Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna, trzydziestoletnia doktorantka, pochodzi z zamożnej rodziny. Jest piękna, wykształcona i… samotna. Ma dwóch serdecznych przyjaciół: geja Przemka, dobrze prosperującego przedsiębiorcę, marzącego podobnie jak ona o szczęśliwym i trwałym związku. Drugim jest ksiądz, Wiktor Borkowski, który poświęcił się działalności misyjnej w Brazylii. Ale w życiu Anny pojawia się Marcin. Wiąże ich wspólnota dusz, łączy fantastyczny seks. Tylko że on zapomina jej powiedzieć, że jest żonaty. Co rozegra się w tym nietypowym trójkącie? Jak postąpią bohaterowie? Moralnie czy nagannie? W zgodzie z cudzymi oczekiwaniami czy ze sobą? Co wybiorą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Dziwka. Nie, nigdy nie płacono jej za ciało. Anna jest zwykłą dziewczyną. Wychowała się w jednym z podwarszawskich miasteczek w dobrze sytuowanej rodzinie. Uwielbia truskawki, popija je szampanem. Nie lubi wstawać rano. Kocha za to taniec w deszczu, do utraty tchu wiruje wtedy z rozpostartymi ramionami. I śmieje się. Wszyscy znają ten śmiech. Ma dziwne przyzwyczajenia. Ale o tym potem…
Marcin dorastał w małej miejscowości pod Grójcem. Trauma z dzieciństwa zaważyła na jego dorosłym życiu. Matka w obawie przed tym, by syn nie powielał błędów ojca, nigdy o nim nie wspominała. Sama jednak też nie potrafiła natchnąć Marcina siłą, wiarą w siebie i sprytem, który powinien cechować każdego mężczyznę mającego w przyszłości zaopiekować się jakąś zagubioną kobietą.
Jak to zwykle w życiu bywa, drogi ludzi przecinają się, splatają, wiążą… Czasem są to więzy trwałe, na całe życie. Czasem jednak, tak bywa częściej, splecione są one ze zbyt taniego materiału, utkanego w pośpiechu. A czy można liczyć na to, że przejdą próbę czasu, skoro ludziom wciąż brakuje wiary i nadziei, a przede wszystkim chęci do żmudnej pracy nad końcowym efektem dzieła?
Matka od dzieciństwa wpajała Ani, że dobry człowiek u boku to dla każdej kobiety cel sam w sobie.
– Mężczyzna nie musi być przystojny, niech będzie wielkoduszny, ciepły. Niech wraca po pracy do domu, opiekuje się dziećmi – zwykła mawiać, gdy córka przyprowadzała kolejnego przystojniaka, który poza tradycyjnym powitaniem nie umiał wykrzesać z siebie niczego więcej.
Anna jednak, jak każda młoda kobieta, żyła nadzieją na wielką miłość. Nadzieja ta z wiekiem słabła, stawała się bezsilna jak stara panna, której pozostały już tylko wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. Trwało to do momentu, aż skończyła trzydzieści lat. Październik miał odmienić życie Anny i, jak się później okazało, odmienił.
W poniedziałek Anna obudziła się za późno. Kolejna impreza z piątku na niedzielę coraz dotkliwiej uświadamiała jej, że czas dorosnąć. Po weekendzie przeważnie bolała ją głowa i miała kaca moralnego.
– Cholera! – przeklęła w duchu, bo była pewna, że nie zdąży. Wzięła szybki prysznic, wrzuciła na siebie jedwabną koszulę, dżinsy i zbiegła po schodach do garażu. Nie bez powodu zwykło się mawiać, że nieszczęścia chodzą parami. Jej oczom ukazał się samochód, jednak nieco odmieniony. Przednią maskę zdobiła zrobiona gwoździem rysa w kształcie litery „Z”.
Jakiś pieprzony Zorro! – pomyślała sobie i zamiast do pracy pojechała na policję. Tam jednak tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nie należy walczyć ze stereotypami, bo w gruncie rzeczy mają one wiele wspólnego z prawdą. Zła wróciła do domu. Po drodze wstąpiła jeszcze do supermarketu, bo wiedziała, że najlepszym sposobem, żeby dotrwać do końca tego feralnego dnia, będzie filiżanka gorącej czekolady popijana w towarzystwie Leonarda Cohena. Zapadając się w nowym fotelu, marzyła o choć jednym dniu wolnym od życia. Z marzeń wyrwał ją dzwonek do drzwi, który już od jakiegoś czasu obiecywała sobie wymienić. Jego dobijający dźwięk powtórzył się jeszcze dwa razy, zanim zdecydowała się otworzyć.
– Dzień dobry! Przepraszam za najście, ale kolega, który zresztą jest pani sąsiadem, powiedział mi, że porysowano pani samochód. Pozwoliłem sobie przyjść, bo spotkało mnie dziś to samo i chciałem zapytać, co zamierza pani z tym zrobić?
– Mogę jedynie połączyć się z panem w bólu – zaśmiała się, bo rozbawił ją poważny ton współtowarzysza niedoli.
Od tej pory często na siebie wpadali i przez chwilę rozmawiali. Ich spotkania, które z początku wydawały się zwykłymi zbiegami okoliczności, zaczęły Annę zastanawiać. Jej zdziwienie osiągnęło apogeum, kiedy pewnego dnia Bartek, sąsiad zza ściany, przekazał jej pozdrowienia od Marcina, którego poznała dzięki „Zorro”. Nie przywiązała jednak do tego szczególnej wagi, gdyż w ciągu trzech lat zdążyła się już zorientować, że Bartek należy do tej grupy osób, które zwykły żyć życiem innych ludzi i wiele czasu poświęcały na plotki, intrygi oraz wsadzanie nosa w nie swoje sprawy. Tymczasem dwa dni później okazało się, że pozdrowienia były jak najbardziej prawdziwe.
– Nie, mamo, dziś nie przyjadę, bo mam jeszcze stos klasówek do sprawdzenia, a sama wiesz, która jest już godzina – Anna rozmawiała przez zestaw głośnomówiący i jednocześnie starała się zaparkować auto między dwoma słupami. Jej podzielna uwaga nie zawiodła i tym razem. Gdy tylko Anna wjechała do garażu, dostrzegła znajomą postać pana Marcina, który udawał, że robi coś przy samochodzie, a tak naprawdę pilnie się jej przyglądał.
– Chciałem pomóc, ale nie byłem pewien, czy sobie pani życzy – zagadnął, gdy próbowała poskładać rozsypane podczas jazdy wypracowania uczniów.
– A, dziękuję bardzo. Z samochodem sobie radzę, zresztą ze wszystkim innym też.
Anna odwróciła się i od niechcenia zerknęła na Marcina. Ich oczy jednak się spotkały. Dostrzegła w nich jakiś smutek skrywany pod promiennym uśmiechem. Spojrzała na jego białe zęby, które stanowiły kontrast ze śniadą cerą i kruczoczarnymi włosami. Stał wyprostowany, z podniesioną głową. Doskonale wyrzeźbiona sylwetka sprawiała, że Anna nie mogła oderwać od niego wzroku. Robił wrażenie silnego i pewnego siebie. Był taki, o jakim od lat marzyła, gdy wieczorami kładła się spać, gdy godzinami samotnie wędrowała po lesie. Ten wyśniony, jedyny miał – jak w bajce – przyjechać na białym koniu, rzucić się jej do stóp i, całując brzeg jej sukni, ofiarować jej swoje ramię. Wielokrotnie wyobrażała sobie chwilę, kiedy spotka swojego rycerza, wielbiciela. W jej marzeniach był mitycznym bohaterem, który ratuje ją z opresji, wynosi z pożaru, schodzi po nią w przepaść. Nie myślała jednak, do głowy jej nie przyszło, że spotka go w garażu, odmitologizowanego, z lewarkiem w ręku.
– Skoro już się spotkaliśmy, to może mógłbym mieć do sąsiadki prośbę? – pytanie Marcina wyrwało Annę z transu.
– Słucham? Nie, dziękuję. Jak pan widzi, poradziłam sobie sama.
– Chyba mnie pani nie zrozumiała – kontynuował Marcin, niezrażony chwilowym rozkojarzeniem Anny. – Chciałem zapytać, czy byłoby wielkim nietaktem, gdybym zaproponował pani przejście na ty? W końcu tyle nas już łączy… – skwitował z rozbrajającym uśmiechem.
– A, tak, oczywiście, Ania jestem, Anna Darczyńska.
– Marcin Maliński, miło mi. To teraz nie odmówisz mi chyba, Aniu, gdy zaproszę cię do Wedla na czekoladę? To takie idealne miejsce, żeby ustalić plan odwetu na wandalach, którzy śmieli podnieść rękę na nasze samochody.
Anna poczuła, że jeśli za chwilę nie odmówi i nie ucieknie, to wyjdzie na łatwą pannę, która daje się podrywać pierwszemu lepszemu facetowi w garażu. A jednak nie zrobiła tego. Nie odwróciła się na pięcie, nie skierowała kroków w stronę windy, lecz bezwolnie, jak naiwna siksa, podyktowała Marcinowi numer telefonu.
– A teraz muszę już lecieć. Zadzwoń, coś wymyślimy w sprawie tego odwetu – odpowiedziała i pożegnała się.
– Trafiony, zatopiony! – śmiał się Marcin, gdy opowiadał Bartkowi o spotkaniu w garażu. – Mówię ci, niesamowita babka! – entuzjazmował się coraz bardziej. – Chłopie, nawet nie wiesz, jak walczyłem ze sobą, żeby… A zresztą…
– Żeby co? Żeby nie rzucić jej na maskę tego jej czerwonego cacka? – zaczepnie wtrącił Bartek.
– A żebyś wiedział, że tak! – odpowiedział Marcin, wypuszczając powietrze z płuc.
– To lepiej se wytrzep ze dwa razy przed tą czekoladą, bo pomyśli, że jakiś narwany jesteś.
– Idź, frajerze – zachichotał Marcin i zapalił papierosa.
– Ty lepiej uważaj, bo z nauczycielką tak łatwo ci nie pójdzie.
– Z nauczycielką? Ania pracuje w szkole? – zdziwił się Marcin. – W życiu bym nie pomyślał, że taka laska…
– No chyba cię to nie martwi? Każdy uczniak chciałby przelecieć taką nauczycielkę – odparował Bartek, naśladując ruchy frykcyjne.
– Pewnie trudno będzie zrozumieć to takiemu imbecylowi jak ty, ale ja chciałbym ją po prostu poznać, dowiedzieć się o niej czegoś.
– Całuję rączki, madame, padam do nóżek – Bartek nie mógł ukryć rozbawienia. – Tylko się nie zakochaj, bo na zdrowie ci to nie wyjdzie. Każda na początku to poetycka, zwiewna istotka, a potem budzisz się obok jakiegoś potwora z wałkami na głowie. Dobrze, jak możesz wyjść i zgasić za sobą światło, ale częściej okazuje się, że to monstrum to twoja żona, a ty musisz na nią harować, bo ona nie została stworzona do pracy. Ty się lepiej dobrze zastanów, zanim zrobisz jakieś głupstwo.
– Bartek, kurwa, przestań pierdolić, bo wyjdę.
– Idź, chłopie, leć do niej, tylko nie przybiegaj później do mnie z kwikiem.
Anna siedziała przed telewizorem. Zdążyła już powkładać brudne naczynia do zmywarki i zaparzyć kawę w ekspresie. Miała sześćdziesięciometrowe mieszkanie, wyposażone w sprzęt i meble z najwyższej półki. Znajomi odwiedzający jej lokum byli pod wrażeniem. Zapewne zastanawiali się, skąd nauczycielka wzięła pieniądze na to wszystko, ale nikt nie ośmielił się zapytać. Anna jednak ostatnio nie potrafiła się tym cieszyć. W dniu, w którym skończyła trzydzieści lat, uświadomiła sobie, że czas przecieka jej przez palce. Mozart czy Bach stworzyli pierwsze kompozycje w wieku siedmiu lat. Wojaczek żył zaledwie dwadzieścia sześć, ale był na tyle płodnym artystą, że pozostawił po sobie cztery tomy wierszy. A jej życie? Było egzystencjalną pustką, rolą odgrywaną w pośpiechu, przedstawieniem na użytek rodziny, znajomych, mężczyzn, których nie chce dziś znać. Nie dokonała niczego, z czego mogłaby być dumna.
Bezrefleksyjnie gapiła się w ekran telewizora. Właśnie emitowano reportaż o syzyfowej pracy władz komunistycznych pragnących przeszkodzić w przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Anna znała te czasy z opowieści rodziców, którzy w czasie stanu wojennego byli czynnymi działaczami opozycji. Matka z ojcem do dziś z dumą opowiadali o epizodzie z udziałem małej wówczas Ani.
Był grudzień. Przewozili maluchem dary dla internowanych. Już mieli skręcać w ulicę Piwną, gdy zza rogu wyłonił się mundurowy z lizakiem w ręku. Z opresji wyratowała ich córka, która z rozbrajającym uśmiechem zapytała służbistę, czy jest prawdziwym milicjantem.
Anna czuła coraz większe rozdrażnienie, była zła na siebie, na swoje dotychczasowe życie, które z dnia na dzień stawało się jałowe. Okłamywała sama siebie, dobrze o tym wiedziała, ale przed światem nie chciała się do tego przyznać, nie mogła. Bała się, że inni ją przejrzą. Nie mogła pozwolić sobie na to, żeby ktoś poznał prawdę. A prawda była taka, że była słaba, miała dość samotności, nie radziła sobie z nią. Każdego wieczoru płakała w poduszkę, żeby rankiem zrobić nienaganny makijaż, przykleić do twarzy promienny uśmiech i udawać przed ludźmi siłę, moc, pewność siebie. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że Anna może czegoś od innych potrzebować. To Anna była przecież powiernikiem, to na jej ramieniu można było się wypłakać, to ona udzielała – o zgrozo – dobrych rad. Taka była zawsze, już od dziecka. Miała niezwykły dar zjednywania sobie ludzi. Incydent z milicjantem przy ulicy Piwnej był tylko zapowiedzią jej późniejszych sukcesów na polu obłudy i fałszu. I choć w dzieciństwie cechy te posłużyły słusznej sprawie, to w dorosłym życiu Anny stały się nie do zniesienia. Jak długo bowiem można kreować się na kogoś, kim się nie jest?
Anna wstała i podeszła do lustra. Z uwagą zaczęła wpatrywać się w swoje odbicie. Miała trzydzieści lat, ale czas był dla niej nad wyraz łaskawy. Wszyscy mówili jej, że wygląda bardzo młodo. Zresztą sama doskonale o tym wiedziała. Była szczupłą brunetką o długich włosach. Nieduży biust i średni wzrost nadawały jej dziewczęcego uroku. Była zadowolona ze swojego wyglądu. Miała świadomość tego, że podoba się mężczyznom. Tym bardziej dziwne było dla niej, że wciąż zasypia sama. Okres szaleństw jednej nocy miała już dawno za sobą. Nie interesowały jej już przelotne znajomości. Jednak, jak na złość, ostatnio przyciągała do siebie tylko maminsynków, którzy pragnęli wygrzać się w jej cieple, schronić pod jej skrzydła, zafundować wygodne życie.
Była druga w nocy. W sypialni Przemka wciąż się świeciło. Przed godziną zamknął pub przy ulicy Świętokrzyskiej i po powrocie do domu nie mógł zasnąć. Zrealizowane marzenie o własnym klubie napawało go dumą, było jednak źródłem psychicznego zmęczenia. Szarpanie się z urzędnikami, obchodzenie absurdalnych przepisów, rozliczanie się – to wszystko było na jego głowie. Praca pochłaniała go do tego stopnia, że ostatnio dla nikogo nie miał czasu. Z tego właśnie powodu usłyszał od Krzysztofa, że odchodzi. Nie zrobiło to na nim wrażenia – nie układało im się już od jakiegoś czasu.
Przemek machinalnie sięgnął po laptopa. Nocne rozmowy z nieznajomymi były jego jedyną rozrywką od czasu rozstania z partnerem. Zalogował się na czacie. Jego nick dorodnydlasamca niósł ze sobą zamierzony podtekst. Wpisał pierwszą frazę.
Tej nocy jestem sam.
Nie musisz. Robimy krąg. Piszesz się? – otrzymał natychmiastową odpowiedź.
Pojebane pedały – pomyślał i odłożył komputer na bok. Nie o takie znajomości mu chodziło. Gdzie miał poznać kogoś, kto będzie na niego czekał wieczorami, komu będzie ufał bezgranicznie, kto będzie jego powiernikiem? Los i tak ukarał go dostatecznie, ale czy to znaczy, że nie zasługuje na szczęście, na odrobinę normalności w tym nienormalnym świecie? Był przecież dobrym człowiekiem. Nigdy nikogo nie skrzywdził, nie wykorzystał. W niedziele chodził do kościoła, przykładnie dawał na tacę, choć wiele dewotek pluło na jego widok. Nie robił bowiem ze swojej orientacji tajemnicy.
Sięgnął po telefon i wybrał numer przyjaciółki.
– Tak? – usłyszał zaspany głos.
– Obudziłem cię? – zapytał naiwnie, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, która jest godzina. – Przepraszam, nie mogę spać, a jesteś jedyną osobą, do której mogę zadzwonić o tej porze.
– Możesz, ale nie musisz – odparowała Anna, przyzwyczajona już do nocnych ataków depresji Przemka. Znała go od czasów liceum i wiedziała, że kiedy naprawdę coś mu dolega, dusi to w sobie i chroni jak tajemnicę Stanów Zjednoczonych.
– Nie jestem doskonały…
– Też mi odkrycie…
– A mimo to czuję, że mógłbym kochać kogoś przez całe życie…
– Znowu się najarałeś?
– Mógłbym na przykład kochać ciebie, gdyby świat był inaczej urządzony…
– Yhy…
– W zasadzie to kocham cię… bo wiesz, Aniu… miłość jest przecież wtedy, kiedy jesteśmy gotowi zrobić wszystko dla tego drugiego człowieka i w zamian nie oczekujemy niczego. Miłość to takie dawanie siebie i stanie w cieniu. A przecież ty zawsze możesz na mnie liczyć, zawsze ci pomogę, we wszystkim… Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, kiedy znajdziesz tego swojego księcia z bajki. Bo miłość to taki nieśmiertelnik, taki kwiatek, który nigdy nie więdnie. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
– Szczęście to tylko przypadek…
– Nie, nie mów tak, proszę. Szczęście jest wtedy, kiedy obok stoi ktoś, na kim można się oprzeć i dla kogo samemu można być wsparciem. Szczęście to poczucie, że ma się kogo chronić. Ale to trzeba wypracować, to nie przychodzi samo, ot tak. Ludzie tego nie rozumieją… Uganiają się za szczęściem jak ja za kolejnymi szansami na zrobienie dobrego interesu, dodają kolejne cyfry na kontach i tracą bezpowrotnie to, co ma prawdziwą wartość. Nie chcę tak dłużej żyć, Aniu.
– To ożeń się ze mną, mój ideale, albo pozwól mi spać!
– Dobrze, ożenię się – zaśmiał się. – Ale lepiej to jeszcze przemyśl. Dobranoc.
Budzik zadzwonił o dziewiątej. Anna machinalnie wyłączyła go i przekręciła się na drugi bok. Była sobota i nie musiała dzisiaj wcześnie wstawać. W głowie szumiały jej jeszcze słowa Przemka. Była na niego zła, że znowu zafundował jej nocną rozmowę, ale miała do niego słabość i nie potrafiła się długo gniewać. Ten wielki facet miał gołębie serce i był jej powiernikiem. To do niego pobiegła, gdy zerwała zaręczyny z Rafałem, i to on uzmysłowił jej, że nie warto płakać po kanalii zgrywającej światowca. Była mu wtedy bardzo wdzięczna. Drzemkę przerwał kolejny dźwięk, tym razem telefonu.
– Halo – znowu półprzytomnie powiedziała Anna. – Czy ty, Przemku, nie masz sumienia?
– W sprawie sumienia niejakiego Przemka nie jestem gotów się wypowiadać, ale o moim możemy porozmawiać – zabrzmiał w słuchawce nieznany głos.
– Halo… Z kim rozmawiam? – zapytała z nieskrywanym zdziwieniem.
– Tu Marcin. Obudziłem cię?
– Nie, nie, już nie śpię. Dzień dobry…
– Czy urocza sąsiadka uczyni mi ten zaszczyt i przyjmie zaproszenie na spacer po parku w Wilanowie, a potem da się uwieść gorącą czekoladą wprost od Wedla?
– Urocza sąsiadka jest skłonna przyjąć zaproszenie – zachichotała Anna. Od dawna żaden mężczyzna nie zwracał się do niej tak poetycko. Była w siódmym niebie. Wiedziała, że czar prędzej czy później pryśnie, ale w tej chwili wolała się nad tym nie zastanawiać.
– Czy w południe, gdy słońce będzie najwyżej na niebie, mogę przyjść w progi sąsiadki, by ofiarować jej swoje ramię?
– Punktualnie w samo południe będę oczekiwała sąsiada – odpowiedziała z rozbawieniem i odłożyła słuchawkę.
Marcin nie spóźnił się ani minuty. To zawsze robiło na Annie wrażenie, bo ona, w myśl zasady, że zegar jest złodziejem czasu, punktualna nie była nigdy. Tak było i tym razem. Gdy Marcin zapukał do drzwi, podbiegła do nich z ogromnym pędzlem do nakładania pudru w ręku.
– Ja już się dziś umalowałem – zażartował Marcin, kiedy otworzyła mu drzwi.
– Ach, tak, zatem ja dopełnię jeszcze tej formalności i możemy iść podziwiać uroki świata.
Złota polska jesień tego roku sprzyjała romantycznym spacerom we dwoje. Liście, które spadały z drzew, miały tak bajeczne i wręcz niespotykane kolory, że można było patrzeć na nie całymi godzinami. Anna uwielbiała zbierać je i komponować z nich bukiety. Nie robiła tylko jednego – nie zasuszała ich. Wolała myśleć, że one nie więdną nigdy, że jest na tym świecie coś, co nie przemija, co trwa. Marcin szedł obok Anny w milczeniu. Wiedział, że nie może powiedzieć jej wszystkiego. Patrzył na nią i czuł, jak z każdą kolejną minutą staje się dla niego ważniejsza. Nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, a jednak wiedział, że ta kobieta odmieni jego życie, że nic już nie będzie takie samo.
– Aniu…
– Tak?
– Powiedz mi, jak to jest, że człowiek idzie przez życie i wydaje mu się, że jest szczęśliwy… Aż pewnego dnia spotyka anioła i dochodzi do wniosku, że to dotychczasowe szczęście było tylko pozorne, że wszystko, czego doświadczył wcześniej, nie miało żadnego znaczenia.
– Wszystko, czego doświadczamy w życiu, ma znaczenie, bo nas kształtuje, wpływa na nasz światopogląd. I jeśli dochodzimy w pewnym momencie do wniosku, że nasze dotychczasowe życie nie było pełne, to dzieje się tak właśnie dlatego, że nasza dojrzałość pozwala nam tę prawdę zrozumieć.
– Szkoda tylko, że kiedy już to zrozumiemy, to jest za późno, żeby być szczęśliwym.
– Nigdy nie jest za późno na bycie szczęśliwym. Szczęście tracą z oczu tylko ci, którzy kapitulują, którzy nie mają sił, żeby je dogonić. Bo szczęście nie jest dane nam raz na zawsze. Ono jest kapryśne i dlatego staje się udziałem silnych.
– Zgadzam się z tobą, Aniu, ale nie zmienia to faktu, że niektórych decyzji nie da się odwrócić, nie można ich wymazać, zresetować, zetrzeć gumką…
– Czy chcesz mi o czymś powiedzieć? – zapytała, zatrzymując się.
– Nie, chodźmy lepiej na tę gorącą czekoladę.
– Bo czekolada to hormon szczęścia – zaśmiała się i objęła Marcina po przyjacielsku.
W kawiarni Wedla w Wilanowie jak zwykle panowała przyjazna atmosfera. Kelner przywitał Annę i Marcina już przy wejściu. Anna, nie konsultując decyzji z Marcinem, wbiegła po schodach na piętro, bo – jak twierdziła – stamtąd roztaczał się bajeczny widok na całą okolicę. Zajęła miejsce przy stoliku stojącym przy samym oknie. W takiej sytuacji Marcin nie miał innego wyjścia jak tylko usiąść w wyznaczonym miejscu.
– Zawsze będę musiał cię tak gonić? – zapytał, najwyraźniej był rozbawiony entuzjazmem Anny.
– Zawsze nie, tylko czasami. Dziś bardzo mi się spieszyło, bo mieliśmy zaplanować odwet na wandalach, którzy zniszczyli nam samochody.
– Gdybym wiedział, że dzięki nim poznam ciebie, Aniu, sam bym dużo wcześniej je porysował.
Czas w towarzystwie Marcina upływał bardzo przyjemnie. Anna podświadomie czuła, że ich dusze łączy jakaś głębsza więź. W jego oczach dostrzegła ciekawość, w dotyku dłoni czułość, a w tym, co mówił – swobodę, jakiej brakowało wszystkim mężczyznom, z którymi umawiała się dotychczas. Wprawdzie wciąż miała wrażenie, że ten ideał męskości coś przed nią ukrywa… Ale czy nie jest tak, że każdy w najgłębszych zakamarkach duszy pielęgnuje jakąś tajemnicę? Ktoś, kto tajemnic nie ma, jest martwy – mawiała matka Anny. Może coś w tym jest? Może tajemnice są wpisane w egzystencję człowieka, a wyjawione zmieniają nieodwracalnie bieg jego życia? Zmieniają – to pewne, ale czy zawsze na lepsze?
Następnego dnia rano Marcin zdawał relację Bartkowi.
– Najpierw spacer, potem kawiarnia, niesamowicie inteligentna babka, wiesz?
– Ty mi nie pierdol o jej inteligencji, tylko wal śmiało, czy ją przeleciałeś – zaintonował Bartek.
– No nie nazwałbym tego w ten sposób.
– A jednak! Bo już myślałem, że ci całkiem na mózg padło z tą nauczycielką.
– Wpadłem jak śliwka w kompot, stary. Nie mogę o niej przestać myśleć. Zasypiam, widzę ją. Budzę się, widzę ją.
– Jest gorzej, niż myślałem – pokręcił głową Bartek. – Czy ty się aby nie zakochałeś?
– Ja się z nią ożenię, Bartek, ale musisz mi coś obiecać, rozumiesz? Musisz.
– Ta, pewnie… Nawarzyłeś piwa, to teraz je pij, do dna. Ale mnie w to nie mieszaj – Bartek obruszył się i wyszedł do kuchni. Po chwili wrócił z dwiema szklankami whisky.
– Masz, jest dziewiąta rano, ale piwo to chyba będzie za łagodne na tę rozmowę.
Marcin był wyraźnie podenerwowany. Odkąd poznał Annę, jego myśli wciąż krążyły wokół niej. Wiedział, że będzie to trudny związek.
Kiedy Marcin coraz bardziej otwierał się przed Bartkiem, Anna jadła obiad w rodzinnym domu. Odkąd się wyprowadziła, tradycją stały się coniedzielne posiłki w towarzystwie rodziców i młodszego, zbuntowanego brata, który wprawdzie mieszkał jeszcze z mamusią i tatusiem, ale coraz częściej znikał na całe noce.
– To gdzie, młody, wczoraj balowałeś? – z rozbrajającym uśmiechem zapytała Anna.
– Ty lepiej powiedz, z kim się wczoraj szlajałaś po parku w Wilanowie – ni z gruchy, ni z pietruchy odparował braciszek. – Jakiś nowy kolo?
– A ty mnie śledzisz czy w końcu się wybrałeś na jakąś randkę? – odparła, nie tracąc dobrego humoru.
– Powiedzmy, że mam cię na oku – zachichotał Tomek.
– No, opowiadaj, opowiadaj – wtrąciła mama. – Czyżby nasza córka spotkała w końcu swego rycerza?
– Bo mama spotkała swojego już trzydzieści pięć lat temu – stwierdził dumnie tata, wypinając pierś.
– I od tej pory mój rycerz na wszystko mi pozwala. Mogę prać, sprzątać, na gotowanie też wyraża zgodę – zripostowała mama i wyszła do kuchni po deser.
Niedzielne popołudnie jak zwykle upłynęło w miłej atmosferze. Wzajemne dogryzanie nie miało nic wspólnego ze zwykłą ludzką złośliwością, a jedynie świadczyło o tym, że rodzina czuje się ze sobą dobrze. Po obiedzie Tomek pobiegł na próbę swojego zespołu, tata, z racji tego, że pochłaniał niesamowitą liczbę książek, zajął się czytaniem kolejnej z nich, a matka z córką wyszły na taras, usiadły w wiklinowych fotelach i wystawiły twarze do słońca.
– Jesień tego roku jest wyjątkowo piękna – zauważyła mama.
– To prawda. Ale mnie zawsze kojarzy się z czymś, co się kończy – z wyczuwalnym smutkiem w głosie odparła Anna.
– Nic się, Aniu, nie kończy, jedynie się zmienia.
– Boję się zmian, one zawsze wiążą się z jakąś niewiadomą.
– Albo z miłą niespodzianką – uśmiechnęła się mama. – Bez zmian nie byłoby postępu.
– I tragedii… Wiesz, mamo, Przemka zostawił Krzysiek. Ja wiem, jaki ty masz stosunek do nich, ale tu nie o to chodzi. Dla mnie Przemek to jedyny przyjaciel. Dobrze wiesz, że przyjaźniliśmy się jeszcze, zanim powiedział mi o swojej orientacji. To bardzo dobry człowiek. Czy ty wiesz, jak on pomaga mamie, która traci wzrok? Załatwia jej najlepszych lekarzy, na wszystkie wizyty sam ją zawozi. Nie wspomnę już o duperelach związanych z codzienną egzystencją. A teraz jeszcze został sam, nie ma do kogo gęby otworzyć.
– Każdy, kochanie, jest sam, nawet jeśli żyje obok ludzi. Sama przychodzisz na świat i sama z niego odchodzisz, nikt ci w tym nie pomoże. Nie rozumiem więc, dlaczego nie mielibyśmy nauczyć się żyć samodzielnie. Inni ludzie są nam potrzebni tak, jak my im. Ale nie można się na nich uwiesić. Jeśli ktoś tego nie rozumie, czuje się samotny. Cały sekret. Nie ja go odkryłam. Przekazała mi go matka, twoja babcia, teraz ja ci go przekazuję. I nie chcę, żeby to brzmiało górnolotnie, patos jest mi zupełnie obcy. To prostsze, niż nam się wydaje. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas. Spójrz na tatę. Ciągle trzyma nos w książkach. Myślisz, że mi to przeszkadza, że czuję się przez to pomijana, samotna? Nic z tych rzeczy. Każdy ma prawo do prywatności. Nie można zagarnąć czyjegoś czasu.
– A ja czuję się czasem samotna…
– Oj, kochanie, bo w twoim przypadku problem jest o wiele szerszy. Skończyłaś w tym roku trzydzieści lat, zegar biologiczny bije i nic go nie powstrzyma. Ja w twoim wieku miałam już męża i ciebie. Byłam spełniona jako kobieta. To były inne czasy, wiem… Nie mieliśmy perspektyw na mieszkanie ani wyższą pensję, ale o tym się wtedy nie myślało. Priorytetem było założenie rodziny i takie sobie normalne życie, bez fajerwerków, wzlotów i upadków. Żyliśmy w głębokiej komunie, nie mogliśmy nigdzie wyjechać, niczego zwiedzić, niczego kupić. Dom był wtedy taką ostoją, do której się chętnie wracało. Dziś młodzi są zupełnie inni. Na niczym wam nie zależy. Nie mówię o tobie, córeńko, tak ogólnie… Dziś młodzi decydują się na założenie rodziny, kiedy mają już takie przyzwyczajenia i naleciałości starokawalerskie i staropanieńskie, że wydaje się niemożliwe, żeby wspólne życie się udało. Na dzieci decydujecie się, kiedy nie możecie ich już mieć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki