Głowa Kasandry - Baraniecki Marek - ebook + książka

Głowa Kasandry ebook

Baraniecki Marek

4,3

Opis

KASANDRA CZEKA

 

Ludzkość prześcignęła wszystkie gatunki na naszej planecie. Dysponując niemal magiczną technologią, zdolna jest unicestwić siebie i całe życie na Ziemi…  w jednej chwili.  Czy czeka nas apokalipsa? To często stawiane pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi. A może trzeba jej poszukać we własnym umyśle i sercu?

 

Fantastyka najwyższego lotu, poruszająca uniwersalne problemy moralne, które w naszych czasach jeszcze zyskały na aktualności.

 

NADCIĄGA APOKALIPSA

 

Marek Baraniecki (1954 r.) jest z wykształcenia inżynierem środowiska. Zadebiutował w 1983 r. na łamach „Fantastyki” opowiadaniem „Karlgoro godz. 18:00”, które zostało uznane za tekst roku. W 1985 roku jego powieść Głowa Kasandry zdobyła nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Jest uznawana za jedno z siedmiu najważniejszych światowych dzieł apokaliptycznych, na równi z utworami Londona, Wellsa, Zelaznego i Kinga. Na podstawie zawartego w niniejszym zbiorze opowiadania „Gwiezdny Kupiec” tworzona jest gra komputerowa na platformę Steam. Obecne, kolejne wydanie zostało poszerzone o pozostałe zebrane opowiadania autora.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (36 ocen)
21
6
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magierson

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka polskiego SF. Polecam
00
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Cykl opowiadań w stylu postapo z drobnymi wstawkami fantasy, oraz kilkoma nawiązaniami biblijnymi.
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita. Polecam.
00

Popularność




Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski

 

ISBN 978-83-7578-201-1

 

Copyright © by Marek Baraniecki, Warszawa 2022

 

Illustration © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2022

 

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.

 

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

 

Redaktor naczelny Mirosław Kowalski

 

Przygotowanie wersji elektronicznej LogoScript Sp. z o.o.

Na początku było Słowo.

 

Postawiłem cię pośrodku świata,

abyś tym łatwiej mógł spoglądać dookoła siebie

i widzieć to, co jest.

Stworzyłem cię jako istotę ani niebiańską,

ani ziemską (...), abyś mógł samego siebie rzeźbić

i przezwyciężać.

Głowa Kasandry

1.

W ostatnich dniach lipca w lasach pojawiły się nagle papugi. Niektóre okazy miały wielkość przedramienia dorosłego mężczyzny. Ich jaskrawoczerwone łebki i intensywnie zielone upierzenie, przechodzące do karmazynu na ogonie, uczyniły świat radośniejszym. Teodor Hornic, mężczyzna w sile wieku, odziany w skórę tygrysa, długo przypatrywał się, jak ogłupiałe ptaki nieporadnie chyboczą się na gałęziach sosen i świerków. Igiełki wbijały się w łapki przystosowane przez naturę do tropikalnych, gładkich łodyg. Przez następne dwa dni Hornic zbudował siedem klatek z siatki ogrodzeniowej i nakrył nimi mrowiska przy drodze do wodospadu. Ptaszyska upodobały sobie rozgrzebywanie kopców i tarzały się w nich.

W pierwszą niedzielę sierpnia, to znaczy wczesną wiosną, nad doliną pojawił się myśliwiec bombardujący dalekiego zasięgu, którego modelu Hornic nie znał. Samolot zatoczył trzy koła na pułapie sto i wypełnił ciszę ciepłego dnia rozdzierającym hukiem odrzutowych silników. Teodor Hornic przerwał świętowanie na leżaku wystawionym pod rozłożystym dębem i wyszedł na skraj pasa startowego, zabierając ze skrzynki sygnałowej kraciastą chorągiewkę.

Wielka, czterosilnikowa maszyna z opuszczonymi do ziemi płatami poziomego usterzenia kołowała już z powrotem ku środkowi pasa. Hornic wskazał pilotowi kierunek zjazdu na betonowe pobocze. Samolot na chwilę zwiększył ciąg i potoczył się na wskazane miejsce. Z kadłuba po rampie ładunkowej zszedł po chwili pilot, rozpinając po drodze zamki skafandra. W milczeniu wyciągnęli dłonie, by raptem, bez ostrzeżenia – radość spotkania była zbyt wielka – paść sobie w objęcia. Kiedy minęło pierwsze wzruszenie, pilot przedstawił się po francusku:

– Jestem Yves Jefferson, z pułku łączności.

– Teodor Hornic – odrzekł witający i patrząc na naszywki skafandra lotniczego, zapytał: – Air Force?

– Nie, jestem niezależny – Jefferson był zmieszany – wszyscy przecież jesteśmy niezależni. To tylko naszywki.

Teraz dopiero Hornic dostrzegł, że wojskowy numer samolotu zamalowany był zieloną farbą, a w jego miejscu, obok gwiazdy w kole, namalowano żółty klonowy liść.

– To wejdźmy do mnie. Zaraz coś zjemy, już prawie południe – powiedział Hornic.

Obiad składał się z trzech dań, a gospodarz przyniósł z magazynu dwie butelki czerwonego rocznikowego wina. Jefferson opowiadał o sobie, o pułku, o planach. O tym, co ocalało i co powstało nowego. Tak działo się za każdym razem, kiedy ktoś odwiedzał dolinę. W ostatnim roku Hornic miał dwie powietrzne wizyty. Raz był to Rosjanin Wasilij na migu, a drugim razem – Hindus Mishra na fantomie. I byli to jedyni ludzie, jakich w tym czasie zobaczył. Innych nie szukał, choć w odległości trzystu kilometrów na południowy wschód leżała osada licząca już ponad sześciuset mieszkańców. Z początku jeździł tam, aż uznał, że te wizyty nic mu właściwie nie dają. Stał się samotnikiem i przywykł do tego. Od chwili, gdy wybuchła III wojna światowa i gdy w pięć lat po niej spełniły się przepowiednie zapowiadające przebiegunowanie kuli ziemskiej, Teodor Hornic poszedł swoją drogą. Nie szukał ludzi. Kiedy ich spotkał, był z nimi bardzo krótko. Znalazł tę bazę lotniczą i objął ją w posiadanie, bo nie było nikogo, kto by się o nią upomniał. Tutaj, w ciągu trzynastu lat panowania, stał się legendą tej części kontynentu, powtarzaną po chatach i zajazdach. Był Wielkim Tropicielem, o którym mówiono, że z wyprawy nigdy nie wraca z pustymi rękami.

Yves Jefferson trzymał w palcach któryś z rzędu kieliszek z winem, gdy wreszcie zadał pytanie, które od dłuższej chwili ważył w sobie.

– Może to niezręcznie z mojej strony, Teodor, ale pułkownik chciałby wiedzieć, czy jesteś zorientowany, jak wyglądają sprawy... no wiesz, ogólnie?

– Ogólnie? – podjął Hornic. – To znaczy czyje?

Jefferson zamilkł speszony.

– Wiesz, że nie ma teraz silnych – podjął po chwili, trochę jakby do siebie. – Parasol jest szczelny, a nas jest mało. Dwie eskadry w Kanadzie, jedna zdekompletowana w Hiszpanii, kilka w Indiach i nie wiem ile w Tybecie i Afryce. Amerykanie i Rosjanie praktycznie nie latają, choć powinni mieć najwięcej sprzętu. Podróżować trzeba wozami konnymi lub w zaprzęgach z rogacizny. Nikt nadal nie odważa się używać radia, bo wydaje się, że Mechanizm jakby się jeszcze wyczulił.

Hornic przytaknął skinieniem głowy i powiedział:

– Hindusi sobie radzą.

– Tak, ale oni zakładają, że nie są głównym celem. – Jefferson przerwał. Po dłuższej chwili zdecydował się dokończyć wprost: – Wiemy, Teodor, że jesteś najlepszym tropicielem w tej części kontynentu. Powiem krótko. Moje dowództwo chce kupić u ciebie... Kasandrę.

Hornic odstawił kieliszek na stół z taką siłą, że całe wino rozlało się po blacie.

– Rosjanie też chcą ją kupić! – podniósł głos. – I Hiszpanie chcą, i Chińczycy. I Polacy też! Ale ja już im mówiłem, że to utopia. Ona nie istnieje, a nawet gdyby istniała, to nikt jej nie znajdzie! Rozumiesz, nikt! Dopóki się sama nie ujawni!

Wstał z fotela i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.

– Szukam jej trzynaście lat. Za każdym razem, gdy wpadam na trop, wydaje mi się, że to Ona. Prześladuje mnie w dzień i w nocy, bo czuję, że jest nieuchwytna i drwi sobie ze mnie. Jeżeli w ogóle istnieje! Wszyscy poszaleliście na jej punkcie. Kto Ją w ogóle tak nazwał? Kto dziś potrafi powiedzieć, skąd wzięła się jej legenda? Przecież to mit! Mit, który jest chyba potrzebny temu światu, bo za mało miał strachu. Wszystkim, którzy tu przylatują lub przyjeżdżają, mówię to samo. Głowa Kasandry nie istnieje! To jest produkt chorej wyobraźni tych z lasów i chyba ptaków, bo nie wiem, kto inny mógłby roznieść tę legendę po wszystkich kontynentach, skoro wiadomości o skupiskach ludzkich nie przenikają z jednej okolicy do drugiej.

Zatrzymał się przy oknie, patrząc na odcinające się na tle błękitnego nieba korony palm i buków. Uniesienie już minęło. Teraz głos jego zabrzmiał zupełnie cicho i z ledwo wyczuwalną ironią.

– Czym możecie mi zapłacić, żeby nie było za tanio?

– Ile ci proponowano? – Jefferson nie wyczuł szyderstwa.

Hornic roześmiał się i odwrócił do niego.

– Anglicy dawali mi harem i pięć ton złota w sztabkach i wyrobach. Co możecie mi zaoferować? Dwa haremy?

Teraz Jefferson zaczął się śmiać i śmiał się z każdą chwilą coraz głośniej.

Ich śmiech odbił się echem od ściany lasu i spłoszył stłoczone w zagrodzie kozy i owce. Przestraszone słuchały dźwięku, który do tej pory był im obcy. Wielki wilczur na progu obory z leniwym zainteresowaniem nasłuchiwał, unosząc głowę. Przez chwilę patrzył w stronę otwartych drzwi drewnianej chaty, w której siedzieli dwaj mężczyźni. Istoty dziwne, nie pasujące do burzliwie kotłującej się wokół bujnej przyrody.

Jefferson został w dolinie dwa dni. Hornic oprowadził go po okolicy. Z pasją opowiadał, jak rok po roku przyroda strefy umiarkowanej, po odwróceniu się ziemskiej osi obrotu, dostosowywała się z trudem do warunków tropikalnych. Pierwsze poddały się brzozy. Uschły po kilku miesiącach, zostawiając po sobie pustynne tereny. Nie utrzymały się też wierzby, chociaż zrazu uległy specyficznemu przeobrażeniu. Zrzuciły gałęzie i pokryły się liśćmi, które zaczęły rosnąć wprost z korony pnia. Natomiast nadzwyczaj dobrze, ku zdziwieniu Hornica, przystosowały się drzewa iglaste, świerki i sosny. Sosny zrzuciły tylko część igieł i teraz, po trzynastu latach, ich gałęzie przypominały rzadki grzebień do włosów, z igłami skierowanymi ku ziemi. Jefferson z zainteresowaniem oglądał las, gdzie dęby i buki rosły na przemian z palmami, a ponad leśnym poszyciem pięły się tropikalne liany.

– Tutaj – mówił Hornic – przyroda sama zasiała to wszystko. Nasiona przyszły z wiatrem w pierwszych latach stabilizowania się klimatów. Potem przyleciały ptaki. Po nich przywędrowały zwierzęta. W zeszłym roku miałem kłopot z bengalskim tygrysem, który nie wiadomo dlaczego rozbijał mi ule. Prawie miesiąc straciłem na wytropienie i upolowanie bestii. Ale za to – dodał z uśmiechem – mam teraz w czym chodzić.

Po kolacji Hornic pokazał Jeffersonowi lotnisko. Na końcu kilometrowego pasa startowego znajdował się hangar i zabudowania zaplecza. Po wieży kontrolnej pozostały tylko oczyszczone z gruzu ruiny. Jedną z bocznych ścian hangaru zdobił ślad po celnym pocisku rakietowym. Wyrwę zamurowano rzecznymi kamieniami. Zrobił to Hornic, podobnie jak z wyrwami w płycie startowej. Z tą tylko różnicą, że tam na plomby użył cegły.

W pierwszych miesiącach po zakończeniu błyskawicznej i gwałtownej wojny, której nikt chyba nie kontrolował, Hornic krążył trochę po okolicy i szukał ludzi. Był to okres wędrówek ludów. Ludzie opuszczali tereny skażone i uciekali przez nie istniejące już granice państw, jak najdalej od miejsc, które mogłyby stać się celem rakietowego ataku.

Przez cztery kolejne lata Hornic wędrował jak inni. Uprawiał ziemię, strzelał do tych, którzy chcieli go z niej wyrzucić, sam starał się unikać kuli. W czasie śnieżnych zamieci przeżywał katusze zimna i głodu. Próbował iść na południe, ale tam tereny były całkowicie skażone. Wrócił więc i tutaj, gdzie, jak mówiono, już nic nie zostało, znalazł przystań. Tutaj też zaskoczyły go Trzy Dni Ciemności.

Leżał w piwnicy na łóżku polowym i czuł, jak cały świat pęka i rozpada się w proch. Wstrząsy tektoniczne w tej okolicy nie były silne, ale huraganowe wiatry i grzmoty przykrywały wszystko swoim ogromem. Gdzieś daleko znikały wyspy i całe połacie kontynentów, gdzie indziej wynurzały się z oceanów nowe lądy. Bieguny topniały, a woda zalewała wybrzeża. Kiedy po raz pierwszy słońce wychyliło się zza horyzontu po jego dotychczasowej zachodniej stronie, Hornic poczuł, że jego życie straciło sens. Trwał w stanie otępienia przez miesiąc, aż obudził go pewnego dnia huk i smuga białego dymu na niebie. Chwilę przyglądał się jej bezmyślnie, wreszcie zrozumiał. Rakieta! Szła pod ostrym kątem w górę, niosąc w głowicy śmierć odległemu wrogowi, gdzieś w innej części świata. Biegał godzinami po lesie, szukając miejsca startu, aż trafił na dymiącą jeszcze, okrągłą studnię wyrzutni. Nie było przy niej nikogo. Rozkaz zniszczenia wroga wydany został wiele lat wcześniej i utrwalony w elektronicznej pamięci systemu startowego.

Od tamtego dnia zaczął żyć. Zbudował drewniany dom, zagrodę dla zwierząt złapanych w lesie i okolicach zburzonych miast i wsi. Spędzał dużo czasu na obserwacji nocnego nieba. Udawało mu się od czasu do czasu dostrzec punkty sporadycznie przesuwające się w tle nowych gwiazdozbiorów południowego nieba. Wiedział, że rakiety lecą zgodnie z programami zawartymi w komputerowych pamięciach. Tyle że nie było już starych punktów odniesienia. Zmierzały w stronę własnych terytoriów, niosąc całkowicie przypadkową chemiczną lub atomową śmierć. Jeżeli tam, gdzie spadały, ktokolwiek jeszcze mieszkał lub żył.

Baza lotnicza Hornica wyposażona była znakomicie. W podziemiach ocalały systemy komputerowe, których część przeprogramował do swoich celów. W sekcji technicznej były trzy wozy bojowe i inne mniejsze pojazdy. Lekkie dźwigi używane w hangarze. Magazyny części i broni. Warsztaty, generatornia i wielkie podziemne zbiorniki lotniczego paliwa. Już w pierwszym roku udało mu się wykryć w promieniu stu kilometrów sześć stanowisk rakietowych i unieszkodliwić je. Następne lata zwiększały jego doświadczenie. Obserwował mrówki, pszczoły, trawę, ukształtowanie terenu, rodzaje gleb i setki innych czynników, zdradzających miejsca kryjące podziemne silosy. Rozpoznawał podziemne pustki jakimś nowym instynktem, pobudzanym przez ustawiczne myślenie o ukrytych zegarach odmierzających swój własny czas. Czas startu, zakodowany bezimiennymi rękami w niezliczonej liczbie samoczynnych wyrzutni.

Na wielu kontynentach ludzie skończyli wojnę w połowie drugiej godziny jej trwania. Pozbawione obsługi wyrzutnie prowadziły ją nadal. Nie powstrzymał ich kosmiczny charakter kataklizmu, jakiemu uległa Ziemia. Od trzynastu lat rakiety startowały z podziemnych wyrzutni, już nie tylko na zewnętrzny rozkaz. Reagowały na najsłabszy radiowy sygnał. W nieprzewidziany sposób pobudzały je lecące samoloty. Rakiety zmusiły ocalałych ludzi, by przytulili swe życie do Ziemi.

Wtedy w wielu miejscach naraz zaczęto powtarzać legendę o Głowie Kasandry. Hornic początkowo ją wyśmiał, ale tak jak w innych, i w nim zakiełkowały ziarenka niepokoju. I bardzo szybko stał się ofiarą własnej wyobraźni. Nikt tej rakiety nigdy nie widział. Zainstalowano ją, według szeptanych przekazów, w ostatnich tygodniach zbrojeń. Jedną jedyną. Przeznaczoną dla tego, kto przeżyje... Zdolną do unicestwienia życia na całej kuli ziemskiej. Ustawiona na ukrytej wyrzutni przez państwo-szaleńca, gotowa do zniszczenia wszystkiego, co przetrwa. Nikt nie wiedział, gdzie jest. O dwieście czy dwa tysiące kilometrów od niego. Za każdym razem, gdy Hornic znajdował nowy silos, wydawało mu się, że będzie w nim Ona. Chciał tego i nie chciał. Zdawał sobie sprawę, że chociaż nauczył się łamać systemy zabezpieczeń zwykłych rakiet, nie miał prawie żadnych szans, żeby dostać się do sterowni bunkra Kasandry.

Za każdą „zwykłą” rakietę otrzymywał od zleceniodawców zapłatę w naturze i w złocie. Płacili mu za trofea, niezależnie od kierunków świata, z których do niego przybywali. Jedni drogą powietrzną, inni wołami i konno. Z ramienia jakichś nieznanych mu nowych rządów i w imieniu rolniczych osad. Jego trofeum Wielkiego Tropiciela było zawsze takie samo. Końcówka kabla impulsowego łączącego system zapłonowy na korpusie z blokiem sterowania wyrzutnią. Pierwsze trofeum wisiało nad drzwiami jego pokoju. Powiesił je na prostokątnej dużej płycie, obciągniętej skrawkami skóry bengalskiego tygrysa. W tym właśnie pokoju Jefferson rozłożył rulony planów, projekcji satelitarnych, zdjęcia terenów sprzed kataklizmu.

– Naszym zdaniem Ona jest gdzieś w tym rejonie – powiedział Jefferson, kreśląc palcem koło na jednym z kwadratów siatki. – Niestety ani my, ani Hiszpanie, ani Rosjanie nie wiedzą tego dokładnie. Co więcej, na skutek przesunięć tektonicznych skorupy i praktycznej likwidacji ośrodków dowódczych nie możemy dojść, kto i w jaki sposób ją tam zainstalował. Nie wiemy nic ponadto, że gdzieś w tym miejscu koncentrują się duże ilości stali i pustych przestrzeni.

– Znam trochę te miejsca – powiedział Hornic. – Byłem tam w zeszłym roku.

Zamilkł i spod przymrużonych powiek wpatrywał się w mapę, jakby starając się coś odtworzyć z pamięci. Od końca palców, przez ręce, plecy, do nóg zaczęły wędrować po nim drobne igiełki. Wiedział już, że się tego podejmie. Czuł, że znów zbliża się Wielkie Polowanie.

– Dobrze, spróbuję jeszcze raz – powiedział powoli – ale nadal żadnych lotów i żadnego radia. Niczego, co mogłoby zainicjować samoistne odpalenie.

Jefferson zwinął resztę map.

– Ile czasu potrzebujesz?

– Pół roku.

– A z materiałów?

– Nic, mam wszystko.

Po południu zakończyli tankowanie paliwa i po krótkim pożegnaniu samolot pokołował do początku pasa. Hornic nie został na dworze. Wrócił do domu i otworzył szafkę z płytami. Chwilę zastanawiał się, co położyć na talerz starego, klasycznego adaptera na winylowe płyty, po czym wyciągnął jedną z nich na chybił trafił ze środka i przeczytał na krążku: „J. Strauss. Nad pięknym modrym Dunajem”. Pierwsze tony walca utonęły w rozrywającym powietrze huku startującego samolotu Jeffersona, ale potem już całkowicie wypełniły wnętrze pokoju.

2.

Teodor Hornic prowadził transporter opancerzony głównie wzdłuż drogi. Asfalt był już mocno zniszczony, ale na ogół udawało się przejechać nawet przez wysokie piargi wysadzin czy lejów po bombach, zarośniętych bujną roślinnością. Miejscami drogę przegradzały pnie zwalonych drzew. Musiał się wtedy zatrzymywać i uruchamiać ramię hydraulicznego dźwigu zamontowanego na kadłubie. Co jakiś czas mijał ścieżki wydeptane przez karawany zwierząt i ludzi, ciągnących we wszystkich możliwych kierunkach. Ludzie szukali miejsca do osiedlenia lub już powstałych osad; zwierzęta przeciwnie, miejsc, w których nikt nie będzie ich niepokoił. Temperatura powietrza utrzymywała się w granicach 40 stopni Celsjusza i było względnie sucho.

Hornic pojazdu używał niechętnie. Po przebudowaniu stanowił dla niego ruchomy magazyn sprzętu do wyszukiwania i otwierania wyrzutni. Jeżeli nie musiał, jeździł na mule, którego trzymał w zagrodzie, lub chodził po prostu pieszo. Tak było wygodniej.

Myślał teraz o Niej. Wszystkie sny obracały się wokół Niej. Do Niej mówił, Jej odgrażał się, o Nią prosił los. Robił wszystko, żeby pobudzić podświadomość do pracy.

Na miejsce dojechał późnym popołudniem. Zatrzymał się na trawiastym wzniesieniu. Przed nim po horyzont szumiały trawy na pofalowanym łagodnymi wzgórzami terenie. W zagłębieniach połyskiwały granatowe oka stawów i jeziorek. Pejzaż był niemal sielankowy.

Hornic włożył wysokie buty przeciw żmijom i pająkom i zeskoczył na ziemię. Tak było chyba przed tysiącem lat – pomyślał. Ogłuszony wielogodzinnym hałasem silnika, stał oswajając się z ciszą, jaka królowała nad krajobrazem. Wprawnym okiem tropiciela rozróżnił dalekie miejsca, zdradzające konfiguracją zboczy ślad ludzkiej interwencji. Dla postronnego obserwatora różnica była niemal niezauważalna. Tylko przyroda zdradzała innym odcieniem traw to, czego sama nie stworzyła. Hornic zapragnął jeszcze przed zachodem słońca wykąpać się w kryształowo czystej wodzie najbliższego jeziorka.

Wsiadł z powrotem do transportera i uruchomił silnik. Zjechał powoli po długim, łagodnym zboczu. Dojeżdżał właśnie do granicy trzcin, gdy nagle, raczej ostrzeżony instynktem niż węchem, wysprzęglił i kopnął nogą hamulec. Transporter zarył się w ziemię, stając niemal pionowo. Hornic błyskawicznym ruchem porwał wiszącą nad głową maskę przeciwgazową i założył ją na twarz. Odkręcił zawór butli tlenowej i wciąż wstrzymując oddech, trzykrotnie odciągnął brzegi maski, wypompowując spod niej resztki powietrza o subtelnym zapachu fiołków. Kiedy transporter opadł na sześć osi i ustał rumor kotłującego się w środku sprzętu, Hornic wrzucił wsteczny bieg i całą mocą silnika wycofał się na szczyt wzgórza. Tutaj, nie zdejmując maski i nie wyłączając silnika, długo siedział nieruchomo. Czuł, jak w piersi tłucze mu się serce i krew pulsuje w skroniach. Ta piękna okolica była całkowicie stracona.

Po zachodzie słońca, o dwa kilometry dalej, rozwiesił hamak między transporterem a wbitym w ziemię palem i rozpalił ognisko. Po kolacji ułożył się w hamaku, słuchając nocnego życia owadów, którym zwielokrotniona radioaktywność atmosfery bynajmniej nie przeszkadzała w gatunkowym pochodzie ewolucyjnym. Po niebie wiła się wielobarwnymi wstęgami i płaszczyznami zorza. Patrzył na projekcję barw słonecznego widma i czuł, że to właśnie ona może stać się dla Ziemi zwiastunem najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Wcześniej już naruszona przez człowieka równowaga magnetyczna planety od trzynastu lat nie istniała. Do tej pory nie powstała nowa powłoka magnetyczna, analogiczna do tej, jaka od milionów lat chroniła glob przed kosmicznym promieniowaniem. Teodor Hornic zasnął dopiero przed północą i znowu śnił o Głowie Kasandry, postrachu ocalałej ludzkości lub tylko legendzie wymyślonej przez niedobitków ludzkiego gatunku.

Koło południa następnego dnia temperatura emocji Hornica zrównała się niemal z temperaturą otoczenia. Miejsce wybrane z daleka rzeczywiście kryło pod sobą wyrzutnię. Płyta pokrywowa znajdowała się pod jeziorkiem otoczonym trzcinami i wysoką, soczyście zieloną trawą. Tuż obok, na małym pagórku rosły wrzosy, w których zaczął kopanie. Małą saperką kroił darń i odkładał ją na bok, pozostawiając rowek szerokości łopatki i głębokości około trzydziestu centymetrów. Do wieczora pierwszego dnia wykopał w ten sposób ponad dwieście metrów kanalików. Pozwoliło mu to ustalić zasięg robót niwelacyjnych wykonanych przy maskowaniu terenu i stwierdzić, z jakim rodzajem pokrywy ma do czynienia.

Po tygodniu jego wstępne oceny się sprawdziły. Silos należał do dużych i Hornic był niemal pewny, że wykonany został pod balistyczny pocisk taktyczny. Z takimi silosami już się spotkał i potrafił łamać ich systemy zabezpieczeń. Teren wokół stawu upodobnił się do placu poszukiwań archeologicznych. Gęsta sieć wykopów pokrywała okoliczne pagórki i cienkimi nitkami trawersów wpisywała się w zbocza.

Niedzielę Hornic jak zwykle spędził na świętowaniu, a w poniedziałek rozpoczął pompowanie wody ze stawu. Zajęło to następnych dziesięć dni. W tym czasie jadł bardzo mało, sypiał krótko i źle.

Monotonny warkot pompy ucichł następnej środy w południe. Wtedy Hornic zszedł na sam środek mokrego dna stawu, żeby stwierdzić, że rodzimy muł kończy się w odległości trzech metrów od brzegu. Dalej był ił, nie pasujący zupełnie do struktury geologicznej otoczenia. W najniższym punkcie dna znalazł wylot kamionkowej rury. Płynęła nią nadal leniwie woda, jak przypuszczał, z któregoś z okolicznych stawów. Zgarnął nogą glinę i wepchnął ją do wylotu rury. Zamknął oczy i długo stał nieruchomo, czując, jak przenika go świadomość bliskości celu. Przed oczami przewijał mu się film z utrwalaną przez trzynaście lat wiedzą. Wierzył zawsze w siebie i teraz swojej wiedzy ufał.

Ostatni etap trwał trzy dni. W czterech punktach wytyczonych teodolitem, z dokładnością do centymetra, Hornic wbił pneumatycznym kafarem na głębokość pięciu metrów przygotowane w bazie stalowe szyny. Pozostawił na powierzchni tylko ich metrowe końcówki. Samą akcję odłożył do następnego dnia. Zwinął, zakonserwował i spakował sprzęt, którego już nie potrzebował. Przejrzał mechanizm wyciągarki liniowej i zdalne sterowanie jej napędu.

Tej nocy po raz pierwszy się opanował. Nerwy, nie dające się dotąd ujarzmić, zaczęły mu być posłuszne. Jak nerwy myśliwego przed strzałem mającym zdecydować o jego życiu. Nie miał żadnych snów.

Rano powoli zjadł lekkie śniadanie i umył naczynia. Przebrał się w kombinezon. Założył pas i ładownicę z wykonanymi przez siebie narzędziami. Na piersi zawiesił elektroniczny miernik. Na drugim boku maskę przeciwgazową. Następnie otworzył nie używany do tej pory pojemnik i zdjął pokrowiec. Skontrolował wzrokiem pulpit radiokomputera i włożył kluczyk do stacyjki. Zgrał się z systemem sterowniczym wyrzutni, symulując drogą radiową wstępne polecenia otwarcia systemu zabezpieczającego.

Długo rozpoznawał setki wariantów wyświetlanych na monitorze, sprawdzając punkt po punkcie cały system silosu. W końcu komputer wyświetlił ten właściwy, jedyny i niepowtarzalny klucz sygnałowy. Hornic uruchomił emisję i spojrzał przez ramię w kierunku stawu. Grunt drgnął i półokręgiem, wokół linii przybrzeżnych trzcin, ziemia zapadła się, ukazując czarną otchłań. Pale wbite po drugiej stronie dolinki odchyliły się lekko, ale uniemożliwiły szersze otwarcie wyrzutni, blokując tym samym moment odliczania do startu. Powrotną drogę pokrywy, drżąc lekko z emocji, Hornic odciął ślimakowymi stalowymi rozporami. Podjechał transporterem do krawędzi szczeliny. Na krzesełkowym dźwigu ze sterownikiem w ręce i maską na twarzy opuścił się w głąb. Zaledwie dwa metry pod stropem zatrzymał wyciąg. Odruchowo przetarł rękawicą szkła maski i zamarł.

Betonowy silos o średnicy około dwudziestu metrów i głębokości trzydziestu był pusty. Dwa pionowe rzędy czerwonych lamp oświetlały ponurym blaskiem wilgotną, przepastną czeluść.

Dziki wrzask wiszącego na linie człowieka targnął zamkniętą przestrzenią, budząc zwielokrotniony pogłos.

Purpurowy zachód słońca zastał Hornica stojącego twarzą w kierunku, który jego przodkowie nazywali północą. Na twarzy i gęstej brodzie mężczyzny widniały ślady łez. Były to łzy upokorzenia i zawodu. Przetarł rękawicą twarz, rozmazując na niej smar z liny wyciągarki.

– Niewiele po nas zostało, to prawda – szepnął do siebie – ale nie oddam ci nawet tego. Znajdę cię, choćbyś się schowała pod stumetrową warstwą ziemi lub wody.

Odpowiedział mu szum traw, który trwał od stworzenia świata.

3.

Robert Walath, właściciel i pan na pół murowanego, na pół drewnianego domu, wyszedł na dobudowany do frontowej ściany głęboki drewniany ganek z podcieniami. Podszedł do wiszącego na poprzecznej belce dzwonu i odwiązał sznur mocujący serce. Poranna tropikalna mgła otulała niemal całkowicie odległą o kilkadziesiąt metrów palisadę z wielkich pni. Zastygłe w bezruchu korony drzew zwisały martwo nad jej krawędzią. Popatrzył na stojący pośrodku placu ciężki wóz bojowy na kołach z przyczepioną cysterną, westchnął i pociągnął za sznur. Dźwięk dzwonu zabrzmiał w porannej ciszy ostro i odbity od ściany lasu, wrócił pogłosem przy akompaniamencie krzyku ptaków. Mała ludzka enklawa zaczęła jak co dzień, od lat w ten sam sposób, budzić się do życia...

Teodor Hornic w swoim pokoju otworzył oczy i utkwił wzrok w ścianie. Drzwi zasłaniała mu spiętrzona pod brodą pościel, nie okrywająca zupełnie ciała. Znów spał nerwowo. Długą chwilę nadsłuchiwał odgłosów domu, nie ogarniając od razu sytuacji. Potem przypomniał sobie swój późny przyjazd i hałas, jakiego narobił w nocy, manewrując transporterem po placu. Gdzieś w przyległym korytarzyku cicho stuknęły drzwi. Hornic usiadł na krawędzi łóżka i spojrzał przez otwarte okno na zielony kocioł przyrody, z którego przybył. Wnętrze pokoju chroniła niemal przezroczysta siateczka, rozpięta na okiennej ramie.

Umył się w łazience pod ciepłym prysznicem, rozkoszując się i pozwalając wodzie ponad miarę spływać po głowie i plecach. Nie korzystał z tego dobrodziejstwa przez ostatnie trzy miesiące, odkąd przebywał poza bazą. Po otwarciu pustego silosu przeszukał teren w promieniu dziesięciu kilometrów. Zajęło mu to miesiąc, w czasie którego wydało mu się, że znów jest na tropie. Tyle że przeciął trop w poprzek i nie wiedział, dokąd się skierować. Odnaleziony pusty silos, dokładnie zbadany, okazał się atrapą dla satelitów szpiegowskich wroga. Nie był uzbrojony i bez wcześniejszego wyposażenia nie mogłaby z niego wystartować żadna rakieta. Analiza komputerowa pozwoliła jednak ustalić, że ta maskarada była celowym manewrem odwracającym uwagę. Zapewne dały się temu podstępowi zwieść obsługi satelitów wykrywających podziemne wyrzutnie. Z nakreślonymi przez nie mapami Jefferson mógł latać po całym kontynencie z jednakowym skutkiem.

Hornic ubrał się i zszedł do jadalni. Drzwi na podwórzec były otwarte na oścież. Niemalowane deski podłogi lśniły czystością. W salce unosił się zapach drewna i świeżości. Na trzech długich drewnianych ławach nakryto już do posiłku. Jak było w zwyczaju w Starym Świecie, w rzędach stały talerze, przy nich leżały łyżki i gdzieniegdzie noże lub widelce różnych rodzajów. Kilka talerzy było porcelanowych z wytartym zdobieniem, dwa mosiężne i kilka miseczek z jakiegoś nieokreślonego szarego tworzywa. Wszystkie, niemal bez wyjątku, mocno na brzegach nadtłuczone i spękane. Kubki i sztućce prezentowały się podobnie. W kącie pod oknem stał duży stół bilardowy, wyłożony pasowanymi wycinkami skór zwierząt. Na ścianie wisiała mapa okolicy z naniesionymi ręcznie poprawkami linii rzek i strumieni. Obok powieszono stare olejne płótno w głębokich ramach, przedstawiające zimowe polowanie. Obraz pełen ruchu i dynamizmu. Kilkanaście koni w galopie, z białymi od piany chrapami, poprzedzanych sforą psów goniących jelenia. Na koniach w rozpiętych kożuchach siedemnastowieczna książęca rodzina o pucołowatych, rumianych twarzach i błyszczących emocją i radością oczach. Obok drugiego okna wisiał papierowy plakat z żółtym napisem na zielonym tle: „Wędrowcze! Strzeż się gazu!”. Nad drzwiami do kuchni tkwił duży bambusowy krzyż.

Hornic zlustrował wzrokiem jadalnię i zatrzymał się jakby niezdecydowany, gdzie się skierować, kiedy w drzwiach jednocześnie pojawili się Walath i nieznajomy mężczyzna o śniadej cerze i nieco wschodniej urodzie. Po ubiorze Hornic wywnioskował, że to przyjezdny.

– Zdrowy dzień – pozdrowił go nieznajomy uprzejmie, przyglądając mu się z życzliwym zainteresowaniem, a Walath skinął głową i uśmiechnął się lekko.

– Zdrowy dzień – odpowiedział Hornic i dodał: – Jak może być inaczej w tak zdrowej okolicy.

Walath uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem z komplementu i odpowiedział:

– Za chwilę będzie śniadanie. Żona zaraz poda pieczywo. Mleko już się gotuje.

Podali sobie ręce na środku izby, a Hornic spojrzał pytająco na gospodarza. W odpowiedzi ten skinął powiekami potwierdzająco i to przyniosło Hornicowi ulgę.

W kwadrans później przy dwóch stołach zasiadło dwadzieścia sześć osób, w tym dwie rodziny o bardzo licznym potomstwie. Żadne z dzieci nie miało więcej niż dziesięć lat. Przekrój ubiorów był skrajnie kontrastowy, tak jak stołowe nakrycia. Hornic z zaciekawieniem, lecz dyskretnie zlustrował siedzących. Jedni ubrani byli w zupełnie nowe bluzki i koszule, produkowane do ostatnich dni Starej Epoki. Inni nosili grube płócienne niby-koszule, wiązane w pasie kolorowymi sznurkami, nienagannie jednak czyste. Twarze siedzących w większości były pogodne, choć bez trudu można było na nich odczytać ślady przebytych chorób. Przy drugim stole jeden z kilkuletnich chłopców, siedzących obok mężczyzny o długich białych włosach, miał na sobie tylko krótkie spodenki oraz połyskliwie czerwoną bluzę ze złotym napisem: „Coca-cola” na plecach.

Ciekawe, czy ten malec pytał już rodziców, co to znaczy? – pomyślał Hornic.

Żona gospodarza, Kira, wniosła po kolei kilka głębokich naczyń z gorącym mlekiem, a po nich miski i koszyki z pieczywem i owocami, po czym usiadła na czołowym miejscu drugiego stołu. Przy pierwszym, też na głównym miejscu, siedział Walath, obserwując teraz z pozorną niedbałością zebranych. Kiedy nikt nie sięgał po jedzenie i zapadła dłuższa cisza, złożył ręce i odezwał się:

– Przez pamięć tych, których nie ma... – zawahał się – niech prawo życia będzie silniejsze od wspomnień.

Przerwał na dłuższą chwilę, po czym kontynuował:

– Pobłogosław, Panie, te dary, abyśmy dzień dzisiejszy przeżyli w zdrowiu i siłach. Aby ślad promieniowania nie pozostał na tych produktach i ani jedna ich skażona cząstka nie zatruła nam organizmów. Daj nam odporność zieleni i ochraniaj przed nieszczęśliwymi miejscami, abyśmy nie padli ofiarą chemicznej i radioaktywnej śmierci. Spraw, aby nasze geny nosiły tylko zdrowy owoc naszego żywota. Amen.

– Amen! – chóralnie odpowiedzieli siedzący.

Po śniadaniu w pokoju Hornica odbyło się spotkanie. Gospodarz przyprowadził trzydziestokilkuletniego mężczyznę o silnie opalonej twarzy i śnieżnobiałych włosach, opadających gęstymi splotami na ramiona. Przy stole siedział on na wprost Hornica. Kiedy drzwi zostały zamknięte od środka na skobel, mężczyzna przedstawił się po niemiecku:

– Jestem Kurt Watzinger. Herr Walath mówił, że pan chciał się ze mną widzieć.

– Tak – odpowiedział Hornic również po niemiecku – dziękuję, że zechciał pan przyjechać tutaj. Czy pan Walath mówił, czego oczekuję po rozmowie z panem i kim jestem?

– Mówił, że szuka pan planów stanowisk rakiet taktycznych. Ja wiem, że pan jest Teodor Hornic znany jako Wielki Tropiciel. Dlatego przybyłem – odpowiedział zwięźle Watzinger.

– Tak! Szukam lokalizacji stanowisk... A właściwie jednego stanowiska. Za to niezmiernie dobrze ukrytego. Nie mogę go znaleźć mimo wielu lat poszukiwań. Nie wiem, jaki pan ma stosunek do sprawy, ale... – Hornic zawiesił głos. Tamten podjął wątek:

– Pan mówi o Głowie Kasandry! Wiemy u nas, że pan jej szuka. Wierzę, że ona istnieje. Jeżeli to panu cokolwiek ułatwi, to powiem od siebie, że jestem tego pewny. Choć osobiście sceptycznie patrzę na pana sukces w poszukiwaniach.

Walath, przysłuchujący się do tej pory rozmowie w milczeniu, odezwał się cicho:

– Pan Watzinger, Teodorze, był oficerem, a przedtem doradcą urbanistycznym dyrektora miasta. Jest jedynym mi znanym człowiekiem, który otarł się być może o samą rakietę. A na pewno posiada wiadomości, które mogą wnieść coś nowego do poszukiwań. Dlatego specjalnie przybył tutaj z tak daleka.

Watzinger położył na stole mały woreczek i rozwiązał go. Wyjął aluminiowy pojemnik wielkości dłoni i odkręcił wieczko. W środku była rolka taśmy magnetycznej.

– To – zaczął Watzinger – jest ślad, o którym przypomniałem sobie miesiąc temu, gdy był u mnie pan Walath. Właściwie to niebywałe szczęście, że się w ogóle przechował. Zapamiętałem go, bo to był najdziwniejszy meldunek przed katastrofą. Pracowałem wtedy w stacji elektronicznego nasłuchu, w sekcji deszyfracji. Dwa dni przed pierwszym wstrząsem wyłapany został przekaz szyfrem, który był prozaicznie prosty. Jego złamanie zajęło nam około godziny. Nadany był tekstem angielskim.

– A kto nadał? – zapytał Hornic.

– Tego nie wiem – uśmiechnął się Watzinger – sam język też o niczym nie świadczy, zwłaszcza w szyfrowanych przekazach. Dziwne było to, że chociaż tak łatwo złamaliśmy pierwszy stopień zaszyfrowania, nie udało nam się posunąć dalej. Ze względu na inne zadania odłożyliśmy tę sprawę na dwadzieścia cztery godziny, a potem już pan wie. Przestało to być ważne.

Watzinger spojrzał uważniej na Hornica i pospieszył z wyjaśnieniem:

– W pięć lat po wojnie, mimo wzajemnych podejrzeń, nikt się właściwie poważnie nie dozbrajał. Po obu stronach już wtedy przemysł po prostu nie istniał. Rakiety, jak wiecie, dotarły nawet do głębokich podziemnych fabryk i pokładów kopalnianych, do poziomów siedemset i głębiej. Przez te pięć lat można było teoretycznie korzystać z nieprzeliczonych zapasów. Ale żywność zaczęła się kończyć w naszych magazynach wojskowych po trzech latach. Tak było przynajmniej pod ziemią. A przecież na powierzchni już wtedy nie zostało nawet trzydziestu procent ludzi i nikt nie myślał o produkcji. W ówczesnej sytuacji, gdy rządy praktycznie straciły jakąkolwiek władzę, nie istniała spójna taktyka obronna. Miało to oczywisty wpływ na jakość i liczbę szyfrowanych przekazów. Wielka globalna konspiracyjna elektroniczna zabawa zamieniła się w grę, w którą grała wąska grupa ośrodków. Chaos i dezintegracja pozwoliły skupić nasłuch na kilkudziesięciu punktach nadawczo-odbiorczych na Ziemi. Po pięciu latach zostało ich niewiele ponad dwadzieścia, znaliśmy niemal imiona dowódców jednostek łączności... Oczywiście w przenośni – uśmiechnął się. – W tej sytuacji wiedzieliśmy, kiedy zaczynała się wymiana informacji, pomiędzy kim i kiedy się kończyła, choć rzadko domyślaliśmy się, o co chodzi.

Spoważniał.

– Ten przekaz, który panu chcę dać, był wyjątkiem. Nie był bowiem ani początkiem, ani końcem żadnego cyklu wymiany informacji. Nie nawiązywał też do żadnego z prowadzonych dialogów ani nie miał żadnych cech znanych nam trybów sygnałowych. Więcej nawet. Nie pasował do żadnego stylu charakterystycznego dla jakiegokolwiek znanego nam wtedy ośrodka. Zinterpretowaliśmy ten odbiór jako odezwanie się nowego nadajnika. Pamiętam, że nas to mocno zaniepokoiło, bo nie wiedzieliśmy, po czyjej jest stronie. No i ten tekst...

– Czy możemy tę taśmę wczytać? – zapytał Hornic.

– Tak – odpowiedział Walath – wczoraj zrobiliśmy to z Kurtem, zanim przyjechałeś. Przejdźmy do piwnicy.

Zeszli po szerokich drewnianych schodach i Walath przez chwilę mocował się z zamkiem w drzwiach. Pomieszczenie, wykonane kilka lat wcześniej przez Hornica, gospodarza i dwóch już nieżyjących elektroników, było suche i utrzymane w dobrym stanie. Szafy i segmenty systemu komputerowego stały pod ścianami, a na środku szklana szafa z dyskami i taśmami. Przy niej stolik. Walath zdjął pokrowce z trzech bloków i włączył komputer. Założył taśmę na archaiczny czytnik i uruchomił odczyt.

Stali nachyleni nad ekranem i śledzili płynący wierszami tekst. W pewnym momencie Walath zatrzymał odczyt.

– „Trojańska wyrocznia otrzymała prezent” – odczytał półgłosem Hornic. Dalej były dziesiątki cyfr, a potem: „Kiedy słońce zajdzie 7400072133 prezent zostanie odesłany 033020224. Adresat nieznany. Pozdrowienia dla pana boga 034291”.

– To koniec? – zapytał Hornic.

– Tak. – Watzinger wyprostował się i przeniósł wzrok na okienko piwnicy. – To jest wszystko. Sprawa wyglądała na pozór dobrze. Oczywiście uzyskaliśmy kilka wariantów, ale żadnego na poziomie wiarygodności tej translacji. Zakładaliśmy też, że tekst nie zawiera żadnych ukrytych znaczeń i jest wcześniej uzgodnionym hasłem bez odzewu. A przy takim założeniu nie ma sensu dalej szukać...

– No a... – stracił na moment koncept Hornic – a te cyfry za słońcem i dalej. Co oznaczają?

– Próbowaliśmy ustalić, czy nie są koordynatami – wyjaśnił Walath – ale dostaliśmy zbyt wiele odpowiedzi. I żadna, jak myślę, nie jest prawdziwa. Wątpię, czy mamy szansę je rozgryźć naszym systemem.

Hornic odwrócił się od pulpitu komputera i podszedł do małego okienka. Patrzył przez chwilę za wzrokiem Watzingera na bawiące się na placu dzieci. Miały po osiem, może dziewięć lat, były roześmiane i beztroskie.

– Wiecie, o czym myślę? – powiedział częściowo do nich, a częściowo do siebie. – Że mamy bardzo mało czasu i musimy zdążyć. Jesteśmy prawdopodobnie ich ostatnią szansą.

Wskazał dzieci głową.

– Czy one uczą się czegoś?

– Nie – usłyszał głos Walatha – poza czytaniem, pisaniem i elementarnym liczeniem nie chcą się uczyć. Mówią, że nauka to śmierć. A wiedza to narzędzie śmierci. I że nie chcą umierać!

Hornic zamknął oczy i mocno je zacisnął. Po chwili znów otworzył i zapytał:

– Czy pan się śpieszy, panie Kurt?

– Mogę zostać kilka dni – odpowiedział Watzinger. – Dla ludzi, którzy jeszcze wierzą, mam dużo czasu.

– To zapraszam panów na łowienie ryb. Mam w transporterze kilka wędek – odpowiedział Hornic i nie oglądając się, wyszedł z pomieszczenia.

4.

Ryby brały znakomicie. Nurt rzeki był powolny i głęboki. Siedzieli na krawędzi przyczółka mostowego, łowiąc jednocześnie na dwie wędki. Kilka metrów od brzegu, w gęstym cieniu drzew, stały wiaderka z wodą i rybami. Zanim trafiały do wiader, każdy wędkarz wrzucał na chwilę złowioną rybę do plastikowego wiadra z grubym dnem, w które wbudowany był licznik Geigera. Rutynowe, obok wędki, wyposażenie każdego wędkarza. W powietrzu, lekko przymglonym upałem, leniwie grały owady.

Hornic siedział w milczeniu, gryząc się myślami. Watzinger z zainteresowaniem przyjmował każdą złowioną rybę. W większości były to okazy tropikalne i słodkowodne. Skąd się wzięły w tej rzece, oddzielonej od podzwrotnikowych okolic globu ogromem morskich wód, nie wiedział nikt.

– Jedyna możliwość, jaka wydaje mi się prawdopodobna – mówił Walath – to przeniesienie flory i fauny drogą powietrzną.

– Trudno uwierzyć – odparł Watzinger – żeby wiatr był w stanie przetransportować tak dużo żywych organizmów.

Walath spojrzał na Watzingera.

– Gdzie pan wtedy był? – zapytał.

– Pod ziemią.

Watzinger szarpnął wędką i wybrał linkę. Automatyczny kołowrotek terkotał chwilę, aż kolejna ryba zatrzepotała w powietrzu. Wtedy ucichł. W chwilę później ryba została sprawdzona w pojemniku z tworzywa i wylądowała w wiadrze pod drzewami.

– ...na powierzchnię wyszedłem dopiero po trzech latach – kontynuował Watzinger po powrocie na stołeczek. – Ze względu na skażenie powierzchni obowiązywał zakaz opuszczania jednostki.

– I nikt nie wychodził? – zapytał Walath.

– Były oczywiście próby rozpoznania, ale nikt nie wracał z takich zadań. Kiedy stan osobowy zaczął się zmniejszać do bezpiecznej granicy, zastosowaliśmy wariant przeczekania. Nie wiedzieliśmy, jaką skalę miało to na górze.

Wałath rozejrzał się po przeciwnej stronie rzeki.

– Widzi pan tę jasną płytę, tam w zieleni?

Wskazał kierunek. Watzinger powiódł wzrokiem za ręką Walatha i skinął głową.

– To jest konstrukcja dachowa, no, teraz już resztki dachu, bo bambusy zniszczyły go niemal całkowicie. Kiedy oglądaliśmy go po znalezieniu, miał na powierzchni napis w języku włoskim. Pochodził z magazynu dworcowego w okręgu kolejowym Mediolanu. Został tu przeniesiony przez Alpy.

Watzinger roześmiał się z niedowierzaniem i uniósł brwi.

– Mamy więcej takich pamiątek w okolicy – podjął Walath. – Dlaczego razem z dachami nie miały tu przylecieć ryby, chociażby w formie narybku lub ikry? Nie to nas jednak dziwi. Najbardziej niezwykłe wydaje się, że to wszystko przeżyło kilkudniowe przebywanie w atmosferze. Przecież masowa śmierć na Ziemi nastąpiła dopiero na skutek zagazowania i napromieniowania, a nie pod wpływem ruchów tektonicznych. Uderzenia jądrowe wywołały tylko zwiększone ruchy płyt kontynentalnych, szczególnie na terenach nadmorskich.

Watzinger wyjął z kieszeni fajkę i tytoń. Nabijał długo, w milczeniu i pedantycznie. Kiedy zapalił, odezwał się pierwszy:

– Herr Walath, pan był kiedyś górnikiem. Niech mi pan powie, ale tak od siebie, odkładając wierzenia, czy pan przypisuje zagładę tektoniczną wojnie?

Walath westchnął i przygładził dłonią włosy.

– Wiele razy pytano mnie o to. Mogę powiedzieć panu to, co mówię za każdym razem. To jest moje osobiste zdanie. Głębokie uderzenia jądrowe naruszyły stabilność górotworów. O to w nich chodziło. Pan sam mówił rano, że przemysł przez te pięć lat nie działał. Fabryki nie mogły funkcjonować między innymi z braku energii. A energii nie było, bo skończyły się dostawy węgla i ropy naftowej. Na drugi dzień po uderzeniu jądrowym zaczęliśmy uruchamiać kopalnię, w której pracowałem. Nie zważaliśmy na radioaktywny pył opadający na kombinezony. Jak w Czarnobylu. Wiedzieliśmy, że godziny zadecydują o tym, czy pokłady zostaną zatopione. Nie myśleliśmy o sytuacji militarnej ani o własnym bezpieczeństwie. Po prostu zakładaliśmy, że jest już po nas. Kiedy rano przyszedłem pod szyby, został tylko jeden. Jakimś trafem. Dwoma sąsiednimi wydmuchało klatki wyciągowe, bo do szybu połączonej z nami kopalni wpadła rakieta termo. Chyba manewrująca. Z braku energii zeszliśmy do szybu o własnych siłach. To, co tam zastaliśmy, doprowadziło do zasłabnięcia górników z dwudziestoletnim stażem. Struktura poziomów wydobywczych była wręcz niemożliwa. Korytarze główne w podszybiu były labiryntem o różnicy poziomów do piętnastu metrów. Wypiętrzenia górotworu zniszczyły całkowicie sieć korytarzy, a szyb główny kończył się na stu dwudziestu metrach. Nowe dno odchylone było od pionu o trzynaście metrów. Dopiero tam zobaczyliśmy, że nie ma już czego ratować przed zatopieniem. Zrozumieliśmy wtedy, że ziemia nam tego nie daruje. Górotwór był tak niespokojny, że czuliśmy i słyszeliśmy, jak jęczy i zawodzi. W pewnej chwili myśleliśmy nawet, że oszalejemy. Ziemia niosła tak straszny jęczący pogłos, że mam go w uszach do dzisiaj. Nie zapomnę go do śmierci. Jeżeli takie naprężenia powstały na znacznych obszarach, to musiały spowodować to, co nastąpiło.

– Tak nagle i w pięć lat później? – zapytał Watzinger.

– A dlaczego nie?

Linka wędki Walatha napięła się gwałtownie. Chwycił ją w momencie, gdy spadała z podpórki. Walka z rybą była zaciekła i podniecająca, ale ją wygrał. Był to piękny okaz nieco podobny do okonia, ale o wielkich, czerwonych płetwach i białych pojedynczych pasach po bokach. Zmieściła się z trudem w trzecim wiadrze, obficie rozchlapując ogonem wodę.

– Co to jest? – zaciekawił się Watzinger.

– Nazywamy go płetwikiem króliczym – odparł Walath. – Ma smak króliczego mięsa. – Założył nową przynętę i zarzucił haczyk. – Poza tym nie kumuluje substancji rozszczepialnych.

Hornic pomyślał, że to jeszcze jeden gatunek z tych, które pojawiły się po Wojnie, choć nie było takiej biologicznej możliwości.

– Jak panu udało się przeżyć? – powrócił do tematu Watzinger.

– Wcale się o to nie starałem. Liczyliśmy w sekcji komputerowej warianty uruchomienia tego, co pozostało, a pod oknami jeździły autocysterny i spłukiwały radioaktywny pył do kanalizacji. Zwykłą wodą. Wszyscy, którzy byli tam ze mną, nie przeżyli dwóch tygodni. Ja przeleżałem miesiąc i na tym się skończyło. Zniknęły mi nawet wrzody, które miałem od lat. – Umilkł i po chwili, jakby ważąc słowa, dodał z ledwie wyczuwalną goryczą: – Nie wiem, dlaczego żyję, i nieraz zadaję sobie pytanie: dlaczego?

Siedzieli długo w milczeniu. Ożywione w rozmowie wspomnienia wróciły krótką falą, już bez przeżywanych tysiące razy emocji, pogrążając każdego we własnych myślach. Około południa, kiedy ucichły owady i szelest drzew, a upał stał się niemożliwy do zniesienia, zaczęli zbierać się do powrotu.

Milczącą krzątaninę przerwał Watzinger, zwracając się do Hornica:

– A pan, Herr Hornic, jak pan przeżył ten okres? Nigdy nic o panu nie słyszałem.

Hornic, trzymając w rękach dwa wiadra wypełnione niemal po powierzchnię wody rybami, zamarł w bezruchu. Spojrzał przed siebie wzrokiem, który znalazł cel gdzieś w powietrzu. Potem przeniósł go na Watzingera.

– Nigdy nikomu nie opowiadałem o swojej przeszłości, Watzinger. Nie nadszedł jeszcze dzień, w którym to zrobię.

Ten spojrzał w oczy Hornicowi i powiedział z powagą:

– A więc to prawda, że jest pan ostatnim człowiekiem, który nie rozliczył się jeszcze z przeszłością. Tylko że teraz nikt z żyjących już panu niczego nie zarzuci i każda sprawa będzie z góry wybaczona.

Hornic pokręcił głową.

– Nie o to chodzi. To jest mój osobisty zegar i mój osobisty rachunek. Jestem głęboko przekonany, że kiedyś opowiem panu nie tylko o sobie. Wierzę, że to kiedyś nastąpi.

Zamyślił się na chwilę i dokończył:

– To będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

Dzieci żyjące w osadzie miały już swój własny świat, którego Hornic im zazdrościł. On, cień z minionej epoki, był dla nich postacią na pół zanurzoną w chmurach. Puste lasy, mikrogrupa społeczna, wieczna cisza przyrody i jej ostre, barwne kontrasty stanowiły dla nielicznego młodego pokolenia środowisko naturalne. Dzieci miały w nim swoje miejsce tak zwyczajne, jak fakt, że nie widziały nigdy w swoim krótkim życiu ponad stu ludzi jednocześnie w jednym miejscu. Patrzyły szeroko rozwartymi oczami na Hornica, jak z nabrzmiałą wysiłkiem twarzą, długim wyciorem czyścił lufę automatycznego działa 60 mm z pomocą ich patriarchalnego ojczyma Walatha. Po ziemi walały się brudne strzępy pakuł, czarne od grafitowego smaru.

Dzieci z bezradną ciekawością zaglądały do wnętrza cuchnącego stalą, smarami i ludzkim potem olbrzyma, jeżdżącego na dwunastu mamucich gumowych kołach. Wewnętrzne ściany, pełne zegarów, klawiatur, dźwigni i barwnych ekraników, świeciły niezrozumiałymi żywymi rysunkami. Wnętrze pojazdu tchnęło niezwykłością i jakąś uroczystą powagą. Dzieci wiedziały, że to wszystko służy do zadawania śmierci każdemu, kto chciałby zrobić krzywdę Wielkiemu Łowcy – Hornicowi. Jego samego się jednak nie bały. Był dla nich największym bohaterem, zmagającym się z ukrytymi złymi maszynami-zwierzętami, których budowniczowie już dawno ponieśli zasłużoną karę. Maszyny te, unoszące się na słupach ognia, jak dzikie zwierzęta czyhały na nieostrożnych podróżnych. Tyle że na swój sposób. W jaki, dzieci nie wiedziały.

W zajeździe za ich życia zmarło ponad czterdzieści osób, które chowano na pobliskim cmentarzu. Umierali na skutek trafienia na miejsca lub całe połacie złego powietrza. Każdy nowo przybyły człowiek pozwalał Walathowi zaglądać sobie w oczy i do gardła. Opowiadał o zdrowiu i przebytych chorobach. Od czasu do czasu Walath prowadził kogoś do jednego z oddzielnych pokojów i tam noszono mu jedzenie. A potem był pogrzeb. Walatha kochały jak ojca, ale Hornic, mimo wszystko, wydawał się od niego większy. Znał bowiem nieodgadnięty i niezmierzony Wielki Świat. Panując nad maszynami lecącymi w niebo, panował nad niebem, był jego opiekunem i panem. Niczego się nie bał, a najmniej bał się śmierci. Powtarzał stale, że nie jest bohaterem, że bohaterami są ich przybrana matka Kira i ojczym Walath. Ale co to za bohaterstwo siedzieć w jednym miejscu, pilnować pór posiłków i snu, pracować w stajni i w domu, uczyć znienawidzonego czytania, pisania i liczenia. Jakaż to odwaga?

Kiedy wycior znalazł się na ziemi, Hornic założył na lufę stalowy kaptur. Przyglądająca się tym czynnościom grupka dzieci stała w bezpiecznej odległości, śledząc Hornica z gotowością do bezpiecznego odwrotu, gdyby zaszła taka potrzeba. Przeważał wiek od siedmiu do dziewięciu lat. Tylko jeden chłopiec, Alin, wysunął się o dwa kroki do przodu, demonstrując naturalną przewagę nad resztą z racji swoich dwunastu lat. Hornic z rozbawieniem zerkał na chłopca, który zachowując z pozoru zupełną obojętność, stał jakby przypadkowo w tym właśnie miejscu. Tylko błyszczące oczy zdradzały, że ta obojętność jest rezultatem silnego samozaparcia. Wielka maszyna z wymalowaną na burcie skradającą się panterą budziła lęk, ale jednocześnie rozpalała chłopięcą wyobraźnię. Skoro nie bał się jej Hornic, tak śmiało wpychający jej do pyska stalową włócznię, cóż mogło grozić jemu?

W domu działo się od kilku dni tyle tajemniczych i ciekawych rzeczy. Ojczym rozmawiał z dwoma obcymi w piwnicy, do której nikt z domowników nie miał wstępu. Potem sami poszli na ryby. To musiało do czegoś prowadzić. Dzieci prześcigały się w domysłach, co się może wydarzyć. Wiało jakąś tajemnicą z twarzy przybyłych, którzy zachowywali się co prawda bezpośrednio i często się uśmiechali, ale dziecięcą spostrzegawczość niełatwo jest oszukać. Uśmiechy mężczyzn były sztuczne, pod nimi kryły się twarde maski stężałych w powadze twarzy. Poważne były też oczy gości. Alin znajdował w nich mądrość i niemożliwy do ogarnięcia chłopięcym umysłem ogrom zaangażowania w jakieś wielkie, odległe sprawy. Jakie, w tym cichym świecie, pełnym roślinności i zwierząt, nie sposób dociec. Łowca Rakiet! Na dźwięk tych słów oczy przybranej matki Kiry stawały się łagodne i błyszczące. Ojciec na ich brzmienie wybaczał drobne przewinienia. Teraz On, Wielki Łowca, był tuż, o wyciągnięcie ręki. Alin włożył rękę do kieszeni spodni i poprawił w niej zardzewiały, pozbawiony tylnej ścianki telefon komórkowy, atrybut dominacji w grupie. Teraz też poczuł się pewniej. Kiedy Hornic wszedł do wnętrza pojazdu, światło iluminatora zasłoniła od zewnątrz twarz chłopca. Wyrażała niemą, ale czytelną prośbę.

– Obiecałem ci, Alin, jak skończysz czternaście lat – powiedział Hornic.

– Tydzień temu upolowałem jelenia – odparł chłopiec lekko urażonym tonem. – Ojciec powiedział, że dorosłem, żeby chodzić ze strzelbą na polowania. Dorosłem do zabijania.

Twarz chłopca była nadal obojętna, lecz głos zdradzał ukryte napięcie i rozterkę. Hornic znieruchomiał. Chciał jeszcze odsunąć tę rozmowę, ale zrozumiał nagle, że jest w ogóle za późno, żeby się upierać.

– Wejdź drugim włazem – powiedział – ale uważaj. Nie rozbij głowy o sufit.

Na ułamek sekundy uchwycił szeroki uśmiech i usłyszał szybkie plaśnięcie bosych stóp. Po chwili z otworu zwisły nad fotelem nogi chłopca, usiłującego znaleźć po omacku oparcie.

– Nogi do przodu i opuszczaj się wolno – powiedział Hornic.

Kiedy chłopiec siadł w fotelu, Hornic obserwował go uważnie.

– Teodorze – powiedział Alin. Przygotowywał te słowa chyba od dawna. – Naucz mnie.

– Czego?

– Chcę być tropicielem rakiet!

Zapadła niezręczna cisza.

– Myślisz, że to jest łatwe?

– Nie. – Alin rozejrzał się po konsoletach i aparaturze na czołowej ścianie kabiny.

Potwór drzemał, cieniutko brzęczały elektroniczne świerszcze. W małym okienku świeciła wielocyfrowa seledynowa liczba. Ostatnia jej cyfra zmieniała się bez przerwy w następującą po niej w kolejności liczenia.

– Nie – powtórzył jakby mniej pewnie – ale to bym chciał robić w życiu.

– Podoba ci się tu? – zmienił temat Hornic.

– Tak – ta deklaracja brzmiała bardzo niepewnie – ale ja się nie boję.

– Tak?

– Tak – potwierdził chłopiec. – Ja już polowałem na tygrysa.

– I spotkałeś go?

– Nie... nie, ale założyłem sidła. Ojciec mnie też nauczył.

Hornic rozluźnił się i uśmiechnął pod nosem. Miał przecież na sobie skórę bengalskiego tygrysa.

– Myślisz, że podobnie łowi się rakiety?

– Nie wiem, ale ty możesz mnie nauczyć. – Wiara tryskała chłopcu z oczu.

– Widzisz, Alin, nie wiem, czy to się da zrobić. To wymaga ogromnej wiedzy.

– Ty ją masz.

– Tak, ale ja chodziłem do wielu szkół, których teraz nie ma.

– A bez szkół nie można?

Hornic pokręcił głową.

– Nie. Nie można. Zresztą ojciec mówił mi, że nie chcesz się uczyć.

Alin spuścił głowę na piersi i zacisnął dłonie na oparciach fotela.

– Mama mówi, że to wszystko się stało ze światem, bo ludzie za dużo umieli.

– Nie mylisz się, Alin? – zapytał Hornic. – O ile pamiętam, mówi, że dużo umieli ci, którzy byli źli. Czy to nie różnica?

Chłopiec nie odpowiedział.

– A może łatwiej się nie uczyć? Może po prostu tak jest w ogóle łatwiej, bez żadnej nauki?

– Nieprawda – zaprotestował gwałtownie chłopiec. Hornic trafił niechcący w jego czułe miejsce. – To nieprawda! Ja nie jestem leniem...

– Wiem.

– Ten, kto dużo umie... – zaczął chłopiec – musi umrzeć.

– Ja żyję – powiedział Hornic, ale poczuł, że trafił w próżnię. Psychika dzieci, tych dzieci, była dla niego zupełnie obca i niezrozumiała. Nie rozumiał jej. I zaraz pożałował riposty.

– A pana dzieci? Miał pan dzieci?

– Tak – odpowiedział Hornic.

Alin podniósł na niego oczy. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.

– A czy umiały więcej ode mnie?

– Żyły w innym świecie. Tego nie można porównać.

– Ja wiem, że to był zły świat. Oglądałem kolorowe zdjęcia. Tam było tak pusto. Wielu ludzi siedziało na pustej, kamiennej ziemi, ulicy. I było tylko jedno małe drzewko obmurowane cegłami, a wyżej powietrze zamknięte dookoła w klatce.

– Widzisz, Alin, to wszystko nie jest takie proste. Nie można powiedzieć jednoznacznie, że świat był zły. Było wielu dobrych ludzi, ale nie przez nich to się stało.

– Ale oni nie żyją.

– Nie żyją też źli. Nie da się tego wytłumaczyć w taki prosty sposób. Tak jak nie można powiedzieć, że teraz świat jest dobry... Przecież i teraz są ludzie, których trzeba się wystrzegać. Czy na świecie będzie dobrze, zależeć będzie także od ciebie.

Znów pustka. Chłopiec nie zareagował, ale widać było, że myśli zupełnie inaczej. Rozmowa się nie kleiła. Może jestem zbyt dydaktyczny. Stary zgred – pomyślał Hornic. – Zresztą czy jest sens dyskutować z chłopcem i narzucać mu swoje prawdy? Prawdy minionej epoki. Czy jest sens jej w ogóle bronić? Tylko jak się rozliczyć ze swoich korzeni, ze swego pochodzenia, skażonego rodowodu. Czy przez tę granicę czasu można przenieść chociaż dydaktykę dobra? Chłopiec ma już przecież własny, nowy, skompilowany przez Walathów i przyrodę światopogląd.

Chłopiec wybrnął z milczenia spontanicznie. Zaczął pytać o urządzenia. Hornic uruchomił aparaturę.

– Co to jest? – pytał Alin, wskazując na monitor z naniesioną siatką współrzędnych, na tle której widział obraz palisady i podwórza w jednobarwnej czerwonawej poświacie.

– Sztuczny horyzont – wyjaśnił Hornic. – Tego się używało przy strzelaniu.

– A ten obrazek?

– Telewizyjne prowadzenie rakiet przeciwpancernych.

– A te cyfry?

– Komputer prowadzący.

– Do czego?

– Zapamiętuje drogę i sam prowadzi pojazd, jeśli coś się stanie załodze.

– A te przyciski? – Alin wskazał na klawiaturę.

– Programowanie działa, nie trzeba pamiętać o strzelaniu. Strzela samo w razie konieczności.

– A to?

– Sterowanie napędem. Służy do kierowania pojazdem.

Była to dziwna rozmowa. Chłopiec ani razu nie pogłębił pytania. Połykał gładko wszystkie obce i zupełnie niezrozumiałe słowa. Ale pytał systematycznie o wszystko po kolei. Na tym upłynęła im prawie godzina. W końcu poprosił o włączenie silnika. Hornic spełnił jego prośbę. Ogłuszający jęk rozrusznika i basowy grzmot dwunastu cylindrów rozpędził stojącą do tej pory nieruchomo grupkę dzieci. Rozbiegły się z piskiem. Słoneczne światło wpadające przez luk przygasło, przysłonięte gęstą chmurą duszących spalin. Chłopiec nieco pobladł, ale w jego oczach błysnęły iskierki triumfu. Stalowy potwór żył, oddychał, świecił ekranami, pluł w powietrze czarnym dymem. Dla niego, Alina, działo się to za sprawą rąk Wielkiego Tropiciela. Kiedy wszystko znów ucichło, powierzchnię jego małego ciała ciągle jeszcze pokrywała gęsia skórka.

– Chciałbym być taki sławny jak ty – wyszeptał. – Ja muszę być taki sławny.

– Lepiej być szczęśliwym – odparł Hornic, ale chłopiec go nie dosłyszał.

– Teraz wszystkie będą mnie słuchać – mówił jakby do siebie. – Widziałeś, jak uciekały? One są tchórzliwe. Bały się tutaj przyjść.

Po południu Hornic z Watzingerem spędzili kilka godzin w pokoju na próbach zebrania, posegregowania i przeanalizowania posiadanych wiadomości. Na podstawie tego, co pamiętał Watzinger, zdołali oszacować kilka prawdopodobnych stref zapór przeciwrakietowych. Większość z nich Hornic znał. Niektóre rozbroił. Inne pozostawały poza zasięgiem człowieka, obwarowane systemami bezpieczeństwa tak, że żadna żywa istota nie była w stanie naruszyć żelbetowych ścian. Te zamurował na trwałe.

– W tych przypadkach – wyjaśnił Hornic – mogłem je tylko zaporować. Te – wskazał palcem na mapie – otwierane są wybuchem kierunkowym, który odrzuca płytę pod kątem piętnastu do dwudziestu stopni do poziomu. Nie można precyzyjnie przewidzieć, w którą stronę skieruje się odrzut. Tym bardziej, że płyta składa się z połówek zupełnie ze sobą mechanicznie nie połączonych. Łączy je konstrukcyjnie beton, który pęka po średnicy w chwili odpalenia i połówki rozrzucane są nożycowo wzdłuż ukrytego karbu.

– Tak, karb od spodu odlany jest na jedną trzecią obliczeniową grubości płyty – wtrącił Watzinger.

– Nie dwie piąte? – zdziwił się Hornic.

– Tylko geometrycznie. Do jednej trzeciej nadlany jest w dnie chudy beton, który nie stawia praktycznie oporu przy wybuchu.

Hornic zamyślił się, wyraźnie poruszony tą informacją.

– To jest niebezpieczna, Herr Hornic, bardzo niebezpieczna dla pana pułapka – dodał Watzinger.

– No tak, teraz rozumiem... dobrze, że nie prowokowałem ich odpalenia – Hornic zawiesił głos – ale... przy tego typu silosach unikam otwierania z innych względów. Zazwyczaj stosuję siatkę.

Napotkał pytający wzrok rozmówcy i uśmiechnął się.

– Nie... nie zwykłą siatkę. Układam ją z prętów zbrojeniowych na polu o bokach sto na sto metrów, co osiemdziesiąt centymetrów. Węzły łączę zbrojeniem pośrednim albo spawam i zalewam betonem w małych szalunkach. Wychodzą małe kostki i łatwo co dzień rozrabiać małe ilości zaprawy.

– To musi być wielka i żmudna praca – stwierdził ze zdziwieniem Watzinger. – Ile czasu to panu zajmuje?

– Jeden silos od dwóch do trzech miesięcy. Potem robię około dwumetrowy nasyp i mikroniweluję. Las i jego roślinność wiąże całość w pół roku. Głowice nie wybuchają w wypadku nieudanego startu.

– A jaki jest stopień wyhamowania?

– Praktycznie sto procent. Liczyliśmy z Walathem – wskazał palcem na piwnicę – warunki wytrzymałościowe. W warunkach dynamicznych dużych naprężeń wybuchowych siatka pracuje jak gumowa.

Watzinger przymrużył oczy i kontemplował techniczny opis Hornica, czując rosnący podziw.

– Płyty ześlizgują się po spodniej części siatki na boki. Gazy wydmuchują ziemię przez oka i bez trudu znajdują ujście, nie rozsadzając silosu. Głowica natomiast grzęźnie w siatce. Tytanowy pancerz chroni ją przed uszkodzeniem mechanicznym i temperaturą – opowiadał Hornic.

– Brawo, Herr Hornic, zaczynam wierzyć, że pan jest w stanie powstrzymać Kasandrę, jeśli ją pan znajdzie.

Hornic nie ukrył uśmiechu satysfakcji.

– Cieszę się, że pan tak mówi. Chwilami bardzo potrzebuję wiary w jej odnalezienie – wyznał. – To już trzynaście lat. I jeżeli być przesądnym... – urwał.

– Pan przesądny? – Zdziwienie było raczej kurtuazyjne.

– Wszyscy jesteśmy po trosze przesądni, skoro w nią wierzymy. Proszę spojrzeć. – Hornic rozłożył mapę otrzymaną od Jeffersona. – Te żółte obszary to tereny czyste. Niebieskie to oczyszczone bądź zabezpieczone przeze mnie. Widzi pan, jak mało ich jest, prawie nie widać. Te czerwone punkty to wyrzutnie albo prawdopodobne strefy wyrzutni. A poprawki na mapie pochodzą ze zdjęć lotniczych zrobionych już teraz.

Watzinger pochylił się nad mapą. Długo śledził w milczeniu jej szczegóły. Kiedy oderwał wzrok, powiedział cicho:

– Jest gorzej, niż myślałem. Tutaj – zakreślił palcem łuk – i tutaj aż do gór nie ma przejścia. Skażenie jest tak duże, że nie chcą rosnąć nawet rośliny. Pan o tym nie wiedział?

– Nie byłem tak daleko.

– Tutaj, między miastami, jest dobra betonowa droga, którą można przedostać się na drugą stronę. Nie ma skażenia, a o tysiąc kilometrów w prostej linii jest dość dobrze zorganizowane dwudziestotysięczne królestwo. Królem jest Henryk Bouver. Elekt. Wie pan, że nazywają go Wspaniałym?

– Tak – odparł Hornic – chciał u mnie kupić Kasandrę trzy lata temu. Był ostatnim przewodniczącym komisji FAO przy ONZ. Dwa lata temu ponad tysiąc ludzi z jego królestwa wyruszyło do Tybetu. Byli dobrze wyposażeni, ale schorowani. Tam, w królestwie, pojawiło się dość duże wtórne skażenie. Dziwiłem się, że tak mała grupa postanowiła się ratować. Bouver to silna osobowość i jest w stanie utrzymać ludzi przy sobie, ale nie wiem, czy nie za szybko wiąże struktury społeczne. Pisałem mu o tym.

– A tutaj? – Watzinger zatrzymał palec na ręcznie naniesionej linii brzegowej morza. Wchodziła głęboko w dawny ląd. – Co tu jest?

– Pustkowie! Skażenie biologiczne ustąpiło już po kilku latach, ale ludzie nadal się boją tych okolic. Te kółka to osady. Takie jak tutaj. Często mniejsze. Ten teren penetrowałem bardzo intensywnie. Jest wprost naszpikowany wyrzutniami. Wydaje mi się, że tam może być Kasandra...

– Bagna – pomyślał głośno Watzinger – nie wystarczy życia jednego człowieka, żeby je przeczesać.

– Chyba żeby ktoś mi pomógł – powiedział Hornic.

Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. Zatrzymał się przed oknem obudowanym stalowymi okiennicami o wielkich czopowych zawiasach.

– Tak, Herr Hornic. Jeżeli nie zdarzy się cud, i stu ludzi nie wystarczy. Niech pan się modli o cud. Dla nas wszystkich.

Hornic odruchowo pogładził się dłońmi po kurtce z tygrysiej skóry. Dotyk dzikiej sierści pobudził w nim jakąś atawistyczną energię. Może za sprawą energii zabitego drapieżnika. A może uaktywniły ją genetyczne kody walki i przetrwania, tkwiące głęboko w podświadomości ludzkiego zwierzęcia, dochodzące do głosu w warunkach zagrożenia.

– I dwustu ludzi za mało, żeby ją unieszkodliwić – powiedział cicho.

– Czy mogę skopiować pańskie mapy? – zapytał Watzinger. – Są dla mnie bezcenne.

– Tak, naturalnie. Na dole znajdzie pan deskę i przybory kreślarskie. Są do pana dyspozycji. Wieczorem sporządzimy we trójkę protokół opisowy analiz, jakie przeprowadziliśmy. Przyda się jako uzupełnienie map.

Watzinger wziął się niemal od razu do kopiowania, a Hornic poszedł do obory pomóc gospodarzom.

Wieczorem niczego nie spisali. Na dwie godziny przed zachodem słońca nadciągnęły gęste, czarne, burzowe chmury. Wiatr zaczął targać koronami drzew. Z drzew liściastych dawnej strefy umiarkowanej sypały się chmury drobnych gałązek i liści, łamanych i wyrywanych niemal huraganową wichurą. W obawie przed szkodami przy oknach zebrali się wszyscy obecni w osadzie. Nie obawiali się o palmy, które poddawały się elastycznie naporowi wiatru. Natomiast rosnące w pobliżu dęby i buki traciły całe konary, które niesione ogromną siłą i z dużą szybkością, mogły w każdej chwili rozbić zewnętrzne instalacje zajazdu. Burza była niespodziewanie silna jak na lato. Wiatr ucichł dopiero po godzinie, ale wyładowania atmosferyczne i ulewny deszcz trwały jeszcze przez następne pół godziny. Kiedy ustały jak ucięte nożem, do pokoju Hornica wszedł Walath. Twarz miał poważną i napiętą.

– Deszcz był radioaktywny – oznajmił, nie siadając.

Hornic wstał, czując, jak mrówki zaczynają mu wędrować wzdłuż kręgosłupa. To było wydarzenie, którego skutki trudno było przecenić.

– Co ze zbiorami? – zapytał.

– Pójdziesz ze mną?

– Tak, w wozie mam indykator i skafander.

– Nie trzeba. Dam ci moje. Nie mówiłem tego jeszcze nikomu z domowników. Niech to zostanie na razie między nami. Dopóki nie ustalimy koncentracji.

– A Watzinger?

– Zostanie tu pod pretekstem rutynowych pomiarów.

Wyszli bocznymi schodami do piwnicy i włożyli żółte gumowe skafandry z szerokimi pelerynami na plecach i głowie. Długo dopinali wszystkie zatrzaski i paski, upodabniając się do nieforemnych olbrzymów. Twarze zakryli metapleksowymi osłonami. Chcieli wyjść niepostrzeżenie tylnymi drzwiami, ale kiedy znaleźli się w korytarzyku, po drugiej stronie zobaczyli Kirę. Stała w milczeniu. Domyśliła się od razu. Nie padło żadne słowo. Zatrzymali się tylko na kilka sekund, patrząc na siebie, po czym Walath skinął dłonią i wyszli na zewnątrz, zamykając starannie drzwi, a potem furtkę w palisadzie.

Droga na pole zajęła im kilka minut. Zatrzymali się przed ścianą dojrzałego prawie zboża. Coś niematerialnego w powietrzu spowodowało, że nie od razu ruszyli przed siebie. Może cisza, jaka zawisła nad światem. Cisza po gwałtownej burzy tak absolutna, nieskazitelna, nie zmącona nawet pacnięciami kropel z mokrych jeszcze liści, że uszy zaczęły z każdą sekundą głuchnąć, tracąc oparcie w rzeczywistości dźwiękowego świata. Coś na podobieństwo tłumiącej waty oplotło szczelnie ich głowy, wywołując narastający ból w uchu środkowym, jak przy spadku ciśnienia. A może zatrzymał ich surrealizm widoku, jaki się przed nimi roztoczył.

Nad rozległą płaszczyzną częściowo powalonego, miejscami stojącego martwo zboża leżała tropikalna lepka mgła, zbita w wielkie kłęby o fantastycznych kształtach i kolorach. W tej mgle zginęła całkowicie perspektywa. Miejscami kilkumetrowe poletka idealnie przezroczystego powietrza graniczyły, niczym przez szklaną taflę, z gęstym tumanem, który wyrastał spośród kłosów i piął się na wysokość kilkunastu metrów, gdzie ginął. Od tej wysokości nie było świata. Mgła, rozpoczynająca się nie wiadomo gdzie, nie dawała oczom żadnego oparcia. Pod nią dziesiątki i setki planów. Końca pola nie było widać. Tonął w słupach, globulach, chmurach, dywanach, dymach, ostrogach mgieł. Słońce jeszcze nie zaszło i nasycało światłem te nieuchwytne, nieziemskie struktury. Cała przestrzeń emanowała jakimś żółtawym blaskiem i zarazem przecinały ją, na podobieństwo świateł reflektorów, wąskie, to znów szerokie pasma, wychodzące nie wiadomo skąd. Smugi światła podkreślały krawędzie tumanów różem, złotem, miejscami niemal seledynem, fioletem i całą gamą dominującej czerwieni i oranżu. Kępy zboża jakby wisiały w powietrzu. Odcięte od spodu idealnie płaskim dywanem szarej mgły o złotożółtym hafcie krawędzi, zdawały się prawem optycznego złudzenia niemal unosić i majestatycznie płynąć w powietrzu. Kiedy zamknęli oczy i otworzyli je znowu, zbożowe wysepki były na swoim miejscu. Po chwili zaczynały od nowa swój hipnotyzujący taniec. Tło jakby płynęło niedostrzegalnie albo oczy odmawiały posłuszeństwa, w ślad za słuchem.

– Boże, co to ma znaczyć – powiedział Walath, a jego głos zadzwonił metalicznie, jakby wydobył się z długiej, miedzianej, obłożonej filcem rury.

Ogarnęło ich poczucie całkowitego odrealnienia. Stali za długo, niebezpiecznie za długo. Walath ruszył pierwszy. Rozwinął płócienny worek i zawiesił go na pasku skafandra. W prawą rękę ujął sierp. Zanurzył się w tumanie, zanim zebrał pierwszą próbkę zboża. Hornic usłyszał chrzęst i skrzypienie łodyg, ścinanych wprawną ręką wolno i miarowo. Pomyślał o żniwiarzach, tnących w ten sposób zboże od stuleci. Ujął mocniej indykator i wszedł na pole za Walathem.

Mgły jakby ruszyły, ale to było złudzenie. To on się przemieszczał. Idący kilka kroków przed nim Walath raz wynurzał się z mgły, to znów w niej ginął. Teraz postać Walatha zaczęła się odrealniać. Nogi znikły we mgle, kończącej się na wysokości kolan równą taflą. Szedł tylko tułów, wielki i fosforyzująco żółty, lśniący od wilgoci płaszcz z czarną rozetą, symbolem radioaktywnego zagrożenia. Nie, nie szedł. Płynął. Unosił się za każdym tumanem na innej wysokości i w innej odległości, choć szli równym krokiem.

Indykator szczęknął raz, drugi. Postać przed nim ścięła sierpem wiązkę kłosów i włożyła do worka. Tylko chrobot geigera i chrzęst zboża dotarły do uszu Hornica i zlały się w surrealistycznym efekcie dźwiękowym. Czy tak wygląda żniwiarz? Raczej śmierć, kostucha z dawnych wyobrażeń. Nie, to tamten zbiera śmierć jak gospodarz. On, dawca życia, wyglądający sam jak śmierć, zbiera symbol życia, kłosy, które są w rzeczywistości śmiercią. Gra pozorów i gra błędnych skojarzeń, odziedziczonych po dawnych, minionych czasach, kiedy dobro i zło dawały się oddzielić. Wystrzegać się takich skojarzeń! Nie czas na nie. Idący z przodu zamierzał żyć i przeżyć. Niezależnie od spuścizny, jaką otrzymał po społeczności podobnych sobie jednostek. I Hornic też pragnął żyć, bez względu na grzechot indykatora.

Odrzucił te myśli. Żółta postać znów zniknęła w rudozłotej globuli waty. Kiedy Hornic wynurzył się z oparów, nie zobaczył żółtego płaszcza na kolejnym wolnym przedpolu. Zatrzymał się na moment. Cisza. Żadnego dźwięku. Walath jakby się rozpłynął w powietrzu. Słońce zachodziło. Niemal w oczach sceneria nasycała się barwami, z jasnej czerwieni zaczęła przechodzić do purpury.

Hornic ruszył dalej, przyspieszając kroku. Szedł długą chwilę, ale bez rezultatu. Westchnął, konstatując, że się po prostu zgubił. Postanowił iść prosto, aż do końca łanu. Zanurzył się w purpurze. Od czasu do czasu odbierał uchem chrobotnięcie aparatu. Gdzieś w tej pustce dźwięków zagrał wiatr, na jednej gałęzi, wysokim jękiem, niemal zawodzeniem. I nagle ruszyły mgły. Wszystkie jednocześnie. Bardzo wolno, majestatycznie, jak miliontonowe masy skał. Zatrzymał się i zacisnął powieki, bo czuł, że zmysł równowagi odmawia mu posłuszeństwa. Otworzył oczy po długiej chwili. Rzeczywiście szły. Kłosy sięgające do piersi, o dwa kroki przed nim, wolno żeglowały przez strzępy rudoczerwonych oparów. Mógł nawet policzyć kolejne wynurzające się łodygi. Do końca pola nie mogło być daleko.

Ruszył szybkim krokiem, patrząc uważnie pod nogi, żeby się nie potknąć. Na przecinkę wyszedł tak niespodziewanie, że zatrzymał się już na granicy drugiego łanu. Nie była to nawet droga. Wąska na dwa metry przecinka zarośnięta niską, sięgającą kostek trawą biegła znikąd donikąd. Tonęła w mgłach, raz o dwa metry od niego, raz o pięć lub dziesięć, w miarę, jak milczący pochód tumanów zmieniał jej perspektywę. Sprawa kierunku wydawała się obojętna. Nie było przecież żadnych kierunków. Pomimo to stał nieruchomo, licząc, że złowi jakiś dźwięk. I wtedy pomyślał o broni. Chociaż krótkiej. Drapieżne zwierzę w tej sytuacji miało nad nim przewagę nie do wyrównania.

Ruszył wolno i ostrożnie. Po kilku minutach ucieszył się, że wybrał dobry kierunek. Przez ułamek sekundy mignęła mu ludzka sylwetka, zasłonięta natychmiast ścianą czerwieni. Przyspieszył kroku. Nie chciał wołać. W takiej mgle głos jest zwodniczy. Wiedział o tym dobrze. Żeby tylko Walath nie skręcił w zboże! Nie skręcił. Hornic znów dojrzał zarys sylwetki, już dużo bliżej. Po zapachu poznał, że jest blisko lasu. W tumanie wyciągnął rękę przed siebie, żeby nie wpaść na Walatha. Szedł coraz szybciej, aż nagle się zatrzymał. Nogi same stanęły w miejscu, jak wrośnięte. Zadowolenie pękło jak mydlana bańka. To nie był Walath.

Spowity mgłą ze wszystkich stron, zanurzony w niej do kolan stał nieznajomy człowiek. Na jego widok Hornic cofnął się odruchowo o krok. Był to starzec w łachmanach, niemal strzęp człowieka. Skóra ledwo obciągała kości rąk i twarzy. Czarna, pokryta szaropopielatym meszkiem, cała w bliznach i ranach, sprawiała odrażające wrażenie. Oczy, całkiem czerwone i przekrwione, wydawały się ślepe. Kaptur niby płaszcza, niby opończy zakrywał czoło, nadając obcemu wygląd upiora. Starzec wspierał się na grubym kiju. Upiorów Hornic się nie bał, bardziej lękał się chorób. Dlatego nie zbliżył się, rozpoznając objawy kilku groźnych i najbardziej widoczną, popromienną. Stali naprzeciw siebie w milczeniu, ale tylko Hornic wyglądał na zaskoczonego tym spotkaniem. Starzec podniósł drżącą rękę.

– Jesteś – ni to zapytał, ni to oznajmił. Głos miał suchy i wibrujący starością. Znajomy głos.

Hornicowi wydało się, że ten człowiek nie dokończył zdania z braku sił. Ale nie był całkowicie pewny swego spostrzeżenia.

– Czekałem na ciebie – powiedział starzec.

– Na mnie? – zapytał bez sensu.

– Czekałem, Hornic – potwierdził mężczyzna.

Hornic dostał gęsiej skórki. Tego było trochę za wiele. Wykonał ręką nieokreślony gest.

– Skąd pan... – głos mu zamarł, bo nagle tumany mgły zakryły stojącego. Hornic pochylił się, żeby coś dojrzeć.

– Ty też czekałeś – usłyszał wyraźnie.

– Na co? – Wyprostował się i postanowił wziąć tamtego spokojem.

– Na swój dzień... – głos przeszedł w falset i załamał się nagle. – Na dzień, w którym ją spotkasz.

– Kogo?

– Tę, której szukasz od trzynastu lat. Kasandrę!

Hornic zesztywniał, nogi zrobiły mu się ciężkie jak ołów.

– Zaraz. Kim pan jest i skąd...

– Pomyśl... bardzo chciałeś, dlatego jestem...

Te rysy twarzy. Hornic czuł, że one coś mu mówią.

– Posłuchaj mnie. – Postać wynurzyła się z mgły równie nagle, jak przedtem znikła. Starzec drżał. Wydawało się, że mówi do siebie. – Uparłeś się zgotować sobie przeznaczenie, które może przerosnąć twoje siły, które może spowodować, że przeklniesz dzień swoich urodzin...

– Mam to za sobą. – Hornic podniósł głos, bo jakiś irracjonalny gniew uderzył mu nagle do głowy. – Nie unikam śmierci... i nie obawiam się o życie.

Starzec zaczął się trząść. Trzęsły mu się ramiona i głowa. To był śmiech. Dziwny, bezgłośny śmiech, od którego Hornica ogarnął chłód.

– Pomogę ci, Hornic, odnaleźć to, czego szukasz. – Raptownie się uspokoił. – Powiem ci, jak masz iść. Zapamiętaj. Byłeś kiedyś w dolinie kominów. Pójdziesz prosto, zostawiając po prawej stronie chłodnię kominową, przez wieś z ocalałą dzwonnicą kościelną w kształcie kuli. Jedenaście kilometrów dalej na wschód, między jeziorami i lasem, będzie początek twoich poszukiwań. Jeżeli nie zrezygnujesz z zadawania pytań do samego końca, a myślę, że nie zrezygnujesz, bo jesteś Wielkim Łowcą, znajdziesz pełną i ostateczną odpowiedź.

– Co wiesz na temat wyrzutni? – zapytał przytomnie Hornic, pozostawiając analizowanie sytuacji na później.

Ale starzec nie odpowiedział, tylko znów zaczął trząść się ze śmiechu. Napłynął nowy tuman mgły, który zakrył postać. Tylko głos rozległ się wyraźnie.

– Nie unikam śmierci... nie obawiam się o życie... – To była drwina. Starzec go przedrzeźniał. – Śmierć czasami jest szczęściem...

Hornic miał tego dość. Przyczaił się na skraju mlecznej ściany, ale kiedy mgła odpłynęła, otworzyła się przed nim tylko pusta przecinka, kończąca się ścianą lasu w odległości niecałych trzydziestu metrów. Stał długo w bezruchu, aż zrobiło się całkiem ciemno.

Do enklawy trafił dopiero przed północą. Niepokojono się już o niego.

Kiedy zmęczony kładł się spać, nagle zrozumiał, co w tej postaci było znajomego: wszystko, tylko o pięćdziesiąt lat starsze.

5.