Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANATOLE FRANCE
Zamierzam opowiedzieć szczególne przygody i zdarzenia mego życia. Były wśród nich wypadki piękne i zdumiewające. Gdy wspominam o nich, zda mi się czasem, jakoby to wszystko działo się było we śnie. Poznałem był pewnego kabalistę gaskońskiego, którego nie mogę zwać mędrcem, gdyż zginął był marnie, ale który raz w nocy na Wyspie Łabędziej miał do mnie tak cudną przemowę, że szczęśliwym się mienię, iż słowa jego zapamiętałem i uważnie spisałem. Mówił mi on o magii i wiedzy okultystycznej, do których z takim uporem obecnie lgną wszyscy; wszak mówi się tylko wszędzie o różokrzyżowcach. Nie pochlebiam sobie zresztą, by mi te objawienia wielkie zaszczyty przyniosły; jedni osądzą, żem wszystko zmyślił i że nie to jest prawdziwa doktryna, inni znów — że nie powiedziałem nic innego nad to, o czym wszyscy już wiedzą. Przyznaję, że nie jestem bardzo uczony w kabalistyce, mistrz mój bowiem zginął, zaledwie rozpocząwszy moje wtajemniczanie; lecz to, com z tego kunsztu poznał, gwałtownie każe mi przypuszczać, że w kabalistyce wszystko polega na złudzeniach, na nadużyciu i próżności. Zresztą wystarcza, że magia niezgodna jest z religią, bym już ją z całych sił mych odrzucał. Niemniej co do jednego punktu tej fałszywej wiedzy muszę powiedzieć parę słów objaśniających, by nie uchodzić za większego w niej nieuka, niż jestem w istocie. Wiem, że kabaliści twierdzą, iż sylfy, salamandry, elfy, gnomy i gnomidy rodzą się z duszą śmiertelną jak ich ciało i że zyskują nieśmiertelność w obcowaniu z magami. Mój kabalista, przeciwnie, utrzymywał, że życie nieśmiertelne nie jest udziałem żadnej istoty ani ziemskiej, ani nadziemskiej; poszedłem za jego przekonaniem, nie rozsądzając sprawy dalej. Zwykł on był też mawiać, że elfy zabijają tych, co zdradzają ich tajnie, i zemście tych duchów przypisywał był zgon księdza Coignarda, zamordowanego na drodze do Lugdunu. Co do mnie wiem dobrze, że ta śmierć, nigdy nieodżałowana, miała przyczynę bardziej przyrodzoną i śmiało więc mówić będę o duchach ognia i powietrza. Trzeba umieć ryzykować coś w życiu, a z elfami ryzyko bardzo niewielkie.
Zebrałem skwapliwie zdania i przemowy mego zacnego mistrza, księdza Hieronima Coignarda, o którego śmierci wspomniałem był powyżej. Był to człowiek pełen wiedzy i pobożności; gdyby nie duch jego niespokojny, dorównałby był w cnocie księdzu Rollin, którego przewyższał znacznie rozległą wiedzą i głęboką inteligencją. Wśród przygód burzliwego swego życia, nie popadł był jednak w jansenizm jak ksiądz Rollin; stateczna moc jego umysłu nie zachwiała się od gwałtowności śmiałych doktryn i przed Bogiem poręczyć mogę za czystość jego wiary. Posiadał wielką znajomość świata, nabytą w obcowaniu z ludźmi najrozmaitszego gatunku; to doświadczenie niezawodnie przydałoby mu się było przy pisaniu dziejów rzymskich, co byłby niewątpliwie na wzór księdza Rollin uczynił, gdyby mu okoliczności i czas pozwoliły i gdyby tryb jego życia lepiej był dostosowany do jego talentów. To, co tu o tym doskonałym człowieku przytoczę, będzie ozdobą tych pamiętników.
Jak Aulus Gellius, który w swych Nocach attyckich umieścił najpiękniejsze zdania filozofów, jak Apulejusz, którego Metamorfozy zawierają najlepsze baśnie Greków, podejmuję się i ja pracy pszczelnej i chcę zebrać miód najsłodszy. Nie pochlebiam sobie i nie uważam się za współzawodnika tych dwóch wielkich pisarzy, bo tylko ze wspomnień mego życia, a nie z licznych i uczonych ksiąg czerpię wszystkie swe skarby; ja zaś tylko swą dobrą wiarę daję. Jeżeli ktoś ciekawy przeczyta kiedykolwiek moje pamiętniki, pozna, że tylko człowiek prosty duchem mógł wyrażać się w sposób tak jasny i zwięzły; w towarzystwach, w których przebywałem, uważano mnie zawsze za bardzo naiwnego i pamiętnik mój może tylko utwierdzić ten sąd o mnie i po śmierci mojej.
Nazywam się Wawrzyniec Jakub Menetrier; ojciec mój, Leonard Ménétrier, miał gospodę na ulicy Świętego Jakuba pod godłem „Królowej Gęsiej Nóżki”, która ma, jak wiadomo, nogi z płetwami jak gęsi i kaczki.
Daszek jego sklepu wznosił się naprzeciw kościoła Świętego Benedykta, pomiędzy pani Gilles sklepem niciarskim pod „Trzema Dziewicami” i księgarnią pana Blaizota pod „Obrazem Świętej Katarzyny”, niedaleko „Małego Bachusa”, którego dzikim winem obrosła krata była już na samym rogu ulicy Powroźniczej. Ojciec kochał mnie bardzo i gdy po kolacji leżałem już w łóżeczku, podchodził do mnie, brał moją rączkę i podnosząc paluszki po kolei, począwszy od wielkiego palca, mówił:
— Ten ją zabił, ten oskubał, ten ugotował, ten zjadł, a mały Rikiki nic nie ma. Sos, sos, sos — dodawał, końcem swego palca łaskocząc dłoń moją; śmiał się przy tym mocno i ja śmiałem się, zasypiając, a matka moja utrzymywała, że uśmiech pozostawał na mych ustach do następnego ranka.
Ojciec mój był dobrym kucharzem, miał bojaźń Boską, toteż w święta uroczyste nosił chorągiew swego cechu, na której wyhaftowany był piękny święty Wawrzyniec z rusztem i złotą palmą. Ojciec zwykł był mawiać:
— Kubusiu, matka twoja jest świętą i zacną niewiastą.
Zdanie to lubił powtarzać często. Rzeczywiście matka moja co niedziela chodziła do kościoła z książką do nabożeństwa, drukowaną dużymi literami. Źle bowiem czytała drobny druk, który, jak mówiła, oczy z głowy jej wykręca. Ojciec co wieczór godzinę lub dwie spędzał pod „Małym Bachusem”, gdzie bywała także Joasia harfiarka i Kasia koronczarka. Ilekroć ojciec wracał trochę później niż zwykle, nakładając szlafmycę, mawiał wzruszonym głosem:
— Barbaro, śpij spokojnie; właśnie mówiłem kulawemu nożownikowi, że jesteś świętą i zacną niewiastą.
Miałem lat sześć, gdy pewnego dnia ojciec mój, poprawiając fartucha, co było u niego oznaką powziętego postanowienia, tak rzekł do mnie:
— Miraut, nasz poczciwy pies, przez lat czternaście kręcił mój rożen. Nic mu zarzucić nie mogę; służył mi wiernie, nigdy nie porwał najmniejszego kąska gęsi lub indyczki, za pracę swą zadowalał się wylizywaniem patelni. Ale starzeje się już, łapa mu sztywnieje, nie widzi nic i nie zdolny już jest do kręcenia korby u rożna. Kubusiu, ty, synu mój, powinieneś zająć jego miejsce; przy rozwadze i wprawie potrafisz to zrobić równie dobrze jak on.
Miraut słuchał tych słów, kręcąc ogonem na znak zgody; ojciec zaś mówił dalej:
— A zatem, siedząc na tym zydelku, będziesz kręcił rożen. Trzeba jednak ćwiczyć i twój umysł, toteż gdy przejdziesz katechizm i następnie dobrze będziesz umiał czytać, nauczysz się na pamięć gramatyki, jakichś przypowieści moralnych lub nawet może pięknych nauk ze Starego i Nowego Testamentu. Bo poznać Boga i odróżniać złe od dobrego — potrzebna to rzecz nawet w rzemiośle, nierozgłośnym zaiste, ale uczciwym, jakim jest to rzemiosło moje, które było zawodem mego ojca, a będzie i twoim, jeśli spodoba się Bogu.
Odtąd od rana do wieczora siedziałem, kręcąc rożen, w kąciku przy kominie, z otwartym katechizmem na kolanach. Poczciwy kapucyn, który z workiem na plecach zachodził kwestować u ojca, pomagał mi sylabizować, a czynił to tym chętniej, że ojciec, w cenie mając wiedzę, opłacał te nauki dobrym kawałem indyczki i dużą szklanką wina. Toteż braciszek, widząc, że dobrze składam zgłoski i wyrazy, przyniósł mi żywot świętej Małgorzaty i na tej książce biegle czytać mnie nauczył.
Dnia pewnego, położywszy jak zwykle worek swój na kantorku ojca, kapucyn usiadł przy mnie i wygrzewając bose stopy w ciepłym popiele ogniska, kazał mi po raz setny powtórzyć:
Dziewico Święta, piękna, czysta,
Wspierasz niewiasty przy porodzie —
Zlituj się nad nami!
W tej właśnie chwili wszedł do gospody człowiek w ubraniu duchownym, tłusty, ale jednak dość szlachetnych kształtów, i donośnym głosem zawołał:
— Hej, gospodarzu, proszę mi podać jaki smaczny kąsek.
Mimo siwych włosów zdawał się w pełni lat i sił, uśmiech miał na ustach, oczy żywe. Policzki trochę obwisłe i trzy podbródki opadały majestatycznie na żabot, przez sympatię równie tłusty jak szyja, która na nim spoczywała.
Mój ojciec, uprzejmy z zawodu, zdjął czapkę i kłaniając się, rzekł:
— Niech wasza wielebność zechce zagrzać się przy mym ognisku; zaraz podam jej wszystko czego zapragnie.
Nie dając się prosić dłużej, ksiądz zasiadł przed kominem obok kapucyna.
Słysząc, jak braciszek czytał
Dziewico święta, piękna, czysta,
Wspierasz niewiasty przy porodzie
klasnął w dłonie i zawołał:
— O, cóż za rzadki ptak! Co za unikat! Kapucyn umiejący czytać! Hej, braciszku, jakże się zowiesz?
— Brat Anioł, kapucyn niegodny — odrzekł mój nauczyciel.
Matka moja, w swym pokoju na górze usłyszawszy rozmowę, ciekawością zdjęta zeszła do sklepu. Ksiądz skłonił się familiarnie, lecz uprzejmie, i zwracając się do niej, rzekł:
— Doprawdy godne to podziwu, proszę pani: brat Anioł jest kapucynem, a umie czytać.
— Umie czytać nawet rozmaite pismo — odpowiedziała matka i zbliżywszy się do braciszka, po obrazku, przedstawiającym dziewicę męczenniczkę z kropidłem w ręku, poznała, że była tam właśnie wydrukowana modlitwa do świętej Małgorzaty.
— Tę modlitwę trudno bardzo odczytać — dodała — bo wyrazy są krótkie i zaledwie rozłączone od siebie. Na szczęście wystarcza, by w cierpieniu przyłożyć ją jak plaster do miejsca, gdzie najsilniej boli, a pomoże równie dobrze, a nawet lepiej niż przez odmawianie. Doświadczyłam tego, mój panie, przy urodzeniu tu obecnego syna mego, Kubusia.
— Niech pani dobrodziejka nie wątpi o tym — rzekł brat Anioł — modlitwa do świętej Małgorzaty jest niezawodna w wypadku takim, jaki pani właśnie wspomniała, pod warunkiem jednak, by nie odmawiać jałmużny kapucynom.
Przy tych słowach brat Anioł wychylił czarkę, którą matka nalała mu była po brzegi, zarzucił worek na plecy i podążył w stronę „Małego Bachusa”.
Ojciec mój podał ćwiartkę drobiu na stół, ksiądz wyjął z kieszeni kawał chleba, butelkę wina i nóż, którego miedziana rękojeść przedstawiała króla nieboszczyka jako cesarza rzymskiego na starożytnej kolumnie, i zabrał się do wieczerzy.
Ale zaledwie pierwszy kąsek poniósł do ust, zwrócił się do mego ojca i zażądał soli, zdziwiony tym, że nie od razu podano mu solniczkę.
— Tak — rzekł — czynili starożytni. Ofiarowywali oni sól na znak gościnności. Umieszczali też solniczki w świątyniach, na zastawie bogów.
Sól, barwy szarej, wisiała w drewnianym naczyniu przy kominie. Ojciec podał mu ją, a ksiądz, wziąwszy, ile mu było trzeba, rzekł:
— Starożytni uważali sól za konieczną przyprawę każdego posiłku i mieli ją w takim poszanowaniu, że przez metaforę nazywali solą zwroty dowcipne, którymi zdobili swe mowy.
— Ach — rzekł mój ojciec — w jakkolwiek wysokim poszanowaniu była sól w starożytności, myto dzisiejsze jeszcze ją w wyższej stawia cenie.
Matka, robiąc pończochę, przysłuchiwała się pilnie i, rada wtrącić słówko, rzekła:
— Musi sól być dobrą rzeczą, skoro ksiądz przy chrzcie świętym kładzie dziecku szczyptę jej na język. Jak mój Kubuś poczuł sól w ustach, skrzywił się; choć taki to był malec, a już coś rozumiał. Mówię, wielebny ojcze, o moim synu Jakubie, tu obecnym.
Ksiądz spojrzał na mnie i rzekł:
— Teraz to już duży chłopiec, skromność wypisana jest na jego twarzy i z uwagą czyta żywot świętej Małgorzaty.
— Ach — odrzekła matka — on czytuje też modlitwę od odmrożeń, modlitwę świętego Huberta, którą dał mu brat kapucyn, i historię o człowieku, którego to na Przedmieściu Świętego Marcelego kilku diabłów zjadło za to, że bluźnił świętemu imieniu Pańskiemu.
Ojciec mój spojrzał na mnie z zachwytem i szepnął księdzu do ucha, że dzięki wrodzonym mym zdolnościom nauczyć się mogę, czego tylko zechcę.
— Skoro tak jest — rzekł ksiądz — należy go kształcić w umiejętnościach pięknych, które są zaszczytem człowieka, pociechą życia i lekarstwem na wszelkie cierpienia, nie wyłączając cierpień miłosnych, jak zapewnia poeta Teokryt.
— Choć jestem tylko kucharzem — odparł mój ojciec — cenię naukę i chcę wierzyć, że, jak mówi wasza wielebność, jest ona lekarstwem na miłość; wątpię jednak, czy jest także skutecznym lekiem na głód.
— W tym razie nie jest może lekiem niezawodnym — odrzekł ksiądz — ale zawsze i tu przynosi ulgę na wzór kojącego, lecz niezupełnie skutecznego balsamu.
Gdy tak mówił, Kasia koronczarka, z czepkiem na bakier, ze zmiętą na piersiach chustką, ukazała się na progu; matka, spostrzegłszy ją, zmarszczyła brwi i spuściła trzy oczka ze swojej roboty włóczkowej.
— Panie Ménétrier — rzekła Kasia do ojca — chodź przemówić słówko do strażników; jeżeli tego nie uczynisz, na pewno wezmą braciszka Anioła do więzienia. Biedny braciszek zaszedł pod „Małego Bachusa” i wypił dwie czy trzy czarki wina, za które nie zapłacił, nie chcąc, jak mówi, wykroczyć przeciw regule świętego Franciszka. Najgorsza jednak sprawa w tym, że ujrzawszy mnie w altanie w towarzystwie, zbliżył się do mnie, by mnie nowej modlitwy nauczyć. Powiedziałam mu, że chwila niesposobna ku temu; mimo to stawał się natrętny, za co kulawy nożownik, będący ze mną, pociągnął go mocno za brodę. Wtedy brat Anioł rzucił się na nożownika; ten runął na ziemię wraz ze stołem i kuflami. Hałasem zwabiony gospodarz, widząc, że stół przewrócony, wino rozlane, a braciszek z nogą na głowie nożownika wywija młynka zydlem i bije na prawo i na lewo, zaklął siarczyście i pobiegł przywołać strażników. Panie Ménétrier! Niech pan idzie zaraz wybawić braciszka z rąk straży; to człowiek święty i w tej sprawie nie tak bardzo jest winien.
Mój ojciec zawsze rad był przysłużyć się Kasi, ale tym razem słowa jej odniosły skutek wręcz przeciwny, niż się po nich spodziewała. Ojciec sucho jej odrzekł, że w jego oczach nic nie usprawiedliwia postępku kapucyna i że życzy mu, by otrzymał zasłużoną pokutę o chlebie i wodzie w najczarniejszym lochu klasztoru, którego jest hańbą i wstydem.
Mówiąc, podniecał się:
— To pijak, rozpustnik, któremu codziennie daję dobre wino i smaczne kąski, a on chodzi do karczmy umizgać się do rozwiązłych dziewcząt, przekładających towarzystwo wędrownego nożownika i kapucyna nad znajomość z porządnymi cechowymi kupcami swej dzielnicy! Pfuj!
Tu zatrzymał się nagle w swym oburzeniu i ukradkiem spojrzał na matkę, która stojąc wsparta o schody, zawzięcie robiła pończochę.
Kasia, zdziwiona złym przyjęciem, odrzekła sucho:
— Więc nie chcesz pan dobrym słowem ułagodzić szynkarza i strażników?
— Jeżeli chcesz, mogę im powiedzieć, aby zabrali nożownika wraz z kapucynem.
— Przecież — rzekła, śmiejąc się — nożownik jest pańskim przyjacielem.
— Więcej twoim niż moim — z gniewem odrzucił ojciec. — Nędzarz, który ciągnie wózek, utykając.
— Co to, to prawda — zawołała — on istotnie utyka, utyka, tyka!
I wybiegła ze sklepu, śmiejąc się do rozpuku. Ojciec zwrócił się do księdza, który tymczasem nożem kość oskrobywał:
— Tak, jak mam zaszczyt zapewnić waszą wielebność: każdą lekcję czytania i pisania, którą ten kapucyn udziela memu dziecku, opłacam czarką wina i smacznym kąskiem zająca, królika, gęsi, pulardy lub kapłona. A to pijak jest i rozpustnik.
— Słusznie, niewątpliwie — odpowiedział ksiądz.
— Ale niech tylko ośmieli się pokazać na progu, wygnam, jak śmiecia wymiotę z domu.
— I dobrze uczynisz — rzekł ksiądz. — Ten kapucyn to osioł i syna twego uczył on raczej krzyku oślego niż mowy ludzkiej. Mądrze postąpisz, wrzucając do ognia ten oto żywot świętej Katarzyny i modlitwę przeciw odmrożeniom, i historię o wilkołaku, którymi ten mnich zatruwał umysł twego dziecka. Za takąż cenę jak brat Anioł sam kształcić go będę, nauczę go łaciny, greki a nawet francuszczyzny, którą Voiture i Balzac doprowadzili do doskonałości. Tak to przez podwójnie szczęśliwe a dziwne zrządzenie losu ten Kubuś Rożenek zostanie człowiekiem uczonym, a ja będę jadał codziennie.
— Zgoda na to — rzekł mój ojciec. — Barbaro, przynieś dwie czarki, żadna sprawa nie jest prawdziwie zawarta, dopóki obie strony nie wypiją na zgodę. Tu u mnie sobie wypijemy; ten nożownik i mnich taką we mnie wzbudzają odrazę, że w życiu noga moja nie postanie pod „Małym Bachusem”.
Ksiądz powstał i wsparłszy dłonie na poręczy krzesła, rzekł wolno i uroczyście:
— Przede wszystkim dziękuję Bogu, stwórcy i obrońcy stworzenia wszelkiego, że mnie przywiódł do tego domu, do tej przystani żywicielki. Sam On jedynie rządzi nami i winniśmy uznać palec jego we wszystkich sprawach ludzkich, choć często zbytnia to śmiałość i nieprzystojność nadto ściśle badać Jego drogi. Opatrzność, rozciągając się nad wszystkim, znajduje się też we wszelkich wydarzeniach najrozmaitszych; wydarzenia te ze względu na udział Boski cudowne są niewątpliwie, natomiast nieprzystojne i śmieszne są przez udział ludzki, a ten jedynie nam widomy. Toteż nie należy za kapucynami i dewotkami powtarzać, że Boga widzimy w każdym kocie na dachu. Chwalmy Pana, módlmy się, by mnie oświecił w nauczaniu tego dziecka, a co do reszty spuśćmy się na Jego świętą wolę, nie usiłując odgadnąć jej zawczasu.
I wzniósłszy kubek do góry, wychylił spory łyk wina.
— To wino — rzekł — wnosi w organizm ludzki ciepło łagodne i dobroczynne. Napój to godny, by go opiewano w Teos i w Temple przez książąt poetów bachicznych, przez Anakreonta i Chaulieu'go. Zwilżę nim usta mego młodego ucznia.
Podstawił mi kubek pod brodę i zawołał:
— Przybądźcie, pszczoły Akademii, przybądźcie melodyjnym tłumem, osiądźcie na Muzom odtąd poświęconych ustach ucznia mego, Jakuba Rożenka!
— O to prawda, księże dobrodzieju — rzekła matka moja — wino nęci pszczoły, zwłaszcza gdy jest słodkie. Ale po cóż pragnąć, by te złe owady siadły na wargach mego Kubusia, ich ukłucie przecież jest bardzo bolesne. Pewnego dnia, gdy jadłam brzoskwinię, pszczoła ukłuła mnie w język; znosiłam wówczas męki piekielne. Doznałam nieco ulgi dopiero, gdy brat Anioł, recytując modlitwę do świętego Kuźmy, włożył mi w usta grudkę ziemi zmieszaną ze śliną.
Ksiądz wytłumaczył matce, że mówił był o pszczołach w znaczeniu alegorycznym, a ojciec rzekł z wymówką:
— Barbaro, jesteś świętą i zacną niewiastą, ale zauważyłem wielekroć, że masz szkaradny zwyczaj wtrącać się niepotrzebnie, ni w pięć, ni w dziewięć, do rozmów poważnych.
— Być to może — powiedziała matka. — Ale gdybyś był zawsze szedł za moją radą, Leonardzie, dobrze byłbyś wyszedł na tym. Może nie znam się na rozmaitych rodzajach pszczół, ale wiem, jak zarządzać domem, i wiem, jaką przystojność winien zachować w obyczajach człowiek w latach, ojciec rodziny i chorąży swego zgromadzenia.
Mój ojciec podrapał się za uchem i nalał wina księdzu, który rzekł, wzdychając:
— Tak, tak, dziś nauka w królestwie francuskim nie jest tak ceniona, jak była niegdyś u upadłego już nawet ludu rzymskiego, gdy to retoryka na tron państwa wyniosła Eugeniusza. W dzisiejszym wieku nierzadko zdolnego człowieka znaleźć można na poddaszu, bez ognia i światła. Exemplum ut talpa. Na mnie macie przykład.
I zaczął opowieść swego życia, którą tu przytaczam, tak jak wyszła z ust jego. Były w tym opowiadaniu ustępy, których ze względu na mój młody wówczas wiek nie zrozumiałem, a zatem i niedobrze od razu zachowałem w pamięci; odważyłem się uzupełnić je według zwierzeń, które mi poczynił później, gdy już zaszczycał mnie swą przyjaźnią.
— Taki, jakim mnie widzicie — rzekł — a lepiej mówiąc, zupełnie inny, niż mnie widzicie, bo młody, smukły, z okiem żywym, z włosem kruczym, wykładałem w kolegium w Beauvais sztuki wyzwolone pod kierunkiem panów Dugué, Guérin, Coffin i Baffier. Odebrałem święcenia i marzyłem o zdobyciu sławy literackiej, ale kobieta zniweczyła me nadzieje. Nazywała się Nicola Pigoreau i na placu przed kolegium utrzymywała księgarnię pod „Złotą Biblią”. Zachodziłem tam i przerzucałem często książki, które otrzymywała z Holandii, oraz rzadkie edycje autorów, wydawane w dwu językach i zaopatrzone w przypiski, w warianty i w bardzo uczone komentarze. Byłem uprzejmy i miły, pani Pigoreau zauważyła to na moje nieszczęście; była niegdyś ładna i mogła podobać się jeszcze, oczy miała wymowne. I dnia pewnego Cyceron, Tytus Liwiusz, Platon, Arystoteles, Tukidydes, Polibiusz, Warron, Epiktet, Seneka, Boecjusz i Kasjodor, Homer, Ajschylos, Sofokles, Eurypides, Plaut i Terencjusz, Diodor Sycylijski i Dionizjusz z Halikarnasu, święty Jan Chryzostom i święty Bazyli, święty Hieronim i święty Augustyn, Erazm, Saumaise, Turnebus, Scaliger, święty Tomasz z Akwinu, święty Bonawentura, Bossuet wlokący za sobą Ferriego, Lenain, Godefroy, Mézeray, Mainbourg, Fabricius, ojciec Lelong, ojciec Pitou, wszyscy poeci, mówcy, historycy, wszyscy ojcowie, doktorzy, teologowie, humaniści, komentatorowie — wszyscy, od dołu do góry zalegający półki, byli świadkami naszych pocałunków.
— Nie mogłam ci się oprzeć — rzekła — nie myśl stąd źle o mnie.
Swą miłość wyrażała mi z zapałem niepojętym. Raz kazała mi przymierzyć żabot i mankiety koronkowe i widząc, że mi w nich bardzo do twarzy, nalegała, bym je zatrzymał. Nie chciałem, lecz widząc, że drażni ją moja odmowa, w której upatrywała obrazę dla swej miłości, przyjąłem jej podarek, by jej nie rozgniewać. Miałem u niej powodzenie aż do chwili, gdy mnie jakiś oficer zastąpił. Dotknęło mnie to mocno i w zapale zemsty oświadczyłem regensom kolegium, że nie bywam już pod „Złotą Biblią”, nie chcąc być świadkiem scen obrażających skromność młodego duchownego. Nie poszczęściło mi się z tą sztuczką: pani Pigoreau, dowiedziawszy się, jak względem niej postąpiłem, rozgłosiła, że ukradłem jej mankiety i żabot koronkowy. Te fałszywe oskarżenia doszły do uszu regensów, którzy kazali przetrząsnąć mą skrzynię i znaleźli w niej te dosyć cenne stroje. Wypędzono mnie, i tak to, jak niegdyś Hipolit i Bellerofon, doświadczyłem na sobie złości i chytrości kobiet. Znalazłem się na bruku z węzełkiem swym i spisanym wykładem krasomówstwa. Wielkie było prawdopodobieństwo, że z głodu umrzeć przyjdzie; toteż porzuciwszy płaszczyk duchowny, przedstawiłem się pewnemu magnatowi hugonocie, który przyjął mnie za sekretarza i dyktował mi różne przeciw religii pisma.
— Ach! Co do tego — zawołał mój ojciec — to źle ksiądz dobrodziej postąpiłeś. Uczciwy człowiek nie powinien przyłożyć ręki do takiej wstrętnej roboty. Ja, choć nie uczony, a rzemieślnik, znieść nie mogę tych heretyków.
— Masz rację, gospodarzu — odparł ksiądz — to był najgorszy czyn mego życia, czyn, którego najmocniej żałuję. Ale mój chlebodawca był kalwinem i pióra mego używał tylko przeciw luteranom i socynianom, których nienawidził. Mogę zapewnić, że z jego rozkazu obszedłem się z tymi heretykami ostrzej, niż to kiedykolwiek uczyniono w Sorbonie.
— Amen — rzekł mój ojciec — gdy wilki pożerają się wzajem, baranki pasą się w pokoju.
Ksiądz ciągnął dalej:
— Zresztą — rzekł — niedługo służyłem temu panu, który wyżej cenił listy Ulryka von Hutten niż mowy Demostenesa i u którego tylko wodę dawano do picia. Próbowałem następnie różnych zawodów, ale w żadnym dobrze mi się nie wiodło; byłem kolejno: kolporterem, aktorem, mnichem, lokajem. W końcu, przywdziawszy znów księżą pelerynkę, zostałem sekretarzem biskupa w Séez i układałem dlań katalog cennych rękopisów jego biblioteki. Ten katalog składa się z dwu tomów in folio, tomy te, w czerwony safian oprawne, ze złoconymi brzegami, z herbem biskupa, mieszczą się w jego zbiorach. Śmiem twierdzić, że jest to dobrze wykonana praca.
I zależałoby tylko ode mnie, by w ciszy i spokoju przeżyć wiek swój u boku jego ekscelencji, ale — pokochałem pokojówkę pani starościny. Nie potępiajcie mnie państwo zbyt surowo. Była to brunetka, pełna, żywa, świeża; święty byłby ją pokochał. Pewnego dnia wzięła dyliżans i pojechała szukać szczęścia w Paryżu; podążyłem za nią, ale jej sprawy poszły w stolicy znacznie pomyślniej niż moje.
Wstąpiłem za jej poleceniem na dwór tancerki w operze, pani de Saint-Ernest, która znając me talenty, poleciła mi napisać według jej wskazówek pamflet przeciw pannie Davilliers, do której miała urazę. Byłem dobrym sekretarzem i doprawdy zasłużyłem na te pięćdziesiąt dukatów, które mi dać przyrzekła. Książkę, ozdobioną alegorycznym nagłówkiem, wydrukowano w Amsterdamie u Marka Michała Reya. Panna Davilliers otrzymała do rąk pierwszy egzemplarz, w chwili gdy wyjść miała na scenę, by odśpiewać wielką arię Armidy. Ze złości głos jej drżał i ochrypł, śpiewała fałszywie — wygwizdano ją. Po skończonej roli, jeszcze w krynolinie i peruce, pobiegła do intendenta, który miał powody niczego jej nie odmawiać; ze łzami rzuciła mu się do nóg, żądając zemsty.
Dowiedziano się wkrótce, że cios padł z ręki pani de Saint-Ernest. Badana, napierana, zastraszona, wydała moje autorstwo, za co osadzono mnie w Bastylii. Przebyłem tam lat cztery, pocieszając się czytaniem dzieł Boecjusza i Kasjodora.
Teraz w budce na cmentarzu Świętych Niewiniątek jestem pisarzem publicznym i zakochanym pokojówkom użyczam tego pióra, które winno było raczej kreślić życiorysy znakomitych mężów rzymskich i komentować pisma uczonych ojców Kościoła. Biorę dwa szelągi za list miłosny; z takiego to rzemiosła umieram raczej, niźli żyję. Znoszę ten los, pomny na to, że Epiktet był niewolnikiem, a Pyrron ogrodnikiem.
Przed chwilą, niespodzianym trafem, za anonim dostałem dukata; nie jadłem był od dwóch dni, toteż niezwłocznie począłem szukać jakiejś gospody; spostrzegłem z ulicy twój barwny szyld, ogień twego komina wesoło połyskujący na szybach; poczułem na progu rozkoszną woń smacznego jedzenia i wszedłem. Tak więc, gospodarzu kochany, znasz teraz cały mój żywot.
— Widzę, że jest to żywot zacnego człowieka — rzekł mój ojciec — i że oprócz sprawki z hugonotem nie ma mu nic do zarzucenia. Dłonią w dłoń! Bądźmy przyjaciółmi. Jak się nazywacie, księże dobrodzieju?
— Hieronim Coignard, doktor teologii, licencjat sztuk wyzwolonych.
Słusznie mówił ksiądz Hieronim Coignard, że cudowny w sprawach ludzkich jest związek przyczyn i skutków. Zastanawiając się nad dziwnymi przypadkami i zdarzeniami naszego życia, musimy przyznać, że we wszechdoskonałości Boskiej nie brak dowcipu, fantazji i talentu komicznego i że Bóg w tworzeniu zagmatwań życiowych celuje tak samo jak we wszystkim innym. Gdyby, tak jak natchnął Mojżesza, Dawida i proroków, raczył natchnąć pana Le Sage i jarmarcznych poetów, podyktowałby im najucieszniejsze sztuki marionetek. Bo oto na przykład ja zostałem łacinnikiem dlatego, że brata Anioła przychwyciła straż, a władza duchowna wsadziła go do więzienia za pobicie jakiegoś nożownika w altanie pod „Małym Bachusem”. Imci Pan Hieronim Coignard dotrzymał obietnicy, udzielał mi swych lekcji; uważał łaskawie, że jestem posłuszny i bystry, i z przyjemnością uczył mnie literatury starożytnej. W lat kilka wykierował mnie na wcale dobrego łacinnika.
Pamięci jego zachowam wdzięczność dozgonną i każdy łatwo pojmie, ile mu jestem winien, gdy powiem, że kształcąc mój umysł, niczego nie zaniedbał, aby zarazem wykształcić duszę i serce. Przytaczał mi Maksymy Epikteta, Homilie świętego Bazylego i Pocieszenia Boecjusza. Pięknymi cytatami wtajemniczał mnie w filozofię stoików, ale wykazywał całą jej wzniosłość po to tylko, by tym lepiej upokorzyć ją przed wyższością filozofii chrześcijańskiej. Był on subtelnym teologiem i dobrym katolikiem. Wiara jego pozostała niewzruszona na szczątkach jego najdroższych złudzeń i najbardziej usprawiedliwionych nadziei. Jego słabostki, błędy, grzechy, których nie starał się ukryć lub upiększyć, nie zachwiały wcale jego ufności w dobroć Boską. By znać go dobrze, należy wiedzieć, że o zbawienie wiekuiste dbał starannie nawet w okolicznościach takich, w których najmniej, zda się, mógł był o to się troszczyć. Wszczepił mi zasady rozumnej pobożności, starał się także zjednać mnie dla cnoty i za pomocą przykładów, czerpanych z życia Zenona, chciał uczynić ją dla mnie rzeczą codzienną i powszednią.
By mi dać poznać niebezpieczeństwa życia rozwiązłego, czerpał argumenty z źródeł bliższych, zwierzając się przede mną, jak to niegdyś zbytnie zamiłowanie do kobiet i wina pozbawiło go zaszczytu wykładać z katedry w kolegium w birecie i todze.
Do jego zalet niezwykłych należy dodać jeszcze stałość i wytrwałość; lekcje swoje dawał z sumiennością, jakiej trudno było spodziewać się od człowieka, który tak jak on oddany był na pastwę zdarzeń koczowniczego życia i którego ciągle unosił wir losów niepewnych, bardziej godnych urwisa niż doktora teologii. Gorliwość jego wynikała z dobroci, a także z upodobania do miłej ulicy św. Jakuba, gdzie mógł zaspokoić pragnienia swego ciała zarówno jak i umysłu. Gdy przy obfitym i smacznym posiłku, udzielił mi już swych nieocenionych nauk, wstępował pod „Małego Bachusa” i pod „Obraz Świętej Katarzyny” — na tej to małej przestrzeni, która była dlań rajem, znajdował wszystko, co lubił: dobre wino i książki.
Bywał on częstym gościem u księgarza pana Blaizota, który przyjmował go uprzejmie, choć tylko przewracał mu książki, nie kupując żadnej. I miło było patrzeć na mego drogiego mistrza, jak siedział w głębi sklepu, z nosem wetkniętym w małe, świeżo przybyłe z Holandii edycje, i od czasu do czasu znad książek unosił głowę, aby ze swą bogatą i pogodną erudycją dyskutować o czym właśnie wypadło, czy to o planach monarchii powszechnej, które przypisywano zmarłemu królowi, czy to znów na przykład o miłostkach artystek z bankierami. Pan Blaizot, mały, szczupły staruszek w brązowym fraku i szarych wełnianych pończochach, nigdy nie miał dosyć jego dyskursów. Pan Blaizot budził we mnie podziw wielki; nie wystawiałem sobie piękniejszego zajęcia na świecie, jak sprzedawać książki pod „Obrazem Świętej Katarzyny”.
Dla jednego jeszcze wspomnienia urok tajemniczy miała dla mnie księgarnia pana Blaizot. Tam to kiedyś, gdym był jeszcze bardzo młody, oglądałem po raz pierwszy nagą kobietę; widzę ją jeszcze. Była to postać Ewy w jakiejś ilustrowanej Biblii. Miała duży brzuch i trochę przykrótkie nogi; na tle niby krajobrazu holenderskiego rozmawiała z wężem. Właściciel tego obrazka wzbudzał we mnie poszanowanie, które zachowałem był i później, gdy dzięki księdzu Coignardowi nabrałem już wielkiego zamiłowania do książek.
Mając lat szesnaście, umiałem dosyć łaciny i trochę greki; mój zacny mistrz rzekł wówczas do mego ojca:
— Czy nie uważasz wasze, że nieprzystojnie jest zostawiać młodego cycerończyka w stroju kuchcika?
— Nie pomyślałem o tym — odpowiedział mój ojciec.
— To prawda — rzekła matka moja — należałoby sprawić naszemu synowi kurtkę sukienną. Jest przystojny, wykształcony, ma dobre wzięcie, potrafi godnie znaleźć się w tym stroju.
Ojciec zamyślił się chwilę i zapytał wreszcie, czy stosowna to będzie rzecz, by kucharz nosił ubiór sukienny; ksiądz Coignard wytłumaczył mu, że skoro obecnie już stałem się wychowańcem Muz, nigdy nie zostanę już kucharzem i że niedaleką jest chwila, w której i mnie przypadnie pelerynka.
Ojciec mój westchnął na myśl, że już nie ja będę po nim chorążym w zgromadzeniu kucharzy paryskich, a zaś matka moja rozpromieniła się z radości i dumy, że syn jej będzie osobą duchowną.
Moja kurtka sukienna miała na mnie ten przede wszystkim wpływ, że nabrałem pewności siebie i postanowiłem wyrobić sobie o kobietach pojęcie dokładniejsze niż to, które miałem dawniej dzięki Ewie pana Blaizot. W tym celu przyszła mi zaraz na myśl Joasia harfiarka i Kasia koronczarka; widywałem je dwadzieścia razy na dzień, jak przechodziły mimo okien, a podczas deszczu, unosząc spodnie i skacząc z kamienia na kamień, pokazywały drobne stopy i zgrabne, cienkie w kostkach łydki.
Joasia była nie tak ładna jak Kasia, była też starsza i gorzej się ubierała. Była rodem z Sabaudii i nosiła, zwyczajem swego kraju, na głowie chusteczkę w kratki; miała ona jednak tę zaletę, że nie robiła ceregieli i nim mówić zacząłeś, rozumiała, czego chcesz od niej. Takie postępowanie przypadało doskonale do mej nieśmiałości. Pewnego wieczora, na jednej z kamiennych ławek zdobiących portyk kościoła Świętego Benedykta, nauczyła mnie tego, czego nie znałem dotąd, a co ona znała już dawno. Nie byłem jej jednak tak wdzięczny, jakbym był powinien, i marzyłem tylko o tym, by z innymi, ładniejszymi, skorzystać z wiedzy, którą mi wszczepiła. Na moje usprawiedliwienie dodać muszę, że Joasia harfiarka nie większą niźli ja wagę do swego nauczycielstwa przywiązywała i że swych lekcji nie żałowała wszystkim łobuzom dzielnicy.
Kasia była powściągliwsza w obejściu, bałem się też jej i nie śmiałem jej powiedzieć, jak dla mnie jest piękna; jeszcze bardziej mieszało mnie to, że kpiła ze mnie i dokuczała mi przy lada sposobności. Śmiała się ze mnie, że mi się jeszcze wąs nie sypnął; a ja na to piekłem raki i rad byłbym skryć się pod ziemię, gdym ją spotykał. Przybierałem więc umyślnie smutną i ponurą minę, udawałem, że nią gardzę, ale była zbyt ładna, by ta pogarda mogła być szczera.
W noc ową, w noc Trzech Króli, a w dziewiętnastą rocznicę moich urodzin, podczas gdy deszcz zmieszany z śniegiem prószył z nieba i wilgocią przenikał do kości, a mroźny wiatr targał skrzypiącym szyldem „Królowej Gęsiej Nóżki” — na ognisku naszym przy jasnym płomieniu piekła się tłusta gęś, a my: pan Hieronim Coignard, ojciec i ja, siedzieliśmy już za stołem, białym obrusem nakrytym, z dymiącą wazą zupy pośrodku. Matka, swoim zwyczajem, stała za krzesłem pana domu, gotowa na jego usługi. Ojciec nalał właśnie talerz zupy księdzu, gdy drzwi skrzypnęły i na progu stanął brat Anioł, bardzo blady, z czerwonym nosem i z brodą ociekającą od deszczu. Ojciec mój ze zdziwienia podniósł łyżkę aż do zakopconych belek powały. Zdziwienie to było bardzo naturalne. Brat Anioł, który za pierwszym razem, po pobiciu kulawego nożownika, zniknął był na sześć miesięcy, tym razem przepadł bez wieści przez dwa lata. Wyruszył był na wiosnę z osłem objuczonym relikwiami, a co gorsza zabrał ze sobą Kasię, ubraną w suknie zakonne. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, ale przebąkiwano pod „Małym Bachusem”, że braciszek i siostra pomiędzy Tours a Orleanem mieli z oficjałem coś do czynienia. Prócz tego zaś wikary od Świętego Benedykta krzyczał na całe gardło, że ten wisielec kapucyn skradł mu osła.
— Co?! — zawołał mój ojciec. — Ten łajdak nie siedzi w kajdanach?! Nie ma już sprawiedliwości w królestwie naszym.
Lecz brat Anioł odmawiał Benedicite i robił znak krzyża nad wazą.
— Hola! — zawołał mój ojciec. — Dosyć tych min, piękny mnichu! Wyznaj, że z tych dwóch lat, w których nie widziano w parafii twej twarzy belzebubiej, przynajmniej rok przebyłeś w klasztorze w więzieniu. Ulica Świętego Jakuba zyskała na tym, była porządniejsza, cała dzielnica stała się bardziej godna szacunku. Patrzcie, co za piękny Olibrius, który uprowadza na lasy i łąki osła bliźniego swego i dziewkę wszystkich!
— Zapewne — odparł brat Anioł, spuściwszy oczy i wsunąwszy ręce w rękawy habitu — zapewne, mości Leonardzie, mówisz o Katarzynie, którą szczęśliwie udało mi się nawrócić i nakłonić do cnotliwszego życia tak dalece, że zapragnęła towarzyszyć mnie i moim relikwiom i odbyć ze mną piękne pielgrzymki, mianowicie pielgrzymkę do Najświętszej Panny Czarnej z Chartres. Przystałem na to pod warunkiem, że przywdzieje szaty zakonne, co też bez szemrania uczyniła.
— Milcz — odpowiedział mój ojciec. — Jesteś rozpustnik, nie masz szacunku dla twej sukni zakonnej. Wracaj tam, skądeś tu przyszedł, a na ulicy zobacz tam z łaski swej, czy Królowa Gęsia Nóżka nie odmroziła czasem nosa.
Ale matka moja skinęła na braciszka, by usiadł pod okapem komina, co też ten powolnie uczynił.
— Trzeba wiele wybaczyć kapucynom — rzekł ksiądz — bo grzeszą oni bez złej myśli.
Ale i księdza Coignarda ojciec poprosił, by już nie mówił o tym plemieniu, na którego samo imię krew się w nim burzy.
— Mości Leonardzie — rzekł ksiądz — filozofia uczy nas pobłażania. Co do mnie, chętnie rozgrzeszam oszustów, nicponiów i wszelkiego rodzaju nędzarzy; nie mam zaś urazy nawet do ludzi porządnych, chociaż ich tryb postępowania świadczy o wielkiej arogancji. I gdybyś jak ja, mości Leonardzie, przebywał był w towarzystwie ludzi szanownych, przekonałbyś się, że nie są warci więcej od innych, a natomiast obcowanie z nimi jest nieraz daleko mniej przyjemne. Siadywałem za trzecim stołem u biskupa z Séez i dwaj słudzy czarno odziani: Przymus i Nuda, nieodstępni byli przy mym boku.
— Trzeba przyznać — rzekła matka — że lokaje jego ekscelencji księdza biskupa dziwne mieli imiona. Czemuś nie dał im innych, więcej w użyciu będących imion na przykład Champagne, Olivius, Frontin?
Ksiądz ciągnął dalej:
— Co prawda, są osoby, łatwo umiejące się zastosować do niewygód połączonych z obcowaniem z wielkimi tego świata. Przy drugim stole biskupa z Séez był bardzo uprzejmy kanonik, który do ostatniej chwili swego życia pozostał na stopie ceremonialnej. Dowiedziawszy się, że kanonik ów jest bardzo chory, ksiądz biskup odwiedził go i zastał konającego: „Niestety — rzecze kanonik — przepraszam waszą eminencję, że muszę umrzeć w jej obecności!” „Nic, to nic! Nie przeszkadzaj sobie” — odparł jego eminencja dobrotliwie.
W tej chwili matka wniosła pieczeń i postawiła ją przed ojcem z gestem tak pełnym godnego przejęcia się swym obowiązkiem, że ojciec, wzruszony, głośno, choć z pełnymi ustami, zawołał:
— Barbaro, jesteś świętą i zacną niewiastą!
— Istotnie — rzekł mój kochany mistrz — panią porównać można z cnotliwymi niewiastami z Pisma: oto małżonka podług przykazań Boskich.
— Dzięki Bogu — rzekła moja matka — nie zdradziłam nigdy wiary, którą zaprzysięgłam Leonardowi Ménétrier, mojemu mężowi, i spodziewam się, że teraz, gdy już najtrudniejszy czas minął, pozostanę mu wierna aż do śmierci. Pragnęłabym, by on tak samo dochowywał mi wiary, jak ja to czynię.
— Od pierwszego spojrzenia — rzekł ksiądz — widziałem, że jesteś pani uczciwą kobietą, bo przy pani doświadczałem spokoju, który nie miał w sobie nic ziemskiego.
Matka moja była osobą prostą, lecz niegłupią; zrozumiała też dobrze, co miał ksiądz na myśli, i odrzekła, że przed dwudziestoma laty, zanim ogień z komina i dym z półmisków uszkodziły jej urodę, byłby ją widział zupełnie inną. A że była trochę dotknięta, dodała, że i teraz jeszcze niejednemu podobać się może, bo piekarz z Auneau zawsze częstuje ją ciastkami, ilekroć przechodzi przez jego piekarnię; zresztą najbrzydsza nawet, dziewczyna czy mężatka, potrafi robić źle, gdy zechce.
— Moja kobiecina ma rację — rzekł ojciec. — Przypominam sobie, gdym był czeladnikiem u kucharza pod „Królewską Gęsią”, obok bramy Świętego Dionizego, pryncypał mój, wówczas chorąży zgromadzenia, jak dziś ja nim jestem, mawiał do mnie: „Już ja tam rogów mieć nie będę, żona moja za brzydka na to”. Te jego słowa zagrzały mnie, by zrobić to, co mu się wydawało tak niemożliwe. Pewnego rana, gdy wyjechał do La Vallée, udało mi się to za pierwszą próbą. Miał on rację; ta kobieta była istotnie bardzo brzydka, ale była dowcipna i wdzięczna.
Na to opowiadanie matka moja rozgniewała się na dobre i oświadczyła, że takich rzeczy ojciec rodziny wobec żony i syna opowiadać nie powinien, jeżeli chce szacunek ich zachować.
Ksiądz Hieronim Coignard, widząc, jak się aż zaczerwieniła ze złości, w dobrej myśli zręcznie odwrócił rozmowę. Zwracając się nagle do brata Anioła, który z dłońmi w rękawach pokornie siedział u ogniska, rzekł:
— Braciszku — rzekł — co to za relikwie woziłeś na grzbiecie osła ze stajni drugiego wikarego, w towarzystwie siostry Katarzyny? Czy czasem nie własne spodnie dawałeś do ucałowania dewotkom, jak pewien franciszkanin, którego przygody opisał Henry Estienne?
— Ach, księże dobrodzieju — odrzekł brat Anioł z miną męczennika cierpiącego za prawdę — nie były to moje spodnie, lecz stopa świętego Eustachego.
— Gdyby to nie było grzechem, byłbym przysiągł na to — rzekł ksiądz, wywijając udem kaczki. — Ci kapucyni wynajdują świętych, o których uczeni autorowie znawcy historii kościelnej nie słyszeli nigdy. Ani Tillemont, ani Fleury nie wspominają o świętym Eustachym; bardzo niesłusznie wzniesiono w Paryżu kościół pod wezwaniem Świętego Eustachego, gdy jeszcze tylu świętych, uznanych przez poważnych autorów, dotąd na ten zaszczyt czeka. Żywot tego Eustachego jest stekiem śmiesznych baśni, tak samo jak życie świętej Katarzyny, która istniała jedynie w wyobraźni marnego bizantyjskiego mnicha. Nie chcę jednak zbytnio napadać na świętą Katarzynę, bo jest ona patronką pisarzy i znajduje się na szyldzie sklepu pana Blaizota, a sklep ten to miejsce najrozkoszniejsze na świecie.
— Miałem też — spokojnie ciągnął dalej braciszek — żebro świętej Marii Egipcjanki.
— O co do tej, to uważam ją za bardzo świętą — rzekł ksiądz, ciskając ogryzioną kość w kąt pokoju. — Dała ona w życiu swym piękny przykład pokory. Wie pani — dodał, dotykając rękawa mojej matki — że święta Maria Egipcjanka w pielgrzymce do grobu Pańskiego napotkała głęboką rzekę, a nie mając pieniędzy na opłacenie przewozu, oddała przewoźnikom ciało swe jako zapłatę. Cóż waćpani na to?
Matka moja nie dowierzała najpierw całej tej historii, ale gdy ją zapewniono, że wydrukowano to w książkach i odmalowano na jednym z witraży w kościele w La Jussienne, uwierzyła wreszcie.
— Sądzę — rzekła — że trzeba być tak świętą jak ona była, by móc tak postąpić bez grzechu. Toteż nie odważyłabym się na to.