Godziny włoskie - Henry James - ebook + książka

Godziny włoskie ebook

Henry James

5,0

Opis

„Godziny włoskie” to godziny błogosławione, spędzone na odkrywaniu Włoch, ich klimatu, krajobrazów, scen rodzajowych. Tytuł książki kojarzy się również z „godzinkami”, i rzeczywiście Henry James odmawia coś w rodzaju modlitwy do tego kraju. Na tom składają się szkice pisane na przestrzeni czterdziestu lat. W tym czasie zmieniły się nie tylko Włochy, ale zmienił się także autor tych wyjątkowych zapisków. Jako młodzieniec galopował po Kampanii, a później zmęczony zamawiał butelkę domowego wina. Trzydzieści lat później, ociężały, w sile wieku, taki, jakim go znamy z płótna Sargenta, oglądał te same okolice przez szybę automobilu i zamiast wina wolał pić herbatę. Pisał: „Przychodząca z wiekiem cierpkość – która wysusza w nas tak wiele uczuć – sprowadziła moją dawną tendresse [czułość] do wspomnienia. A jednak nie – stale mam ją w kieszeni, blisko na tyle, by poczuć, że Włochy nadal są przy mnie”. Henry James jest miłośnikiem tego, co minione, ale jest też uważnym świadkiem współczesności, widzi świat z wyjątkową ostrością, niezależnie od tego czy jest w Turynie, Rzymie, czy Florencji.


Układając w 1909 roku „Godziny włoskie”, zaczyna je w Wenecji, a kończy w Neapolu. W swoich podróżach ceni sobie najwyżej chwile niezakłóconej kontemplacji, nie przestaje marzyć, że „przypłynie dobra myśl, lepsze zdanie, szczęśliwy zwrot fabuły. Że na horyzoncie objawi się dobra plama, którą będzie mógł położyć na swoim płótnie”. Książka Jamesa, klasyczny tom spisany z podróży, ukazuje się po raz pierwszy po polsku w tłumaczeniu Anny Arno, dołączając do bogatej już biblioteki kulturowych wędrówek po Włoszech, do dzieł Muratowa, Goethego, Taine’a i Gregoroviusa.


Miałem wrażenie, że wszystko, co Italia miała mi do zaoferowania, zgromadziło się i zebrało w tym jednym miejscu: cudownie stłoczone albo hojnie rozproszone komnaty, zaułki, korytarze, galeryjki, altany, arkady, długie białe krużganki i imponujące widoki. Największy czar polegał zapewne na tym, że w tych szczególnych okolicznościach Italia zdawała się pełna po brzegi, tryskała nadmiarem, w dziedzinach, których nigdy nie widziałem jej tak swobodnej. Trzeba więc było w pełni wykorzystać możliwość obserwacji i namysłu, zrozumieć, ze to imponujące bogactwo jednocześnie zmusza do zadumy. Po godzinie czy dwóch w naturalny sposób spadał nam na kolana biały kwiat zrozumienia:innymi słowy, zamyślony turysta mógł tylko dalej kontemplować, dopóki nie pojął natury swoich cudownych przeżyć.
Henry James

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 534

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

HENRY

JAMES

Godzinywłoskie

 

HENRY

JAMES

Godziny

włoskie

 

Tłumaczyła

Anna Arno

 

 

Warszawa 2021

 

 

 

 

 

 

 

 

Henry James, Italian Hours

 

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Próby

Copyright © for the translation by Anna Arno

Warszawa 2021

 

ISBN 978-83-959036-9-4

Wenecja

Przyjemnie napisać to słowo, choć obawiam się, że próba dodania czegokolwiek od siebie zakrawa w tym wypadku na bezczelność. Tysiące razy malowano i opisywano Wenecję. Ze wszystkich miast na świecie najłatwiej ją zwiedzić, nawet się do niej nie wybierając. W wielu książkach można znaleźć pean na jej cześć. Wejdź do dowolnej galerii, a pokażą ci trzy lub cztery wyraziste „panoramy” miasta. Wenecja ma złą sławę miejsca, o którym wszystko zostało powiedziane. Każdy kiedyś w niej był i przywiózł worek fotografii. Canal Grande zdaje się zwyczajny niczym główna ulica naszego miasta, a nazwa San Marco brzmi równie znajomo, co dzwonek listonosza. Nikt jednak nie wzbrania opowiadać o rzeczach znanych, a jak sądzę, prawdziwy miłośnik Wenecji nigdy nie ma jej dosyć. Zapewne nie powiem tu nic odkrywczego, ale lepsze to niż wszelkie nowinki. Smutny byłby dzień, w którym mielibyśmy coś do dodania. Piszę w pełni świadom, że nie mam do przekazania absolutnie żadnych wiadomości. Nie próbuję czytelnika oświecić, a jedynie obudzić jego wspomnienia. Uważam, że miłość do tematu usprawiedliwia każdego pisarza.

 

I

Owszem, Ruskin zarzucił swój temat1. Ale po pół życia czerpania z niego przyjemności i sławy. Wszyscy, gdy tylko się nasycimy, możemy pójść w jego ślady, choć zapewne przyjdzie na to poczekać jeszcze wiele lat. Tymczasem właśnie Ruskin, bardziej niż ktokolwiek inny, pomaga się nacieszyć Wenecją. Niedawno co prawda zaaplikował nam kilka środków przygnębiających, w postaci zabawnych, a raczej zgryźliwych szkiców (z cyklu Odpoczynek świętego Marka), w których zawarł swe najnowsze uwagi na temat naszego miasta oraz opisał popełnione w nim niedawno niegodziwości. Tych ostatnich jest wiele i są godne ubolewania. Ale uznać, że oszpeciły Wenecję, oznaczałoby, że miasto to w ogóle można oszpecić – takie zaś stwierdzenie jest naszym zdaniem nieuczciwe. Na szczęście odreagowujemy ruskinowską zarazę, a godzina na lagunie warta jest więcej niż sto stron zdemoralizowanej prozy. Te dziwaczne późne pisma Ruskina (łącznie z poprawionym i skróconym wydaniem Kamieni Wenecji, z których dotychczas ukazał się jeden tom i zapewne na tym stanie) w całości zasługują na lekturę, chociaż w znacznej mierze zdają się przeznaczone dla dzieci. Brzmią jak szkolne rymowanki, które mogłaby powtarzać wzburzona guwernantka. Są jednak bardzo przekonujące i zwykle rozkosznie słuszne. W niewiarygodnym stopniu brakuje im formy, chociaż autor spędził życie na ustalaniu jej reguł i łajaniu tych, którzy je łamali. Pulsują jednak i błyszczą ukochaniem przedmiotu – miłością speszoną i odrzuconą, która wciąż ma moc inspiracji. Pośród wielu dziwnych rzeczy, które przytrafiły się Wenecji, miała ona szczęście stać się obiektem namiętności wybitnie utalentowanego człowieka, który ją sobie przyswoił, a tym samym ofiarował światu. Powtarzam więc: nie ma lepszej weneckiej lektury niż Ruskin, każdy bowiem prawdziwy miłośnik Wenecji potrafi oddzielić ziarna od plew. Ciasne teologiczne rozumowanie, moralizowanie à tout propos, dziwaczna zaściankowość i świętoszkowatość to tylko chwasty w naręczu kwiatów. Z pewnością można być szczęśliwym w Wenecji, nie czytając nic – nie krytykując, nie analizując, nie wysilając umysłu. Przypuszczam, że wytężonej refleksji jest tu niewiele, a jednak w tym mieście miara szczęścia nieomal równoważy proporcję niedoli. Wenecką nędzę oglądają wszyscy; jest częścią widowiska – zagorzały miłośnik lokalnego kolorytu mógłby się upierać, że jest również składową przyjemności. Wenecjanie posiadają niewiele, z wyjątkiem nagiego przywileju życia w najpiękniejszym z miast. Mieszkania mają zatęchłe, podatki wysokie, kieszenie puste, szanse nikłe. Sprawiają jednak wrażenie, jakby życie roztaczało przed nimi uroki wykraczające poza ten skromny wachlarz przywilejów, i wygląda że są z nim bardziej pogodzeni aniżeli niejeden z tych, co więcej dostali od losu. Polegują na słońcu, pluszczą się w morzu; noszą kolorowe fatałaszki; łączą się w grupy i poddają nastrojom; prowadzą wieczną conversazione. Chcemy, żeby właśnie tacy zostali, a przecież z pewnością byliby inni, gdyby się lepiej odżywiali. Przerażająco dużo jest w Wenecji osób, które najwyraźniej wiecznie nie dojadają. Ale byłoby to jeszcze przykrzejsze, gdybyśmy nie mogli uznać, że bujny wenecki charakter rozkwita nawet na głodowych racjach. Natura była dlań łaskawa, a słońce, odpoczynek, rozmowy i piękne widoki są jego główną strawą. W udanego Amerykanina trzeba sporo zainwestować, ale na szczęśliwego wenecjanina starczy odrobina roztropności. Włosi mają to szczęście i nieszczęście zarazem, że ich potrzeby są ograniczone; jeśli więc, jak się dziś zwykło uważać, miarą ucywilizowania danego społeczeństwa jest skala jego potrzeb, dzieci laguny raczej kiepsko wypadną w rubrykach statystyk. Z pewnością nie ich ubóstwo, lecz to, jak go unikają, zachwyca sentymentalnego turystę. Cieszy go widok dorodnej rasy, która żyje dzięki wyobraźni. Aby się cieszyć Wenecją, należy pójść w ich ślady i rozsmakować się w prostych przyjemnościach. Nieomal wszystkie tamtejsze rozkosze są zwyczajne – to stwierdzenie brzmi paradoksalnie, ale można je obronić. Nie ma przyjemności prostszej aniżeli oglądanie wspaniałego Tycjana, chyba że świetny Tintoretto albo przechadzka do Świętego Marka – to okropne, jak łatwo popada się w rutynę – gdzie oczy mogą odpocząć w półmroku. Nic wreszcie prostszego niż pływanie gondolą, wystawanie na balkonie czy kawa u Floriana. Z takich powierzchownych rozrywek składa się dzień wenecki, a jego urok wynika z wywoływanych przez nie emocji. Na szczęście są to przeżycia wyborne – w przeciwnym razie Wenecja byłaby nieznośnie nudna. Warto czytać Ruskina; jeszcze lepiej wertować stare kroniki, ale najlepiej po prostu tam pobyć. Jedyny sposób, aby potraktować Wenecję tak, jak na to zasługuje, to dać jej szansę, żeby często cię dotykała – zasiedzieć się w niej, zostać i wracać.

 

II

Istnieje obawa, że nasz pobyt okaże się za krótki – autor tych słów potrafi coś powiedzieć na ten temat. Można Wenecji nie lubić, a nawet odpowiedzialnie i inteligentnie to uczucie pielęgnować. Niektórzy podróżni uważają, że jest to miejsce odrażające, a ci, którzy są innego zdania, życzyliby sobie nieraz, aby tamtych było więcej. Jedyna pretensja, jaką sentymentalny turysta może mieć do swojej Wenecji, to zbyt liczna konkurencja. Bo on lubi być sam, chce być oryginalny, sprawiać wrażenie (przynajmniej we własnych oczach), że coś odkrywa. Dzisiejsza Wenecja to wielkie muzeum, którego bramka stale się obraca, a w jego salach oblega cię stado innych gapiów. Nie ma już nic do odkrycia czy opisania, żadnej nadziei na oryginalne spojrzenie. Bywa to drażniące; możesz się tylko obrazić na swojego bezczelnego kompana i przeklinać jego brak delikatności. Ale to nie wina Wenecji, tylko reszty świata. Wenecja jest winna tego, że łatwo ją podziwiać, ale w porównaniu z innymi miejscami trudno w niej żyć. Po tygodniowym pobycie, kiedy przygaśnie blask nowości, zastanawiasz się, czy zdołasz przywyknąć do osobliwych warunków. Nie możesz trwać przy swoich przyzwyczajeniach i czujesz, że musisz sobie wyrobić nowe, raczej niepożądane i nieprzynoszące zysków. Znudziła ci się gondola (albo tak ci się zdaje), widziałeś najważniejsze obrazy i wiele razy słyszałeś nazwy pałaców wykrzykiwane przez twojego gondoliera, który wypowiada je z taką emfazą, jakby był angielskim kamerdynerem, zapowiadającym przy wejściu do salonu utytułowanych gości. Setki razy okrążyłeś Piazza, kupiłeś masę widokówek. Zaglądałeś do antykwariatów, których obskurne szyldy przysłaniają niektóre z najwspanialszych widoków na Canal Grande. Wybrałeś się do opery i uznałeś, że jest beznadziejna, kąpałeś się na Lido i woda wydała ci się płytka. Poczułeś się jak na pokładzie statku – z Piazza jako wielkim salonem i Riva degli Schiavoni pełniącą funkcję pokładu spacerowego. Czujesz się uwięziony i ograniczony; twoja potrzeba przestrzeni pozostaje niezaspokojona, tęsknisz za zwykłą porcją ruchu. Próbujesz się przejść i nie wychodzi, a w międzyczasie poczułeś, że gondola jest jak duża kołyska. Nie życzysz sobie, by na falach huśtała cię do snu, nawet jeśli czujesz się rozbudzony i zły. Kiedy wyglądasz na drugą stronę płytkiej laguny, drażni cię postawa gondoliera, stojącego na rozstawionych nogach, z wystającym podbródkiem i dziwacznie nienaukowym sposobem operowania wiosłem. Kanały obrzydliwie śmierdzą, a na nieśmiertelnej Piazza po wielokroć obejrzałeś i uznałeś za tandetę każdy artykuł w każdej sklepowej witrynie. Na tej Piazza młodzi wenecjanie handlujący bransoletkami z koralików i „panoramami” bezustannie wciskają ci swój towar, a zawsze ci sami, pozapinani pod szyję oficerowie, przy tych samych pustych stolikach, przed tymi samymi kawiarniami, wiecznie żują swoje czarne prymki. Ta Piazza, powtarzam, zmieniła się w okazałe dekoracje wciąż tego samego spektaklu.

Takie wrażenia wynoszą ci pospolici gapie, dla których Wenecja jest dobra na tydzień. Jeśli w takim stanie ducha postanowisz wyjechać, pośpiech cię zgubi. Strata będzie twoja, a nie – z całym szacunkiem dla twojego uroku – twoich towarzyszy, którzy zostaną na miejscu; bo choć w Wenecji jest kilka nieprzyjemnych rzeczy, nie ma nic gorszego niż odwiedzający ją ludzie. Warunki są szczególne, ale można o nich zapomnieć, zanim niewygoda zmieni się w uprzedzenie. Kiedy już w hotelu poprosisz o rachunek, zapłać go i zostań, nazajutrz przekonasz się, jak głęboko się do Wenecji przywiązałeś. Tylko żyjąc tam na co dzień, możesz w pełni odczuć jej urok, otworzyć duszę na jej cudowne działanie. Wenecja jest stworzeniem zmiennym jak drażliwa kobieta, którą poznajesz dopiero wówczas, gdy odkryjesz wszystkie odcienie jej urody. W zależności od pogody i pory dnia bywa w dobrym albo kiepskim nastroju, jest blada albo rumiana, szara lub zaróżowiona, zimna lub ciepła, rześka albo osłabiona. Jest niezmiennie ciekawa i prawie zawsze smutna. Ma za to tysiące pięknych chwil i skłonność do szczęśliwych zbiegów okoliczności. Te rzeczy zaczynają cię wzruszać, czekasz na nie, stają się częścią twojego życia. Wzbudzają w tobie czułość; jest coś nieuchwytnego w pogłębiającej się między wami zażyłości. Miejsce jakby się przeobraża w osobę, staje się ludzkie i świadome twojego przywiązania. Pragniesz je objąć i pieścić. W końcu rozwija się słodkie uczucie posiadania, a twoja wizyta przeradza się w nieustanny romans. To prawda, że jeśli, co kilkakrotnie zdarzyło się piszącemu te słowa, przyjedziesz około połowy marca, może cię spotkać pewne rozczarowanie. Przez kilka lat mojej nieobecności to piękne i bezbronne miasto zostało szczególnie pokrzywdzone. Całkowicie opanowali je barbarzyńcy i drżysz na myśl, do czego jeszcze mogą być zdolni. Od przyjazdu nie dają ci zapomnieć, że Wenecja już prawie nie istnieje jako miasto, zamienia się w bazar i podupadły teatr. Horda dzikich Niemców rozbiła się obozem na Piazza, a ich wrzaski wypełniły Palazzo Ducale i Akademię. Później przybyli Anglicy i Amerykanie. Przyjechali w porę, a wraz z nimi gromada Francuzów, którzy mieli na tyle dyskrecji, aby długo ucztować w Caffè Quadri i na ten czas mieliśmy ich z głowy. Ogólnie rzecz biorąc, kwiecień i maj 1881 roku nie sprzyjały wizytom w Pałacu Dożów ani w Akademii. Valet de place2 oznaczył je jako swoje terytorium i triumfalnie wziął w posiadanie. Zwycięstwo rozgłaszał okropnym, metalicznym głosem, który niósł się po całym placu i pobrzmiewał obcym akcentem w jakimkolwiek mówił języku. Przez wszystkie wiosenne miesiące owa zgraja panoszy się w najlepszych pensjonatach, swoich bezbronnych jeńców ciąga po kościołach i galeriach. Ta zaraza zajmuje Piazza, prześladuje cię także na Riva, tłoczy się na mostach i przy wejściach do kawiarni. Ale kiedy przed chwilą wspomniałem, że na początku byłem rozczarowany, miałem głównie na myśli wrażenie, któremu uległem w okolicach bazyliki Świętego Marka. To starożytne sanktuarium jest w skandalicznym stanie. Przekupnie rozkładają towary u samych wrót świątyni; w ślad za tobą przekraczają próg, wchodzą w święty półmrok, ciągną cię za rękaw i syczą do ucha, walcząc o klientów. To wstyd, co się tam wyprawia i jeśli Wenecja zmieniła się, jak powiedziałem, w wielkie targowisko, to ta wspaniała budowla jest jego największym straganem.

 

III

Bazylika jest na ogół traktowana jak targowa buda i gdyby nie to, że zachowuje jakąś uroczystą aurę, wkrótce nie byłoby już powodu, aby podróżny uznawał ją za przybytek wiary. Odnowienie fasady, które ostatnimi czasy wywoływało tyle dyskusji, jest w rzeczy samej szokujące. Jak niezbędne były to zmiany, ocenić może tylko znawca, ale bez wątpienia są one, nawet jeśli je wymusiły okoliczności, godne pożałowania. To chyba najprzykrzejsza konieczność, jakiej ostatnimi czasy musiały się poddać osoby obdarzone smakiem. Czegokolwiek dotknęła ręka konserwatora, traci całą urodę; to smutne, tym bardziej że przez stulecia zewnętrzny czar Świętego Marka ustępował jedynie piękności wciąż względnie nieoszpeconego wnętrza. Nie wiem, jaka w takiej sytuacji jest miara konieczności, i jest to, jak przypuszczam, kwestia bardzo delikatna. Podróżnemu, który z wąskich uliczek wynurzał się na Piazza, ukazywała się ta wspaniała harmonia przyblakłej mozaiki i marmuru, wypełniająca swoją srebrzystą obecnością drugi kraniec placu. Tymczasem ta cudowna wizja ma zostać poniekąd całkowicie odmieniona i w zasadzie unicestwiona. Dawna miękkość i łagodność odcieni – dzieło cichych stuleci i słonego morskiego tchnienia – ustępuje miejsca brutalnym łatom nowego materiału, które zamiast przywracać zdrowy wygląd, przypominają raczej paskudną wysypkę. Wyglądają jak plamy czerwonej i białej farby, jak bielidło na policzkach szacownej matrony. Najbardziej razi fasada wychodząca na Piazzettę – błyszczy jak para nowych kozaków i pachnie jak świeża gazeta.

Nie próbujemy podważać naukowej zasadności tych przeróbek; przyznajemy, że nasze zastrzeżenia są natury czysto sentymentalnej. Rozwój przemysłu w zjednoczonych Włoszech z pewnością należy postrzegać całościowo, uwierzyć, że popełniając po drodze niezliczone uchybienia wobec dobrego smaku, ten niezwykle ciekawy kraj toruje sobie drogę pośród narodów. Tymczasem pewne przypadkowe fazy tego procesu bardziej rzucają się w oczy aniżeli jego cel. Aby go osiągnąć, Italia, niegdyś zagorzała wyznawczyni piękna, musi dzisiaj palić wszystko, co dotychczas kochała. Jest jeszcze za wcześnie, aby ją osądzać, i chwilami można jej wybaczyć nawet restaurację bazyliki Świętego Marka. Podjęto także poważne próby uporządkowania wnętrza tej świątyni. Na szczęście bez większego uszczerbku dla całości. W pamięci utkwiło mi przede wszystkim oczyszczenie ciemnej i koślawej starej posadzki. W głębokich nierównościach pierwotnej mozaiki zachwycony widz mógł się dopatrywać celowego skojarzenia z falami oceanu. Efekt, zamierzony czy nie, wzbogacał skarbiec zapamiętanych obrazów; teraz w części kościoła znikł. W znacznej mierze posadzka pozostaje jednak taka, jaką ją znały ostatnie pokolenia – ciemna, bogata, spękana, nierówna, z plamkami porfiru i sczerniałego przez wieki malachitu, polerowana kolanami niezliczonych wiernych. Są jednak duże powierzchnie, gdzie konserwatorom towarzyszyło wyobrażenie oceanu podczas morskiej ciszy, a za wzór wzięli sobie podłogę londyńskiego klubu albo nowojorskiego hotelu. Sądzę, że żaden wenecjanin i niemal żaden Włoch nie przejmują się tymi różnicami. Rok temu w Anglii ludzie pisali o tym do „Timesa” i wyrażali swoje oburzenie. Tymczasem dzieci laguny – o ile cała sprawa w ogóle obiła im się o uszy i zaprzątnęła ich uwagę – zapewne uznały protestujących za na poły wścibskich, a na poły pozbawionych rozumu. Niewątpliwie wściubili nos w nieswoje sprawy, ale zadali sobie sporo bezinteresownego trudu. Dzisiejszemu wenecjaninowi nie przychodzi na myśl, że może to być gra warta świeczki. Wenecjanom nie mieści się w głowie życie, w którym osobiste kłopoty byłyby na tyle nijakie, aby mogli się przejmować kłopotami cegieł i marmurów.

Nie udaję jednak, że mam ambicję opisać bazylikę Świętego Marka, ani nie sądzę, że oczekiwaliby tego ode mnie czytelnicy. Wszak te pragnienia zostały już hojnie zaspokojone. Z pewnością jest to najlepiej opisana budowla na świecie. Wystarczy zajrzeć do Kamieni Wenecji, sięgnąć po Italię Teofila Gautier, by się samemu o tym przekonać. Ci autorzy potraktowali temat z najwyższą powagą. Pozwalam sobie go podjąć tylko dlatego, że da się go ująć zupełnie inaczej. Można tego doświadczyć po kilku miesiącach pobytu w Wenecji, kiedy światło na wspaniałym placu praży, a my przechadzamy się pod malowanymi portykami z poczuciem, że wszystko wokół jest znajome i przyjemne, i marzy nam się odrobina chłodu i ciemności. Pomimo wszystko zdarzają się jednak chwile, kiedy w kościele jest względnie cicho i pusto, można w nim sobie posiedzieć i spokojnie kontemplować jego urok. Oczywiście, odkąd po raz pierwszy przestąpiłeś próg włoskiego kościoła z jakimkolwiek innym zamiarem niż zmówienie modlitwy czy popatrzenie na damy, zaliczasz się do barbarzyńskiej hordy, o której przed chwilą mówiłem. Kościół traktujesz wówczas jak wizjer w fotoplastikonie. Ale przecież jest to nadal niemal religijny, a w najgorszym razie miłosny rytuał, aby karmić oczy roztopionymi kolorami, które kapią ze sklepienia, nasycając powietrze bogactwem swych tonów. Wszystko jest ciche, smutne i wyblakłe, a zarazem błyszczy i żyje. Dziwne postaci na mozaikach, które wyginają się zgodnie z wybrzuszeniem nisz i sklepień, patrzą w dół, w roziskrzony półmrok; otaczające je ciemne złoto chwyta światło w swoje drobne, nierówne kosteczki. Uroda bazyliki Świętego Marka nie ma nic wspólnego z pięknem proporcji czy perspektywy. Nie ma tam żadnych wspaniałych płaszczyzn ani monumentalnych sklepień, szerokich perspektyw ani imponujących wysokości. Oczywiście kościół jest sklepiony, ale sklepienie przypomina raczej strop mrocznej jaskini. Piękne powierzchnie, odcienie, szczegóły, elementy umieszczone na wyciągnięcie ręki, tak że można ich dotknąć, uklęknąć przed nimi albo się o nie oprzeć – na tym polega efekt. Bazylika obfituje w tego rodzaju atrakcje, możesz ją odwiedzać codziennie i za każdym razem odkryjesz jakiś malowniczy zakątek. Oto skarbiec dobrych kawałków, jak mawiają malarze; zresztą zwykle można tu zastać trzech czy czterech artystów ze sztalugami rozstawionymi chybotliwie na pofalowanej podłodze. Niełatwo uchwycić prawdziwy koloryt bazyliki, a śmiałe próby jej sportretowania okazują się zwykle pstrokate lub sine. Może nie jesteśmy w stanie namalować tych starych, jakby poluzowanych marmurowych płyt, potężnych tablic z bazaltu i jaspisu, ani też krucyfiksów w pionowym świetle, które pogłębia ich samotny smutek. Nie zdołamy pokazać tych tabernakulum, których otwarte drzwiczki odsłaniają ciemny, bizantyjski obraz wysadzany mętnymi, nierównymi gemmami. Ale jeśli nie umiemy tych rzeczy namalować, możemy je przynajmniej pokochać. Da się lubić nawet stare ławki z czerwonego marmuru, wyślizganego siedzeniami pokoleń, przyczepione do podstaw szerokich pilastrów, których bezcenna powierzchnia, urocza w swoich wyblakłych brązach, z delikatnym szarym blaskiem, wybrzusza się lekko i ziewa ze swej dostojnej starości.

 

IV

Nawet gdy na początku pobytu stale drażniło mnie, że miasto dożów zmuszone jest utrzymywać się niczym sklepik z pamiątkami, przyjemnie było zamieszkać przy Riva degli Schiavoni i patrzeć na migoczącą w oddali lagunę. Przyjemnie było po prostu wyjść na plac i oglądać niezwykłe odsłony weneckiego spektaklu. Wiele osób nieświadomie go współtworzy. Dziwne, jak potrafią nas opętać w okresie naszego nowicjatu, przypominając, że mają jakieś tajemne powiązania z naszą skromną załogą.

Interesującym zadaniem było choćby odkrycie subtelnej więzi łączącej siostrzenicę gospodyni z mieszkańcem czwartego piętra. Nie od razu rzucało się to w oczy, bo rzeczona młoda dama była tancerką w La Fenice – a kiedy ta scena była nieczynna, w teatrze Rossiniego – i mogła się wydawać pochłonięta zawodowymi obowiązkami. A jednak koniecznie musiała snuć się po domu w aksamitnym wdzianku i białych rękawiczkach z koźlęcej skóry, z jednym małym guziczkiem; musiała również grubo pudrować twarz, o uroczym kształcie i słodkim, niepewnym wyrazie. Nie było to jednak jej osobiste dziwactwo – większość weneckich dziewcząt uparcie posypuje się mąką. Prędko zdajesz sobie sprawę, że mieszkając przy Riva, masz widok nie tylko na iskrzącą się lagunę; po trochu poznajesz wszystko, co weneckie. Naprzeciwko, tuż przed moimi oknami, wznosił się potężny różowy masyw San Giorgio Maggiore, nadzwyczaj – jak na brzydki palladiański kościół – udany. Wynika to z jego położenia, kolorytu, ogromnej, wolno stojącej kampanili ze złotym aniołem na szczycie. Może chodzi o to, że San Giorgio tak wspaniale się wyróżnia swoim starym, wyblakłym, ceglanym murem. Dla wielu osób całe to miejsce spowija jakaś różowa mgiełka. Kiedy nas zapytają, jaki kolor gra pierwsze skrzypce w weneckim koncercie, winniśmy tradycyjnie powtarzać, że różowy, nawet jeśli sobie nie przypominamy, by ten elegancki odcień istotnie często tu występował. To blady, połyskliwy, powietrzny, wodnisty róż; jasne morskie powietrze jest w nim zatopione, a biaława zieleń kanału i laguny nim się upaja. Rzeczywiście jest tu dużo odsłoniętej cegły w barwach nigdy nie zbyt świeżych czy krzykliwych, zawsze przygaszonych i cudownie łagodnych.

Samo wspomnienie, w mowie czy na piśmie, ukochanych miejsc, wywołuje u kolekcjonera wspomnień pewne wyobrażenia. Kiedy słyszę lub widzę magiczną nazwę, którą zapisałem w nagłówku tego szkicu, nie myślę ani o wspaniałym placu z jego dziwną bazyliką i wysokimi arkadami, ani o szerokim ujściu Canal Grande, ani też o majestatycznych schodach i harmonijnej kopule Salute. Nie myślę o płytkiej lagunie, słodkiej Piazzetcie ani o ciemnych kaplicach bazyliki Świętego Marka. Widzę po prostu wąski kanalik w samym sercu miasta, plamę zielonej wody i kawałek różowego muru. Powoli sunie gondola; łagodnym, energicznym ruchem przemyka pod mostem, a niosący się nad spokojną wodą krzyk gondoliera rozbrzmiewa jak plusk wśród ciszy. Dziewczyna przechodzi przez mostek, którego łuk przypomina grzbiet wielbłąda. Głowę otula starym szalem, który dodaje jej wdzięku i charakteru. Kiedy przepływasz dołem, widzisz jej sylwetkę odcinającą się na tle nieba. Różowy odcień starego muru wypełnia wszystko, zabarwia nawet mętną wodę. Za murem jest ogród, z którego czerwcowa róża – weneckie róże są cudowne – spuszcza swe pędy, tworząc improwizowaną dekorację. Po drugiej stronie tego kanaliku wznosi się ogromna, zaniedbana fasada, z ciągiem gotyckich okien i balkonów, wywiesza się na nich brudne ubrania, a pod nimi, z kilku pokrytych szlamem schodków, otwiera się jakby bramka do jaskini. Jest gorąco i cicho, kanał dziwnie pachnie i wszystko dokoła jest czarujące.

Opowiadać o barwach w Wenecji to jednak próżny trud. Zachwycony widz stale podziwia je z okna, o ile akurat nie kołysze się na wodzie, odnosząc przez chwilę wrażenie, że stał się częścią miasta – to cudowne uczucie jest dostępne każdemu dżentelmenowi w gondoli. Weneckie okna i balkony są niesłychanie pociągające. Mijają godziny, kiedy tak siedzisz z łokciami opartymi na miękko wyściełanych poręczach. Ale prawdę mówiąc, przy pięknej pogodzie Wenecja nie jest miejscem, gdzie można się skupić. Usadowienie się przy biurku wymaga heroicznego wysiłku, a najjaśniejsza strona manuskryptu wypada blado wobec blasku weneckiego milieu. Cała natura cię wzywa i podszeptuje głosem sofisty, że takie godziny należy poświęcić na gromadzenie wrażeń. Potem, w brzydkich miejscach o nieszczególnych porach, możesz te przeżycia przełożyć na prozę. Na szczęście niżej podpisanemu prozaikowi pogoda nie zawsze sprzyjała; pierwszy miesiąc był wilgotny i wietrzny i lepiej było się o tym przekonać przez uchylone okienko aniżeli odpowiadać na nachalne zachęty gondolierów. Lecz nawet wówczas było na co popatrzeć. Wszystko w zimnych odcieniach, a wiatr głaskał pod włos stalowoszarą powierzchnię laguny. Zdarzały się urocze chłodne pauzy, kiedy kościoły, domy, zakotwiczone łodzie rybackie, cały łagodnie zakrzywiony łuk Riva zdawały się zatapiać w perłowej bieli. Później wszystko się rozgrzało – stało się ciepłe dla oka i dla pozostałych zmysłów. W drugiej połowie maja całe miasto spowiła jasność. Morze przybrało tysiące odcieni, ale były to wyłącznie niezliczone tony błękitu, a wspomniane przed chwilą różowe mury nabrały rumieńców w intensywnym słonecznym blasku. Każda plamka koloru, każdy kawałek zawilgoconego stiuku, rąbek ukrytego ogrodu albo plamka nieba nad calle3 zaświeciły się i roziskrzyły – zaczęły się, jak mówią malarze, „komponować”. Laguna była przeorana dziwnymi prądami, które igrały na niej jak wielkie, łagodne linie papilarne. Gondole rozmnożyły się, było ich pełno na każdym kroku; z daleka każda z nich i każdy gondolier wyglądali tak samo.

Jest coś dziwnego i fascynującego w tej tajemniczej bezosobowości gondoli. Kiedy nią płyniesz, ma własną osobowość. Wszystkie są jednak tego samego rozmiaru, kształtu, koloru i poruszają się w ten sam sposób. Dlatego też gdy je mijasz, żadna się nie wyróżnia albo wyróżnia się tylko nieznacznie. Pod moim oknem nad Riva pojawiała się zawsze ta sama sylweta – długa, czarna, wąska łódka, która lekko podnosi i odchyla głowę, porusza się, choć zdaje się nieruchoma, z pełną groteskowego wdzięku postacią gondoliera na rufie. Więcej w tej postaci uroku niż śmieszności, kiedy staje w „drugiej pozycji” tancmistrza, ale od pasa w górę pozwala sobie na swobodę ruchów, którą tenże nauczyciel uznałby za naganną. Najogólniej mówiąc, w ruchach najwdzięczniejszego gondoliera jest coś niezgrabnego, ale jest też jakiś wdzięk w postawie największego nawet niezguły. U tych wdzięcznych wdzięk oczywiście wygrywa i trudno o coś subtelniejszego niż zamaszysty, zdecydowany gest, z jakim ze swojej pozycji odpychają się potężnym wiosłem. Jest w tym odwaga pikującego ptaka i regularność wahadła. Czasami, kiedy obserwujemy ten ruch z profilu, w przepływającej obok gondoli – my leżymy na poduszkach, a ciało gondoliera wygina się w łuk na tle nieba – dostrzegamy w nim szlachetność rodem z greckiego fryzu. Wenecki gondolier – jeśli dobrze wybrany – jest naszym wielkim przyjacielem, a nasze wrażenia zależą w znacznej mierze od jakości jego osoby. Jest częścią codziennego życia, naszym sobowtórem, cieniem i dopełnieniem. Sądzę, że większość ludzi albo lubi, albo nienawidzi swojego gondoliera, a kiedy go lubią, to już uwielbiają. Wówczas troszczą się o jego dalsze losy; życzą mu, żeby utrzymał pracę, mówią, że jest brylantem pośród gondolierów, i polecają znajomym, aby go sobie „zarezerwowali”. Zwykle nie jest to trudne; gondolier nie jest nieuchwytny i nie trzeba go namawiać. Nie mam żadnych powodów, aby nie uważać ich za postaci wyjątkowe, a sentymentalny turysta winien zawsze ich traktować serdecznie. Oczywiście, są bardziej weneccy niż reszta mieszkańców; związani z osobliwością tego miasta, z jego esencją, z jego ciszą, z jego melancholią.

Kiedy mówię, że gondolierzy kojarzą się z wenecką ciszą, powinienem dodać, że mają też związek z odgłosami miasta. Pomiędzy sobą są wyjątkowo rozmowni. Gadają na traghetti4, gdzie zawsze mają do omówienia jakieś poważne sprawy. Nawołują się przez kanały, kiedy podchodzisz, uprzedzają twoje życzenia, wrzeszczą do siebie z daleka. Jeśli pod oknem przytrafi ci się traghetto, to rozumiesz, jak hałaśliwy to ludek. Więcej: donośność głosu gondoliera sprawia, że staje się on dominującą, czy wręcz jedyną muzyką Wenecji. Innych dźwięków w zasadzie nie słychać, i to także się składa na urok tego miasta. Nie ma hałasów, z wyjątkiem czysto ludzkich, żadnego huku, łomotów w tle, żadnego stukotania kopyt czy kół. Wszystko wyartykułowane, wypowiedziane i indywidualne. Można by rzec, że Wenecja jest w wybitnym stopniu miastem rozmowy; gada się wszędzie, bo nikt się nie obawia zakłóceń. Mieszkańcy są na wiecznej rodzinnej uroczystości. Głos niesie się po spokojnej wodzie, a poczciwi wenecjanie zwierzają się sobie na odległość mili. To oszczędza kłopotów, a kłopotów wolą unikać. Uroczy, gadatliwy język pozwala zmienić weneckie życie w jedną długą conversazione. Ze swymi miękkimi elizjami, dziwacznymi transpozycjami, serdeczną pogardą dla spółgłosek i innych uprzykrzeń, ten język ma w sobie coś niezwykle ludzkiego i otwartego. Gdyby nasz gondolier niczym innym się nie wyróżniał, jego zaletą będzie, że mówi po wenecku. Można to wziąć za zaletę, nawet – a niektórzy uznaliby może, że szczególnie – jeśli nie rozumiemy, co mówi. Okrasza to jeszcze innymi wdziękami, które czynią go przyjemnym składnikiem twojego życia. Cena jego usług jest ujmująco niska, a on potrafi być cudownie usłużny, nie będąc przy tym odstręczający albo przynajmniej nie sprawiając takiego wrażenia. Na sporadyczną hojność odpowiada nieomal liryczną wdzięcznością. Jest po prostu zadziwiająco dobrze wychowany – to zaleta, którą zwykle posiadają wenecjanie. Można ich polubić, a źródłem tej sympatii jest ich szczera i słodka mowa. Wszyscy Włosi są w tym doskonali, ale wenecjanie robią to ze szczególnym wdziękiem. Czujemy, że pochodzą ze starej rasy, w ich żyłach płyną wieki bogatej cywilizacji. Fortuna nie była jej może łaskawa, ale za to decydujący szlif nadał jej czas. Sztywna moralność nie jest ich specjalnością i nie mają nawet takich ambicji. Bez większych skrupułów fałsz podają za prawdę. Nieraz oskarżano ich, że nie przepuszczą okazji, aby się zakręcić w świętym królestwie prywatnej własności – i nie wyjdzie to na moją czy twoją korzyść. Oskarżano ich także o to, że kochają, jeśli nie za mocno, to w każdym razie zbyt często, i że kiedy tylko mogą, nie wylewają za kołnierz. Nie wydają mi się szczególnie odważni i nie imponują pracowitością. Mają jednak bezbłędne wyczucie przyjemności życia: najuboższy wenecjanin jest urodzonym światowcem. Jest lepszym kompanem aniżeli osoba jego pokroju pochodząca z pracowitego i cnotliwego narodu, gdzie zresztą ludzie też nieraz kłamią, kradną i źle się prowadzą. Wenecjanin chce dawać przyjemność i sam być zadowolony.

 

V

Przynajmniej w tej kwestii zimnokrwisty cudzoziemiec wreszcie próbuje pójść w jego ślady. Zaczyna wieść życie, które będzie przede wszystkim łatwe: chyba że jak Ruskin pozwoli sobie, aby Tycjan i Tiepolo popsuli mu humor. Czas spędzany na oglądaniu obrazów to jego najlepsze weneckie godziny i wstydzę się, że napisałem tyle komunałów, choć mogłem splatać girlandy z przydomków mistrzów. Ale co jeszcze można dodać, kiedy stronica wypełni się takimi girlandami? Kiedy wypowie się takie nazwiska, jak Carpaccio i Bellini, Tintoretto i Veronese, uderza się w nutę, która musi wybrzmieć sama. Wszystko już powiedziano o wybitnych malarzach i nieważne, że dzięki temu tym bardziej przypadli oni do gustu pielgrzymowi. „Dziś rano poszedłem do Akademii, bardzo spodobało mi się Wniebowzięcie Tycjana”5. To szczere zdanie z pewnością zostało zapisane w niejednym dzienniku podróży i jego autor nie dopuścił się przy tym żadnej niedyskrecji. Ale nie jest to ciekawe dla przeciętnego czytelnika, a przede wszystkim nie warto odkrywać swoich najgłębszych uczuć. Ponieważ przywołałem Wniebowzięcie, muszę nadmienić, że są osoby, którym ten obraz nie spodobał się tak jak wymyślonemu przez nas obserwatorowi. To jedno z możliwych weneckich rozczarowań i masz prawo pominąć to dzieło, stanowiące prawdziwą ucztę dla oczu w pięknej sali Akademii, gdzie jest wystawione. W tej samej galerii znajdują się jeszcze dwa czy trzy mniej słynne dzieła, zdolne jednak wzbudzić namiętność. „Zwiastowanie wydało mi się szorstkie i powierzchowne” – taka uwaga padła kiedyś w prostodusznym przewodniku. Dziwnie to przyznać, ale w Wenecji Tycjan na ogół rozczarowuje, jego przybrana ojczyzna nie posiada najlepszych dzieł tego malarza. Madryt, Paryż, Londyn, Florencja, Drezno, Monachium – oto pałace jego wielkości.

Są jednak artyści, którzy mają tylko jeden dom, a największym z tych artystów jest Tintoretto. Niedaleko rezydują Carpaccio i Bellini, którzy tworzą z nim olśniewające trio. Veronesa można obejrzeć gdzie indziej i docenić jego wielkość; najwspanialszy jest w Wenecji, ale błyszczy również w Dreźnie i Paryżu. W ponury listopadowy dzień na Trafalgar Square zachodzisz do National Gallery, aby zobaczyć rodzinę Dariusza, która skamle, błaga i łka u stóp Aleksandra6. Aleksander jest pięknym młodym wenecjaninem w purpurowych pantalonach, a obraz promieniuje w chłodnym londyńskim zmierzchu. Możesz siedzieć przed nim godzinę i wyobrażać sobie, że płyniesz ku wodnej bramie Pałacu Dożów, gdzie pewien stary żebrak, z jedną z najprzystojniejszych twarzy na świecie – setkom malarzy pozował do portretów dożów i jeszcze dostojniejszych postaci – ma święte prawo udawać, że wyciąga twoją gondolę na schody, a następnie podstawić ci pod nos odwieczną, zatłuszczoną czapkę. Ale musisz naprawdę pojechać do Wenecji, żeby zobaczyć innych mistrzów, którzy podczas twojego pobytu staną się częścią twojego życia, rozświetlą twoją wizję kosmosu.

Trudno się w stosunku do nich określić: cały świat weneckiej sztuki jest tak bliski, znajomy, staje się przedłużeniem i uzupełnieniem napierającej teraźniejszości, iż nieomal krzywdzące byłoby twierdzenie, że jakiemuś artyście zawdzięczamy najwięcej. Nigdzie, nawet w Holandii, gdzie związek między tym, co się widzi w rzeczywistości, a małymi, błyszczącymi obrazkami jest tak niezmienny i tak szczególny, życie i sztuka nie wydają się równie ze sobą stopione ani sobie bliskie. Cały splendor światła i koloru, weneckie powietrze i historia zostały zapisane na ścianach i sufitach pałaców, cały zaś geniusz mistrzów, obrazy i wizje, które utrwalili na płótnach, drżą w słonecznych promieniach i tańczą na falach. Na tym polega główny urok tego miejsca, że świadomie żyjesz jak na różowym obłoku. Do kościołów i galerii nie zaglądasz dlatego, że urozmaicają chodzenie po ulicach; zaglądasz tam, bo dają ci niezwykłe odbicie tego, co cię otacza. Cała Wenecja była zarazem modelką i malarzem, a życie toczyło się tu tak malowniczo, że sztuka musiała pójść w jego ślady. Mimo wszystkich niedogodności w Wenecji życie nadal pozostaje malarską sztuką i to właśnie sprawia, że tutejsze dzieła wydają się nam nadzwyczaj żywe. Oceniamy je nie jako znawcy, ale jako ludzie światowi i podobają nam się, bo są prawdziwe i głęboko zanurzone w życiu. Być może pośród dzieł sztuki równie wysokiej próby tutejsze wymagają najmniej refleksji ze strony widza – nie robią ze swojego uroku żadnej tajemnicy. Namysł tylko potwierdza twój zachwyt, ale niemal wstydzi się wychylić. Te rzeczy poruszają wrażliwość tak szczerze i niewinnie, że nawet kiedy osiągają najwyższy styl, jak w Ofiarowaniu Marii w świątyni Tintoretta7, wciąż wydają nam się bardziej dostępne.

Jak już wspomniałem, wszystko to trudno określić, trudne są nawet same próby, bo kiedy wspominamy minione godziny po brzegi wypełnione pięknem, bolesna staje się świadomość utraty. Cudowne chwile, skąpane w blasku i ciszy, jeśli choć raz były twoim udziałem, sprawiły, że próg przyjemności na zawsze został podniesiony wysoko. Niektóre urocze majowe i czerwcowe poranki wracają z niewymazywalną wyrazistością. O tej porze roku Wenecja nie tonie w kwiatach, jak Florencja czy Rzym, ale zdaje się, że samo morze i niebo rozkwitają i szemrzą. Gondola czeka przy omytych przez fale stopniach, a jeśli masz dosyć rozumu, wybierzesz miejsce u boku doświadczonego towarzysza. W Wenecji twój druh powinien należeć do płci, która odznacza się najsubtelniejszym rozeznaniem. Błyskotliwa kobieta, która zna Wenecję, wydaje się podwójnie inteligentna, a spostrzeżenia żadnej nie tracą na bystrości, gdy zda sobie sprawę, że pięknie wygląda na tle morza. Przystojny Pasquale z uniesionym wiosłem czeka na nasze polecenia, bo z obserwacji naszych zwyczajów już się domyśla, że planujemy obejrzeć kilka obrazów. Nieważne, jakie dzieło wybierzemy: sama przygoda jest wystarczająco urocza. Cudownie się spaceruje pośród świateł i cieni splątanych kanałów, z wieczną architekturą nad tobą i wieczną płynnością pod stopami. Uroczo się wysiada na połyskujących schodach pustawego campo – słonecznego, zaniedbanego placyku ze starą studnią pośrodku, starym kościołem po jednej stronie i wysokimi weneckimi oknami nad głową. Okna bywają opuszczone, ale czasami dama w wypłowiałej sukni ostrożnie opiera się na gzymsie. Zawsze jest jakiś starzec, który wyciąga kapelusz na miedziaki; zawsze znajdzie się trzech czy czterech chłopców, co unikając szturchnięcia parasolką, niczym strażnicy otworzą ci drzwi do kościoła.

 

VI

Weneckie kościoły są bogate w obrazy, a nieprzyjazny mrok bocznych kaplic i zakrystii skrywa niejedno arcydzieło. Niejedno szlachetne dzieło stoi oparte za zakurzonymi świecami i muślinowymi różami na rzadko odwiedzanym ołtarzu; niektóre, ukryte za nim, cierpią w nieprzeniknionym mroku. W takich razach udogodnienia, które mają ci pomóc przybliżyć się do płótna, zakrawają na kpinę z twojego pełnego irytacji życzenia. Stajesz na palcach na trójnogu, wspinasz się na chybotliwą drabinę, nieomal wskakujesz na plecy custode8. Robisz wszystko poza oglądaniem obrazu. Widzisz akurat tyle, by się upewnić, że jest piękny. Kątem oka zauważasz świętą głowę, drzewko figowe na tle łagodnego nieba, ale reszta pozostaje nieprzeniknioną zagadką. Porzucasz na przykład wszelką nadzieję, że uda ci się zbliżyć do wspaniałego Cimy da Conegliano w kościele San Giovanni in Bragora, i zamyślając się nad niepokalaną czystością, rozświetlającą duszę tego mistrza, poddajesz się z bólem, zasmucony. Za głównym ołtarzem tego kościoła wisi Chrzest Chrystusa Cimy, częściowo, jak mi się zdaje, przemalowany. Miejscami jednak widać, że jest w nim pełnia doskonałości. Ale odwracasz się od niego ze sztywniejącym karkiem i obiecujesz sobie pocieszenie w Akademii i w kościele Madonna dell’Orto, gdzie dwa szlachetne dzieła tego samego mistrza – obrazy czyste jak letni zmierzch – można podziwiać w lepszych warunkach9. W gruncie rzeczy nigdy nie widzisz Tintoretta. Podziwiasz go i kochasz, uważasz za największego z malarzy, ale w większości przypadków twój wzrok sobie z nim nie radzi. To poniekąd jego wina; tak wiele z jego prac poczerniało i zwyczajnie butwieje w ramach. W Scuola di San Rocco, która posiada niezmierzone połacie jego obrazów, prawie żadnego nie widać wyraźnie, z wyjątkiem potężnego Ukrzyżowania na piętrze. To prawda, że stojąc przed tą ogromną kompozycją, oglądasz wiele obrazów naraz; jest tam tłum postaci i mnóstwo wątków: przechodzi się od jednego do drugiego tak, jakby się „zaliczało” galerię. Żaden obraz świata nie ma w sobie tyle ludzkiego życia; jest tam wszystko, łącznie z najsubtelniejszym pięknem. To jedno z największych dzieł w dziejach sztuki; zawsze fascynujące. Inne obrazy Tintoretta mają lepsze fragmenty, bardziej promienne przebłyski piękna, ale trudno o intensywniejszą wizję rzeczywistości, żaden obraz nie został tak nadzwyczajnie namalowany. Ten zakątek Wenecji jest niezwykle ciekawy i imponujący, co sprawia, że choć wspaniałe i kiepsko oświetlone sale Scuoli mogą wywołać melancholię, wizyta tam nabiera szczególnej wagi. Zdaje się, że ze wszystkich turystycznych atrakcji najmniej cierpi z powodu natłoku zwiedzających. To jedna z najsamotniejszych budek na całym bazarze, a autor tych słów zawsze miał szczęście, jakiego życzy także innym podróżnym – mieć ją na wyłączność. Sądzę, że na większości zwiedzających to miejsce robi niepokojące i złowieszcze wrażenie. Przechadzają się przez jakiś czas wśród niespokojnych postaci, tu i ówdzie przeświecających na wielkiej niby-tapiserii, którą malarz rozwiesił na wszystkich ścianach. Potem, przygnębieni i oszołomieni złowróżbną powagą tych dzieł, prześwitywaniem nienaturalnych scenerii, echem swoich samotnych kroków na potężnych kamiennych posadzkach, pospiesznie odchodzą. Zdaje im się, że genius loci był szalonym murarzem, nakładającym warstwy źle zmieszanego tynku. Z poczuciem, że uniknęli niebezpieczeństwa, na powrót znajdują się w jasnym blasku campo, wśród żebraków, sprzedawców pomarańczy i przepływających gondoli. To naprawdę uroczyste miejsce, a przy tym dziwnie przejmujące, z prostego powodu, bo nigdzie indziej na podobnej powierzchni, w czterech ścianach nie zmieściła się równie wielka dawka geniuszu. Powietrze staje się od niego ciężkie i trudno nim oddychać; ten geniusz nie był bowiem szczęśliwy, nie potrafił utrwalić się na zawsze. W Scuola di San Rocco nie mamy wrażenia nieśmiertelności, unosi się w niej raczej opieszałe, świadome poczucie kresu.

Na szczęście możemy pójść do Pałacu Dożów, gdzie wszystko jest tak błyszczące i wspaniałe, że biedny, przyćmiony Tintoretto gra w tym koncercie wbrew sobie. Ta wybitnie oryginalna budowla jest oczywiście najcudowniejszą rzeczą w Wenecji, a poranna przechadzka po niej gwarantuje olśnienie. Trzeba uważnie wybrać porę – połowę przyjemności w Wenecji zdobywa się podstępem – i wejść tam około pierwszej, kiedy turyści zdążyli się rzucić na obiad, a echo czarujących komnat usnęło pośród słonecznych promieni. Trudno w Wenecji o jaśniejsze miejsce. Chcę przez to powiedzieć, że nie ma żadnego, które byłoby choć w połowie tak rozświetlone. Promienie bijące z błyszczącej laguny odbijają się w wielkich oknach, pełgają i migoczą na złoconych sufitach i ścianach. Historia Wenecji, cała jej wybitna, dostojna przeszłość, świeci wokół ciebie intensywnym morskim blaskiem. Wszyscy są tutaj wspaniali, ale najwspanialszy spośród nich jest wielki Veronese. Przepływa przed tobą na srebrnym obłoku: tronuje w wiecznym poranku. Za nim płonie intensywnie błękitne niebo, przecięte mlecznymi smugami; białe kolumnady podtrzymują najobfitsze baldachimy, pod którymi najmożniejsi panowie i damy tego świata składają i odbierają hołdy. Ich pyszne szaty szeleszczą w morskiej bryzie, a oświetlone słońcem twarze to najczystszy przykład weneckiej karnacji. Mieszanka dumy i pobożności, polityki i religii, sztuki i patriotyzmu każdej scenie dodaje godności. Nie było drugiego równie szlachetnie pogodnego malarza, żaden artysta nie czerpał tyle rozkoszy z życia, traktując je jako coś w rodzaju rześkiego festynu, przeżywanego poprzez pasmo sukcesów. Triumfuje w złotych owalach na sklepieniu, pomnaża się w nich wraz z powiewem haftowanego sztandaru, łopoczącego na tle błękitu. Był najszczęśliwszym z malarzy i stworzył najszczęśliwszy obraz świata. Porwanie Europy bez wątpienia zasługuje na to miano; nie sposób go oglądać bez ukłucia zazdrości. Nigdzie indziej w sztuce nie objawił się taki temperament, nigdzie talent i możliwości nie zbiegły się, aby wyrazić podobną radość. Połączenie kwiatów, klejnotów i brokatu, rozkwitających ciał, błyszczącego morza i szumiących gajów, młodości, zdrowia, ruchu, pożądania – wszystko to składa się na najjaśniejszą wizję, jaka zstąpiła w duszę malarza. Szczęśliwy artysta, który mógł sobie taką wizję wymarzyć. Szczęśliwy ten, co zdołał namalować ją tak, jak w mojej pamięci zapisało się to arcydzieło.

Wizje Tintoretta nie były równie jasne; stworzył jednak kilka dzieł promiennych. W sali, w której znajduje się Veronese, jest też kilka mniejszych płócien znacznie bardziej skomplikowanego mistrza ze Scuola di San Rocco, które w swojej urodzie są niemal proste, a w swej prostocie niemal radosne. Przez wieki zachowały świetlistość i w tych złotych komnatach świecą wraz z sąsiadami. Jedno należy do najsłodszych rzeczy w Wenecji i przypomina dziką bujność mistrzowskiego pędzla, który tak niesfornie i obficie pleni się w mrocznych zakamarkach dzieł Tintoretta. Pallas wypędzająca Marsa – taki jest, zdaje się, tytuł tego obrazu. Przedstawia młodą kobietę o szlachetnych rysach, lekko popychającą młodzieńca w zbroi, jakby nakazywała mu trzymać się z daleka. Mówię o łagodności tego pchnięcia, wdzięku, z jakim bogini wyciąga rękę w bransolecie i kładzie swoją młodą dłoń, z rozchylonymi różowymi palcami, na jego ciemnym napierśniku. Z trudem skłania swą uroczą głowę – obdarzoną tą dziwną urodą, którą Tintoretto zawsze znajduje u kobiet – a miękki, żywy, oddający ton karnacji blask wszystkich członków, które pędzel ledwie musnął po drodze, stanowi jeden z najpiękniejszych przykładów weneckiego geniuszu. Ale jak mówić o Tintoretcie, skoro nie mogę nic powiedzieć o wybitnym Raju, roztaczającym swój nieco przydymiony blask i tajemnicę swych rozlicznych kręgów w jednej z dalszych komnat? Gdyby nie był to jeden z największych obrazów świata, wciąż należałby do najpotężniejszych rozmiarem i trzeba przyznać, że na początku po prostu nas przytłacza. Dopiero później widz dostrzega, że ta masa to prawdziwe bogactwo; że mroczny tłum twarzy został doskonale ułożony, a niektóre szczegóły tej kompozycji są niezwykle piękne. Wspominając Wenecję, trudno wybrać godziny najszczęśliwsze, ale niektóre chwile ożywają przed naszymi oczami. Jak można zapomnieć wizyty w zakrystii Frari, jakkolwiek często by się tam bywało, i wielkie dzieło Giovanniego Belliniego, skarb tego kościoła?

 

VII

Nie ma w Wenecji nic doskonalszego i nie jest nam znane żadne pełniejsze dzieło sztuki. Obraz dzieli się na trzy części; środkową zajmuje Madonna z Dzieciątkiem, w bocznych skrzydłach, jeden obok drugiego, stoi po dwóch szacownych świętych. Nie sposób sobie wyobrazić nic dojrzalszego, nic bardziej dopracowanego. To jedno z tych dzieł, w których spotykają się geniusz malarza, życiowe doświadczenie i zasady malarskiej szkoły. Zdaje się namalowane stopionymi klejnotami, które czas tylko oczyścił, jest majestatyczne i wspaniałe, proste i głębokie. Giovanniego Belliniego można spotkać w Wenecji niemal na każdym kroku i prawie wszędzie, gdzie się pojawia, zajmuje pierwsze miejsce. Rzecz jasna w swojej konkurencji. Malował nieomal wyłącznie Madonny w otoczeniu świętych; nie interesował się ludzkim życiem w ogólności, jak Carpaccio, Tintoretto czy Veronese. Ale w najlepszych z jego scen grupowych świętość jest tak bogata, że ociera się o świecki przepych. Jedna z nich wisi w Akademii po ciemnej stronie sali, gdzie pokazywane jest Wniebowzięcie Tycjana. Gdybyśmy tylko mogli ten obraz zobaczyć – jego umiejscowienie jest niepojętym skandalem – byłby niewątpliwie najpotężniejszym z tak zwanych świętych obrazów. Należy do nich również Madonna z kościoła San Zaccaria, która wisi o wiele za wysoko, w chłodnym, ciemnym, posępnym miejscu. Jest jednak tak łagodna i spokojna, tak wspaniale skomponowana, a do tego otoczona świętymi, że nawet najbardziej krytyczny widz czuje, że powinien przed nią zgiąć kolano. Jest jeszcze inny szlachetny Bellini, jeden z nielicznych bez Madonny, w kościele San Giovanni Crisostomo: święty Hieronim, w czerwonej szacie, siedzi wysoko na skałach, a za nim otwiera się wyjątkowo przejrzysty krajobraz. Nieobecność charakterystycznie wyprostowanej Madonny czyni z tego dzieła niespodziankę wśród prac malarza. Obraz wydaje się nieco mniej napięty, cudownie piękny; święty Hieronim to wspaniale pokazany starzec.

W tym samym kościele znajduje się jeszcze jeden wybitny obraz, dla którego ten, kto na takie rzeczy poluje, musi sobie zarezerwować w pamięci osobną kaplicę; mieści się tam jedno z najciekawszych, o ile nie najwybitniejszych dzieł, jakie kiedykolwiek oglądał. Nic nie zachwyci go bardziej niż trzy figurki weneckich dam na pierwszym planie niewielkiego płótna Sebastiana del Piombo, które wisi nad głównym ołtarzem kościoła San Giovanni Crisostomo. Sebastiano był Wenecjaninem z urodzenia, ale niewiele jego prac można oglądać w rodzinnym mieście artysty; w ogóle niewiele się ich zachowało. Obraz przedstawia patrona kościoła w otoczeniu innych świętych i wspomnianych już świeckich adoratorek. Te damy tworzą grupę po lewej stronie, z białymi flakonikami w dłoniach; dwie zostały ukazane z profilu, ale ta, która stoi z przodu, patrzy w stronę widza10. Jej twarz i postać nie mają sobie równych wśród weneckich piękności. Wrażliwy widz odnosi wrażenie, że nawiązał, a raczej stracił dziwną, niebezpieczną, ale niezwykle cenną znajomość. Cudownej urody dama jest typową XVI-wieczną Wenecjanką i w umyśle zapisuje się jako doskonały kwiat tego społeczeństwa. Nikt lepiej nie pokazał szlachetnego wychowania, wyrazu spokojnej wyższości. Ma postawę bogini, jakby opierając się adriatyckim falom, stąpała po ich powierzchni. W swojej dumie i niewinności stanowi najdoskonalszy wyraz arystokratycznego ducha. Ta wspaniała postać, mocna i pewna siebie, wydaje się jednak łagodna, a przy tym tak spokojna, że w porównaniu z nią wszelkie pozory spokoju zdają się wulgarnym podnieceniem. A przecież w jej oczach otwierają się głębiny możliwego chaosu.

Nie miałem jednak zamiaru jej wspominać, bo nie należy mówić o Sebastianie, jeśli nie znalazło się miejsca dla Carpaccia. Jego wizje narzucają się i nie można ich ani zatrzymać, ani odsunąć. Wspomnienia wspaniałego, rozkosznego Carpaccia – nie opowiedziałem o nim tego, na co miałbym ochotę, nie tyle z braku takich przeżyć, a jedynie z niedostatku miejsca. Sam Carpaccio tego nie potrzebuje. W szczodrym blasku lampy, którą zapalił Ruskin, jego sława świeci dziś jaśniej niż kiedykolwiek. Ale wręcz śmieszna byłaby opowieść o Wenecji, w której jak refren nie powracałby Carpaccio. On i Tintoretto to dwaj wielcy realiści i trudno orzec, który jest bardziej ludzki, bardziej różnorodny. Indywidualność Tintoretta była mocniejsza, ale Carpaccio, bardziej odpowiedzialny i nowoczesny, był bliższy doskonałości. Raz po raz się o nią ociera, choćby w czarującym obrazie w Akademii, na którym święta Urszula śpi w swoim białym łóżeczku, w wysokim, czystym pokoju, gdzie anioł nawiedza ją o świcie. Albo w Świętym Augustynie w pracowni z San Giorgio degli Schiavoni. Ten ostatni obraz to perła emocji i bez wątpienia prawdziwy klejnot koloru. Łączy mistrzowskie wykończenie z jakąś ogólną łaskawością uczuć, a ten, kto ma ten obraz wyryty w pamięci, na dźwięk nazwiska Carpaccia odczuje skurcz niemal osobistego przywiązania. Takie uczucie ogarnia go w cudownej kapliczce San Giorgio degli Schiavoni, gdzie ten najbardziej osobisty i towarzyski artysta wyraził całą słodycz swojej wyobraźni. Pomieszczenie ciasne i niewygodne, obrazy źle rozwieszone i słabo oświetlone, strażnik zachłanny, zwiedzający nie znoszący się nawzajem, ale ta obskurna kapliczka pozostaje świątynią sztuki. Ruskin napisał o niej szkic, który naprawdę pomaga się nią nacieszyć. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że szczodry artysta, w bystrości swego umysłu i sprawiedliwości odczuć, z przykrością słuchałby, jak jego piewca ogłasza, iż inne z jego dzieł – znajdujący się w Museo Correr rozkoszny portret dwóch weneckich dam z domowymi zwierzątkami – to „najpiękniejszy obraz świata”. I bez tego jest zachwycający, a czegóż więcej malarz mógłby sobie życzyć?

 

VIII

Maj w Wenecji jest lepszy niż kwiecień, ale czerwiec jest ze wszystkich miesięcy najdoskonalszy. Dni są wtedy gorące, ale nie zbyt upalne, a noce piękniejsze niż dni. O poranku Wenecja różowi się bardziej niż kiedykolwiek, a o zmierzchu przybiera wyjątkowo złociste tony. Zdaje się, że puchnie i wyparowuje, mnoży wszystkie swe odbicia i blaski. Życie jej mieszkańców i jej dziwaczna konstytucja stają się wówczas niekończącą się komedią, a w każdym razie nieustającym dramatem. Gondola jest wówczas twym jedynym mieszkaniem, dni spędzasz między morzem a niebem. Wybieramy się na Lido, chociaż Lido straciło swój urok. Kiedy ujrzałem je po raz pierwszy, w 1869 roku, była to niemal dzika okolica; jedna wyboista alejka przecinała wysepkę, łącząc przystań z plażą. Było tam wówczas kąpielisko i restauracja, okropna, ale to nie miało znaczenia, gdy w ciepły wieczór siedziałeś na wychodzącym w morze tarasie, pozwalając, aby posiłek stygł. Dzisiaj Lido jest częścią zjednoczonych Włoch i padło ofiarą barbarzyńskich udogodnień. Na jego wiejskim łonie wyrósł angielski kurort, a udająca bulwar ulica prowadzi z Santa Maria Elisabetta nad Adriatyk. Są wyasfaltowane chodniki i lampy gazowe, pensjonaty, sklepiki i teatro diurno11. Rozrosły się przebieralnie i restauracja. Można się pocieszyć, że kuchnia nie poprawiła się ani na jotę. Ale jaka by była, od czasu do czasu nie pogardzisz nią na wietrznym podeście, pod którym baraszkują i chlapią się kąpiący, skąd widać rybackie łodzie, z pomarańczowymi i purpurowymi żaglami, przesuwające się o zmierzchu na horyzoncie. Plaża na Lido jest wciąż samotna i piękna, z łatwością możesz się oddalić od turystycznej kolonii. Powrót do Wenecji o zachodzie słońca jest klasyczny i obowiązkowy, a tym, którzy o tej rozjarzonej godzinie płynęli ku wynurzającym się z laguny wieżom, niełatwo będzie się rozstać z tą wizją. Robisz sobie dalsze wycieczki – na Burano i Torcello, Malamocco i Chioggię. Podobnie jak Lido, Torcello zostało udoskonalone; niezwykle ciekawa niewielka katedra z VIII wieku, stojąca na brzegu morza, ze swym zarośniętym trawą progiem i prymitywnymi mozaikami, wzruszająca w swojej ruinie jak zbielałe ludzkie kości, wyrzucone przez przypływ na brzeg, została teraz odnowiona; nadano jej wesoły charakter, a dawny urok tego miejsca, jego dziwne i dojmujące opuszczenie, całkowicie prysł.

Ale to dobry pretekst, aby spędzić dzień na lagunie, szczególnie jeśli wysiądziesz na Burano popatrzeć na wspaniały rybacki ludek, o którego urodzie – i niestety okropnych manierach – trudno wyrazić przesadzoną opinię. Burano słynie z piękna kobiet i chciwości dziatek. Choć niektóre damy nazbyt śmiało ten dar eksponują, każda pokazuje ładną twarzyczkę. Dzieci nagabują o miedziaki i w swej natarczywości odprowadzają twoją gondolę, póki nie wypłynie. Chioggia jest większa niż Burano i obie pozostawiają cię z na wpół smutnym, na wpół cynicznym, ale niezwykle malowniczym wspomnieniem jaskrawych chałup, kąpieli w stojących kanałach, dziewcząt o delikatnych i łagodnych obliczach, niezwykłych fryzur i osypanej pudrem cery, wypłowiałych żółtych chust, zwisających jak stare greckie draperie, oraz drewnianych chodaków, stukających, gdy biegają w górę i w dół po wygiętych mostkach. Przypominasz sobie matrony o brązowych policzkach z lśniącymi puklami włosów i twardym charakterem, grube podgardla osłonięte złotymi paciorkami i spojrzenia, które cię lustrują z tradycyjną wyniosłością. Na weneckich wysepkach mężczyźni są niemal równie ładni jak kobiety; nigdy nie widziałem tylu przystojnych łobuzów. Na Burano i Chioggi siedzą zajęci naprawianiem sieci albo zbierają się na rogatkach, gdzie zawsze wre rozmowa; pokrzykują, aby namówić nas na łódkę. Wspaniale dodają kolorytu scenerii. Ich policzki i szyje mają odcień brązu tak głębokiego jak żagle ich łódek; ich wyżarte przez morze łachmany to zawsze „kostiumy”; mówią miękkim weneckim dialektem i szykownie noszą kapelusze, dodatek, który nigdzie nie sprawdza się tak świetnie, jak na burzy weneckich loków.

Jeśli masz szczęście, po czerwcowym dniu w Wenecji (około dziesiątej) znajdziesz się na balkonie zawieszonym nad Canal Grande, z łokciami wspartymi o szeroki gzyms, z papierosem w zębach i dobrym towarzystwem u boku. Pod tobą przepływają gondole, tu i tam woda błyszczy od ich lamp, niektóre z nich to kolorowe latarenki, tajemniczo kołyszące się w ciemności. Bywają czerwcowe wieczory, kiedy jest za dużo gondoli, za dużo latarni, za dużo serenad przed hotelami. Przesada dotyczy szczególnie serenad. Ale na takim balkonie, jaki mam na myśli, nie musisz cierpieć z tego powodu, bo w głębi pokoju – w dostępnym schronieniu – czeka cię więcej papierosów i dobrego towarzystwa. Jeśli jesteś mądry, teraz się w nie zanurzysz.

 

1882