Gniew potrójnej bogini - Rick Riordan - ebook + książka

Gniew potrójnej bogini ebook

Rick Riordan

5,0

87 osób interesuje się tą książką

Opis

PERCY JACKSON, uczeń ostatniej klasy liceum, potrzebuje trzech listów rekomendacyjnych od greckich bogów, aby się dostać na Uniwersytet Nowego Rzymu. Na pierwszy zasłużył, kiedy odzyskał puchar Ganimedesa. Tym razem to sama Hekate proponuje Percy’emu, że napisze mu taki list – wystarczy, że chłopak popilnuje jej zwierząt: tchórzycy Gale i piekielnej ogarzycy Hekuby, w tygodniu halloweenowym, podczas którego bogini uda się w podróż. Nic prostszego, prawda?

Percy, Annabeth i Grover wprowadzają się do rezydencji Hekate i zapoznają z humorzastymi, budzącymi grozę zwierzętami… Zakazano im dotykać pewnych rzeczy w domu bogini, jednak pod nieobecność Percy’ego i Annebeth Grover nie potrafi się powstrzymać i wypija truskawkowy eliksir w laboratorium. Przemienia się wówczas w ogromnego kozła i kiedy szaleje w rezydencji, niszcząc wszystko, co się da, Gale i Hekuba uciekają. Trójka przyjaciół musi je odnaleźć i doprowadzić dwór Hekate do porządku przed jej powrotem. Będą do tego potrzebowali szczęścia, sprytu właściwego półbogom oraz pomocy starych i nowych przyjaciół.
W najnowszej opowieści Riordana o przygodach Percy’ego czytelnicy oprócz humoru znajdą całą plejadę mitologicznych istot oraz wiele innych niesamowitych atrakcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Wrath of the Triple Goddess

Text copyright © 2024 by Rick Riordan

Permission for this edition was arranged through the Gallt and Zacker Literary Agency, LLC.

Cover art by Victor Ngai

Cover copyright © 2024 by Disney Enterprises, Inc. Reprinted by permission of Disney Hyperion Books. All rights reserved

Jacket design by Joann Hill

Copyright © for the Polish translation by Marta Duda-Gryc, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2024

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Kolowca-Chmura

Redakcja tekstu

Magdalena Gierej

Korekta

Wanda Leśniak

Opracowanie okładki i DTP

Anna Cupiał

Opracowanie e-wydania

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN EPUB 978-83-68181-14-2

ISBN MOBI 978-83-68181-15-9

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Dla naszych przyjaciół z 20th TV i Disney+

Jesteście najlepszą załogą, z jaką można żeglować po Morzu Potworów

Rozdział INiefortunne zdarzenie w gabinecie wicedyrektorki

Październik. Najlepszy miesiąc pod słońcem.

Powietrze było świeże i chłodne. Liście w Central Parku właśnie się przebarwiały, a w moim ulubionym wózku z jedzeniem na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy sprzedawano dyniowe burrito.

Poza tym ostatnio miałem ZERO problemów związanych ze światem mitologicznym. Ani pół boga nie zapukało do moich drzwi, domagając się, żebym coś dla niego zrobił, i żaden potwór nie próbował mnie zabić.

Przez trzy cudowne tygodnie występowałem w roli zwyczajnego ucznia ostatniej klasy liceum. A kiedy ktoś jest półbogiem i synem Posejdona, normalność to przemiła zmiana trybu życia, nawet jeśli wiąże się z zadaniami domowymi i korepetycjami w weekend.

Zapewne zastanawiacie się, czemu potężny półbóg w ostatniej klasie liceum potrzebuje banalnych korków.

Jeśli tak, to chyba mnie nie znacie. Po pierwsze, mam dysleksję i ADHD. Takie drobiazgi jak czytanie i skupianie się są dla mnie trudniejsze niż na przykład wyskoczenie z klasy przez okno, żeby stanąć do walki z ziejącym ogniem dzikiem. Jakoś tak już jest, że nauczyciele nie dają dobrych ocen za zabijanie potwornych świń.

Poza tym zmarnowałem całą poprzednią klasę przez pewne sprawy, w które nie będziemy tu wnikać (Hera), oraz przez pewnych wtrącających się we wszystko bogów (Hera) z powodów związanych z kosmiczną apokalipsą (Hera).

A zatem chodziłem do Liceum Alternatywnego (jedynego, które zechciało mnie przyjąć na ostatni rok szkoły) po to, żebym mógł pójść na studia razem ze swoją dziewczyną. I żeby zaliczyć przedmioty, na które nie chodziłem wcześniej nie z własnej winy (Hera), musiałem teraz uczęszczać na zajęcia wyrównawcze w weekendy.

W soboty chodziłem na zaawansowany hiszpański z doktorem Hernandezem w Manhattańskim Studium Policealnym. W niedziele miałem lekcje online z chemii. W poniedziałek rano, kiedy jedyne, o czym marzyłem, to odpoczynek, wlokłem się chwiejnie do szkoły z pulsującym bólem głowy i próbowałem przetrwać zwykłe lekcje, starając się, żeby mózg nie wypłynął mi przez uszy.

Raz na jakiś czas Eudora, szkolna psycholożka, wychodziła ze swojego pokoju i pokazywała mi podniesione do góry kciuki, mówiąc:

– Świetnie sobie radzisz!

Zwykle jednak po prostu zostawiała mnie w spokoju. W rzeczywistości była nereidą pracującą dla mojego ojca i chyba ją stresowałem. Albo może bała się zapytać, jak mi idzie zdobywanie listów rekomendacyjnych na uczelnię… Wykonałem wprawdzie zadanie dla Ganimedesa i dostałem od niego list, ale żeby się dostać na Uniwersytet Nowego Rzymu, potrzebowałem jeszcze dwóch takich listów od dwóch innych bogów greckich. I oczywiście nikt nie zamierzał mi dać czegoś takiego za darmo.

Zbliżał się termin złożenia dokumentów, a tymczasem wokół panował spokój.

Spokój i cisza. Taka cisza, że zasnąłem na angielskim i uświadomiłem to sobie, dopiero kiedy nauczycielka stanęła nade mną i powiedziała:

– Percy?

Ocknąłem się nagle (na szczęście nie dobyłem miecza).

– Motyw! – wrzasnąłem, bo do tego pytania wymyśliłem odpowiedź, zanim sen mnie pokonał. – Główny motyw to wolna wola wobec przeznaczenia.

Pani Foray zmarszczyła brwi, a po klasie rozeszły się stłumione chichoty.

– W sekretariacie jest twoja ciocia. – Pani Foray podała mi kartkę z wyjaśnieniem. – Ma cię odebrać ze szkoły.

Z informacją tą wiązało się kilka problemów. Po pierwsze, wychodziłem właśnie na jakiegoś strasznego nieudacznika, którego odbiera ze szkoły ktoś z rodziny – choć przecież mogłem spokojnie wrócić sam metrem. W dodatku miałem prawo jazdy, chociaż prowadzenie samochodu po Nowym Jorku przerażało mnie o wiele bardziej niż większość misji, w których uczestniczyłem.

Po drugie, jeśli wyjdę ze szkoły wcześniej, będę musiał poświęcić dodatkowy czas na nadrobienie opuszczonych lekcji i stawić czoła niezadowolonym nauczycielom.

Po trzecie, nie miałem żadnej ciotki. A przynajmniej nie po ludzkiej stronie rodziny.

Wymamrotałem do pani Foray przeprosiny, starłem ślinę z policzka i ruszyłem do sekretariatu. Coś mi mówiło, że i tak będę mógł niedługo wykorzystać tę odpowiedź o wolnej woli w starciu z przeznaczeniem. Stanowiło to przecież chyba główny motyw mojego życia.

Kiedy mijałem pokój psychologa, Eudora wystawiła głowę przez drzwi. Miała zaniepokojoną minę.

– Cześć – powiedziałem. – Wiesz coś o…?

– CIIII! Nie ma mnie tu! – I zamknęła drzwi.

Trochę dziwne zachowanie, nawet jak na nią. A może nereidy są jak świstaki? Czy jeśli zobaczą swój cień, kiedy wystawiają głowy z nor, oznacza to sen zimowy dłuższy o sześć tygodni?

Kiedy dotarłem do sekretariatu, sekretarka stała nieruchomo za biurkiem i patrzyła w przestrzeń. Wskazała na gabinet wicedyrektorki i wyszeptała:

– Czekają.

Sekretarka w transie. Zapewne nie najlepszy znak.

Zastukałem do drzwi wicedyrektorki. Uchyliły się ze skrzypnięciem. Doktor Samuels siedziała bez ruchu za biurkiem, ze szklistymi oczami. Obok niej stała kobieta w średnim wieku, w ciemnej sukience bez rękawów. Na jej szyi lśnił diamentowy naszyjnik. Jej fryzurę stanowiła gęstwina czarnych, sterczących sztywno kosmyków otoczonych aureolą zielonych płomieni.

Płonące włosy. Zdecydowanie nie najlepszy znak.

– O, dobrze – rzekła kobieta w czerni. Obrzuciła krótkim spojrzeniem wicedyrektorkę. – Możesz nas zostawić.

Doktor Samuels wstała i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Hmm, ciekawe, kiedy pracownicy mojej szkoły zaczną mieć dość tego, że mitologiczne istoty przejmują ich miejsca pracy. Najpierw Eudora została psycholożką szkolną, a teraz ta kobieta w czerni wprowadziła się do gabinetu wicedyrektorki… Kiedyś odkryję zapewne, że nasz atletyczny dyrektor został zastąpiony przez smoka zionącego jadem… Choć w sumie nie jestem pewien, czy ktoś zauważyłby różnicę.

Kobieta w czerni rozsiadła się w fotelu wicedyrektorki. Pogładziła podłokietniki, jakby oceniała jakość swojego nowego tronu. Chyba uznała ją za zadowalającą. Zanim jednak ryknęła psychopatycznym śmiechem albo zaczęła perorować o tym, że szkoła należy teraz do niej, tylko do niej, odezwałem się sam – stwierdziłem, że wypada.

– Dzień dobry – powiedziałem. No tak, elokwencja to moja specjalność.

– Nie musisz siadać, Percy Jacksonie. – Kobieta przesunęła pieszczotliwie palcami po łuszczącym się laminacie biurka. – Nie sądzę, by nam to zajęło dużo czasu.

Uznałem, że nie będę się zastanawiał, na ile sposobów mogłaby mnie błyskawicznie zabić.

– A pani to kto?

Nie zamierzałem odezwać się nieuprzejmie. Czasem jednak bogom po prostu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby się przedstawić, a ja właśnie zaczynałem podejrzewać, że osoba przede mną należy do boskiej kategorii Rzeczy Irytujących, lecz Superpotężnych.

Jej onyksowe oczy zalśniły. Nachyliła się nieco i splotła dłonie. Wyglądała bardziej jak wicedyrektorka szkoły niż moja prawdziwa wicedyrektorka.

– Możesz mnie nazywać Nosicielką Pochodni, Chodzącą wśród Gwiazd, Nocną Wędrowczynią, Mącicielką Spokoju Umarłych, córką Persesa i Asterii, Potrójną Boginią!

– Aha – powiedziałem odruchowo. Nic mi to nie mówiło.

Zapewne myślicie teraz: „Ale Percy, od lat masz do czynienia z greckimi bogami. Jak możesz nie wiedzieć, kim jest ta bogini?”.

Sęk w tym, że nieśmiertelni nieustannie zmieniają wygląd. Do tego bogów greckich są setki i w dodatku niechętnie udzielają klarownych odpowiedzi. Nigdy nie usłyszycie: „Cześć, jestem Zeus”, ale: „Jestem Władcą Piorunów, Paranoicznym Patriarchą, Niebiańskim Cudzołożnikiem, Błyskawicznymi Gaciami, Królem Luksusowych Kosmetyków do Zarostu”.

Owszem, te słowa – „Potrójna Bogini” – przebudziły coś w otchłani mojej pamięci, ale w krainie mitów greckich aż się roi od trójc bogiń: Mojry. Graje. Erynie. Destiny’s Child. Nie byłem w stanie ich wszystkich spamiętać.

Postanowiłem poczekać, aż bogini to uściśli – wydało mi się to najbezpieczniejsze.

Zmarszczyła brwi. Może zirytowało ją, że nie rzuciłem się na kolana ani nie zabrałem natychmiast za złożenie jakiejś ofiary albo coś takiego?

– Jestem Hekate – dodała, powoli i dobitnie. – Bogini czarów, rozdroży, nekromancji.

Natychmiast zaschło mi w gardle. Nigdy wcześniej oficjalnie nie poznałem Hekate, ale znałem jej twórczość. Pamiętałem ją z takich hitów jak: „Dołączyłam do Kronosa podczas bitwy na Manhattanie (ale potem przeszłam na drugą stronę!)” i „Pomogłam twojej kumpeli Hazel w walce z gigantem (ale dopiero wtedy, kiedy już wiedziałam, że giganci przegrają)”. Hekate zawsze sprawiała na mnie wrażenie osoby, która chętnie działa w drużynie, kiedy tylko nabierze pewności, która drużyna wygra.

– Jasne – rzekłem. – Pani Hekate.

To, że nadal nie padałem na kolana, chyba jej się nie podobało. No cóż, musiała jakoś to przeżyć. Nie należę do fanów kolankowania.

– Zakładam, że trochę odpocząłeś przez te ostatnie tygodnie? – zapytała. – Bogowie zostawili cię w spokoju, tak jak sobie życzyłam?

– Eee… Zaraz. „Jak sobie życzyłaś”?

Machnęła delikatnie dłonią, jakby odganiała dym.

– Kazałam im trzymać się od ciebie z daleka. Nie mogłam ryzykować, że doznasz obrażeń lub zginiesz, zanim podejmiesz się zadania, które zamierzam ci zlecić!

Wbiłem mocno paznokcie w skórę dłoni.

Przypomniało mi się, co kiedyś powiedziała mi moja dziewczyna Annabeth: „Zawsze policz do pięciu, zanim powiesz coś w gniewie bogu”. Teoretycznie miało to zmniejszyć prawdopodobieństwo, że zostanę przemieniony w dymiący stosik brykietów na opał.

Zdołałem doliczyć do dwóch.

– Byli inni bogowie, którzy chcieli mi zlecić zadanie?

– O tak. Kilku.

– A ty im powiedziałaś…

– Że mają zakaz zbliżania się do ciebie. Musiałeś wypocząć przed tym tygodniem!

Przez głowę przeleciała mi wiązanka starożytnych greckich przekleństw.

Potrzebowałem jeszcze jedynie dwóch listów rekomendacyjnych. I okazało się, że mogłem już je mieć, gdyby nie Hekate, która ni stąd, ni zowąd wyrwała mnie z objęć sukcesu.

Tym razem policzyłem do trzech i dopiero wtedy jej odpowiedziałem. (Szło mi coraz lepiej!)

– A te inne misje to?…

– Niegodne twojego czasu! – oznajmiła Hekate. – Dostarczenie pudełka z babeczkami dla Afrodyty. Dzień na nartach wodnych z Hermesem. O wiele za proste!

Narty wodne i babeczki. Postanowiłem, że nie krzyknę z frustracji, bo jeśli Hekate potrafiła odstraszyć ode mnie wszystkich pozostałych bogów, to jej osobistą straszność należało pisać wielkimi literami.

– A twoja misja jest… godna mojego czasu.

– Oczywiście! Twoje zadanie będzie takie…

– Zaraz, zaraz. – Gdzieś w głowie zapaliło mi się czerwone światło. Ostrzeżenie? Wspomnienie? Coś, co mówiła mi Eudora… A, jasne…

– Moja psycholożka powiedziała mi, że zanim podejmę się wypełnienia misji, powinienem poprosić o podwójne punkty – oświadczyłem. – Czyli jeśli w trakcie tej misji będę musiał zrobić coś jeszcze dla innych bogów, oni też będą mogli napisać mi listy rekomendacyjne.

Hekate rozłożyła ręce.

– Żaden problem!

– Świetnie.

– Bo z tym, o co cię poproszę, nie będą mieli do czynienia żadni inni bogowie, więc nie ma to znaczenia!

Uśmiechnęła się do mnie promiennie, jakby czekała na podziękowania.

– Na czym polega ta misja? – burknąłem.

– Na opiece nad zwierzętami.

– Co, przepraszam?

– Będziesz się zajmował zwierzętami! Od dzisiejszego wieczoru do piątku wieczór. Masz mieszkać u mnie i zajmować się moimi zwierzętami. Jak wiesz, to dla mnie ważny okres w roku.

– Bo… A, piątek. Halloween.

Miało sens, że bogini rzeczy, od których włosy stają dęba na głowie, tę datę w kalendarzu otoczyła kółkiem. Problem w tym, że ja już miałem plany na piątek z przyjaciółmi.

– Cóż… – westchnęła Hekate. – Moje święte dni niegdyś przypadały na koniec każdego miesiąca. Wędrowałam po świecie, odbierając dary, które moi wyznawcy zostawiali dla mnie na progu domu. Od kilku stuleci ofiary są niewielkie. Ale pod koniec października ludzie nadal o mnie pamiętają! Muszę więc wówczas podróżować po świecie i ukazywać się im. Kiedy będę nieobecna, ty będziesz się opiekował moim piekielnym ogarem i tchórzem.

W tych słowach mieściło się wiele kwestii do przedyskutowania. Dla mnie najważniejsze było to, że Hekate regularnie wybierała się na wędrówki typu „cukierek albo psikus”. Chyba wierzyła, że Halloween stworzono właśnie dla niej.

Z jednej strony czapki z głów dla narcyzmu podniesionego do potęgi boskiej.

Z drugiej – kimże jestem, by zagrodzić bogini drogę do czekoladowych karmelków?

– A te twoje zwierzaki… – powiedziałem ostrożnie. – O ogarach trochę wiem. Ale tchórze… jedzą jakąś karmę dla tchórzy? Powinienem wiedzieć coś więcej?

Hekate zaśmiała się perliście.

– Och, o wiele więcej. Ale tym zajmiemy się później.

Wyjęła czarną wizytówkę i przesunęła ją do mnie po blacie biurka. Czcionką czerwoną i lśniącą jak świeża krew wydrukowano na niej adres: dwór, ulica gramercy park west.

– Przyjdź o zachodzie słońca – rzekła. – A wtedy omówię z tobą, w jaki sposób należy dbać o zdrowie i zadowolenie moich zwierząt.

– O zachodzie słońca… dziś wieczorem.

Zmarszczyła brwi.

– Masz problem ze słuchem? Tak. Dziś wieczorem. Możesz przyjść ze swoimi przyjaciółmi… Anną i Groverbethem.

„Prawie się zgadza” – pomyślałem.

– Dobrze – rzekłem, bo jaki miałem wybór?

W moim głosie chyba jednak brakowało wielkiego entuzjazmu, bo Hekate wstała zza biurka.

– Percy Jacksonie, daję ci szansę na uzyskanie listu rekomendacyjnego ode mnie, jednej z najważniejszych bogiń, Nosicielki Pochodni…

– Chodzącej wśród Gwiazd, tak, tak, rozumiem. Tylko że będę musiał poprzestawiać sobie różne rzeczy w grafiku…

Hekate podniosła ręce. Z fałd jej sukni zaczęła sączyć się ciemność, napełniając pokój czarną mgłą.

– To będzie proste zadanie, Percy Jacksonie. Jeśli ci się powiedzie, okażę ci wdzięczność. Jeśli jednak zawiedziesz…

Jej ciało jakby zamigotało i zaczęło się rozciągać. I nagle miałem przed sobą trzy boginie, sklejone ze sobą na wysokości klatki piersiowej jak kamyki w pierścionku. Po lewej stała dziewczyna o mlecznobiałej skórze i platynowych włosach, która mierzyła mnie wzrokiem jak stal, mówiącym: „Spróbuj mnie tylko pociągnąć za warkocze, a zobaczysz”. Pośrodku stała Hekate, z którą wcześniej rozmawiałem – pani w średnim wieku z najbardziej dezaprobującym matczynym wyrazem twarzy, jaki miałem przyjemność widzieć od czasu ostatniego brunchu u Hery. Po prawej stara kobieta o siwopopielatych włosach wykrzywiała się kwaśno. Szczerze, nie miałem pewności, która z nich budziła we mnie największy lęk.

– Jestem Dziewicą – przemówił chór trzech głosów Hekate. – Jestem Matką. Jestem Staruchą. Jestem wszystkimi etapami życia kobiety – całą jej mocą – i nie zniosę, by sprzeciwił mi się jakikolwiek mężczyzna.

Całe moje ciało zadrżało. Zatrzęsły mi się nogi.

Lecz ona jeszcze ze mną nie skończyła. Znów się zmieniła. Jej trzy twarze stały się zwierzęcymi głowami. Po lewej koń o złocistej sierści rżał ze złością, pośrodku pomrukiwała i pokazywała kły lwica, po prawej warczał i toczył pianę z pyska ogar z płonącymi oczami.

– Jestem koniem w biegu, silnym, nieustraszonym – rzekła chórem tych samych głosów. – Jestem lwem, skradającym się cierpliwie. Jestem ogarem, lojalnym i walecznym, stojącym na straży. Jestem boginią rozdroży, na których krzyżują się wszystkie możliwości. Pożeram tych, którzy wykazują się przede mną słabością umysłu!

Zrobiło mi się gorąco – gorąco, wilgotno, nieprzyjemnie. I przewracało mi się w żołądku, tak bardzo, że poczułem to w dżinsach.

W końcu z pokoju znikła ciemność i przede mną stała znów pojedyncza Hekate, taka jak na początku.

Wprawdzie oschle, ale jednak się do mnie uśmiechnęła – widziała, że dotarły do mnie jej argumenty.

– To do zobaczenia – rzuciła. – Ciao!

Znikła w rozbłysku zielonego ognia, zostawiając za sobą tylko odór spalonej sierści.

Wbiłem wzrok w dyplomy doktor Samuels.

Kiedy poczułem, że moje nogi już będą działać, wyszedłem chwiejnie z gabinetu. Musiałem przetrwać resztę lekcji. Musiałem skontaktować się z Annabeth i Groverem. Ale przede wszystkim musiałem pójść do szafki i zmienić slipki.

Rozdział IIGrover w krainie kofeiny

Mam fajną ciekawostkę – oznajmił Grover. – Po angielsku bardzo hermetyczna wiedza nazywa się trivia, bo taki jest rzymski przydomek Hekate! Tri-via! Co oznacza „trzy drogi”!

– Może i jest to ciekawostka – mruknąłem. – Ale fajna nie jest.

– Och, daj spokój! Masz misję! To wspaniała wiadomość! – Grover pląsał i podskakiwał po chodniku przede mną. W chłodniejszą październikową pogodę zawsze nabierał więcej energii. Kiedy tylko wspomniałem o spotkaniu z Hekate, ożywił się jeszcze bardziej.

Dziś na swoje pokryte sierścią nogi wdział bojówki. Koźle kopyta tkwiły, nie do końca zakamuflowane, w zmodyfikowanych pomarańczowych crocsach (naprawdę miało to być obuwie nierzucające się w oczy?…). Z jego rozczochranej czupryny wystawały rogi, a na niebieskiej bluzie z kapturem widniał napis: człowiek.

Nigdy nie rozumiałem zasad, na jakich satyrowie próbowali się upodobnić do mieszkańców śmiertelnego świata. Zwykle usiłowali do pewnego stopnia uchodzić za ludzi i w tym celu polegali raczej na Mgle, zasłonie, która oszukuje ludzki wzrok. Ale kiedy Grover ubierał crocsy i bluzę z napisem: człowiek, zastanawiałem się, po co w ogóle się stara. Może chciał, żeby ludziom na jego widok eksplodowały mózgi?

– Ty się po prostu ekscytujesz tymi zwierzętami! – Na pewno miałem rację.

Grover uśmiechnął się od ucha do ucha. Wyglądało to tak, jakby AI wygenerowała mu dodatkowe zęby.

– Jeśli ogar piekielny Hekate choć trochę przypomina Panią O’Leary, będę wniebowzięty!

– Nie liczyłbym na to.

– A tchórz… – Grover urwał. – Właściwie to nie wiem, czy kiedykolwiek miałem do czynienia z tchórzem. Ale chętnie się z nim zaprzyjaźnię. No chodź!

I potruchtał aleją Lexington.

Spotkaliśmy się na stacji metra 103rd Street – tam, gdzie zwykle umawialiśmy się po szkole. Szliśmy na spotkanie z moją mamą w jej ulubionej kafejce, w której próbowała ukończyć pisanie nowej książki. Zwykle nie przeszkadzałem jej, kiedy pracowała, ale uznałem, że powinienem jej powiedzieć o misji dla Hekate jak najszybciej, bo mieliśmy przecież pilnować tych zwierząt już dziś wieczorem. Poza tym Grover lubił rozmawiać z moją mamą. A także jeść ciastka w tej kafejce. Same plusy.

Nowy Jork jest dziwny na wszystkie najlepsze sposoby. Można sobie iść ulicą, mijając banki, apteki i sklepy z komórkami, wszystkie jak od sztancy, i czując się tak, jakby się przebywało w dowolnym miejscu na świecie. A potem skręca się w lewo i nagle jest się w bocznej uliczce, gdzie stare, ceglane kamieniczki przekształcono w domy z mieszkaniami dla cyganerii, na drzewach świecą przez cały rok lampki, a na parterach domów sąsiadują ze sobą holistyczne pralnie, salony tarota, kliniki kriolipolizy i kawiarenki.

A najlepsza kawiarenka to Pęknięty Czajnik.

Nie hejtuję żadnych osób, które piszą swoje scenariusze czy inne rzeczy w Starbucksie, ale jeśli naprawdę szukacie inspiracji, lepiej znajdźcie jakąś lokalną, wyjątkową knajpkę, taką jak Pęknięty Czajnik.

Wszystkie sznury lampek na ulicy wydawały się rozchodzić z ganku kawiarenki, zupełnie jakby była centralnym punktem świątecznej pajęczyny elektrycznej, której nikt nie miał ochoty posprzątać, więc rozrosła się na całą okolicę.

Zeszliśmy schodkami na poziom ogródka, przeszliśmy przez drzwi, w których wisiała zasłona z paciorków, i znaleźliśmy się w przytulnym labiryncie nisz i pokoików. W powietrzu pobrzmiewała cicha, oniryczna muzyka – może harfa celtycka? Pod sufitem wisiały lalki przedstawiające wróżki z różdżkami. Na każdym dostępnym słonecznym parapecie drzemały koty, co być może naruszało miejskie przepisy sanitarne (a może nie), ale nie zamierzałem przecież nikomu tego zgłaszać. W całej kawiarni na półkach stały – aha, dobrze się domyślacie! – popękane czajniki. Niektóre były porcelanowe ze złotymi zdobieniami, inne miedziane, jeszcze inne ceramiczne, w kolorach tęczy. Z wielu wystawały pluszowe zwierzaki.

Za barem potężny brodacz w różowej tiulowej spódniczce robił kawę. W witrynie tłoczyły się babeczki, ciastka, ciasta i sconesy.

Czy ja bym mógł tu pisać powieść?… W życiu. Poza tym, że nigdy i nigdzie nie mógłbym napisać żadnej powieści, wystrój tego miejsca mnie zdecydowanie rozpraszał. To chyba dowód na to, że ADHD mam po tacie, bo mama uwielbiała tu pracować. Kawiarnia znajdowała się tylko kilka przecznic od naszego mieszkania, a ponieważ zbliżał się termin porodu, mama czuła na karku dyszenie terminu tej swojej drugiej książki. Był to wyścig między dzieckiem a książką i na razie dziecko wygrywało.

Zamówiliśmy z Groverem u tancerza baletowego coś do picia i jedzenia, a potem poszliśmy do mojej mamy, która siedziała przy swoim ulubionym stoliku z tyłu, tam, gdzie promienie słońca wpadały ukośnie przez naświetle i rozszczepiały się w dziesiątkach wiszących kryształów, przypominających mi trochę za bardzo boginię Iris. W słońcu na parapecie grzał się duży, czarny kot.

Mama spięła sobie włosy w kok, żeby nie opadały jej na twarz, kiedy stukała w klawiaturę. Pochylała się do przodu – jej twarz jaśniała w blasku ekranu laptopa – zupełnie jakby chciała dać nura w tworzony przez siebie świat. Miała na sobie ciążową, ciemną spódnicę, rozciągającą się na brzuchu, i koszulkę mojego ojczyma – czarną, z facetem grającym na kontrabasie i napisem: charles mingus.

Na stoliku stał parujący czajnik, pewnie z melisą, którą zaczęła pić zamiast kawy, kiedy zaszła w ciążę. Rzadko tu coś jadła – sama piekła pyszności, więc pewnie nie widziała w tym sensu – ale pracownicy kawiarni i tak ją uwielbiali. W każdym razie nigdy nie mieli jej za złe, kiedy zajmowała stolik na całe popołudnie.

Niepokoiłem się, że będzie niezadowolona, kiedy nas zobaczy, bo w końcu zamierzaliśmy przerwać jej pracę, ona jednak uśmiechnęła się z ulgą.

– Chłopcy! – zawołała z radością.

– Przepraszam, że tak pani przeszkadzamy – powiedział Grover.

– Wcale nie przeszkadzacie! – Poklepała krzesło obok siebie. – Uratujcie mnie od tego dialogu, błagam. Mam wrażenie, że próbuje mnie zabić.

Grover usiadł obok niej, a ja naprzeciwko. Zawsze bardzo uważam, żeby nie spojrzeć na ekran mamy, kiedy mama pisze, bo a) wiem, że się wtedy denerwuje, b) od słów unoszących się na ekranie robi mi się niedobrze, c) zaczynam się wtedy zastanawiać, czy nie pisze aby o jakiejś postaci wzorowanej na mnie… Może to zabrzmi bardzo egocentrycznie, ale na samą myśl, że ktoś mógłby pisać o mnie książkę, dostaję paranoicznych ciarek na plecach.

– No, co tam? – zapytała mnie. – Nowa misja?

– Zupełnie jakbyś mnie dobrze znała.

Roześmiała się wesoło.

– Gadaj.

Na pewno się martwiła. W ciągu ostatnich siedemnastu lat zafundowałem jej cały konwój rydwanów stresu, ona jednak tylko nabrała wprawy w mówieniu do mnie tonem niefrasobliwym i wspierającym. Naprawdę nie wiem, jak jej się to udawało. Jedyną trudniejszą sprawą od bycia półbogiem jest bycie mamą półboga.

Opowiedziałem jej o mojej wizycie w gabinecie wicedyrektorki/bogini. Pominąłem parę detali, takich jak horror z trójgłową Hekate w roli głównej i wiążąca się z tym konieczność zmiany odzieży spodniej. Właśnie skończyłem relację, kiedy Pan Balerina przyniósł nasze zamówienie: smoothie z borówek amerykańskich dla mnie, a dla Grovera latte z podwójnym espresso i babeczkę truskawkową.

Spojrzałem z ukosa na Grovera. Istniały dwie rzeczy, które wzbudzały u niego hiperaktywność. Jedną była kawa. Drugą wszystko o smaku truskawkowym.

– Nic mi nie będzie – obiecał, kiedy zauważył naganę w moim wzroku. – Pobiegnę potem do parku po rzeczy potrzebne na wieczór. I spalę cały nadmiar energii!

Ciekawe, po jakie to rzeczy pobiegnie do Central Parku. Wyobraziłem sobie, jak stawia się w domu Hekate z koszem pełnym wiewiórek…

– A to miejsce, ten „dwór” – rzekła mama – gdzie to w ogóle jest?

Wyjąłem wizytówkę wydrukowaną krwią i podałem jej.

Przeczytała adres i jej uśmiech znikł bez śladu.

– Och.

– Och? – powtórzyłem.

Wbiła wzrok w kota śpiącego na parapecie, jakby mógł jej w czymś poradzić.

– Nie, nic. Od bardzo dawna nie odwiedzałam parku Gramercy. Mówiłam ci kiedyś, że…? – Zawahała się i chyba postanowiła nie kończyć zdania. – Nie. Nic się nie dzieje. Obiecaj, że będziesz uważał.

„Nic się nie dzieje” i „Obiecaj, że będziesz uważał” to zdania, które niezbyt dobrze brzmią razem, zwłaszcza kiedy wypowiada je mama. Poza tym wymówiła nazwę parku takim tonem, jakim ja mówię o Tartarze. Czy ukrywała coś przede mną dlatego, że wiązało się to ze złymi wspomnieniami, czy dlatego, że był tu z nami Grover? A może chodziło o jedno i drugie?

Bo Groverem nie musiała się przejmować – jego uwagę zaprzątały w całości babeczka i kawa. Kiedy wchodził w tryb smakosza, istniało tylko jedno zagrożenie: że pożre wszystko na stole, w tym moje smoothie, czajnik i laptop mamy.

– Zawsze staram się uważać – odparłem. – Z naciskiem na „staram się”.

Czy mama powie na ten temat coś jeszcze?

Nie odezwała się, więc zanotowałem sobie w pamięci, żeby z nią to później obgadać. Ja i mama już tacy jesteśmy – ona nigdy nie zmusza mnie, żebym o czymś porozmawiał, jeśli nie jestem na to gotowy, a ja staram się odpłacić jej tym samym.

Tymczasem Grover właśnie pochłaniał ostatnie okruszki swojej babeczki. Praktycznie czułem jak cały wibruje.

– Powinniśmy już iść! – oznajmił. – Mamy masę rzeczy do zrobienia! Muszę pobiegać po parku, a ty musisz się spakować na dzisiaj! Widzimy się o zachodzie, tak?

Skinąłem głową, ale nadal patrzyłem na mamę.

– Chcesz, żebym zaczekał w mieszkaniu, aż wrócisz? – zapytałem ją. Może mógłbym zjeść kolację z nią i z Paulem, dać jej jeszcze jedną szansę, żeby mi wyjaśniła, czemu tak ją niepokoił park Gramercy.

– Nie, nie, nie trzeba. – Zdołała przywrócić na swoją twarz starannie skonstruowany uśmiech. – W każdym razie na pewno będzie to dla ciebie niezapomniane Halloween. Hekate to bogini duchów, prawda?

– I czarów! – dodał Grover. – I mocy! I manipulowania Mgłą!

Zmarszczyłem brwi. Hekate przedstawiła mi całe swoje CV, jednocześnie strasząc mnie płomieniami i zwierzęcymi głowami, ale pominęła podpunkt o manipulowaniu Mgłą. Ciekawe czemu. Kiedy się teraz nad tym zastanowiłem, to przypomniało mi się, że moja przyjaciółka Hazel mówiła właśnie coś takiego… że bogini zachęcała ją do opanowania tej umiejętności.

Mama sięgnęła nad stołem po moją dłoń i uścisnęła mi palce.

– Powinnam chyba jeszcze popisać. Jeśli będziesz mógł, dawaj mi znać, jak wam idzie. I nie zapomnij o szczoteczce do zębów, dobrze?

Mieliśmy spędzić tydzień halloweenowy w strasznym domu bogini, a mama martwiła się tylko o higienę mojej jamy ustnej… No cóż, pewnie wolała się skupić na tym, w czym mogła pomóc.

– Nie zapomnę – obiecałem. – Eee… powodzenia w pisaniu.

Ech, nie zdążyłem wypić tego smoothie z borówek, zabrałem je więc ze sobą. Grover ruszył ze mną do wyjścia w podskokach, rozwodząc się o swoich strategiach zaprzyjaźniania się z boskimi zwierzęcymi ulubieńcami.

Odwróciłem głowę, żeby popatrzeć po raz ostatni na mamę. Wpatrywała się intensywnie, marszcząc brwi, w ekran komputera, ale nie sądziłem, żeby tego popołudnia jeszcze coś napisała. Będzie raczej googlować Hekate. Co ją tak zaniepokoiło w sprawie parku Gramercy? Czułem, że niedługo sam się niestety dowiem…

Rozdział IIIMoja dziewczyna zabiera mnie na cmentarz

Zgarnąłem z domu plecak z wszystkimi niezbędnymi rzeczami (w tym szczoteczką do zębów) i pojechałem na południowy Manhattan po Annabeth.

Nowojorska Szkoła Designu jest prywatnym liceum niedaleko parku Gramercy. Uznałem, że łatwiej mi będzie spotkać się tam z Annabeth, niż próbować wysłać do niej wiadomość przez iryfon. Półbogowie nie mogą używać telefonów komórkowych (które błyskawicznie zwabiają potwory → natychmiastowa śmierć itd.). Wiadomości iryfonowe dobrze to zastępują, ale wymagają pewnego przygotowania, bo w końcu lepiej nie pokazywać się znajomemu jako migocząca tęczowa wizja w obecności śmiertelnej publiczności. (Skutki uboczne obejmują ataki paniki, masową histerię i błędne diagnozy psychologiczne. Z pytaniami, czy możesz używać wiadomości iryfonowych, skieruj się do lekarza rodzinnego).

NSD zajmuje zespół willi i budynków biurowych niedaleko ulicy Bowery. Gdyby nie banery z nazwą na zewnątrz, nikt by się nie domyślił, że to szkoła. Nie znałem całego kompleksu, ale wiedziałem, w których trzech miejscach mam największą szansę natknąć się na Annabeth: w internacie, w bibliotece i w Czarnej Mrówce, meksykańskiej restauracji za rogiem. Wiedziałem, że lubi się uczyć wieczorami, poszedłem więc do biblioteki.

W zasadzie nie powinni mnie tam wpuścić. Biblioteka jest tylko dla uczniów szkoły, ale portierka, Florence, znała mnie i lubiła, więc tylko się uśmiechnęła i skinęła mi głową, kiedy obok niej przechodziłem. Widzicie? Potrafię być czarujący, kiedy nie wzbudzam wokół siebie chaosu. A czasem nawet i wtedy, kiedy go wzbudzam.

Tegoroczna wystawa twórczości uczniów dotyczyła recyklowanych ubrań. Były to suknie wieczorowe i smokingi wykonane z plastikowych reklamówek, opakowań po słodyczach i zgniecionych puszek aluminiowych. Nie rozumiałem tego, ale też pewnie właśnie przez to nie uczęszczałem do szkoły designu.

Wszedłem po schodach na trzecie piętro. Annabeth okopała się tam, gdzie zwykle – na sofach w wygodnym kącie w dziale architektury – z kolegami, z którymi się zwykle uczyła: Dave’em i Haną. Śmiali się cicho z czegoś, co przed chwilą powiedziała. Miała na sobie za dużą bluzę z napisem: uc berkeley, dżinsy z przetarciami i nowe martensy. Włosy splotła w warkocze holenderskie i ich końce opierały się na jej ramionach jak szpony drapieżnego ptaka. Jej oczy błyszczały humorem.

Nie wiem, czy kiedykolwiek przeżyliście coś takiego – że widzicie kogoś znajomego z dużej odległości i przez ułamek sekundy go nie rozpoznajecie. Wasz mózg rejestruje tylko wrażenie: „O, ale fantastycznie wygląda ta osoba!”. Zaraz potem uświadamiacie sobie, że to ktoś, kogo znacie od lat – a w zasadzie to wasza dziewczyna – i całe wasze ciało zalewa fala szczęścia.

Pewnie, może i dryfowała we mnie też odrobinka niepokoju, bo oto Annabeth siedziała sobie i śmiała się z innymi ludźmi, a ja w tej chwili znajdowałem się na zewnątrz ich bańki. Nie nazywałbym tego jednak zazdrością – raczej nerwową determinacją. Annabeth jest z natury osobą towarzyską, która lubi i rozumie ludzi. Wszyscy chętnie z nią przebywają i dążą do uzyskania jej aprobaty. I Annabeth zawsze będzie odnosiła sukcesy, niezależnie od tego, czy ja będę się koło niej kręcił, czy też nie. To wszystko jednak tylko wzmacniało moje postanowienie, żeby ukończyć szkołę średnią i dostać się razem z nią do college’u, nawet jeśli wiązało się to z takimi torturami jak uczenie się czy czytanie.

O rany, jej wpływ na to, co i jak myślałem, był… trochę przerażający. Ja, jako syn Posejdona, potrafię tylko sprawiać, że wybuchają dystrybutory wody. A, i rozmawiać z morsami.

– Hej – odezwałem się.

Dave przesunął się, robiąc mi miejsce na sofie.

– Cześć, Percy! – powiedział.

Hana uśmiechnęła się do mnie niechętnie. Chyba niezbyt mnie lubiła, może dlatego że jej zdaniem raczej nie byłem wystarczająco dobry dla Annabeth… Oczywiście słusznie ją to niepokoiło, ale zawsze starałem się być dla niej miły.

Annabeth ujęła mnie za rękę.

– Właśnie rozmawialiśmy o naszym nowym zadaniu – nowym projekcie aranżacji Met.

– O, fajnie. – O mało się nie wzdrygnąłem. W Metropolitan Museum of Art przeżyłem naprawdę niemiłe chwile – to znaczy niemal zostałem zamordowany przez moją nauczycielkę matematyki, która okazała się jedną z Erynii.

– Ja bym poszedł całkiem w postmodernizm – mówił Dave. – Czyli naprawdę otworzył przestrzeń, pozbył się tych klasycystycznych kolumn i tak dalej. To starocie z poprzedniego stulecia.

– A ja bym poszła w awangardę – rzekła Hana. – Wszędzie schody, takie à la Escher. No wiesz.

To ostatnie zdanie skierowała do mnie, jak wyzwanie. Nie miałem bladego pojęcia, o czym mówiła, więc tylko skinąłem głową.

– A ty co byś zrobił, Percy? – zapytał Dave.

Nastąpiła chwila paniki. Udało mi się na szczęście nie powiedzieć odruchowo, że można by to podporządkować motywowi wolnej woli wobec przeznaczenia. Jedyne, co mi przychodziło do głowy w sprawie przekształcenia muzeum, to budowa schronów i automatów z mieczami, żeby ułatwić młodym półbogom przeżycie ataków potworów. Nie mogłem jednak przecież powiedzieć tego wprost Hanie i Dave’owi.

– Nie mam pojęcia – rzekłem więc. – Zostawiam projektowanie ekspertom. – Spojrzałem na Annabeth. – A ty jaki masz pomysł?

Dave i Hana znowu się rozchichotali.

– Właśnie im o tym mówiłam – powiedziała Annabeth. – Szkło i pianki.

– Co, przepraszam?

– Szkło i pianki.

– Genialne – wykrztusił Dave.

– Wariackie – rzekła Hana.

– Nie rozumiem – przyznałem.

Najbliższy bibliotekarz spojrzał w naszym kierunku i uniósł brew. Nie było to „ciiii”, ale niewiele do tego brakowało.

Annabeth powiedziała więc ciszej:

– Bo wiecie, że Met ma tysiące obiektów, które po prostu leżą w magazynach? Ja chciałabym potroić przestrzeń wystawową. Przebudować cały budynek, tak żeby stał się ogromną spiralą szklanych podłóg i ścian wokół dużego holu w centrum. Dzieła sztuki znajdowałyby się bezpiecznie za szkłem, a dzięki przezroczystym ścianom można by oglądać je z tyłu, z przodu, z góry, z dołu… Człowiek by się czuł tak, jakby unosił się w trójwymiarowej chmurze sztuki.

– A pianki? – zapytałem, bo zwykle moją uwagę skupiają na sobie rzeczy, które są smaczne.

– Duże, miękkie, białe poduchy – wyjaśniła – w całym muzeum. Koniec z niewygodnymi ławkami. Kiedy do muzeum przyjdą dzieci, będą mogły usiąść, gdzie chcą, zrelaksować się i podziwiać sztukę.

– Albo się zdrzemnąć – mruknąłem.

– No właśnie! – wykrzyknęła Annabeth. – To jest przestrzeń publiczna. Czemu ktoś nie mógłby się zdrzemnąć obok posągu Ateny albo autoportretu Fridy Kahlo?

– Wygodne pianki w szklanej świątyni – podsumowałem. – Dobra, ja to kupuję.

Uścisnęła mi rękę.

– A co tam u ciebie?

– O, właśnie… dostałem nieoczekiwane zadanie. Chciałem cię zapytać, czy mogłabyś mi pomóc.

Annabeth spoważniała. Rozumiała dokładnie, co to oznaczało, w odróżnieniu od Dave’a i Hany.

– Facet, ona nie może odrabiać za ciebie wszystkich zadań domowych – powiedziała z naganą w głosie Hana.

– Właśnie. Musi najpierw odrobić nasze – dodał Dave.

– Uch, ale wy jesteście! – parsknęła Annabeth, ale zaraz się do nich uśmiechnęła. – Dobra, Jackson, mogę ci poświęcić parę minut. Chodź. – Pociągnęła mnie za rękę, a kiedy wstałem, ruszyła do wyjścia z biblioteki. Odprowadzały nas szepty Dave’a i Hany, którzy pewnie zastanawiali się, co Annabeth we mnie widzi wobec mojej kompletnej architektonicznej ignorancji.

Po wyjściu z budynku poszliśmy do ulubionego zakątka dumania Annabeth – na ławkę pod klonem na terenie cmentarnym przy pobliskim kościele. Mówiła mi kiedyś, że pochowano tutaj jakiegoś słynnego architekta. Petera Stuyvesanta? Tak, właśnie jego. W okolicy chyba połowa obiektów nosi jego nazwisko, więc pewnie świetnie sobie radził ze szkłem i z piankami.

Annabeth mówiła, że czuje tu natchnienie – i mnie to jako powód zupełnie wystarczało. Siedzieliśmy, patrząc na ruch uliczny pełznący Drugą Aleją, i rozkoszowaliśmy się idealną pogodą – chłodną i słoneczną, ze świeżym powietrzem, taką, jaką się chce butelkować, żeby móc ją sobie otworzyć w połowie sierpnia, kiedy Manhattan zamienia się w parne piekło.

– No to… – Annabeth odwróciła się do mnie – co to za misja?

Opowiedziałem jej więc o spotkaniu z Hekate.

Annabeth słuchała z takim skupieniem, do jakiego ludzie przeważnie potrafią się zmobilizować tylko przy ulubionych piosenkach – jakby pragnęła zapamiętać każde słowo, przeanalizować znaczenie każdego zdania i związane z tym swoje odczucia. Jest z natury miłośniczką rozwiązywania problemów. Kiedy skończyłem mówić, sądziłem, że zaraz zmarszczy brwi i zacznie przeprowadzać w myśli scenariusze wszystkich spraw, które mogą pójść źle w trakcie tygodnia spędzonego w roli opiekunów trzódki Hekate – podczas roku szkolnego.

Zamiast tego roześmiała się wesoło.

– Wspaniale! – Pocałowała mnie w policzek, jakbym dał jej jakiś niesamowity prezent.

– Naprawdę? – wykrztusiłem. – A co dokładnie jest wspaniałe, zajmowanie się demonicznymi zwierzakami? Czy poddanie się spopieleniu, jeśli coś zawalimy?

Zlekceważyła moje obawy.

– Niczego nie zawalimy. Słuchaj, jeśli jestem w stanie bawić się w aportowanie z Cerberem, dam sobie radę z ogarem piekielnym i tchórzem.

Skrzywiłem się. Nadal mam koszmary o trójgłowym psim strażniku Hadesa. Czasem budzę się, czując cuchnący siarką oddech Cerbera, i dopiero po chwili sobie uświadamiam, że nie umyłem zębów. Dla Annabeth jednak spotkanie z Cerberem stało się najfajniejszą częścią naszej pierwszej wycieczki do Podziemia. Oczywiście poziom fajności tej wycieczki nie był zbyt wygórowany.

– Poza tym – rzekła – to znaczy, że mamy miejscówkę na naszą imprezę!

– Och… Chyba nie… Zaraz, naprawdę?

Nie wyglądała, jakby żartowała. Kilka tygodni temu zwierzyła mi się, że zawsze chciała zaprojektować nawiedzony dom. Wychowywała się głównie w Obozie Herosów, więc nigdy nie robiła takich typowych halloweenowych rzeczy jak chodzenie po domach w przebraniu, oglądanie strasznych filmów czy imprezy kostiumowe. Marzyła o zaprojektowaniu miejsca strasznych przeżyć dla wszystkich naszych znajomych, a mnie się to wydawało trochę dziwne, bo przez cały rok mieliśmy masy straszliwych przeżyć i nikt nie musiał ich wcześniej projektować…

Jako że miał to być nasz ostatni rok w liceum, Annabeth była jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby spełnić swoje marzenie. Problem w tym, że mieszkała w internacie, a ja w malutkim mieszkanku. Nie mogliśmy też urządzić nawiedzonego domu w obozie, bo nasz dyrektor, Pan D., się na to nie zgadzał. Trudno powiedzieć dlaczego – zapewne dlatego, że jeśli on nie mógł się dobrze bawić, to nikt inny też nie miał do tego prawa, a w wyobrażeniu Pana D. dobrą zabawą byłoby przemienienie nas wszystkich w delfiny amazońskie. Wolałem nie ryzykować.

Planowaliśmy wstępnie, że zrobimy sobie imprezę halloweenową w ten piątek w Central Parku, ale miejscówka ta nie zaliczała się do idealnych. Annabeth nie mogła tam zbudować domu strachu. Z ryzykiem wiązałoby się nawet zawieszenie dekoracji na drzewach – gliniarze na pewno by nas przepędzili. Poza tym bieganie po parku w przebraniach za bardzo przypominałoby larpowanie.

– Mówisz poważnie. – Chyba w końcu to do mnie dotarło. – Chcesz urządzić naszą imprezę u Hekate.

– No, przecież jej tam nie będzie – zauważyła Annabeth. – Musimy tylko się dowiedzieć, o której wróci, i odpowiednio wcześnie posprzątać. Więc czemu nie?

Nie miałem nawet pewności, od którego „bo” zacząć. Zwykle to ja wysuwałem absurdalne propozycje, a Annabeth wyjaśniała wszystkie powody, dla których pomysły te były absurdalne. Dziwnie się czułem przy tej zmianie ról.

– Eee… a nie wspominałem o spopieleniu? Chyba wspominałem. Poza tym Hekate jest boginią Mgły i magii. Nie uważasz, że jeśli zrobimy imprezę u niej w domu, to ona natychmiast się o tym dowie?

– Hekate myśli, że Halloween to jej święto, prawda? Jeśli się dowie, to raczej uzna naszą imprezę za formę oddawania jej czci. Poza tym będziemy się zachowywali bardzo odpowiedzialnie.

– Odpowiedzialnie – powtórzyłem. – Czy ty nie znasz naszych znajomych?

– Ciekawe, czy ma w domu dużo pajęczyn… – zastanawiała się Annabeth. – Może będę musiała trochę dokupić…

– A teraz moja dziewczyna z arachnofobią gada o kupowaniu pajęczyn! Kim jesteś i co zrobiłaś z Annabeth?

– Żadnych pająków. – Wzruszyła ramionami. – Tylko pajęczyny. Nadadzą klimat! Słuchaj, pójdę po swoje rzeczy. Poproszę, żeby Hana mnie kryła, skoro nie będę spać w internacie w tym tygodniu… Na bogów, ale się fantastycznie ułożyło! Spotkajmy się za godzinę w Czarnej Mrówce. Weźmiemy kolację na wynos!

Pocałowała mnie i puściła się biegiem do internatu.

Czyli… i Grover, i Annabeth niesamowicie się ekscytowali tym zadaniem od Hekate. Moja bliska przyszłość obejmowała zatem pajęczyny, przedstawiciela łasicowatych i meksykańskie żarcie. Nawet według moich standardów ten tydzień z pewnością zapowiadał się dziwnie.

Rozdział IVOkazuje się, że mam smak łososia

Wolałbym się jednak obejść bez tej pizzy z konikami polnymi.

Kiedy zamawialiśmy kolację na wynos w Czarnej Mrówce, Annabeth postanowiła pójść na całość. Oprócz tego, co zwykle kupowaliśmy, czyli enchilad i tacos, zamówiła tlayudas – czyli fasolę, ser i koniki polne z przyprawami na dużej tortilli.

– To jest naprawdę świetne – zapewniała. – A białko z owadów jest o wiele bardziej ekologiczne niż inne mięso.

– Grover jest wegetarianinem – przypomniałem.

– Wzięłam dla niego tacos z grzybami.

– Ja też zastanawiam się nad przejściem na wegetarianizm. Przynajmniej na dzisiaj.

– Och, daj spokój – prychnęła. – Musisz spróbować nowych rzeczy! Poza tym powinniśmy zjeść coś dobrego w pierwszy wieczór u Hekate.

Umilkłem i postanowiłem cieszyć się tym, że w Czarnej Mrówce nie podawano enchilad z oczami traszek. Wzięliśmy torby wypakowane potrawami z grzybami i konikami polnymi, a potem udaliśmy się w kierunku parku Gramercy.

W tych stronach nigdy nie spędzałem dużo czasu. Panowała tu taka atmosfera, jakby w powietrzu unosił się napis: „Tu mieszkają bogacze. Percy Jacksonie, to nie jest miejsce dla ciebie”. Rzędy eleganckich, ceglanych domów i wytwornych apartamentowców otaczały prostokątny park z drzewami liściastymi. Czarne ogrodzenie z kutego żelaza broniło dostępu plebsowi. Z tego, co słyszałem, do parku mogli wchodzić jedynie właściciele okolicznych rezydencji, bo tylko oni mieli klucze do furtki. Zapewne dlatego miejsce to stało się tak atrakcyjne dla miliarderów. Mogli się chełpić, że mają klucz do parku Gramercy, jeśli poczuli zmęczenie chwaleniem się należącymi do nich drużynami sportowymi albo prywatnymi odrzutowcami. Osobiście nie widziałem, o co takie halo. Manhattan ma setki całkiem fajnych parków publicznych, o wiele większych i w dodatku za darmo. Może dlatego nigdy nie będę miliarderem.

Sądziłem, że dom Hekate znajdziemy bez problemu. Ulica Gramercy Park West ciągnie się tylko przez jeden kwartał. Nie znaliśmy numeru domu, ale przecież wystarczy, że przejdziemy się ulicą, wypatrując miejsca na tyle dziwnego, żeby mogło być tajną kryjówką bogini, prawda?

Zanim jednak wreszcie zauważyliśmy dwór, przechodziliśmy obok niego dwa razy.

Cała fasada stanowiła iluzję optyczną. Kiedy się na nią patrzyło z boku, z prawej albo z lewej strony, szczegóły elewacji zamazywały się i stapiały z innymi rezydencjami. Dwór dostrzegało się tylko wtedy, kiedy się patrzyło dokładnie na wprost.

Choć wieczór był pogodny, nad wąskim ogrodem od frontu unosił się tuman mgły. Smugi oparów wiły się pomiędzy białymi krzewami przypominającymi szkielety. Chodnik z kocich łbów – a może ludzkich czaszek – prowadził zakosami na ganek.

Budynek stanowił pięciokondygnacyjną układankę podniszczonych, granitowych kamieni – prawdziwych płyt nagrobnych. Na niektórych nadal widniały nazwiska zmarłych oraz daty ich urodzenia i śmierci.

Gargulce, zaczajone na krańcach stromego dachu, wykrzywiały się do nas paskudnie. Czarna, filigranowa koronka z kutego żelaza otaczała okna oraz balkon na pierwszym piętrze i spływała po obu stronach głównego wejścia niczym żałobny welon. Jeśli Hekate nie wynajmowała swojej rezydencji na pogrzeby i gotyckie bar micwy, to przegapiała naprawdę wielkie pieniądze.

– Dobra, masz rację – powiedziałem do Annabeth. – To już jest idealny nawiedzony dom.

– No widzisz? – Annabeth cofnęła się i obrzuciła dach uważnym spojrzeniem. – Mogę się założyć, że te gargulce czasem ożywają.

– Nie będę się o to zakładał.