Golem - Gustav Meyrink - ebook

Golem ebook

Gustav Meyrink

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczna historia z pogranicza snu, magii i mistyki

Bohaterem powieści jest Athanasius Pernath, konserwator sztuki, jubiler i wycinacz kamei, mieszkający w starej kamienicy w Kogucim Zaułku w praskim getcie. Pewnego dnia odwiedza go tajemnicza postać i przekazuje mu księgę Ibbur, z prośbą, by naprawił uszkodzony inicjał. Kiedy zaczyna przeglądać księgę, doznaje wizji, a słowa w nieznanym języku stają się dla niego zrozumiałe. W niewytłumaczalny sposób Athanasius Pernath trafia pomiędzy dwie rzeczywistości, połączone mityczną postacią Golema. Ten symbol ożywionej materii staje się łącznikiem pomiędzy dwoma światami: realnym i duchowym. 

Powieść ezoteryczna, oparta na symbolice kabały, tarota, a także legendzie o Golemie, stworzonym rzekomo w XVI wieku przez praskiego alchemika i rabina Jehudę Löw ben Bezalela.

Niesamowita, żydowska dzielnica dawnej Pragi, zagadkowe wydarzenia, doskonale poprowadzona intryga i zaskakujące zakończenie. Zasłużone miano klasyka powieści grozy. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 297

Oceny
3,4 (13 ocen)
4
1
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolique

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa narracyjnie, symbolicznie. Można przyjąć różne wersje albo kilka. Stawia pytania o tożsamość, granice, znaczenie i wiele innych kwestii. Mistycyzm nie jest tu oczywisty, jak w wielu innych powieściach grozy oraz stanowi część/podstawę codzienności. Jest to sposób postrzegania oraz działanie.
00

Popularność




Gustav Meyrink Golem ISBN: 978-83-7785-820-2 TYTUŁ ORYGINAŁU: Der Golem PRZEKŁAD: Jerzy Łoziński Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 All rights reserved OPRACOWANIE GRAFICZNE: Paweł Uniejewski Tłumacz bardzo gorąco dziękuje Stanisławowi Krajewskiemu za wszystkie informacje na temat kultury żydowskiej. PROJEKT OKŁADKI: Mariusz Kula www.mariuszkula.com.pl REDAKCJA: Magdalena WójcikZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Sen

Światło księżyca pada na nogi mojego łóżka i kładzie się tam niczym duży, płaski, jasny kamień. Gdy krąg księżyca zaczyna się zmniejszać, a jego prawa strona — jak oblicze, które przez wiek napoczynane, zrazu się na policzku marszczy i ubywa — blednie, taką nocną porą opanowuje mnie niejasny, dręczący niepokój.

Nie śpię, ale też nie czuwam, i na wpół odurzonemu, niczym spływające w siebie strumienie różnej barwy i przejrzystości, mieszają się w duszy moje przeżycia z tym, co przeczytane i zasłyszane.

Zanim się położyłem, czytałem o życiu Gautamy Buddy i teraz na tysięczne sposoby, nieustannie na nowo, odtwarzało mi się w duszy zdanie: „Do kamienia, który wyglądał niczym kawał tłuszczu, podfrunęła wrona, myśląc: może jest tu coś smakowitego. Że jednak nie znalazła niczego smakowitego, więc odfrunęła. Niczym wrona, która się zbliży do kamienia, tak i my, poszukujący, opuszczamy ascetę Gautamę, kiedy tracimy w nim upodobanie”.

I straszliwie rozrasta mi się w głowie obraz kamienia, który wyglądał jak kawał tłuszczu. Kroczę po wyschniętym łożu strumienia i podnoszę gładkie krzemienie. Szaroniebieskie, spryskane lśniącym pyłem, głowię się nad nimi i głowię, a przecież nie wiem, co z nimi począć — aż potem czarne, z siarczanożółtymi plamami, przypominają skamieniałe próby dzieciaka, by ulepić pulchne, cętkowane traszki.

Chcę je daleko od siebie cisnąć, te krzemienie, ale nieustannie wysuwają mi się z ręki i nie mogę ich wygnać z zasięgu mego wzroku.

Wokół mnie wynurzają się wszystkie te kamienie, które w moim życiu odegrały jakąś rolę. Liczne z trudem się mozolą, aby się z piachu na światło wydźwignąć — niczym wielkie, łupkowatej barwy kraby, gdy powraca przypływ — jak gdyby chciały za wszelką cenę ściągnąć na siebie moje spojrzenie i powiedzieć mi rzeczy o nieskończonej ważności.

Inne — wyczerpane — bezsilnie zapadają się w swoje jamy i rezygnują z tego, by kiedykolwiek się wysłowić.

Co jakiś czas wynurzam się z mroku tego półsnu i raz jeszcze na chwilę widzę, jak na skopanym końcu kołdry zalega księżycowy blask niczym wielki, jasny, płaski kamień, a ja znowu na oślep macam pod mą rozpływającą się świadomością, szukając owego kamienia, który mnie dręczy, gdyż leżeć gdzieś musi w złogach moich wspomnień, a wygląda jak kawał tłuszczu.

Musiała kiedyś obok niego nad ziemię schodzić rynna, wyobrażam sobie, pod krzywym kątem zgięta, z brzegami rdzą nadżartymi — i uparcie chcę na sobie w duchu wymusić ten obraz, aby oszukać wzburzone myśli i do snu je ukoić.

Nie udaje mi się jednak.

Stale i stale, z niezłomnym uporem przemawia w moim wnętrzu dziwny głos — niezmożony niczym okiennica, której wiatr każe w regularnych odstępach o mur uderzać, powtarza: zupełnie inaczej, to wcale nie kamień, co jak tłuszcz wygląda.

I nie sposób się od tego głosu uwolnić.

A gdy po stokroć powtarzam, że przecież to zupełnie bez znaczenia, tak, milknie na krótką chwilkę, ale niepostrzeżenie na powrót ożywa i uparcie zaczyna od nowa: dobrze już, dobrze, niech tam, ale przecież to wcale nie kamień, który wygląda jak kawałek tłuszczu.

Z wolna zaczyna mnie opanowywać nieznośne poczucie bezsilności.

Co się dalej stało, nie wiem. Czy dobrowolnie poniechałem wszelkiego oporu, czy też zwyciężyły mnie one i spętały — moje myśli?

Tyle wiem jedynie, że moje ciało leży śpiące w łóżku, ale zmysły się oderwały i nie są już z nim związane.

Kim teraz jestem „ja”, chcę się z nagła spytać, ale wtedy dochodzi do mnie, że nie mam żadnego organu, którym mógłbym pytania stawiać, a wtedy lęk mnie ogarnia, że znowu się wyłoni mroczny głos i od nowa zacznie niekończące się wypytywanie o kamień i tłuszcz.

I tak się odrywam.

Dzień

I oto stałem nagle na ciemnym podwórku i przez łuk czerwonawej bramy patrzyłem, jak na drugiej stronie wąskiej, brudnej uliczki żydowski tandeciarz opiera się obok swego kramu, obwieszonego żelaznymi rupieciami, połamanymi narzędziami, pordzewiałymi strzemionami i łyżwami oraz najróżniejszymi innymi obumarłymi rzeczami. Miał ten obraz w sobie ową męczącą jednostajność, właściwą wszystkim wrażeniom, które często jak domownicy przekraczają próg naszych spostrzeżeń, nie budził więc we mnie ani ciekawości, ani zdziwienia.

Wiedziałem, że od długiego już czasu mieszkam w tej okolicy.

Także i to odczucie, chociaż tak sprzeczne z tym, co jeszcze niedawno widziałem oraz jak się tu dostałem, nie zrobiło na mnie głębszego wrażenia.

Musiałem kiedyś owo dziwne porównanie kamienia z kawałkiem tłuszczu usłyszeć gdzieś czy przeczytać — przyszło mi znienacka do głowy, gdy po zużytych stopniach wspinałem się do swego pokoju i nawiedzały mnie przelotne myśli o tłustym wyglądzie krawędzi schodów.

Wtedy usłyszałem kroki zstępujące z góry, a gdy dotarłem do drzwi, zobaczyłem, że to czternastoletnia ruda Rosina, córka handlarza Aarona Wassertruma.

Musiałem się tuż koło niej przecisnąć, gdyż oparła się plecami o poręcz i lubieżnie odchyliła. Brudnymi rękami chwyciła się dla podpory za żelazny pręt i w gęstym półmroku zobaczyłem blady połysk nagich przedramion.

Unikałem jej spojrzeń, czułem wstręt do natarczywego śmiechu i woskowej twarzy konia na biegunach.

Czułem, że ciało mieć musi gąbczaste i białe jak aksolotl, którego ongiś widziałem w klatce z salamandrą w sklepie zoologicznym.

Rzęsy rudzielców tak mnie odpychają jak królicze.

Otworzyłem szeroko drzwi i szybko zamknąłem za sobą.

Z okna mogłem zobaczyć handlarza Aarona Wassertruma, jak stoi przed swym kramem.

Opierał się o wejście do sklepionej wnęki i obcążkami przycinał sobie paznokcie.

Ruda Rosina była jego córką czy siostrzenicą? Żadnego do niej podobieństwa nie dało się w nim dostrzec.

W żydowskich twarzach, które codziennie widuję w Kogucim Zaułku, wyraźnie potrafię rozpoznać różne plemiona, które z racji bliskich związków między jednostkami tak trudno pomylić, jak trudno zmieszać oliwę z wodą. Nie sposób tam orzec: ci dwaj to bracia czy ojciec i syn. Ten do tego plemienia należy, a tamten do innego — to wszystko, co da się wyczytać z rysów twarzy.

Dowiódłbym tego, nawet gdyby Rosina i handlarz wyglądali podobnie!

Plemiona te żywią do siebie tajemną niechęć i wstręt, które rozrywają nawet więzi bliskiego pokrewieństwa, potrafią jednak tak je skrywać przed zewnętrznym światem, jak strzeże się groźnego sekretu.

Nikt inny nie ma prawa wniknąć w ten sekret i w tej ugodzie podobne są ślepcom, którzy wczepili się w oblepiony brudem sznur: ten obiema pięściami, tamten z niechęcią tylko jednym palcem, wszyscy jednak ogarnięci tą zabobonną trwogą, że musieliby zginąć, ledwie by puścili się tego wspólnego powrósła i od innych odłączyli.

Rosina należy do tego plemienia, w którym rudzi bardziej są jeszcze odpychający niż w innych. Mężczyźni mają wąskie torsy i długie kurze szyje ze sterczącym jabłkiem Adama. Wszystko wydaje się na nich piegowate, przez całe życie cierpią przemożne męki ci mężczyźni i chyłkiem prowadzą nieustanną, daremną walkę ze swymi chuciami — dręczeni stałą, nienawistną trwogą o swe życie.

Nie mam pojęcia, jak w ogóle mogłem pomyśleć o jakichś związkach pokrewieństwa między Rosiną a handlarzem Wassertrumem. Nigdy przecież nie widziałem jej w pobliżu starego, a i nie zauważyłem, by się kiedykolwiek do siebie odzywali. Niemal też zawsze widziałem ją albo na naszym podwórku, albo przemykającą zakamarkami i korytarzami naszego domu. Z pewnością wszyscy inni współmieszkańcy uważali ją za bliską krewniaczkę albo przynajmniej podopieczną handlarza, a przecież teraz byłem pewien, że nie było najmniejszych podstaw do żadnych takich przypuszczeń.

Chciałem oderwać myśli od Rosiny i z okna mego pokoju spojrzałem na Koguci Zaułek. Aaron Wassertrum, jakby wyczuł moje spojrzenie, nagle uniósł ku mnie twarz: nieruchomą, odpychającą, z okrągłymi rybimi oczami i odchyloną górną wargą, w której ział zajęczy rozstęp.

Zdał mi się ludzkim pająkiem, który wyczuwa najdrobniejsze drgnięcie jego sieci, chociaż wydaje się, że w ogóle nie zwraca na nią uwagi.

Z czego on też może żyć? Co sobie myśli, co zamierza?

Nie wiedziałem.

W arkadzie murów wiszą — dzień w dzień, rok w rok — te same martwe, bezwartościowe rzeczy. Nawet z zamkniętymi oczyma mógłbym je nakreślić przed sobą: pogięta blaszana trąbka bez klapek, pożółkły rysunek na papierze z dziwnie zestawionymi żołnierzami, girlanda zardzewiałych kolców na spleśniałym skórzanym rzemieniu oraz inne na wpół zbutwiałe rupiecie. I z przodu na ziemi, ułożone na sobie tak ciasno, aby nikt nie mógł przekroczyć progu wnęki, rząd krągłych, żelaznych fajerek.

Rzeczy tych nigdy nie przybywało ani nie ubywało, a jeśli rzeczywiście zatrzymał się kiedyś znienacka jakiś przechodzień i nagabnął o cenę jednej czy drugiej, opanowywało handlarza straszne wzburzenie. W sposób budzący lęk wydymał wargi z zajęczą szczeliną i podniecony wyrzucał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki basem gardłowym i tak utykającym, że klienta opuszczała chęć dalszego wypytywania i wystraszony ruszał w dalszą drogę.

Wzrok Aarona Wassertruma błyskawicznie ześliznął się z moich oczu i z napiętym zainteresowaniem spoczął teraz na nagich murach domu sąsiadującego z moim oknem.

Cóż takiego mógł on tam zobaczyć?

Dom stoi przecież tyłem do Koguciego Zaułka, z oknami zwróconymi na podwórze, tylko jedno zaś wychodzi na ulicę.

Trzeba trafu, że, jak się zdało, ktoś właśnie wszedł do pokojów leżących na tym samym piętrze co moje — przypuszczam, że to jakieś pokątne atelier — bo przez ścianę nagle usłyszałem dwa głosy, męski i kobiecy.

Niemożliwe jednak, by mógł ich handlarz dojrzeć z dołu!

Ktoś się poruszył pod moimi drzwiami, a ja zgadłem, że to nadal Rosina, która na zewnątrz pożądliwie czeka, że może zechcę ją do siebie przywołać.

A pół piętra niżej przycupnął na schodku, wstrzymując oddech, dziobaty, ledwie podrosły Lojza, z nadzieją, czy nie otworzę czasem drzwi, a ja wręcz czuję, jak napływa ku mnie dech jego nienawiści i spienionej zazdrości.

Boi się podejść bliżej, aby go Rosina nie dostrzegła. Wie, że jest od niej zależny, jak głodny wilk od swego stróża, a przecież najchętniej rzuciłby się i dał upust swej wściekłości!

Zasiadłem do mego warsztatu i wydobyłem pęsetę oraz rylec, niczego jednak nie mogłem wskórać — ręce nie były na tyle spokojne, aby mogły poprawiać delikatne ryciny japońskie. Smętne, posępne życie, które ciąży na tym domu, memu duchowi nie pozwala się odprężyć i nieustannie wyłaniają się we mnie stare obrazy.

Lojza i jego brat bliźniak Jaromir są jedynie rok starsi od Rosiny. Ledwie jeszcze pamiętam ich ojca, który zajmował się wypiekiem hostii, teraz — jak mniemam — opiekuje się nimi jakaś starowina, nie wiedziałem tylko, która może to być spośród tych wszystkich, przemieszkujących w tym domu ukradkiem niczym krety w swoich norach.

To, że się nimi opiekuje, znaczy tyle, iż daje im kwaterę, za co oni muszą jej oddawać to, co uda im się ukraść czy wyżebrać.

A czy daje im też jeść? Jakoś nie mieściło mi się to w głowie, gdyż dopiero wieczorem wracała do domu.

Ponoć obmywa zwłoki.

Kiedy Lojza, Jaromir i Rosina byli jeszcze dziećmi, często widywałem ich, jak niewinnie bawili się we trójkę na podwórzu.

Ale to już dawne czasy.

Teraz całymi dniami łazi Lojza za rudą Żydóweczką.

Zrazu szuka jej w różnych miejscach, ale kiedy nigdzie nie może jej znaleźć, wtedy zakrada się pod moje drzwi i czeka z wykrzywioną twarzą, czy aby ukradkiem się tu nie pojawi.

Siedząc przy swojej pracy, w duchu widzę go na zewnątrz, jak czai się w kanciastym przejściu, głowa czujnie wysunięta na słabowitej szyi.

W ciszy często wybucha nagle dziki wrzask.

Jaromir, który jest głuchoniemy, a którego myśl bez reszty wypełnia nieustające, szaleńcze pożądanie Rosiny, wałęsa się niczym dzikie zwierzę po domu, a jego nieartykułowane, szczekliwe krzyki, które na pół świadomie wyrzuca z siebie powodowany zazdrością i podejrzliwością, brzmią tak koszmarnie, że krew od nich krzepnie w żyłach. W ślepej wściekłości szuka obojga, gdyż stale podejrzewa, iż gdzieś się zaszyli w jednym z tysięcznych brudnych zakamarków, niezmiennie katowany przez myśl, iż musi śledzić brata, aby nie przydarzyło się Rosinie nic, o czym by on nie wiedział. Przypuszczam, że właśnie to bezustanne dręczenie kaleki jest podnietą, która Rosinie każe ciągle na nowo zadawać się z tym drugim.

Kiedy słabnie jej skłonność czy ochota, wymyśla Lojza coraz to inne lubieżności, aby rozniecić w dziewczynie dawne pożądanie.

Wtedy też dają się rzekomo czy naprawdę przydybać głuchoniememu i rozwścieczonego wciągają w ciemne zakątki, w których ustawili złośliwe pułapki z zardzewiałych obręczy, śmigających w górę, gdy się na nie nastąpi, czy z żelaznych grabi, których ostrze sterczy do góry, a Jaromir musi w nie wpaść i się pokrwawić.

Niekiedy, aby go maksymalnie udręczyć, ma Rosina własne piekielne zamysły.

Wtedy za jednym zamachem zmienia swoje zachowanie wobec Jaromira, jakby znienacka się w nim zakochała. Z twarzą zawsze roześmianą, spiesznie komunikuje kalece rzeczy, które wprawiają go w obłędne niemal podniecenie, na którą to okoliczność wymyśliła sekretną z wyglądu, a na pół tylko zrozumiałą mowę znaków, które bez ratunku wikłają głuchoniemego w splątaną sieć niepewności i wypalających nadziei. Widziałem go raz na podwórzu, jak stał przed nią, ona zaś z taką mocą poruszała wargami i wymachiwała rękami, iż, zdało się, mógł Jaromir w każdej chwili zapaść się w siebie w dzikim poirytowaniu. Pot spływał po twarzy pełnej nadludzkiego wysiłku, aby uchwycić sens wieści rozmyślnie niejasnych i spiesznych. Cały też następny dzień spędził w rozgorączkowanym oczekiwaniu na posępnych schodach na pół rozpadłego domu, stojącego na przedłużeniu ciasnego, brudnego Koguciego Zaułka — i marnował w ten sposób czas, który na rogu pozwoliłby mu wyżebrać parę krajcarów. Kiedy późnym wieczorem, na pół żywy z głodu i wzburzenia, chciał wrócić do domu, opiekunka dawno już przed nim drzwi zamknęła…

* Z przyległej pracowni doleciał mnie przez ścianę wesoły kobiecy śmiech. Śmiech? Wesoły śmiech w tym domu? Nie ma w całym getcie nikogo, kto mógłby się śmiać wesoło.

Przypomniało mi się wtedy, że przed kilkoma dniami zwierzył mi się stary marionetkarz Zwach, iż drogo wynajął od niego atelier pewien młody, elegancki pan, najwyraźniej po to, aby niepodejrzany mógł się spotykać z wybranką swego serca.

Teraz, aby nikt w domu niczego nie spostrzegł, noc w noc musiały być jeden po drugim wnoszone kosztowne meble nowego najemcy.

Opowiadając mi to, poczciwy starzec zacierał z radości dłonie i niczym dzieciak cieszył się, że wszystko tak zręcznie załatwił, bo oto nikt z mieszkańców podejrzewać nie będzie romantycznej obecności zakochanej pary. Do pracowni dawało się dojść od strony trzech domów, a możliwa była też droga przez drzwi zapadkowe! Ba, jeśli się tylko otworzy żelazne drzwi strychu — o co z tamtej strony całkiem nietrudno — można przez mój pokój dotrzeć do schodów naszego domu i nimi wyjść na ulicę. Znowu nadpływa wesoły śmiech, a we mnie pojawia się niewyraźne wspomnienie luksusowego mieszkania i szacownej rodziny, która mnie często do siebie wzywała, abym dokonał małych napraw cennych staroci.

Nagle słyszę obok straszliwy krzyk. Słucham przerażony. Głośno szczękają żelazne drzwi i w następnej chwili wpada do mego pokoju kobieta: włosy potargane, blada jak ściana, na nagie ramiona narzucony złocisty brokat.

— Mistrzu Pernath, niech pan mnie ukryje, na miłość boską, niech pan o nic nie pyta, tylko mnie tu ukryje!

Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znowu otwierają się moje drzwi i natychmiast zamykają.

Na sekundę wyszczerzyła się w nich niczym obrzydliwa maska twarz handlarza Aarona Wassertruma…

Wynurza się przede mną okrągła, jaśniejąca plama i w księżycowym blasku znowu rozpoznaję nogi mego łóżka, sen jednak zlega na mnie niczym ciężki, wełniany płaszcz, a we wspomnieniu złocistymi literami wypisane jest nazwisko Pernath.

Gdzie ja je mogłem wyczytać?… Athanasius Pernath?

Wydaje się… tak, zda mi się, że bardzo dawno temu wymieniłem się gdzieś pewnego razu kapeluszami i bardzo się wówczas dziwiłem, że nowy tak świetnie mi pasuje, chociaż mam bardzo osobliwy kształt głowy.

Zajrzałem do obcego kapelusza, a wówczas… tak, tak — na białej podszewce literami ze złocistego papieru stało wypisane:

ATHANASIUS PERNATH

Odpychał mnie ten kapelusz i przerażał, ale nie wiedziałem dlaczego. Znienacka godzi we mnie niczym strzała głos, o którym zapomniałem, a który domaga się ode mnie odpowiedzi, gdzie jest kamień podobny do kawałka tłuszczu. Szybko kreślę sobie ostry, słodko uśmiechnięty profil rudej Rosiny, co pozwala mi uniknąć strzały, która natychmiast zatraca się w ciemności. Tak, oblicze Rosiny! Mocniejsze ono jednak od głupkowato paplającego głosu i choćbym się nawet teraz znowu skrył w moim pokoju przy Kogucim Zaułku, mogę być zupełnie spokojny.

I.

Jeśli nie zmyliło mnie poczucie, iż zachowując pewną stałą odległość ode mnie, wstępuje ktoś po schodach, aby złożyć mi wizytę — to musi on być w tej chwili na przedostatnim podeście. Teraz wykręca tam, gdzie ma mieszkanie archiwista Szemajah Hillel, a zostawiwszy za sobą wydeptane stopnie, jest już na wyłożonym czerwonymi cegłami korytarzu najwyższego piętra.

Obecnie obmacuje ścianę, a teraz, dokładnie teraz, musi cierpliwie sylabizować w mroku moje nazwisko na drzwiach.

Ja zaś stałem wyprostowany pośrodku pokoju i patrzyłem na wejście.

Teraz otworzyły się drzwi i przybysz wszedł.

Zrobił w mym kierunku ledwie kilka kroków, ani nie zdejmując kapelusza, ani nie mówiąc słowa na powitanie.

Tak właśnie się zachowuje, czułem, kiedy jest w domu, i zdało mi się całkiem zrozumiałe, że postępuje tak, a nie inaczej.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął książkę, a potem długo ją kartkował.

Okładka książki była metalowa, żłobienia zaś — w formie rozet i pieczęci — wypełniały farba i drobne kamyczki. Znalazł wreszcie miejsce, którego szukał, i je wskazał.

Odcyfrowałem, że rozdział nosił tytuł Ibbur — „Zapłodnienie duszy”.

Wielki, na złoto i czerwono wykończony inicjał „I” zajmował całą połowę strony, którą z roztargnieniem przewróciłem, i był uszkodzony z boku.

Miałem go naprawić.

Inicjał nie był przyklejony do pergaminu, jak dotąd widywałem w starych książkach, tylko składał się z dwóch złoconych blaszek, zlutowanych pośrodku, a brzegami wczepionych w pergamin.

Czyżby zatem w miejscu na literę wycięto w karcie otwór?

Jeśli tak, to czy na następnej stronie występowało „I” odwrócone?

Spojrzałem, a moje podejrzenie się potwierdziło.

W roztargnieniu przeczytałem także i tę stronę, i sąsiednią.

A potem czytałem dalej i dalej.

Książka przemawiała do mnie, jak przemawia sen, bardziej jednak klarownie i jednoznacznie, a poruszała serce niczym pytanie.

Płynące z niewidocznych ust słowa żywo do mnie przemawiały. Obracały się i kręciły przede mną niczym pstro odziane niewolnice, a potem zapadały się w ziemię albo znikały niczym lśniące pyłki w powietrzu, które ustępują miejsca następnym. Każde krótką chwilę nadziewało się, że je właśnie wybiorę i zrezygnuję z następnych.

Były pośród nich słowa, które w skrzących się ubiorach stąpały dumnie niczym pawie, kroki zaś miały powolne i odmierzone. Pojawiały się też słowa podobne królowym, podstarzałym jednak i zużytym, których powieki były farbowane, a lubieżne kąciki ust i zmarszczki skryte pod obrzydliwą szminką.

Przypatrywałem się, jak przechodzą i nadchodzą, a wzrok ślizgał się po długich kolumnach szarych postaci z twarzami tak zwykłymi i pozbawionymi wyrazu, że niemożliwe się zdawało, iżby się wryły w pamięć.

Potem przyciągnęły ze sobą kobietę, golusieńką i wielką niczym kolos. Zastygła przede mną na sekundę, a potem nachyliła się ku mnie.

Rzęsy miała tak długie jak całe moje ciało; w milczeniu wskazała na puls lewej dłoni. Łomotał niczym trzęsienie ziemi, a ja czułem, że jest w nim życie całego świata.

Z oddali nadciągał pochód korybantów.

Mężczyzna i kobieta obejmowali się, a pochód szumiał coraz bliżej.

Teraz słyszałem masywny śpiew oczarowanych tuż przed sobą, oczy zaś szukały przywierającej do siebie pary, ta jednak przemieniła się w jedną postać, która na pół męska, a na pół kobieca — hermafrodyta — siedziała na tronie z masy perłowej. Koronę zaś hermafrodyty zwieńczała deszczułka z czerwonego drewna, w której robak zniszczenia wygryzł tajemne runy.

W obłoku kurzu spiesznie przydreptało stado małych, ślepych owiec, zwierząt rzeźnych, które wiódł ogromny obojnak, aby przy życiu utrzymać swój orszak korybantów.

Niekiedy między postaciami, które wypływały z niewidocznych ust, pojawiały się nieliczne powstałe z grobów, z całunami na twarzach. Zastygały na chwilę przede mną, nagle pozwalały opaść z lic zasłonom i tak głodnym wzrokiem drapieżnych zwierząt wpatrywały się w moje serce, że w głowie pojawiał się lodowaty strach, a krew wstecz się spiętrzała jak strumień, w który znienacka i prosto w koryto walą się z nieba skalne bloki.

Przemknęła przede mną kobieta, której oblicza nie widziałem, gdyż je obróciła. Miała na sobie płaszcz z płynących łez.

Zamaskowane korowody pląsały wokół, śmiejąc się i mną nie przejmując.

Tylko Pierrot w zadumie ogląda się na mnie i zawraca; nieruchomieje przede mną i spogląda w moją twarz, jak gdyby była lustrem. Wycina tak osobliwe miny, tak podnosi i opuszcza ramiona to z wahaniem, to błyskawicznie szybko, że owłada mną upiorne pragnienie, by go naśladować, mrugać oczyma, podrzucać barkami, wykrzywiać kąciki ust.

Teraz jednak niecierpliwie odpychają go na bok następne postacie, gdyż wszystkie chcą, bym je ujrzał.

Niemniej żadna z nich nie ma trwałości.

To lśniące perły nanizane na atłasowy sznur, ledwie pojedyncze tony melodii, które wypływają z niewidocznych ust.

To już nie książka do mnie przemawiała, lecz głos. Chciał ode mnie czegoś, ale tego nie pojmowałem, jakkolwiek nawet się wysilałem. Dręczył mnie palącymi, niezrozumiałymi pytaniami.

Głos wszelako, który wymawiał owe widzialne słowa, był obumarły i bez rezonansu.

Każdy dźwięk, który rozbrzmiewa w teraźniejszym świecie, ma liczne echa, jak każda rzecz ma cień wielki i wiele małych cieni, ten jednak głos nie miał już ech, dawno, dawno już temu wygasły one i wybrzmiały.

* Aż do końca przeczytałem książkę, choć nadal trzymałem ją w rękach, więc zdało mi się, że kartkowałem badawczo w swym umyśle, a nie w książce! Wszystko, co głos ów mi powiedział, niosłem już w sobie, odkąd żyję, tyle że schowane to było, zapomniane, trzymało się w ukryciu przed moją myślą aż po dzisiejszy dzień.

Podniosłem wzrok.

Gdzież mężczyzna, który mi książkę przyniósł?

Poszedł sobie?!

Zjawi się, kiedy będzie gotowa?

Czy też ja mam mu ją przynieść?

Nie mogłem sobie jednak przypomnieć, aby powiedział, gdzie mieszka.

Usiłowałem w pamięci przywołać jego obraz, ale na próżno.

Może chociaż jak był ubrany? Stary czy młody? Jakiego koloru miał włosy i brodę?

Niczego, zupełnie niczego nie mogłem sobie przedstawić. Wszystkie jego obrazy, jakie tworzyłem, uciekały niepowstrzymanie, zanim nawet spróbowałem je w duchu poskładać.

Zamknąłem oczy i przycisnąłem dłoń do powiek, aby pochwycić jakąś choćby drobinkę jego obrazu.

Nic, nic.

Ustawiłem się w środku pokoju i wpatrzyłem się w drzwi jak poprzednio, kiedy nadchodził, i odmalowałem sobie przed oczyma: mija zakręt, idzie ceglastym korytarzem, teraz czyta na zewnątrz tabliczkę na drzwiach: „Athanasius Pernath”, a potem wchodzi.

Daremnie.

Najmniejszy nawet ślad wspomnienia o tym, jak wyglądała jego postać, nie chce się we mnie obudzić.

Spojrzałem na książkę leżącą na stole i usiłowałem w duchu przywołać rękę, która ją wyciągnęła z kieszeni i mi podała.

Nie potrafiłem odtworzyć nawet, czy była w rękawiczce czy odsłonięta, młoda czy pomarszczona, ozdobiona pierścieniami czy nie.

I wtedy nawiedził mnie osobliwy pomysł.

Niczym jakiś podszept, którego niepodobna wytłumaczyć.

Naciągnąłem na siebie płaszcz, nałożyłem kapelusz, wyszedłem na korytarz, a potem na schody. A potem wolno wróciłem do swego pokoju.

Wolno, bardzo powoli, jak on, kiedy nadchodził. Kiedy zaś otworzyłem drzwi, cały pokój spowity był w mroku. Czyż nie był to jeszcze jasny dzień, kiedy przed chwilą wychodziłem?

Jakże długo musiałem mędrkować, skoro nie spostrzegłem, jak późno się zrobiło!

Usiłowałem też naśladować chód i miny nieznajomego, niczego jednak z nich nie mogłem sobie przypomnieć, ale w jaki sposób miałoby mi się to udać, jeśli nie miałem już żadnego punktu oparcia: jak w ogóle on wyglądał?

Poszło jednak inaczej. Zupełnie inaczej, niż myślałem.

Moja skóra, mięśnie, ciało przypomniały sobie z nagła, nie radząc się w tej sprawie umysłu. Wykonywały ruchy, których ani nie chciałem, ani nie zamierzałem.

Zupełnie jakby moje członki nie należały już do mnie!

Zrobiłem kilka kroków po pokoju: od razu miałem krok niezdarny i obcy. Tak chodzi człowiek, powiedziałem sobie, który boi się, że zaraz padnie na twarz.

Tak, tak, właśnie tak stąpał! To wiedziałem z zupełną pewnością, a więc był to on.

Miałem obcą, pozbawioną brody twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, z której spoglądały skośne oczy.

Czułem to, ale nie mogłem i nie potrafiłem na siebie spojrzeć.

To nie moja twarz, chciałem krzyknąć oburzony, chciałem ją obmacać, ale ręka nie słuchała woli, lecz pogrążyła się w kieszeni, z której wydobyła książkę.

Zupełnie tak jak on poprzednio.

Nagle bez kapelusza, bez płaszcza, siedzę znowu przy stole i jestem sobą. To ja, ja!

Athanasius Pernath.

Przeszył mnie dreszcz oburzenia, serce gotowe było się rozpaść, a ja czułem, że widmowe palce, które jeszcze przed chwilą grzebały w mojej głowie, odstępują ode mnie, ale z tyłu głowy ciągle jeszcze czułem zimny ucisk ich dotyku.

Teraz już wiedziałem, jaki był nieznajomy, i w każdej chwili mógłbym go w sobie poczuć, gdybym tylko zechciał, nie mogłem natomiast przedstawić sobie jego obrazu, stanąć z nim oko w oko i nigdy tego nie sprawię.

Pojmowałem, że jest jak negatyw, niewidoczna forma, której zarysu nigdy nie pochwycę, a w którą muszę się wśliznąć, jeśli we własnym Ja chcę sobie uświadomić jego postać i wygląd.

W szufladzie stołu miałem żelazną kasetkę i do niej chciałem odłożyć książkę, aby — gdy wreszcie opuści mnie stan duchowej słabości — znowu po nią sięgnąć i zabrać się do naprawy naruszonego „I”.

Wziąłem zatem książkę ze stołu, było jednak tak, jakbym jej wcale nie dotknął; sięgnąłem po kasetkę — to samo uczucie. Zupełnie jakby wrażenie dotykowe musiało przebyć dużą, bardzo dużą odległość, zanim sięgnęło mojej świadomości, gdyż byłyby rzeczy całymi latami ode mnie oddalone i należały do przeszłości, która dawno już odeszła!

Głos, który badawczo krąży w mroku, aby zadręczać mnie tłustym kamieniem, przeszedł bokiem, mnie nie dostrzegając, ja zaś wiem, iż wyrasta z królestwa snu. To jednak, co przeżyłem, było prawdziwym życiem i właśnie dlatego nie mógł mnie spostrzec i na darmo mnie szukał.

Praga

Koło mnie stał student Charousek; kołnierz cienkiego i poprzecieranego palta ma postawiony, a ja słyszę, jak mu z zimna szczękają zęby. „Na śmierć może przemarznąć w tym lodowatym przeciągu bramy”, pomyślałem i zaprosiłem, żeby zaszedł do mnie. Odmówił jednak.

— Dziękuję panu, mistrzu Pernath — mruknął, wstrząsany dreszczami — ale nie mam wiele czasu, pilno mi do miasta. Zresztą przemokniemy do szpiku kości, jak tylko wyjdziemy na ulicę, starczy ledwie kilka kroków. Ani trochę nie chce ustać ta ulewa!

Potoki wody staczały się z dachów i spływały po licach domów niczym strumienie łez.

Kiedy odrobinę uniosłem głowę, mogłem zobaczyć na czwartym piętrze moje okno, które zalane deszczem wyglądało tak, jakby jego szyby rozmiękły: nieprzejrzyste i wydęte niczym rybi pęcherz.

Żółtawy potok brudów spływał zaułkiem, a brama wypełniała się przechodniami, którzy chcieli w niej przeczekać atak niepogody.

— O, bukiet panny młodej — odezwał się nagle Charousek i wskazał na wiązankę uschniętych mirtów, która płynęła rynsztokiem, na co ktoś za nami parsknął śmiechem.

Obróciłem się i zobaczyłem, że był to starszy, dobrze ubrany pan z siwymi włosami i napuchniętą, żabią twarzą. Także Charousek rzucił okiem przez ramię i zamruczał coś do siebie.

Budził nieprzyjemne wrażenie; odwróciłem od niego uwagę i zapatrzyłem się na bezbarwne domy, które przed moimi oczyma tuliły się do siebie niczym smętne stare zwierzęta na deszczu.

Jakież wydawały się odpychające i podupadłe!

Stały wzniesione bez żadnego zamysłu czy planu, niczym rozpychające ziemię zielsko. Przed dwustu, trzystu laty osadzono je, jak się dało, bez zważania na resztę, na niskim żółtawym murku — jedynej trwałej pozostałości dawnej podłużnej budowli. Tam dom przepołowiony, z ukośną ścianą o cofniętym czole, obok drugi sterczący jak kieł.

Pod zaciągniętym niebem wyglądały jak uśpione i nawet śladu nie było owego podstępnego, nieprzyjaznego życia, które niekiedy z nich promieniuje, gdy w jesienny wieczór mgła snuje się zaułkami i pomaga ukryć lekką, ledwie widoczną mimikę.

Przez czas, który tutaj żyję, utrwaliło się we mnie wrażenie, którego nie mogę się pozbyć, jak gdyby dla nich istniały pewne godziny nocy i wczesnego poranka, kiedy z ożywieniem prowadzą między sobą bezdźwięczne, tajemne narady. I wtedy czasami przebiega przez ich ściany słaby dygot, którego nie sposób wyjaśnić, po dachach mkną szmery i opadają rynnami, a my otępiali przyjmujemy je nieuważnie, nawet się o przyczyny nie dopytując.

Śniło mi się, iż podsłuchałem ich w widmowych poczynaniach, a wtedy dowiedziałem się, że to one są sekretnymi, prawdziwymi władcami zaułka, mogą tchnąć jego życiem i uczuciami, ale też z powrotem je w siebie wchłaniać, na dzień wypożyczać je mieszkańcom, aby w następną noc odbierać je z rosnącymi procentami.

I kiedy pomieszkujących tu osobliwych ludzi przedstawiam sobie w duchu jako przechodzące mimo sylwetki, istoty, nie z matki zrodzone, a w swych myślach i czynach jakby przymusem z kawałków złożone, wtedy bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany, że kryją się w tych snach jakieś mroczne prawdy, które na jawie skrzą się już w duszy tylko jak odciski kolorowych bajek.

Wtedy tajemnie odżywa we mnie opowieść o upiornym Golemie, owym sztucznym człowieku, którego wprawny w kabale rabin w tutejszym getcie złożył ongiś z elementów i powołał do bezmyślnego, automatycznego istnienia, między zęby wcisnąwszy mu magiczną formułę liczbową.

I tak jak Golem zastygł w glinianej postaci w tejże chwili, gdy z ust mu wyciągnięto sekretne zgłoski życia, tak też, mniemam, wszyscy ci ludzie w pewnej chwili wyzbyli się duszy, a w głowach ich ledwie zostały: u jednego — jakaś kapryśna myśl, przygodna dążność, może bezcelowy nawyk; u innego — jakieś ponure czekanie na coś nieokreślonego i niepewnego.

Jakież to trwałe, okropne wypatrywanie w tych stworach?

Nigdy się ich nie widzi przy pracy, a przecież są już na nogach z pierwszym brzaskiem dnia i czekają ze wstrzymanym oddechem, jakby na ofiarę, która nigdy się nie zdarza.

A gdy zrodzi się w nich rzeczywiście wrażenie, iż oto wkracza ktoś w ich domenę, jakiś bezbronny, którym mogliby się pożywić, wtedy opada ich paraliżujący strach i kryją się za swój róg, z drżeniem powstrzymując się od jakiegokolwiek zamysłu.

Nikt nie wydaje się na tyle słaby, iżby znalazł w sobie odwagę i się na niego porwał.

— Zwyrodniałe, bezzębne bestie, które wyzbyto i siły, i broni — wolno rzekł Charousek i spojrzał na mnie.

Skąd też wiedział, o czym myślałem?

Wydaje mi się, że z taką pasją da się skupić na swoich myślach, iż całkiem możliwe, że te niczym iskry przeskakują w głowę kogoś znajdującego się obok.

— Z czego też oni żyją? — spytałem po pewnej chwili.

— Oni? Z czego? Niejeden z nich jest milionerem.

Przyjrzałem się Charouskowi. Co też mógł mieć na myśli?

On jednak w milczeniu wpatrywał się w chmury.

Na chwilę umilkł gwar głosów pod sklepieniem bramy i słychać było tylko szelest deszczu.

Co miały znaczyć słowa: „Niejeden z nich jest milionerem”?

I znowu jakby odgadując moje myśli, wskazał Charousek na kramik tandeciarza, gdzie woda spłukiwała rdzę z żelaznych rupieci w brązowoczerwone kałuże.

— Aaron Wassertrum! Oto na przykład milioner, należy do niego jedna trzecia żydowskiego miasta. Wie pan chyba o tym, panie Pernath?

A mnie dosłownie zamarł dech w ustach.

— Aaron Wassertrum? Ten kupczyk, Aaron Wassertrum, miałby być milionerem?

— O, znam go całkiem dobrze — ciągnął Charousek z taką pasją, jakby tylko czekał na to, aż go spytam. — Znałem też i jego syna, doktora Wassory’ego. Nigdy pan o nim nie słyszał? O doktorze Wassorym, znanym specjaliście od oczu? Jeszcze jakiś rok temu całe miasto żywo mówiło o nim, o wielkim uczonym. Wówczas nikt jeszcze nie wiedział, że zmienił nazwisko, gdyż wcześniej nazywał się Wassertrum. Chętnie odgrywał oderwanego od świata człowieka nauki, kiedy jednak pewnego razu zeszła rozmowa na pochodzenie, skromnie, choć głęboko poruszony, wyznał w oszczędnych słowach, że jeszcze jego ojciec pochodził z getta i z najgorszych nizin musiał się dopiero na światło wydobywać pośród najróżniejszych trosk i niewypowiedzianych strapień. Tak! Pośród trosk i strapień! Nie powiedział jednak, czyje to były troski i strapienia ani po jakie narzędzia ojciec sięgnął. Ja tymczasem wiem, jak to jest w getcie! — Charousek chwycił mnie za ramię i potrząsnął nim mocno. — Mistrzu Pernath, jestem tak biedny, że sam ledwie to pojmuję. Chodzić muszę półnagi, jak jakiś włóczęga, niech pan tylko spojrzy, a przecież jestem studentem medycyny, przecież wykształcony ze mnie człowiek!

Rozchylił palto, a ja ze zgrozą ujrzałem, że nie miał na sobie ani koszuli, ani kubraka, okrycie zaś nosił na gołej skórze.

— Tak biedny byłem już wtedy, gdy doprowadziłem do upadku tę bestię, wszechmocnego, szanowanego doktora Wassory’ego, ale jeszcze dziś nikt nie wie, że to ja, ja byłem prawdziwym sprawcą. W mieście ludzie myślą, jakoby to pewien doktor Savioli wydobył na światło dzienne jego praktyki, co też przywiodło go do samobójstwa. Ja jednak powiem panu jedno: doktor Savioli był tylko mym narzędziem. Sam natomiast obmyśliłem plan, zebrałem materiał, dostarczyłem dowody i powolutku obluzowywałem kamień po kamieniu w budowali doktora Wassory’ego, aż doszło do tego, że żadne pieniądze świata, żaden spryt getta nie były już w stanie powstrzymać upadku, do którego brakowało już tylko jednego nieznacznego pchnięcia. Rozumie pan, tak jak się gra w szachy. Zupełnie jak w szachach. I nikt nie wie, że to byłem ja!

Handlarzowi Aaronowi Wassertrumowi często nie daje zasnąć straszliwe podejrzenie, że w całej rozgrywce musiał maczać palce ktoś, kogo nie zna, a chociaż zawsze jest blisko niego, nie potrafi go zidentyfikować — wszak nie jest to doktor Savioli. I co z tego, że potrafi ci Wassertrum patrzeć na wskroś murów, skoro nie pojmie, że są umysły, które umieją wyrachować, jak długimi, niewidocznymi, zatrutymi igłami tak mury nakłuwać, by mimo kamieni, złota i klejnotów trafić na skrytą tętnicę życia?

Charousek z rozmachem klepnął się w czoło i dziko zaśmiał.

— Dowie się o tym rychło Aaron Wassertrum, dokładnie tego dnia, kiedy spróbuje rzucić się do gardła doktorowi Saviolemu! Tego samego dnia! Także i tę partię obrachowałem aż do ostatniego ruchu. Tym razem będzie to gambit królewskiego gońca. Aż do gorzkiego końca nie ma takiego posunięcia, na które nie miałbym morderczej odpowiedzi. Jeśli się ktoś decyduje na taką gambitową rozgrywkę ze mną, ten, zaręczam panu, podobny się staje marionetce, zawisłej w powietrzu na nitkach, którymi ja — słyszy pan dobrze: ja! — poruszam, a jego wolna wola nic tu nie ma do rzeczy.

Mówił jak w gorączce, a ja ze zgrozą wpatrywałem się w jego oblicze.

— Co panu zrobili Wassertrum i jego syn, że tak jest pan pełen nienawiści do nich?

Charousek odparł zdecydowanie:

— Temu dajmy pokój, niech pan raczej spyta, co takiego złamało kark doktorowi Wassory’emu. A może woli pan, żebyśmy kiedy indziej o tym porozmawiali? Deszcz ustał, może spieszno panu do domu?

Zawiesił głos jak ktoś, kto z nagła się uspokoił, a ja potrząsnąłem głową.

— Słyszał pan kiedyś o tym, co się teraz nazywa zieloną kataraktą? Nie? To muszę coś tu panu wyjaśnić, aby mógł pan wszystko zrozumieć, mistrzu Pernath! Niech pan posłucha! „Zielona katarakta”, zwana też jaskrą, to złośliwa choroba wnętrza oka, która kończy się ślepotą, a na którą jest tylko jedno lekarstwo: tak zwana irydektomia, czyli usunięcie klinowego kawałeczka tęczówki. Nieuchronną konsekwencją zabiegu jest bardzo przykre przytępienie wzroku, które pozostaje już na całe życie, ale proces ślepnięcia zostaje najczęściej powstrzymany. Co się jednak tyczy diagnozy jaskry, sprawa jest szczególna. Otóż zwłaszcza w początkach choroby są okresy, kiedy najostrzejsze objawy pozornie ustępują, ale w takich przypadkach nawet jeśli lekarz nie znajduje żadnych śladów choroby, nie powinien z całą pewnością stwierdzać, że jego poprzednik, który był innego zdania, musiał się pomylić. Jeśli jednak doszło do wspomnianej irydektomii — którą, rzecz jasna, można przeprowadzić zarówno na oku chorym, jak i zdrowym — wtedy niepodobna już stwierdzić, czy występowała faktycznie jaskra, czy też nie. Na tym i na kilku jeszcze innych okolicznościach oparł doktor Wassory swój szkaradny plan. W niezliczonych przypadkach, zwłaszcza gdy chodziło o kobiety, diagnozował jaskrę, chociaż chodziło jedynie o drobne zakłócenia wzroku, tylko po to, aby doszło do operacji, która nie sprawiała mu żadnych trudności, a przynosiła wielkie pieniądze. Ponieważ w efekcie miał w ręku zupełnie bezbronną ofiarę, więc i rabunek nie wymagał najmniejszej nawet dozy odwagi! Sam pan rozumie, mistrzu Pernath, oto zwyrodniały drapieżnik znajduje się w sytuacji, gdy może pożerać swe ofiary, ani broni żadnej nie używając, ani się nie wytężając! Na nic się nie narażając, niczym w tej grze nie ryzykując! Publikując w fachowych czasopismach kłamliwe informacje, zyskał sobie doktor Wassory sławę wybitnego specjalisty, a przejrzeć go nie mogli nawet jego koledzy — na tyle beztroscy i łatwowierni, iż z łatwością sypał im piach w oczy. Naturalnym efektem tej sytuacji był strumień szukających u niego pomocy pacjentów. Wystarczyło, że zjawił się u niego ktoś z jakimś bagatelnym niedomaganiem wzroku, a doktor Wassory natychmiast przystępował do swego szczwanego planu. Na początek przeprowadzał normalny wywiad, aby jednak szwindel nie mógł zostać wykryty, notował tylko te odpowiedzi, które sugerowały jaskrę, a przy okazji ostrożnie sondował, czy nie było jakiejś wcześniejszej diagnozy. W trakcie rozmowy napomykał, że ponieważ wzywany jest z zagranicy w ważnych naukowych sprawach, więc nazajutrz musi wyjechać. Następnie przystępował do badania oczu przy użyciu promieni elektrycznych, a tak wszystko rozmyślnie przeprowadzał, aby chory możliwie największe przechodził katusze. A wszystko rozmyślnie! Rozmyślnie! Gdy po skończonym badaniu zatrwożony pacjent pytał, czy są powody do obaw, wykonywał doktor Wassory swe pierwsze szachowe posunięcie. Siadał naprzeciw chorego, pozwalał, by jakaś minuta upłynęła w milczeniu, a potem, starannie dobierając słowa, oznajmiał stanowczo: „Rychła ślepota obu oczu jest nieunikniona”.

Teraz dochodziło naturalnie do scen przeraźliwych. Niektórzy mdleli, inni, płacząc i krzycząc, rzucali się w dzikiej rozpaczy na ziemię. Wszak utracić światło oczu — to utracić wszystko! Gdy zaś w końcu przychodził inny naturalny moment, w którym nieszczęsna ofiara chwytała doktora Wassory’ego za kolana i żebrała, czy nie ma już na bożym świecie żadnej pomocy, wykonywała bestia drugi ruch i sama przemieniała się nie w kogo innego jak właśnie w Boga, który może pomóc! Tak, tak, mistrzu Pernath, wszystko na tym świecie jest niczym posunięcie na szachownicy.

Tylko jak najszybsza operacja, odpowiadał w zamyśleniu doktor Wassory, może przynieść ratunek — i z dziką, namiętną ochotą, która go nagle opanowywała, zalewał pacjenta rozległymi opowieściami o różnych przypadkach, nader podobnych do obecnego, gdy niezliczeni chorzy jemu tylko zawdzięczali zachowanie światła oczu. Nie skąpił też innych historii. Pławił się wprost w uczuciu, że staje się jakąś nadziemską istotą, w której rękach spoczywają pomyślność i zguba innych ludzi. Natomiast bezbronna ofiara, z sercem pełnym palących wątpliwości i zimnym potem na czole, siedziała przed nim złamana i ani śmiała wpaść mu w słowo w obawie, że mogłaby w ten sposób wprawić w gniew tego jednego, od którego można jeszcze było oczekiwać pomocy. Doktor Wassory kończył zaś swe przemówienie słowami, że on sam do operacji będzie mógł przystąpić dopiero za kilka miesięcy, kiedy powróci ze swych wojaży. Miejmy nadzieję, dodawał — bo wszak nigdy nie należy spodziewać się najgorszego — że nie będzie jeszcze za późno. Jak łatwo się domyślić, chorzy rzucali się w przerażeniu do niego, mówiąc, że w żadnym wypadku nie chcą czekać ani dnia dłużej i gorąco błagają o radę, kto z innych okulistów w mieście mógłby wchodzić w rachubę jako operujący.

Wówczas zaś przychodziła pora na decydujący ruch doktora Wassory’ego.

W głębokiej zadumie zaczynał chodzić z kąta w kąt pokoju, marszczył czoło strapiony i mruczał na koniec zatroskany, że udział jakiegoś innego lekarza wymagałby niestety ponownego wystawieniu oczu na elektryczne promieniowanie, co — skądinąd bolesne, jak pacjent miał już okazję się przekonać — przede wszystkim groźne było z uwagi na grożącą ślepotę. Ów inny lekarz — mniejsza już z tym, że wielu z nich brakuje doświadczenia, jeśli chodzi o irydektomię — przeprowadziwszy ponowne badanie, będzie musiał dłuższy czas poczekać, aż nerwy wzrokowe dojdą do siebie, zanim ośmieli się przystąpić do interwencji chirurgicznej.

Charousek zacisnął z pasją pięści.

— Coś takiego nazywamy w szachach, drogi mistrzu Pernath, posunięciem wymuszonym. A potem jeden za drugim musiały się posypać ruchy wymuszone.

Teraz bowiem na wpół obłąkany z rozpaczy pacjent zaczynał błagać doktora Wassory’ego, aby się zlitował i wyjazd odroczył przynajmniej o dzień, tak by mógł operację własnoręcznie wykonać. Chodzi wszak o coś jeszcze gorszego od nagłej śmierci. Nie ma nic bardziej okropnego nad straszliwy, dręczący strach, że w każdej chwili można oślepnąć. Im bardziej zaś potwór wzdragał się i uskarżał, iż zwłoka w wyjeździe może dla niego oznaczać niepowetowane szkody, tym wyższe sumy dobrowolnie oferowali chorzy. A kiedy wreszcie kwota wydała się doktorowi Wassory’emu dostatecznie wysoka, ulegał i jeszcze tego samego dnia, zanim jakiś przypadek mógł odsłonić jego tajemny plan, obu zdrowym oczom nieszczęśnika zadawał nieuleczalne szkody, życie jego zamieniając w stałą udrękę z racji poczucia, że bezustannie grozi mu atak ślepoty — tyle że ślady tej nikczemności raz na zawsze były zatarte.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki