Grzeszna i święta - Katarzyna Łuczyńska - ebook

Grzeszna i święta ebook

Katarzyna Łuczyńska

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna, trzydziestoletnia doktorantka, pochodzi z zamożnej rodziny. Jest piękna, wykształcona i… samotna. Ma dwóch serdecznych przyjaciół: geja Przemka, dobrze prosperującego przedsiębiorcę, marzącego podobnie jak ona o szczęśliwym i trwałym związku. Drugim jest ksiądz, Wiktor Borkowski, który poświęcił się działalności misyjnej w Brazylii. Ale w życiu Anny pojawia się Marcin. Wiąże ich wspólnota dusz, łączy fantastyczny seks. Tylko że on zapomina jej powiedzieć, że jest żonaty. Co rozegra się w tym nietypowym trójkącie? Jak postąpią bohaterowie? Moralnie czy nagannie? W zgodzie z cudzymi oczekiwaniami czy ze sobą? Co wybiorą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 177

Oceny
3,6 (34 oceny)
14
7
2
6
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anka57A

Nie polecam

nie zostawiam nigdy książki nie skończonej, ale tej nie dałam rady przeczytać, jest płytka i z zasadzie o niczym, nic się nie dzieje, zero jakiejkolwiek akcji, a dialogi tak filozoficzne, że aż nie realne,
21
Kamila15P

Nie oderwiesz się od lektury

🔥😈🅡🅔🅒🅔🅝🅩🅙🅐🔥❤️ "Zazwyczaj doceniamy to, czego nie możemy mieć, tęsknimy za tym, czego nigdy nie będziemy mogli nazwać naszym" Dziękuję za egzemplarz recenzencki @hardewydawnictwo Anna jest piękną kobietą z wykształceniem, jednak jej największym problemem jest samotność. Na jej drodze pojawia się Marcin. Czy wchodząc do jej świata, przyniesie ze sobą radość i ukoi jej samotność? Ich relacja z każdym dniem wchodziła na wyższy poziom, aby w momencie kulminacyjnym stoczyć się na samo dno. Tajemnice, niewypowiedziane słowa, to one doprowadziły do pękniętego serca. Samotność powraca jak bumerang. Wtedy możemy liczyć na swoich przyjaciół. Przemek jest kołem ratunkowym, który próbuje uratować ją z otchłani rozpaczy. Nie tylko on w tym momencie wkracza do jej świata. Pojawia się ktoś jeszcze. Proponuję jej wyjazd do Paryża, miejsca, które łączy w sobie miłość. Jednak miłość, która przychodzi znienacka, może okazać się zgubna. Czy tak będzie i w tym przypadku? Miłość w Paryżu, zaka...
10
Malenka42

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiązkę przeczytalam jednym tchem by poznać losy Anny ale zakończenie mocno mnie zdziwilo.Niemniej jednak polecam lekturę 😀
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

RECENZJA „Drogi ludzi przecinają się i rozchodzą, by pozostawić żal i niedosyt. Ocieramy się o siebie na ułamek sekundy, przesiąkamy swoim zapachem, który potem ciągnie się ledwo wyczuwalną wonią przez całe życie. Nikt nie ma władzy nad czasem. A on zsyła nam szczęście zaledwie na chwilę.” Trzydziestoletnia Anna, to kobieta, która mimo swojej atrakcyjności, niezależności, śmiałych, lekko feministycznych poglądów, nieustająco i skrycie marzy o księciu na białym koniu, który uwolni ja z wierzy samotności i rozpali w niej uczucia, dotychczas zdeptane przez dupków stających na jej drodze. Przypadkowo poznany Marcin, zaczyna powoli wzbudzać w niej fascynacje, ale też obawy, czy przypadkiem ich relacja, nie rozwija się za szybko i za poważnie. I gdy wszystko wydaje się być ostatnią prostą do szczęścia, nagle znikąd pada nieoczekiwany, ale też, jeśli głębiej na to spojrzeć, zasłużony cios. Anna postanawia raz na zawsze zamknąć rozdział zwany mężczyznami, zaszyć się w swoim ślicznym wil...
10
kdmybooknow

Dobrze spędzony czas

Czy zmysłowość może być zarazem grzeszna i święta? W powieści Katarzyny Łuczyńskiej splatają się nie tylko uczucia, lecz także moralne dylematy. Autora przedstawia nietypowy trójkąt - miłość, pożądanie i etykę. Ten romans to podróż przez labirynt ludzkich relacji, reakcji i wyborów. Fabuła tej książki jest lekka i przyjemna, a dialogi są doskonale napisane. Autorka zabiera nas na małe zwiedzanie nocnego Paryża, Barcelony i egzotycznej Brazylii. Dodatkowo wprowadza elementy biograficzne z życia Edith Piaf i Caravaggia, które są niezwykle ciekawe. Bohaterowie są świetnie wykreowani, sprawiają wrażenie, jakby to życie napisało tę historię. Anna pragnie miłości i bycia kochaną, z zasadami, których się trzyma, ale również ulega manipulacji. Przemek, przyjaciel Anny, niezależnie od jej decyzji, wspiera ją - prawdziwy skarb. Wiktor, ksiądz i przyjaciel Anny, wprowadza do relacji skomplikowane aspekty, kwestionując istnienie przyjaźni między kobietą a mężczyzną, rodząc dylematy moralne i etycz...
00

Popularność



Podobne


Pro­log

Dziwka. Nie, ni­gdy nie pła­cono jej za ciało. Anna jest zwy­kłą dziew­czyną. Wycho­wała się w jed­nym z pod­war­szaw­skich mia­ste­czek w dobrze sytu­owa­nej rodzi­nie. Uwiel­bia tru­skawki, popija je szam­pa­nem. Nie lubi wsta­wać rano. Kocha za to taniec w desz­czu, do utraty tchu wiruje wtedy z roz­po­star­tymi ramio­nami. I śmieje się. Wszy­scy znają ten śmiech. Ma dziwne przy­zwy­cza­je­nia. Ale o tym potem…

Mar­cin dora­stał w małej miej­sco­wo­ści pod Grój­cem. Trauma z dzie­ciń­stwa zawa­żyła na jego doro­słym życiu. Matka w oba­wie przed tym, by syn nie powie­lał błę­dów ojca, ni­gdy o nim nie wspo­mi­nała. Sama jed­nak też nie potra­fiła natchnąć Mar­cina siłą, wiarą w sie­bie i spry­tem, który powi­nien cecho­wać każ­dego męż­czy­znę mają­cego w przy­szło­ści zaopie­ko­wać się jakąś zagu­bioną kobietą.

Jak to zwy­kle w życiu bywa, drogi ludzi prze­ci­nają się, spla­tają, wiążą… Cza­sem są to więzy trwałe, na całe życie. Cza­sem jed­nak, tak bywa czę­ściej, sple­cione są one ze zbyt taniego mate­riału, utka­nego w pośpie­chu. A czy można liczyć na to, że przejdą próbę czasu, skoro ludziom wciąż bra­kuje wiary i nadziei, a przede wszyst­kim chęci do żmud­nej pracy nad koń­co­wym efek­tem dzieła?

Matka od dzie­ciń­stwa wpa­jała Ani, że dobry czło­wiek u boku to dla każ­dej kobiety cel sam w sobie.

– Męż­czy­zna nie musi być przy­stojny, niech będzie wiel­ko­duszny, cie­pły. Niech wraca po pracy do domu, opie­kuje się dziećmi – zwy­kła mawiać, gdy córka przy­pro­wa­dzała kolej­nego przy­stoj­niaka, który poza tra­dy­cyj­nym powi­ta­niem nie umiał wykrze­sać z sie­bie niczego wię­cej.

Anna jed­nak, jak każda młoda kobieta, żyła nadzieją na wielką miłość. Nadzieja ta z wie­kiem sła­bła, sta­wała się bez­silna jak stara panna, któ­rej pozo­stały już tylko wspo­mnie­nia szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa. Trwało to do momentu, aż skoń­czyła trzy­dzie­ści lat. Paź­dzier­nik miał odmie­nić życie Anny i, jak się póź­niej oka­zało, odmie­nił.

Roz­dział I

W ponie­dzia­łek Anna obu­dziła się za późno. Kolejna impreza z piątku na nie­dzielę coraz dotkli­wiej uświa­da­miała jej, że czas doro­snąć. Po week­en­dzie prze­waż­nie bolała ją głowa i miała kaca moral­nego.

– Cho­lera! – prze­klęła w duchu, bo była pewna, że nie zdąży. Wzięła szybki prysz­nic, wrzu­ciła na sie­bie jedwabną koszulę, dżinsy i zbie­gła po scho­dach do garażu. Nie bez powodu zwy­kło się mawiać, że nie­szczę­ścia cho­dzą parami. Jej oczom uka­zał się samo­chód, jed­nak nieco odmie­niony. Przed­nią maskę zdo­biła zro­biona gwoź­dziem rysa w kształ­cie litery „Z”.

Jakiś pie­przony Zorro! – pomy­ślała sobie i zamiast do pracy poje­chała na poli­cję. Tam jed­nak tylko utwier­dziła się w prze­ko­na­niu, że nie należy wal­czyć ze ste­reo­ty­pami, bo w grun­cie rze­czy mają one wiele wspól­nego z prawdą. Zła wró­ciła do domu. Po dro­dze wstą­piła jesz­cze do super­mar­ketu, bo wie­działa, że naj­lep­szym spo­so­bem, żeby dotrwać do końca tego feral­nego dnia, będzie fili­żanka gorą­cej cze­ko­lady popi­jana w towa­rzy­stwie Leonarda Cohena. Zapa­da­jąc się w nowym fotelu, marzyła o choć jed­nym dniu wol­nym od życia. Z marzeń wyrwał ją dzwo­nek do drzwi, który już od jakie­goś czasu obie­cy­wała sobie wymie­nić. Jego dobi­ja­jący dźwięk powtó­rzył się jesz­cze dwa razy, zanim zde­cy­do­wała się otwo­rzyć.

– Dzień dobry! Prze­pra­szam za naj­ście, ale kolega, który zresztą jest pani sąsia­dem, powie­dział mi, że pory­so­wano pani samo­chód. Pozwo­li­łem sobie przyjść, bo spo­tkało mnie dziś to samo i chcia­łem zapy­tać, co zamie­rza pani z tym zro­bić?

– Mogę jedy­nie połą­czyć się z panem w bólu – zaśmiała się, bo roz­ba­wił ją poważny ton współ­to­wa­rzy­sza nie­doli.

Od tej pory czę­sto na sie­bie wpa­dali i przez chwilę roz­ma­wiali. Ich spo­tka­nia, które z początku wyda­wały się zwy­kłymi zbie­gami oko­licz­no­ści, zaczęły Annę zasta­na­wiać. Jej zdzi­wie­nie osią­gnęło apo­geum, kiedy pew­nego dnia Bar­tek, sąsiad zza ściany, prze­ka­zał jej pozdro­wie­nia od Mar­cina, któ­rego poznała dzięki „Zorro”. Nie przy­wią­zała jed­nak do tego szcze­gól­nej wagi, gdyż w ciągu trzech lat zdą­żyła się już zorien­to­wać, że Bar­tek należy do tej grupy osób, które zwy­kły żyć życiem innych ludzi i wiele czasu poświę­cały na plotki, intrygi oraz wsa­dza­nie nosa w nie swoje sprawy. Tym­cza­sem dwa dni póź­niej oka­zało się, że pozdro­wie­nia były jak naj­bar­dziej praw­dziwe.

Roz­dział II

– Nie, mamo, dziś nie przy­jadę, bo mam jesz­cze stos kla­só­wek do spraw­dze­nia, a sama wiesz, która jest już godzina – Anna roz­ma­wiała przez zestaw gło­śno­mó­wiący i jed­no­cze­śnie sta­rała się zapar­ko­wać auto mię­dzy dwoma słu­pami. Jej podzielna uwaga nie zawio­dła i tym razem. Gdy tylko Anna wje­chała do garażu, dostrze­gła zna­jomą postać pana Mar­cina, który uda­wał, że robi coś przy samo­cho­dzie, a tak naprawdę pil­nie się jej przy­glą­dał.

– Chcia­łem pomóc, ale nie byłem pewien, czy sobie pani życzy – zagad­nął, gdy pró­bo­wała poskła­dać roz­sy­pane pod­czas jazdy wypra­co­wa­nia uczniów.

– A, dzię­kuję bar­dzo. Z samo­cho­dem sobie radzę, zresztą ze wszyst­kim innym też.

Anna odwró­ciła się i od nie­chce­nia zer­k­nęła na Mar­cina. Ich oczy jed­nak się spo­tkały. Dostrze­gła w nich jakiś smu­tek skry­wany pod pro­mien­nym uśmie­chem. Spoj­rzała na jego białe zęby, które sta­no­wiły kon­trast ze śniadą cerą i kru­czo­czar­nymi wło­sami. Stał wypro­sto­wany, z pod­nie­sioną głową. Dosko­nale wyrzeź­biona syl­wetka spra­wiała, że Anna nie mogła ode­rwać od niego wzroku. Robił wra­że­nie sil­nego i pew­nego sie­bie. Był taki, o jakim od lat marzyła, gdy wie­czo­rami kła­dła się spać, gdy godzi­nami samot­nie wędro­wała po lesie. Ten wyśniony, jedyny miał – jak w bajce – przy­je­chać na bia­łym koniu, rzu­cić się jej do stóp i, cału­jąc brzeg jej sukni, ofia­ro­wać jej swoje ramię. Wie­lo­krot­nie wyobra­żała sobie chwilę, kiedy spo­tka swo­jego ryce­rza, wiel­bi­ciela. W jej marze­niach był mitycz­nym boha­te­rem, który ratuje ją z opre­sji, wynosi z pożaru, scho­dzi po nią w prze­paść. Nie myślała jed­nak, do głowy jej nie przy­szło, że spo­tka go w garażu, odmi­to­lo­gi­zo­wa­nego, z lewar­kiem w ręku.

– Skoro już się spo­tka­li­śmy, to może mógł­bym mieć do sąsiadki prośbę? – pyta­nie Mar­cina wyrwało Annę z transu.

– Słu­cham? Nie, dzię­kuję. Jak pan widzi, pora­dzi­łam sobie sama.

– Chyba mnie pani nie zro­zu­miała – kon­ty­nu­ował Mar­cin, nie­zra­żony chwi­lo­wym roz­ko­ja­rze­niem Anny. – Chcia­łem zapy­tać, czy byłoby wiel­kim nie­tak­tem, gdy­bym zapro­po­no­wał pani przej­ście na ty? W końcu tyle nas już łączy… – skwi­to­wał z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

– A, tak, oczy­wi­ście, Ania jestem, Anna Dar­czyń­ska.

– Mar­cin Maliń­ski, miło mi. To teraz nie odmó­wisz mi chyba, Aniu, gdy zapro­szę cię do Wedla na cze­ko­ladę? To takie ide­alne miej­sce, żeby usta­lić plan odwetu na wan­da­lach, któ­rzy śmieli pod­nieść rękę na nasze samo­chody.

Anna poczuła, że jeśli za chwilę nie odmówi i nie uciek­nie, to wyj­dzie na łatwą pannę, która daje się pod­ry­wać pierw­szemu lep­szemu face­towi w garażu. A jed­nak nie zro­biła tego. Nie odwró­ciła się na pię­cie, nie skie­ro­wała kro­ków w stronę windy, lecz bez­wol­nie, jak naiwna siksa, podyk­to­wała Mar­ci­nowi numer tele­fonu.

– A teraz muszę już lecieć. Zadzwoń, coś wymy­ślimy w spra­wie tego odwetu – odpo­wie­działa i poże­gnała się.

Roz­dział III

– Tra­fiony, zato­piony! – śmiał się Mar­cin, gdy opo­wia­dał Bart­kowi o spo­tka­niu w garażu. – Mówię ci, nie­sa­mo­wita babka! – entu­zja­zmo­wał się coraz bar­dziej. – Chło­pie, nawet nie wiesz, jak wal­czy­łem ze sobą, żeby… A zresztą…

– Żeby co? Żeby nie rzu­cić jej na maskę tego jej czer­wo­nego cacka? – zaczep­nie wtrą­cił Bar­tek.

– A żebyś wie­dział, że tak! – odpowie­dział Mar­cin, wypusz­cza­jąc powie­trze z płuc.

– To lepiej se wytrzep ze dwa razy przed tą cze­ko­ladą, bo pomy­śli, że jakiś narwany jesteś.

– Idź, fra­je­rze – zachi­cho­tał Mar­cin i zapa­lił papie­rosa.

– Ty lepiej uwa­żaj, bo z nauczy­cielką tak łatwo ci nie pój­dzie.

– Z nauczy­cielką? Ania pra­cuje w szkole? – zdzi­wił się Mar­cin. – W życiu bym nie pomy­ślał, że taka laska…

– No chyba cię to nie mar­twi? Każdy uczniak chciałby prze­le­cieć taką nauczy­cielkę – odpa­ro­wał Bar­tek, naśla­du­jąc ruchy fryk­cyjne.

– Pew­nie trudno będzie zro­zu­mieć to takiemu imbe­cy­lowi jak ty, ale ja chciał­bym ją po pro­stu poznać, dowie­dzieć się o niej cze­goś.

– Całuję rączki, madame, padam do nóżek – Bar­tek nie mógł ukryć roz­ba­wie­nia. – Tylko się nie zako­chaj, bo na zdro­wie ci to nie wyj­dzie. Każda na początku to poetycka, zwiewna istotka, a potem budzisz się obok jakie­goś potwora z wał­kami na gło­wie. Dobrze, jak możesz wyjść i zga­sić za sobą świa­tło, ale czę­ściej oka­zuje się, że to mon­strum to twoja żona, a ty musisz na nią haro­wać, bo ona nie została stwo­rzona do pracy. Ty się lepiej dobrze zasta­nów, zanim zro­bisz jakieś głup­stwo.

– Bar­tek, kurwa, prze­stań pier­do­lić, bo wyjdę.

– Idź, chło­pie, leć do niej, tylko nie przy­bie­gaj póź­niej do mnie z kwi­kiem.

Roz­dział IV

Anna sie­działa przed tele­wi­zo­rem. Zdą­żyła już powkła­dać brudne naczy­nia do zmy­warki i zapa­rzyć kawę w eks­pre­sie. Miała sześć­dzie­się­cio­me­trowe miesz­ka­nie, wypo­sa­żone w sprzęt i meble z naj­wyż­szej półki. Zna­jomi odwie­dza­jący jej lokum byli pod wra­że­niem. Zapewne zasta­na­wiali się, skąd nauczy­cielka wzięła pie­nią­dze na to wszystko, ale nikt nie ośmie­lił się zapy­tać. Anna jed­nak ostat­nio nie potra­fiła się tym cie­szyć. W dniu, w któ­rym skoń­czyła trzy­dzie­ści lat, uświa­do­miła sobie, że czas prze­cieka jej przez palce. Mozart czy Bach stwo­rzyli pierw­sze kom­po­zy­cje w wieku sied­miu lat. Woja­czek żył zale­d­wie dwa­dzie­ścia sześć, ale był na tyle płod­nym arty­stą, że pozo­sta­wił po sobie cztery tomy wier­szy. A jej życie? Było egzy­sten­cjalną pustką, rolą odgry­waną w pośpie­chu, przed­sta­wie­niem na uży­tek rodziny, zna­jo­mych, męż­czyzn, któ­rych nie chce dziś znać. Nie doko­nała niczego, z czego mogłaby być dumna.

Bez­re­flek­syj­nie gapiła się w ekran tele­wi­zora. Wła­śnie emi­to­wano repor­taż o syzy­fo­wej pracy władz komu­ni­stycz­nych pra­gną­cych prze­szko­dzić w przy­zna­niu Poko­jo­wej Nagrody Nobla Lechowi Wałę­sie. Anna znała te czasy z opo­wie­ści rodzi­ców, któ­rzy w cza­sie stanu wojen­nego byli czyn­nymi dzia­ła­czami opo­zy­cji. Matka z ojcem do dziś z dumą opo­wia­dali o epi­zo­dzie z udzia­łem małej wów­czas Ani.

Był gru­dzień. Prze­wo­zili malu­chem dary dla inter­no­wa­nych. Już mieli skrę­cać w ulicę Piwną, gdy zza rogu wyło­nił się mun­du­rowy z liza­kiem w ręku. Z opre­sji wyra­to­wała ich córka, która z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem zapy­tała służ­bi­stę, czy jest praw­dzi­wym mili­cjan­tem.

Anna czuła coraz więk­sze roz­draż­nie­nie, była zła na sie­bie, na swoje dotych­cza­sowe życie, które z dnia na dzień sta­wało się jałowe. Okła­my­wała sama sie­bie, dobrze o tym wie­działa, ale przed świa­tem nie chciała się do tego przy­znać, nie mogła. Bała się, że inni ją przej­rzą. Nie mogła pozwo­lić sobie na to, żeby ktoś poznał prawdę. A prawda była taka, że była słaba, miała dość samot­no­ści, nie radziła sobie z nią. Każ­dego wie­czoru pła­kała w poduszkę, żeby ran­kiem zro­bić nie­na­ganny maki­jaż, przy­kleić do twa­rzy pro­mienny uśmiech i uda­wać przed ludźmi siłę, moc, pew­ność sie­bie. Nikomu nawet do głowy nie przy­szło, że Anna może cze­goś od innych potrze­bo­wać. To Anna była prze­cież powier­ni­kiem, to na jej ramie­niu można było się wypła­kać, to ona udzie­lała – o zgrozo – dobrych rad. Taka była zawsze, już od dziecka. Miała nie­zwy­kły dar zjed­ny­wa­nia sobie ludzi. Incy­dent z mili­cjan­tem przy ulicy Piw­nej był tylko zapo­wie­dzią jej póź­niej­szych suk­ce­sów na polu obłudy i fał­szu. I choć w dzie­ciń­stwie cechy te posłu­żyły słusz­nej spra­wie, to w doro­słym życiu Anny stały się nie do znie­sie­nia. Jak długo bowiem można kre­ować się na kogoś, kim się nie jest?

Anna wstała i pode­szła do lustra. Z uwagą zaczęła wpa­try­wać się w swoje odbi­cie. Miała trzy­dzie­ści lat, ale czas był dla niej nad wyraz łaskawy. Wszy­scy mówili jej, że wygląda bar­dzo młodo. Zresztą sama dosko­nale o tym wie­działa. Była szczu­płą bru­netką o dłu­gich wło­sach. Nie­duży biust i średni wzrost nada­wały jej dziew­czę­cego uroku. Była zado­wo­lona ze swo­jego wyglądu. Miała świa­do­mość tego, że podoba się męż­czy­znom. Tym bar­dziej dziwne było dla niej, że wciąż zasy­pia sama. Okres sza­leństw jed­nej nocy miała już dawno za sobą. Nie inte­re­so­wały jej już prze­lotne zna­jo­mo­ści. Jed­nak, jak na złość, ostat­nio przy­cią­gała do sie­bie tylko mamin­syn­ków, któ­rzy pra­gnęli wygrzać się w jej cie­ple, schro­nić pod jej skrzy­dła, zafun­do­wać wygodne życie.

Roz­dział V

Była druga w nocy. W sypialni Prze­mka wciąż się świe­ciło. Przed godziną zamknął pub przy ulicy Świę­to­krzy­skiej i po powro­cie do domu nie mógł zasnąć. Zre­ali­zo­wane marze­nie o wła­snym klu­bie napa­wało go dumą, było jed­nak źró­dłem psy­chicz­nego zmę­cze­nia. Szar­pa­nie się z urzęd­ni­kami, obcho­dze­nie absur­dal­nych prze­pi­sów, roz­li­cza­nie się – to wszystko było na jego gło­wie. Praca pochła­niała go do tego stop­nia, że ostat­nio dla nikogo nie miał czasu. Z tego wła­śnie powodu usły­szał od Krzysz­tofa, że odcho­dzi. Nie zro­biło to na nim wra­że­nia – nie ukła­dało im się już od jakie­goś czasu.

Prze­mek machi­nal­nie się­gnął po lap­topa. Nocne roz­mowy z nie­zna­jo­mymi były jego jedyną roz­rywką od czasu roz­sta­nia z part­ne­rem. Zalo­go­wał się na cza­cie. Jego nick dorod­ny­dla­samca niósł ze sobą zamie­rzony pod­tekst. Wpi­sał pierw­szą frazę.

Tej nocy jestem sam.

Nie musisz. Robimy krąg. Piszesz się? – otrzy­mał natych­mia­stową odpo­wiedź.

Poje­bane pedały – pomy­ślał i odło­żył kom­pu­ter na bok. Nie o takie zna­jo­mo­ści mu cho­dziło. Gdzie miał poznać kogoś, kto będzie na niego cze­kał wie­czo­rami, komu będzie ufał bez­gra­nicz­nie, kto będzie jego powier­ni­kiem? Los i tak uka­rał go dosta­tecz­nie, ale czy to zna­czy, że nie zasłu­guje na szczę­ście, na odro­binę nor­mal­no­ści w tym nie­nor­mal­nym świe­cie? Był prze­cież dobrym czło­wie­kiem. Ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził, nie wyko­rzy­stał. W nie­dziele cho­dził do kościoła, przy­kład­nie dawał na tacę, choć wiele dewo­tek pluło na jego widok. Nie robił bowiem ze swo­jej orien­ta­cji tajem­nicy.

Się­gnął po tele­fon i wybrał numer przy­ja­ciółki.

– Tak? – usły­szał zaspany głos.

– Obu­dzi­łem cię? – zapy­tał naiw­nie, choć dosko­nale zda­wał sobie sprawę z tego, która jest godzina. – Prze­pra­szam, nie mogę spać, a jesteś jedyną osobą, do któ­rej mogę zadzwo­nić o tej porze.

– Możesz, ale nie musisz – odpa­ro­wała Anna, przy­zwy­cza­jona już do noc­nych ata­ków depre­sji Prze­mka. Znała go od cza­sów liceum i wie­działa, że kiedy naprawdę coś mu dolega, dusi to w sobie i chroni jak tajem­nicę Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Nie jestem dosko­nały…

– Też mi odkry­cie…

– A mimo to czuję, że mógł­bym kochać kogoś przez całe życie…

– Znowu się naja­ra­łeś?

– Mógł­bym na przy­kład kochać cie­bie, gdyby świat był ina­czej urzą­dzony…

– Yhy…

– W zasa­dzie to kocham cię… bo wiesz, Aniu… miłość jest prze­cież wtedy, kiedy jeste­śmy gotowi zro­bić wszystko dla tego dru­giego czło­wieka i w zamian nie ocze­ku­jemy niczego. Miłość to takie dawa­nie sie­bie i sta­nie w cie­niu. A prze­cież ty zawsze możesz na mnie liczyć, zawsze ci pomogę, we wszyst­kim… Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, kiedy znaj­dziesz tego swo­jego księ­cia z bajki. Bo miłość to taki nie­śmier­tel­nik, taki kwia­tek, który ni­gdy nie więd­nie. Chcę, żebyś była szczę­śliwa.

– Szczę­ście to tylko przy­pa­dek…

– Nie, nie mów tak, pro­szę. Szczę­ście jest wtedy, kiedy obok stoi ktoś, na kim można się oprzeć i dla kogo samemu można być wspar­ciem. Szczę­ście to poczu­cie, że ma się kogo chro­nić. Ale to trzeba wypra­co­wać, to nie przy­cho­dzi samo, ot tak. Ludzie tego nie rozu­mieją… Uga­niają się za szczę­ściem jak ja za kolej­nymi szan­sami na zro­bie­nie dobrego inte­resu, dodają kolejne cyfry na kon­tach i tracą bez­pow­rot­nie to, co ma praw­dziwą war­tość. Nie chcę tak dłu­żej żyć, Aniu.

– To ożeń się ze mną, mój ide­ale, albo pozwól mi spać!

– Dobrze, oże­nię się – zaśmiał się. – Ale lepiej to jesz­cze prze­myśl. Dobra­noc.

Roz­dział VI

Budzik zadzwo­nił o dzie­wią­tej. Anna machi­nal­nie wyłą­czyła go i prze­krę­ciła się na drugi bok. Była sobota i nie musiała dzi­siaj wcze­śnie wsta­wać. W gło­wie szu­miały jej jesz­cze słowa Prze­mka. Była na niego zła, że znowu zafun­do­wał jej nocną roz­mowę, ale miała do niego sła­bość i nie potra­fiła się długo gnie­wać. Ten wielki facet miał gołę­bie serce i był jej powier­ni­kiem. To do niego pobie­gła, gdy zerwała zarę­czyny z Rafa­łem, i to on uzmy­sło­wił jej, że nie warto pła­kać po kana­lii zgry­wa­ją­cej świa­towca. Była mu wtedy bar­dzo wdzięczna. Drzemkę prze­rwał kolejny dźwięk, tym razem tele­fonu.

– Halo – znowu pół­przy­tom­nie powie­działa Anna. – Czy ty, Prze­mku, nie masz sumie­nia?

– W spra­wie sumie­nia nie­ja­kiego Prze­mka nie jestem gotów się wypo­wia­dać, ale o moim możemy poroz­ma­wiać – zabrzmiał w słu­chawce nie­znany głos.

– Halo… Z kim roz­ma­wiam? – zapy­tała z nie­skry­wa­nym zdzi­wie­niem.

– Tu Mar­cin. Obu­dzi­łem cię?

– Nie, nie, już nie śpię. Dzień dobry…

– Czy uro­cza sąsiadka uczyni mi ten zaszczyt i przyj­mie zapro­sze­nie na spa­cer po parku w Wila­no­wie, a potem da się uwieść gorącą cze­ko­ladą wprost od Wedla?

– Uro­cza sąsiadka jest skłonna przy­jąć zapro­sze­nie – zachi­cho­tała Anna. Od dawna żaden męż­czy­zna nie zwra­cał się do niej tak poetycko. Była w siód­mym nie­bie. Wie­działa, że czar prę­dzej czy póź­niej pry­śnie, ale w tej chwili wolała się nad tym nie zasta­na­wiać.

– Czy w połu­dnie, gdy słońce będzie naj­wy­żej na nie­bie, mogę przyjść w progi sąsiadki, by ofia­ro­wać jej swoje ramię?

– Punk­tu­al­nie w samo połu­dnie będę ocze­ki­wała sąsiada – odpo­wie­działa z roz­ba­wie­niem i odło­żyła słu­chawkę.

Mar­cin nie spóź­nił się ani minuty. To zawsze robiło na Annie wra­że­nie, bo ona, w myśl zasady, że zegar jest zło­dzie­jem czasu, punk­tu­alna nie była ni­gdy. Tak było i tym razem. Gdy Mar­cin zapu­kał do drzwi, pod­bie­gła do nich z ogrom­nym pędz­lem do nakła­da­nia pudru w ręku.

– Ja już się dziś uma­lo­wa­łem – zażar­to­wał Mar­cin, kiedy otwo­rzyła mu drzwi.

– Ach, tak, zatem ja dopeł­nię jesz­cze tej for­mal­no­ści i możemy iść podzi­wiać uroki świata.

Złota pol­ska jesień tego roku sprzy­jała roman­tycz­nym spa­ce­rom we dwoje. Liście, które spa­dały z drzew, miały tak bajeczne i wręcz nie­spo­ty­kane kolory, że można było patrzeć na nie całymi godzi­nami. Anna uwiel­biała zbie­rać je i kom­po­no­wać z nich bukiety. Nie robiła tylko jed­nego – nie zasu­szała ich. Wolała myśleć, że one nie więdną ni­gdy, że jest na tym świe­cie coś, co nie prze­mija, co trwa. Mar­cin szedł obok Anny w mil­cze­niu. Wie­dział, że nie może powie­dzieć jej wszyst­kiego. Patrzył na nią i czuł, jak z każdą kolejną minutą staje się dla niego waż­niej­sza. Nie wie­rzył w miłość od pierw­szego wej­rze­nia, a jed­nak wie­dział, że ta kobieta odmieni jego życie, że nic już nie będzie takie samo.

– Aniu…

– Tak?

– Powiedz mi, jak to jest, że czło­wiek idzie przez życie i wydaje mu się, że jest szczę­śliwy… Aż pew­nego dnia spo­tyka anioła i docho­dzi do wnio­sku, że to dotych­cza­sowe szczę­ście było tylko pozorne, że wszystko, czego doświad­czył wcze­śniej, nie miało żad­nego zna­cze­nia.

– Wszystko, czego doświad­czamy w życiu, ma zna­cze­nie, bo nas kształ­tuje, wpływa na nasz świa­to­po­gląd. I jeśli docho­dzimy w pew­nym momen­cie do wnio­sku, że nasze dotych­cza­sowe życie nie było pełne, to dzieje się tak wła­śnie dla­tego, że nasza doj­rza­łość pozwala nam tę prawdę zro­zu­mieć.

– Szkoda tylko, że kiedy już to zro­zu­miemy, to jest za późno, żeby być szczę­śli­wym.

– Ni­gdy nie jest za późno na bycie szczę­śli­wym. Szczę­ście tracą z oczu tylko ci, któ­rzy kapi­tu­lują, któ­rzy nie mają sił, żeby je dogo­nić. Bo szczę­ście nie jest dane nam raz na zawsze. Ono jest kapry­śne i dla­tego staje się udzia­łem sil­nych.

– Zga­dzam się z tobą, Aniu, ale nie zmie­nia to faktu, że nie­któ­rych decy­zji nie da się odwró­cić, nie można ich wyma­zać, zre­se­to­wać, zetrzeć gumką…

– Czy chcesz mi o czymś powie­dzieć? – zapy­tała, zatrzy­mu­jąc się.

– Nie, chodźmy lepiej na tę gorącą cze­ko­ladę.

– Bo cze­ko­lada to hor­mon szczę­ścia – zaśmiała się i objęła Mar­cina po przy­ja­ciel­sku.

W kawiarni Wedla w Wila­no­wie jak zwy­kle pano­wała przy­ja­zna atmos­fera. Kel­ner przy­wi­tał Annę i Mar­cina już przy wej­ściu. Anna, nie kon­sul­tu­jąc decy­zji z Mar­ci­nem, wbie­gła po scho­dach na pię­tro, bo – jak twier­dziła – stam­tąd roz­ta­czał się bajeczny widok na całą oko­licę. Zajęła miej­sce przy sto­liku sto­ją­cym przy samym oknie. W takiej sytu­acji Mar­cin nie miał innego wyj­ścia jak tylko usiąść w wyzna­czo­nym miej­scu.

– Zawsze będę musiał cię tak gonić? – zapy­tał, naj­wy­raź­niej był roz­ba­wiony entu­zja­zmem Anny.

– Zawsze nie, tylko cza­sami. Dziś bar­dzo mi się spie­szyło, bo mie­li­śmy zapla­no­wać odwet na wan­da­lach, któ­rzy znisz­czyli nam samo­chody.

– Gdy­bym wie­dział, że dzięki nim poznam cie­bie, Aniu, sam bym dużo wcze­śniej je pory­so­wał.

Czas w towa­rzy­stwie Mar­cina upły­wał bar­dzo przy­jem­nie. Anna pod­świa­do­mie czuła, że ich dusze łączy jakaś głęb­sza więź. W jego oczach dostrze­gła cie­ka­wość, w dotyku dłoni czu­łość, a w tym, co mówił – swo­bodę, jakiej bra­ko­wało wszyst­kim męż­czy­znom, z któ­rymi uma­wiała się dotych­czas. Wpraw­dzie wciąż miała wra­że­nie, że ten ideał męsko­ści coś przed nią ukrywa… Ale czy nie jest tak, że każdy w naj­głęb­szych zaka­mar­kach duszy pie­lę­gnuje jakąś tajem­nicę? Ktoś, kto tajem­nic nie ma, jest mar­twy – mawiała matka Anny. Może coś w tym jest? Może tajem­nice są wpi­sane w egzy­sten­cję czło­wieka, a wyja­wione zmie­niają nie­od­wra­cal­nie bieg jego życia? Zmie­niają – to pewne, ale czy zawsze na lep­sze?

Roz­dział VII

Następ­nego dnia rano Mar­cin zda­wał rela­cję Bart­kowi.

– Naj­pierw spa­cer, potem kawiar­nia, nie­sa­mo­wi­cie inte­li­gentna babka, wiesz?

– Ty mi nie pier­dol o jej inte­li­gen­cji, tylko wal śmiało, czy ją prze­le­cia­łeś – zain­to­no­wał Bar­tek.

– No nie nazwał­bym tego w ten spo­sób.

– A jed­nak! Bo już myśla­łem, że ci cał­kiem na mózg padło z tą nauczy­cielką.

– Wpa­dłem jak śliwka w kom­pot, stary. Nie mogę o niej prze­stać myśleć. Zasy­piam, widzę ją. Budzę się, widzę ją.

– Jest gorzej, niż myśla­łem – pokrę­cił głową Bar­tek. – Czy ty się aby nie zako­cha­łeś?

– Ja się z nią oże­nię, Bar­tek, ale musisz mi coś obie­cać, rozu­miesz? Musisz.

– Ta, pew­nie… Nawa­rzy­łeś piwa, to teraz je pij, do dna. Ale mnie w to nie mie­szaj – Bar­tek obru­szył się i wyszedł do kuchni. Po chwili wró­cił z dwiema szklan­kami whi­sky.

– Masz, jest dzie­wiąta rano, ale piwo to chyba będzie za łagodne na tę roz­mowę.

Mar­cin był wyraź­nie pode­ner­wo­wany. Odkąd poznał Annę, jego myśli wciąż krą­żyły wokół niej. Wie­dział, że będzie to trudny zwią­zek.

Roz­dział VIII

Kiedy Mar­cin coraz bar­dziej otwie­rał się przed Bart­kiem, Anna jadła obiad w rodzin­nym domu. Odkąd się wypro­wa­dziła, tra­dy­cją stały się conie­dzielne posiłki w towa­rzy­stwie rodzi­ców i młod­szego, zbun­to­wa­nego brata, który wpraw­dzie miesz­kał jesz­cze z mamu­sią i tatu­siem, ale coraz czę­ściej zni­kał na całe noce.

– To gdzie, młody, wczo­raj balo­wa­łeś? – z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem zapy­tała Anna.

– Ty lepiej powiedz, z kim się wczo­raj szla­ja­łaś po parku w Wila­no­wie – ni z gru­chy, ni z pie­tru­chy odpa­ro­wał bra­ci­szek. – Jakiś nowy kolo?

– A ty mnie śle­dzisz czy w końcu się wybra­łeś na jakąś randkę? – odparła, nie tra­cąc dobrego humoru.

– Powiedzmy, że mam cię na oku – zachi­cho­tał Tomek.

– No, opo­wia­daj, opo­wia­daj – wtrą­ciła mama. – Czyżby nasza córka spo­tkała w końcu swego ryce­rza?

– Bo mama spo­tkała swo­jego już trzy­dzie­ści pięć lat temu – stwier­dził dum­nie tata, wypi­na­jąc pierś.

– I od tej pory mój rycerz na wszystko mi pozwala. Mogę prać, sprzą­tać, na goto­wa­nie też wyraża zgodę – zri­po­sto­wała mama i wyszła do kuchni po deser.

Nie­dzielne popo­łu­dnie jak zwy­kle upły­nęło w miłej atmos­fe­rze. Wza­jemne dogry­za­nie nie miało nic wspól­nego ze zwy­kłą ludzką zło­śli­wo­ścią, a jedy­nie świad­czyło o tym, że rodzina czuje się ze sobą dobrze. Po obie­dzie Tomek pobiegł na próbę swo­jego zespołu, tata, z racji tego, że pochła­niał nie­sa­mo­witą liczbę ksią­żek, zajął się czy­ta­niem kolej­nej z nich, a matka z córką wyszły na taras, usia­dły w wikli­no­wych fote­lach i wysta­wiły twa­rze do słońca.

– Jesień tego roku jest wyjąt­kowo piękna – zauwa­żyła mama.

– To prawda. Ale mnie zawsze koja­rzy się z czymś, co się koń­czy – z wyczu­wal­nym smut­kiem w gło­sie odparła Anna.

– Nic się, Aniu, nie koń­czy, jedy­nie się zmie­nia.

– Boję się zmian, one zawsze wiążą się z jakąś nie­wia­domą.

– Albo z miłą nie­spo­dzianką – uśmiech­nęła się mama. – Bez zmian nie byłoby postępu.

– I tra­ge­dii… Wiesz, mamo, Prze­mka zosta­wił Krzy­siek. Ja wiem, jaki ty masz sto­su­nek do nich, ale tu nie o to cho­dzi. Dla mnie Prze­mek to jedyny przy­ja­ciel. Dobrze wiesz, że przy­jaź­ni­li­śmy się jesz­cze, zanim powie­dział mi o swo­jej orien­ta­cji. To bar­dzo dobry czło­wiek. Czy ty wiesz, jak on pomaga mamie, która traci wzrok? Zała­twia jej naj­lep­szych leka­rzy, na wszyst­kie wizyty sam ją zawozi. Nie wspo­mnę już o dupe­re­lach zwią­za­nych z codzienną egzy­sten­cją. A teraz jesz­cze został sam, nie ma do kogo gęby otwo­rzyć.

– Każdy, kocha­nie, jest sam, nawet jeśli żyje obok ludzi. Sama przy­cho­dzisz na świat i sama z niego odcho­dzisz, nikt ci w tym nie pomoże. Nie rozu­miem więc, dla­czego nie mie­li­by­śmy nauczyć się żyć samo­dziel­nie. Inni ludzie są nam potrzebni tak, jak my im. Ale nie można się na nich uwie­sić. Jeśli ktoś tego nie rozu­mie, czuje się samotny. Cały sekret. Nie ja go odkry­łam. Prze­ka­zała mi go matka, twoja bab­cia, teraz ja ci go prze­ka­zuję. I nie chcę, żeby to brzmiało gór­no­lot­nie, patos jest mi zupeł­nie obcy. To prost­sze, niż nam się wydaje. Im szyb­ciej to zrozu­miemy, tym lepiej dla nas. Spójrz na tatę. Cią­gle trzyma nos w książ­kach. Myślisz, że mi to prze­szka­dza, że czuję się przez to pomi­jana, samotna? Nic z tych rze­czy. Każdy ma prawo do pry­wat­no­ści. Nie można zagar­nąć czy­je­goś czasu.

– A ja czuję się cza­sem samotna…

– Oj, kocha­nie, bo w twoim przy­padku pro­blem jest o wiele szer­szy. Skoń­czy­łaś w tym roku trzy­dzie­ści lat, zegar bio­lo­giczny bije i nic go nie powstrzyma. Ja w twoim wieku mia­łam już męża i cie­bie. Byłam speł­niona jako kobieta. To były inne czasy, wiem… Nie mie­li­śmy per­spek­tyw na miesz­ka­nie ani wyż­szą pen­sję, ale o tym się wtedy nie myślało. Prio­ry­te­tem było zało­że­nie rodziny i takie sobie nor­malne życie, bez fajer­wer­ków, wzlo­tów i upad­ków. Żyli­śmy w głę­bo­kiej komu­nie, nie mogli­śmy ni­gdzie wyje­chać, niczego zwie­dzić, niczego kupić. Dom był wtedy taką ostoją, do któ­rej się chęt­nie wra­cało. Dziś mło­dzi są zupeł­nie inni. Na niczym wam nie zależy. Nie mówię o tobie, córeńko, tak ogól­nie… Dziś mło­dzi decy­dują się na zało­że­nie rodziny, kiedy mają już takie przy­zwy­cza­je­nia i nale­cia­ło­ści sta­ro­ka­wa­ler­skie i sta­ro­pa­nień­skie, że wydaje się nie­moż­liwe, żeby wspólne życie się udało. Na dzieci decy­du­je­cie się, kiedy nie może­cie ich już mieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki