tych krajach pozostawała sceptyczna. Na początku owej dekady dokonano czystki w departamencie badań w Banku Światowym, który wpływał na sposób myślenia i kierunek działań Banku. Hollis Chenery, jeden z najwybitniejszych ekonomistów amerykańskich zajmujących się zagadnieniami rozwoju, profesor Harwardu, który wniósł fundamentalny wkład do ekonomii rozwoju, jak również innych dziedzin, był zaufanym i doradcą Roberta McNamary. McNamara został mianowany prezesem Banku Światowego w 1968 roku. Poruszony biedą, jaką obserwował w Trzecim Świecie, McNamara skierował wysiłek Banku na jej wyeliminowanie, a Chenery zaprosił do współpracy grupę pierwszorzędnych ekonomistów z całego świata. Jednak wraz ze zmianą warty w 1981 roku przyszedł nowy prezes, William Clausen, i nowy główny ekonomista, Ann Krueger, specjalistka w dziedzinie handlu międzynarodowego, najlepiej znana z pracy na temat „pogoni za rentą” — czyli tego, w jaki sposób poszczególne grupy interesów wykorzystują cła i inne środki protekcjonistyczne do zwiększania swoich dochodów kosztem innych. O ile Chenery i jego zespół skupiali się na załamywaniu się rynków w krajach rozwijających się i na tym, co może zrobić państwo, aby poprawić ich funkcjonowanie i ograniczyć ubóstwo, o tyle Krueger postrzegała państwo jako problem. Rozwiązaniem kłopotów trapiących kraje rozwijające się miał być wolny rynek. Nie godząc się z tą nową ideologią, wielu wybitnych ekonomistów, których skupił wokół siebie Chenery, opuściło Bank.

Mimo że misje obu omawianych instytucji pozostały odmienne, to w tym czasie ich działania coraz bardziej się zazębiały. W latach osiemdziesiątych Bank Światowy oprócz dotychczasowych kredytów na takie przedsięwzięcia, jak budowa dróg czy tam, zaczął udzielać wsparcia o szerszym charakterze, w formie kredytów na dostosowania strukturalne; czynił to jednak tylko wtedy, gdy MFW wyraził na to zgodę — a zgodzie tej towarzyszyły warunki nakładane przez Fundusz na dany kraj. MFW miał się wprawdzie koncentrować na kryzysach, ale kraje rozwijające się bez przerwy potrzebowały pomocy, toteż Fundusz stał się nieodłącznym elementem życia niemal wszędzie w rozwijającym się świecie.

Upadek muru berlińskiego stworzył MFW nowe pole działania: przewodzenie procesowi przechodzenia do gospodarki rynkowej w byłym Związku Sowieckim i innych krajach bloku komunistycznego w Europie. Jeszcze później, kiedy pogłębiał się kryzys i nawet przepastne szkatuły MFW wydawały się niewystarczające, zawezwano Bank Światowy do dostarczenia dziesiątków miliardów dolarów na natychmiastową pomoc, ale jedynie jako młodszy wspólnik — wytyczne programów dyktował Fundusz. W zasadzie istniał podział pracy. MFW w stosunkach z danym krajem miał się ograniczać do zagadnień makroekonomicznych: do deficytu budżetu państwa, jego polityki pieniężnej, inflacji, deficytu handlowego, zadłużenia zagranicznego. Natomiast Bank Światowy miał się zajmować sprawami strukturalnymi: tym, na co rząd wydaje pieniądze, instytucjami finansowymi danego kraju, jego rynkiem pracy, polityką handlową. Jednak MFW miał dosyć imperialistyczny pogląd na sprawę: ponieważ prawie każda kwestia strukturalna może oddziaływać na ogólne wyniki gospodarki, a tym samym na budżet państwa czy deficyt handlowy, uważał, że prawie wszystko leży w jego domenie. Często brakowało mu cierpliwości do Banku Światowego, w którym nawet w latach niepodzielnego panowania ideologii wolnego rynku raz po raz dochodziło do kontrowersji na temat tego, jaka strategia najlepiej odpowiadałaby sytuacji danego kraju. MFW sam znał odpowiedzi (na ogół takie same dla każdego kraju), nie widział potrzeby całej tej dyskusji i, gdy w Banku zastanawiano się nad tym, co należy robić, uważał, że działa w próżni.

Obie instytucje mogły przedstawiać krajom alternatywne punkty widzenia na niektóre wyzwania rozwoju i transformacji i dzięki temu wzmacniać procesy demokratyczne. Kierowały się jednak kolektywną wolą G-7 (rządów siedmiu najważniejszych krajów uprzemysłowionych)2, a zwłaszcza ich ministrów finansów, i zbyt często ostatnią rzeczą, której chciały, była pełna inwencji demokratyczna debata na temat strategii alternatywnych.

Pół wieku po jego utworzeniu jest jasne, że MFW nie spełnił swojej misji. Nie uczynił tego, co miał zrobić — dostarczyć środków finansowych krajom przeżywającym spadek koniunktury, umożliwić im taką naprawę gospodarki, by zbliżyła się do stanu pełnego zatrudnienia. Mimo że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nasze zrozumienie procesów gospodarczych niezwykle się pogłębiło i mimo wysiłków MFW w ciągu minionego ćwierćwiecza, kryzysy na świecie były coraz częstsze i (z wyjątkiem wielkiego kryzysu) głębsze. Według niektórych ocen blisko sto krajów stanęło w obliczu kryzysów3. Co gorsze, wiele posunięć zalecanych przez MFW, zwłaszcza zbyt wczesna liberalizacja rynku kapitałowego, przyczyniło się do braku stabilności w skali światowej. Kiedy zaś jakiś kraj raz popadł w kryzys, pieniądze i programy MFW nie tylko nie doprowadzały do ustabilizowania sytuacji, lecz w wielu przypadkach faktycznie jeszcze ją pogarszały, zwłaszcza z punktu widzenia biednych. Funduszowi nie powiodła się jego pierwotna misja doprowadzenia do stabilności na świecie; nie był też bardziej skuteczny w wypełnianiu nowych misji, których się podejmował, takich jak przewodzenie transformacji krajów od komunizmu do gospodarki rynkowej.

W porozumieniu osiągniętym w Bretton Woods przewidywano powołanie trzeciej międzynarodowej organizacji gospodarczej — Światowej Organizacji Handlu (WTO), która regulowałaby międzynarodowe stosunki handlowe, czyli wykonywała pracę podobną do pracy MFW, polegającej na regulowaniu międzynarodowych stosunków finansowych. Polityka handlowa wpływająca na zubożanie sąsiada, zgodnie z którą podnosi się cła, by kosztem sąsiadów podtrzymać własną gospodarkę, ponosi w dużej mierze winę za rozprzestrzenianie się kryzysów i ich głębokość. Międzynarodowa organizacja była potrzebna nie tylko po to, by zapobiegać nawrotom kryzysów, ale także po to, by pobudzać swobodny przepływ dóbr i usług. Chociaż Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu (GATT) odniósł ogromne sukcesy na polu obniżania ceł, to jednak trudno było osiągnąć ostateczne porozumienie. Dopiero w 1995 roku, po upływie pół wieku od zakończenia wojny i dwóch trzecich wieku od wielkiego kryzysu, Światowa Organizacja Handlu ujrzała światło dzienne. Różni się ona znacznie od poprzednio omawianych dwóch organizacji. Sama nie ustanawia reguł, lecz jest forum dla negocjacji handlowych, a także zapewnia, że porozumienia są dotrzymywane.

Idee i intencje, które legły u podstaw utworzenia międzynarodowych instytucji gospodarczych, były dobre, jednak z biegiem lat stopniowo ewoluowały i przekształciły się w swoje przeciwieństwo. Keynesistowską orientację MFW, kładącą nacisk na zawodność rynku i rolę państwa w tworzeniu miejsc pracy, zastąpiła w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia mantra wolnego rynku, stanowiąca element nowego „porozumienia waszyngtońskiego” — między MFW, Bankiem Światowym i Ministerstwem Skarbu Stanów Zjednoczonych [U.S. Treasury] w sprawie „właściwej” polityki dla krajów rozwijających się — co zwiastowało zdecydowanie odmienne podejście do rozwoju gospodarczego i stabilizacji.

Wiele rozwiązań uwzględnionych w ramach porozumienia wypracowano w reakcji na problemy powstałe w Ameryce Łacińskiej, gdzie rządy dopuściły do wymknięcia się budżetów spod kontroli, a rozluźnienie polityki pieniężnej doprowadziło do galopującej inflacji. Wybuch wzrostu w niektórych krajach tego regionu w dziesięcioleciach bezpośrednio powojennych nie został utrzymany, rzekomo z powodu nadmiernej interwencji państwa w gospodarkę. Rozwiązania wypracowane w celu uporania się z problemami bezsprzecznie specyficznymi dla krajów latynoamerykańskich, które naszkicuję później w tej książce, uznano następnie za nadające się do zastosowania wszędzie indziej na świecie. Nalegano na liberalizację rynków kapitałowych, mimo że nie ma dowodów wskazujących, iż pobudza ona wzrost gospodarczy. W innych przypadkach polityka gospodarcza, która w końcu znalazła wyraz w porozumieniu waszyngtońskim i którą wprowadzano w krajach rozwijających się, nie była odpowiednia dla krajów znajdujących się we wczesnych stadiach rozwoju bądź we wczesnych stadiach transformacji systemowej.

Oto parę przykładów. Większość krajów rozwiniętych — w tym Stany Zjednoczone i Japonia — rozwijała swoją gospodarkę stopniowo, mądrze i selektywnie chroniąc niektóre jej gałęzie do czasu, aż były wystarczająco silne, by móc konkurować z firmami zagranicznymi. Wprawdzie bezwzględny protekcjonizm często nie zdawał egzaminu w krajach, które go stosowały, ale tak samo było w przypadku szybkiej liberalizacji handlu. Zmuszanie kraju rozwijającego się do otwarcia na import wyrobów konkurencyjnych wobec wytwarzanych przez pewne gałęzie jego gospodarki — gałęzie niebezpiecznie wrażliwe na konkurencję ze strony znacznie silniejszych odpowiedników w innych krajach — może mieć katastrofalne konsekwencje społeczne i gospodarcze. Systematycznie są likwidowane dotychczasowe miejsca pracy — ubodzy rolnicy w krajach rozwijających się po prostu nie mogą konkurować z wysoce subwencjonowanymi produktami z Europy i Ameryki — zanim przemysł i rolnictwo są w stanie okrzepnąć i stworzyć nowe. Co gorsze, naleganie MFW na kraje rozwijające się, by utrzymywały restrykcyjną politykę pieniężną, powodowało kształtowanie się stóp procentowych na poziomie uniemożliwiającym tworzenie miejsc pracy nawet w okolicznościach najlepszych z możliwych. A ponieważ liberalizacja handlu następowała przed stworzeniem zabezpieczeń socjalnych, ci, którzy tracili pracę, popadali w biedę. Nader często po liberalizacji dochodziło nie do obiecanego wzrostu, lecz do jeszcze większej nędzy. I nawet tych, którzy nie stracili pracy, ogarniało coraz większe poczucie niepewności jutra.

Kontrola przemieszczania się kapitału to kolejny przykład: kraje europejskie zabraniały swobodnego przepływu kapitału aż do lat siedemdziesiątych XX wieku. Ktoś mógłby powiedzieć, że upieranie się, aby kraje rozwijające się, mające ledwie funkcjonujący system bankowy, ryzykowały, otwierając swoje rynki, jest nieuczciwe. Odkładając na bok takie określenia, należy powiedzieć, że jest to zła ekonomia; napływ do danego kraju gorącego pieniądza i jego późniejsza ucieczka, co tak często zdarza się po liberalizacji rynku kapitałowego, prowadzą do zamętu. Małe kraje rozwijające się są jak małe łodzie. Szybka liberalizacja rynku kapitałowego, lansowana przez MFW, była równoznaczna z wysłaniem ich w rejs po wzburzonym morzu przed załataniem dziur w kadłubie, przeszkoleniem kapitanów i wrzuceniem kamizelek ratunkowych na pokład. Nawet w najlepszych okolicznościach istniało duże prawdopodobieństwo, że się wywrócą, kiedy wysoka fala uderzy w burtę.

Zastosowanie błędnych teorii ekonomicznych nie stanowiłoby takiego problemu, gdyby koniec pierwszej kolonizacji, a potem komunizmu nie dał MFW i Bankowi Światowemu możliwości wydatnego poszerzenia ich pierwotnego mandatu, zdecydowanego zwiększenia ich domeny. Dziś instytucje te stały się dominującymi graczami w gospodarce światowej. Nie tylko kraje szukające ich pomocy, lecz również szukające ich „pieczęci aprobaty”, po to, by mieć łatwiejszy dostęp do międzynarodowych rynków kapitałowych, musiały się stosować do ich zaleceń, które często odzwierciedlały ideologię i teorie wolnego rynku.

Skończyło się to biedą wielu ludzi oraz społecznym i politycznym chaosem w licznych krajach. MFW popełnił błędy na wszystkich polach, na których działał: na polu stymulowania rozwoju, na polu zarządzania kryzysami oraz w krajach dokonujących transformacji systemowej. Programy dostosowań strukturalnych nie przyniosły trwałego wzrostu nawet tam, gdzie, jak w Boliwii, stosowano się do narzuconych ograniczeń. W wielu krajach ich nadmierna surowość dławiła wzrost. Tymczasem sukces programu gospodarczego wymaga nadzwyczajnej troski o kolejność — porządek, w jakim następują reformy — i o tempo. Jeśli, na przykład, wystawia się rynki na konkurencję zbyt pospiesznie, jeszcze przed stworzeniem silnych instytucji finansowych, to szybciej niszczy się dotychczasowe miejsca pracy, niż tworzy nowe. W wielu krajach błędy w kolejności reform i w ich tempie prowadziły do wzrostu bezrobocia i ubóstwa4. Po wybuchu kryzysu azjatyckiego w 1997 roku polityka MFW jeszcze pogorszyła sytuację w Indonezji i Tajlandii. Reformy wolnorynkowe w Ameryce Łacińskiej miały jeden czy dwa sukcesy — wielokrotnie podaje się przykład Chile — niemniej większość kontynentu nadal musi nadrabiać straconą dekadę wzrostu, która nastąpiła po tak zwanym udanym dofinansowaniu przez MFW na początku lat osiemdziesiątych, i wiele z tych krajów ma po dziś dzień bez przerwy wysokie stopy bezrobocia — na przykład w Argentynie dwucyfrowe od 1995 roku — mimo zduszenia inflacji. Krach w Argentynie w 2001 roku jest jednym z ostatnich w serii załamań w ciągu ubiegłych kilku lat. W sytuacji utrzymywania się wysokiej stopy bezrobocia prawie przez siedem lat budzi zdziwienie nie to, że obywatele w końcu się zbuntowali, lecz to, że tak bardzo cierpieli tak długo. Nawet w tych krajach, które odnotowały pewien ograniczony wzrost, korzyści płynęły do dobrze sytuowanych, a zwłaszcza bardzo dobrze sytuowanych — górnych 10 procent — chociaż utrzymywała się duża bieda, w niektórych przypadkach zaś dochody najuboższych wręcz się zmniejszyły.

Problemem MFW i innych międzynarodowych organizacji gospodarczych jest kwestia sprawowania władzy: kto decyduje o tym, co robią. Organizacje te są zdominowane nie tyle przez najbogatsze kraje przemysłowe, ile przez grupy interesów komercyjnych i finansowych w tych krajach, co w naturalny sposób odzwierciedla polityka tych instytucji. Symbolem problemu wspomnianych instytucji jest wybór ich szefów, który zbyt często się przyczyniał do ich dysfunkcjonalności. Niemal cała działalność (a z pewnością cała działalność kredytowa) MFW i Banku Światowego koncentruje się w świecie rozwijającym się, natomiast przewodzą im przedstawiciele krajów uprzemysłowionych. (Zwyczajowo czy na mocy cichego porozumienia szefem MFW jest zawsze Europejczyk, a szefem Banku Światowego Amerykanin). Wybiera się ich za zamkniętymi drzwiami i nigdy nie uważano za warunek wstępny wyboru na to stanowisko wymagania, by taka osoba dysponowała jakimś doświadczeniem dotyczącym rozwijającego się świata. Instytucje te nie są więc reprezentatywne dla krajów, którym mają służyć.

Problemy wynikają także z tego, kto wypowiada się w imieniu danego kraju. W MFW jest tak, że robią to ministrowie finansów i prezesi banków centralnych, w WTO — ministrowie handlu. Każdy z tych ministrów jest ściśle związany z odpowiednimi środowiskami wewnątrz swoich krajów. Ministrowie handlu wyrażają to, co żywo interesuje społeczność biznesu — zarówno eksporterów, którzy chcą otwierania nowych rynków dla swoich produktów, jak i producentów dóbr konkurujących z nowym importem. Grupy te chcą oczywiście zachować tak wiele barier handlowych, jak to tylko jest możliwe, i nadal otrzymywać wszelkiego rodzaju subwencje, do których przyznania mogą przekonać Kongres (czy parlament w innych krajach). To, że bariery handlowe podnoszą ceny płacone przez konsumentów i że subwencje nakładają ciężary na podatników, jest przedmiotem mniejszego zainteresowania niż zyski producentów, a kwestie ochrony środowiska i zatrudnienia — często jeszcze mniejszego; sprawy te są traktowane jako przeszkody, które trzeba przezwyciężyć. Ministrowie finansów i szefowie banków centralnych są na ogół ściśle związani ze środowiskiem finansistów; wywodzą się z firm finansowych i po okresie służby państwowej do nich wracają. Robert Rubin, który był ministrem skarbu przez większą część okresu opisywanego w tej książce, przyszedł na to stanowisko z największego banku inwestycyjnego, Goldman Sachs, by potem przejść do Citigroup, która kontroluje największy bank komercyjny, Citibank. Osoba numer dwa w MFW w tym okresie, Stan Fischer, przeszedł z MFW prosto do Citigroup. Ludzie ci patrzą na świat oczyma środowisk finansowych. Decyzje każdej instytucji w naturalny sposób odzwierciedlają poglądy i zainteresowania tych, którzy te decyzje podejmują; nie jest zatem dziwne, że — jak zobaczymy w następnych rozdziałach — polityka międzynarodowych instytucji finansowych aż nazbyt często wykazuje ścisłą zbieżność z komercyjnymi i finansowymi interesami tych środowisk w krajach rozwiniętych.

Z punktu widzenia chłopów w krajach rozwijających się, którzy się mozolą, by spłacić MFW długi swoich krajów, czy biznesmenów, którzy się męczą z powodu wysokich podatków od wartości dodanej nakładanych wskutek nalegań MFW, obecny system jest systemem, w którym podatnicy nie mają przedstawicielstwa. Rozczarowanie międzynarodowym systemem globalizacji pod egidą MFW narasta w miarę, jak obcina się dotacje do paliwa i żywności dla biedoty w Indonezji, Maroku czy Papui Nowej Gwinei, jak biedni ludzie w Tajlandii coraz częściej zaczynają postrzegać wzrost zachorowań na AIDS jako wynik wymuszonych przez MFW cięć w wydatkach na ochronę zdrowia, jak rodzice w wielu krajach rozwijających się, którzy muszą płacić za naukę dzieci z powodu tak zwanych programów zwrotu kosztów, dokonują bolesnego wyboru i nie posyłają swoich córek do szkoły.

Pozostawieni bez alternatywy, bez innego sposobu wyrażenia swoich trosk i swojej woli zmian, ludzie się buntują. Ulice nie są oczywiście miejscem do dyskutowania problemów, formułowania polityki czy wykuwania kompromisów. Protesty jednak zmusiły urzędników państwowych i ekonomistów na całym świecie do pomyślenia o alternatywach dla rozwiązań uzgodnionych w ramach porozumienia waszyngtońskiego, uchodzących za jedyną i właściwą drogę do wzrostu i rozwoju. Staje się coraz bardziej jasne, zarówno dla zwykłych obywateli, jak i dla decydentów, i to nie tylko w krajach rozwijających się, lecz także w krajach rozwiniętych, że globalizacja w formie, w jakiej była praktykowana, nie przyniosła tego, co obiecywali jej orędownicy — czy tego, co mogła i powinna przynieść. W pewnych przypadkach nie zaowocowała nawet wzrostem, a kiedy zaowocowała, nie zapewniła pożytku wszystkim. Efekt netto rozwiązań ustanowionych przez porozumienie waszyngtońskie zbyt często był korzystny dla niewielu kosztem wielu, dla dobrze sytuowanych — kosztem ubogich. W wielu przypadkach interesy i walory komercyjne wyparły troskę o środowisko naturalne, demokrację, prawa człowieka i sprawiedliwość społeczną.

Globalizacja sama w sobie nie jest ani czymś dobrym, ani czymś złym. Ma moc uczynienia czegoś niezwykle dobrego i krajom Azji Wschodniej, które korzystały z niej na własnych warunkach, we własnym rytmie, przyniosła ogromne korzyści, mimo kryzysu w 1997 roku. Jednak większości krajów świata nie przyniosła porównywalnych pożytków. Dla wielu wydaje się bliższa totalnej katastrofy.

Doświadczenia dzisiejszej globalizacji można porównać z doświadczeniem Stanów Zjednoczonych w XIX stuleciu, a kontrast między nimi dobrze obrazuje sukcesy w przeszłości i niepowodzenia w teraźniejszości. W XIX wieku, gdy spadły koszty transportu i łączności i rozszerzały się lokalne rynki, uformowały się gospodarki narodowe, a wraz z nimi powstały spółki o zasięgu ogólnokrajowym, robiące interesy na całym terytorium danego państwa. Rynki jednak nie mogły się rozwijać same, tak jak popadnie; państwo odgrywało żywotną rolę w nadawaniu kształtu ewolucji gospodarki. W Stanach Zjednoczonych rząd federalny uzyskał dużą swobodę w dziedzinie gospodarki, kiedy sądy szeroko zinterpretowały zapis konstytucyjny pozwalający rządowi na regulowanie handlu między stanami. Rząd federalny zaczął odtąd regulować system finansowy, ustalać płace minimalne, określać warunki pracy i w końcu wprowadzać systemy opieki społecznej i pomocy dla bezrobotnych, by uporać się z problemami wywoływanymi przez gospodarkę rynkową. Promował też pewne dziedziny gospodarki (na przykład sfinansował budowę w 1844 roku pierwszej linii telegraficznej między Baltimore a Waszyngtonem) i stwarzał zachęty dla innych, takich jak rolnictwo, pomagając w zakładaniu uczelni prowadzących prace badawcze w tym zakresie oraz organizując kursy dla farmerów w celu przeszkolenia ich w stosowaniu nowych technik. Rząd federalny odgrywał główną rolę nie tylko w promowaniu wzrostu. Nawet jeśli nie angażował się w jakąś aktywną politykę redystrybucyjną, to przynajmniej miał programy, które przynosiły korzyści wielu ludziom — nie tylko programy dokształcania pracujących i poprawy produktywności rolnictwa, ale także programy nadawania ziemi, zapewniające wszystkim Amerykanom minimum szans.

Dzisiaj, przy trwającym nadal spadku kosztów transportu i telekomunikacji oraz obniżaniu sztucznych barier ograniczających przepływ dóbr, usług i kapitału (chociaż pozostały poważne bariery dla swobodnego przepływu siły roboczej), mamy proces „globalizacji” analogiczny do wcześniejszych procesów formowania się gospodarek narodowych. Na nieszczęście nie mamy rządu światowego, który by odpowiadał przed ludźmi z każdego kraju i nadzorował proces globalizacji w sposób porównywalny ze sposobem, w jaki rządy poszczególnych krajów kierują procesem nacjonalizacji. Zamiast tego mamy system, który można by nazwać globalnym rządzeniem bez globalnego rządu.