Historie drobnoziarniste - Henry James - ebook + książka

Historie drobnoziarniste ebook

Henry James

3,0
54,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wybór prozy Henry’ego Jamesa, mistrza półcieni i subtelności, otwiera hipnotyczny, gotycki Obrót śruby, opowieść o duchach lub studium szaleństwa: badacze Jamesa od niemal stu dwudziestu lat toczą o to spór. Zbiór skonstruowany został wokół tematu, który umownie nazwijmy  „sprawczością kobiet”, i Jamesowskiej metody „drobnego ziarna” –  współczującej precyzji, z którą autor ukazywał pułapki, jakie zastawia na bohaterki złudnie postrzegana rzeczywistość oraz rosnąca koncentracja na próbach wyrwania się z opresji.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 536

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1640755657133619

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

OBRÓT ŚRUBY

Opowieść zgromadziła nas przy ogniu, ze stosownie wstrzymanym oddechem, lecz oprócz czyjejś oczywistej konstatacji, że jest upiorna, dokładnie tak, jak przystało na dziwną historię opowiadaną w starym domu w wigilijny wieczór, nie przypominam sobie żadnych komentarzy aż do chwili, gdy ktoś zauważył, iż to jedyny znany mu przypadek, aby taka zjawa nawiedziła dziecko. Chodziło, mogę dopowiedzieć, o przypadek widma, jakie ukazało się w starym domu, takim samym jak ten, gdzie zebraliśmy się obecnie – ukazało się w pełnej grozie małemu chłopcu, który spał w jednym pokoju z matką i zdjęty przerażeniem obudził ją, nie po to jednak, by uśmierzyła jego lęk i znów utuliła do snu, lecz aby najpierw, zanim to wszystko uczyni, sama ujrzała ów wstrząsający widok. Właśnie ta uwaga – nie od razu wszakże, lecz później tego wieczoru – sprowokowała Douglasa do reakcji, na której ciekawe konsekwencje zwrócę teraz uwagę. Ktoś jeszcze opowiadał jakąś niezbyt zajmującą historię i widziałem, że Douglas jej nie śledzi. Wziąłem to za znak, że sam będzie chciał nam coś przedstawić i że wypada jedynie poczekać. Przyszło nam czekać, w samej rzeczy, dwa kolejne dni; lecz jeszcze tego wieczoru, zanim się rozeszliśmy, wyjawił nam, co go tak zaprząta.

– Zgadzam się w zupełności co do zjawy Griffina, czymkolwiek to było, że nawiedzenie małego chłopca, dziecka w tak niedojrzałym wieku, nadaje owej historii szczególny wyraz. Lecz nie po raz pierwszy słyszę o tego rodzaju uroczym zdarzeniu z udziałem dziecka. Jeżeli jedno dziecko przykręca śrubę efektu o kolejny obrót, to co powiecie na  d w ó j k ę  dzieci…?

– Powiemy oczywiście – zawołał ktoś – że dwoje dzieci to dwa obroty! A także, że chcemy o tym usłyszeć!

Widzę Douglasa, jak stoi zwrócony plecami do kominka i z rękami w kieszeniach spogląda z góry na rozmówcę. – Nikt dotąd tego nie słyszał oprócz mnie. To w sumie nazbyt straszne. – Naturalnie kilka głosów natychmiast oznajmiło, że cała rzecz tylko na tym zyska, na co nasz przyjaciel, z cichą maestrią szykując swój triumf, powiódł po zebranych wzrokiem i oznajmił: – To przekracza wszelkie wyobrażenie. Nie znam niczego, co mogłoby temu dorównać.

– Pod względem czystej grozy? – pamiętam, że zapytałem.

Bąknął, że to nie takie proste; że naprawdę nie bardzo wie, jak to ująć. Potarł dłonią oczy, troszeczkę się skrzywił. – Pod względem okropnych… okropieństw!

– Och, jak rozkosznie! – krzyknęła jedna z kobiet.

Nie zwrócił na nią uwagi; spojrzał w moją stronę, lecz w taki sposób, jakby widział nie mnie, lecz to, o czym mówił. – Pod względem ogólnej niesamowitej ohydy, grozy i bólu.

– No więc – rzekłem – po prostu siadaj i zaczynaj.

Odwrócił się do ognia, kopnął polano i wpatrywał się w nie przez chwilę. Potem znowu stanął twarzą do nas.  – Nie mogę teraz zacząć. Muszę posłać do miasta. – Rozległ się chóralny jęk, padły liczne wymówki, co słysząc, wyjaśnił ze swoim zwykłym lekkim roztargnieniem: – Ta historia została spisana. Od lat leży zamknięta w szufladzie. Mógłbym napisać list do służącego i dołączyć klucz; on mógłby odszukać pakiet i przysłać go tutaj. – Miałem wrażenie, że kieruje tę propozycję szczególnie do mnie, jakby nie tyle się wahał, ile prosił o pomoc. Przebijał się przez grubą warstwę lodu, narosłą przez wiele zim; miał swoje powody, by milczeć tak długo. Pozostali przyjęli zwłokę z niechęcią, mnie jednak oczarowały te jego skrupuły. Zacząłem go zaklinać, by posłał do miasta pierwszą pocztą, abyśmy jak najszybciej mogli go wysłuchać; następnie spytałem, czy chodzi o jego własne przeżycie. Natychmiast odpowiedział: – Och, dzięki Bogu, nie!

– Ale to twoja relacja? Ty spisałeś całość?

– Tylko ogólne wrażenie. Zapisało się  t u t a j  – uderzył się w pierś. – I pozostało na zawsze.

– Ten rękopis zatem…

– Skreślony jest starym, wyblakłym atramentem, przepięknym charakterem pisma. – Znów zawiesił głos. – Ręką kobiety. Od dwudziestu lat nie ma jej wśród żywych. Przesłała mi te kartki przed śmiercią. – Teraz już wszyscy słuchali uważnie i oczywiście znalazł się żartowniś, który zrobił wiadomą aluzję. Douglas wszakże puścił ją mimo uszu, bez uśmiechu, lecz także bez złości. – Była czarująca, ale miała dziesięć lat więcej ode mnie – rzekł cicho. – Pracowała jako guwernantka mojej siostry i była najmilszą kobietą na tej posadzie, jaką znałem; a byłaby warta każdej posady, wszędzie. Wszystko to działo się dawno temu, a opisane zdarzenie miało miejsce jeszcze wcześniej. Studiowałem wówczas w Trinity i kiedy po drugim roku zjechałem na wakacje, zastałem ją w naszym domu. Często tam bywałem tamtego lata… Dni były piękne, więc kiedy nie miała zajęć, chodziliśmy po ogrodzie i prowadziliśmy długie rozmowy, podczas których odkryłem, jaka jest mądra i ujmująca. O tak; nie ma się co uśmiechać; ogromnie mi się podobała i myśl, że ja również jej się spodobałem, do dzisiaj sprawia mi radość. Gdyby było inaczej, nic by mi nie opowiedziała. Nikomu przedtem o tym nie mówiła. Rzecz nie w tym, że tak twierdziła; ja  w i e d z i a ł e m,  że tak jest. Miałem co do tego pewność, po prostu było to widać. Kiedy usłyszycie tę historię, bez trudu zrozumiecie dlaczego.

– Bo to wszystko było takie straszne?

Nie odrywał ode mnie wzroku.

– Zrozumiecie bez trudu – powtórzył. – T y zrozumiesz.

Ja również nie spuszczałem go z oczu. – Pojmuję – powiedziałem. – Była zakochana.

Po raz pierwszy się zaśmiał. – Przenikliwy jesteś. Tak, była zakochana. To znaczy,  p r z e d t e m.  To się wydało… nie mogła tego opowiedzieć, żeby się nie wydało. Widziałem to, a ona widziała, że widzę; ale żadne z nas o tym nie wspomniało. Do tej pory pamiętam czas i miejsce: narożnik trawnika, cień wielkich buków, długie, upalne letnie popołudnie. Niezwykły moment na dreszcz przerażenia; ale, och…! – Odszedł od ognia i opadł na fotel.

– Przesyłka przyjdzie w czwartek rano? – upewniłem się.

– Zapewne dopiero drugą pocztą.

– W takim razie po kolacji…

– Spotkamy się tutaj wszyscy? – Znów powiódł po nas wzrokiem. – Nikt tymczasem nie wyjeżdża? – zapytał niemal z nadzieją.

– Wszyscy zostajemy!

– Ja zostaję… i ja! – zawołały panie, nawet te, które już zapowiedziały swój wyjazd. Jednakże pani Griffin wyraziła potrzebę bliższych wyjaśnień. – To w kim była zakochana?

– Dowiemy się z opowieści – wziąłem na siebie odpowiedź.

– Och, już nie mogę się doczekać!

– Nie, z opowieści się tego nie dowiemy – oświadczył Douglas – w żadnym dosłownym, pospolitym sensie.

– Jaka szkoda. To jedyny sposób, żebym mogła cokolwiek zrozumieć.

– A pan nam tego nie powie, Douglas? – zapytał ktoś inny.

Znów się poderwał. – Tak… jutro. Teraz muszę już iść spać. Dobranoc. – Chwycił lichtarz i szybko się oddalił, zostawiając nas lekko stropionych. Z naszego miejsca na końcu wielkiej, brązowej sali dosłyszeliśmy jego kroki na schodach, po czym pani Griffin powiedziała: – Cóż, nawet jeśli nie wiem, w kim ona była zakochana, to przecież wiem, w kim zakochany był on.

– Była o dziesięć lat starsza – rzekł jej mąż.

– Raison de plus, w jego wieku! Ale to ładne, ta jego długotrwała powściągliwość.

– Czterdzieści lat! – wtrącił Griffin.

– I wreszcie ten wybuch.

– Wybuch – odparłem – dzięki któremu w czwartek czeka nas nie lada wydarzenie. – Wszyscy się z tym zgodzili, do tego stopnia, że straciliśmy ochotę na cokolwiek innego. Ostatnia historia, jakkolwiek nieukończona, będąca zaledwie początkiem cyklu, została opowiedziana; pożegnaliśmy się zatem i, jak ktoś powiedział, „olichtarzowali”, a następnie poszliśmy spać.

Dowiedziałem się nazajutrz rano, że Douglas wysłał list z kluczem do swojego londyńskiego mieszkania; lecz mimo – a może właśnie wskutek rozprzestrzenienia się tej wiedzy – zakłóciliśmy jego spokój dopiero po kolacji, o tej wieczornej godzinie, która istotnie najlepiej współgra z wrażeniami, jakich mieliśmy nadzieję doznawać. Wówczas, w samej rzeczy, powiedział nam wszystko, co chcieliśmy usłyszeć, co więcej – podał po temu znakomite powody. Podobnie jak wcześniejsze rewelacje, wyjawił je przy ogniu w salonie; najwyraźniej dla właściwego zrozumienia historii, którą obiecał nam przeczytać, naprawdę niezbędnych było kilka słów prologu. Chcę tu dobitnie podkreślić, aby mieć to już za sobą, że opowieść, którą przytaczam poniżej, została przeze mnie dokładnie przepisana znacznie później. Biedny Douglas, zanim umarł, niemal na progu śmierci powierzył mi rękopis, który otrzymał trzeciego z tamtych dni. Zaczął go czytać czwartego dnia wieczorem, w tym samym miejscu, ku wielkiemu przejęciu naszej zasłuchanej grupki. Panie, noszące się z zamiarem wyjazdu, które najpierw uznały, że zostaną, dzięki Bogu jednak nie zostały; wyjeżdżały jednak, jak twierdziły, tylko dlatego, że zostało to wcześniej ustalone, niemal oszalałe z ciekawości na skutek napomknień, którymi Douglas rozbudził nasz apetyt. Dzięki temu mały krąg słuchaczy, którzy w końcu zgromadzili się przy kominku, aby wspólnie przeżyć dreszcz emocji, stał się tym bardziej doborowy i zwarty.

Pierwsze z napomknień Douglasa służyło wyjaśnieniu, że pisemna relacja rozpoczyna się w chwili, gdy wydarzenia toczyły się właściwie już od pewnego czasu. Trzeba nam było wiedzieć, że jego przyjaciółka, najmłodsza córka ubogiego duchownego z prowincji, w wieku lat dwudziestu po raz pierwszy miała podjąć pracę nauczycielską, toteż z drżeniem serca przybyła do Londynu, aby po krótkiej korespondencji z ogłoszeniodawcą osobiście odpowiedzieć na anons prasowy. Dom na Harley Street, gdzie miała zostać oceniona, olśnił ją ogromem i przepychem, potencjalny zaś pracodawca okazał się człowiekiem dobrze urodzonym, kawalerem w sile wieku, figurą, jakiej – wyjąwszy senne marzenia i stare powieści – roztrzepotanej, niepewnej panience z plebanii w Hampshire nigdy dotąd nie dane było spotkać. Łatwo określić ten typ; na szczęście nigdy nie wymiera; był to mężczyzna przystojny, śmiały i miły, swobodny, wesoły i życzliwy. Doceniła, jak było do przewidzenia, jego galanterię i splendor, lecz tym, co najbardziej ją ujęło i co później miało natchnąć ją odwagą, był fakt, że przedstawił całą rzecz jako przysługę, którą ona mu wyświadcza, zobowiązanie, które on z wdzięcznością u niej zaciąga. Uznała, że jest bogaty, lecz nad miarę rozrzutny; widziała go w lśniącej aurze wielkiej elegancji, dużej urody, kosztownych nawyków, powodzenia u dam. W mieście rezydował w ogromnym domu, pełnym łupów z podróży i trofeów z polowań, jednakże miejscem, do którego miała, zgodnie z jego życzeniem, natychmiast się udać, był jego dwór na wsi, stara siedziba rodu w hrabstwie Essex.

Kiedy przed dwoma laty zmarli nagle w Indiach jego młodszy brat, wojskowy, oraz jego żona, mimowolnie został jedynym opiekunem ich dwojga dzieci, chłopca i dziewczynki. Dla człowieka w jego położeniu – samotnego mężczyzny bez stosownego doświadczenia i krztyny cierpliwości – sieroty powierzone mu zrządzeniem losu stanowiły wielkie obciążenie. Bardzo się tym wszystkim martwił. Ogromnie szkoda mu było biednych piskląt, więc zrobił dla nich, co się tylko dało, choć niewątpliwie on sam popełnił przy tym wiele błędów; przede wszystkim zaś umieścił je w swoim domu na wsi, gdzie było dla nich, rzecz jasna, najwłaściwsze miejsce, i od samego początku oddał je pod opiekę najlepszych ludzi, jakich zdołał znaleźć – zrezygnował nawet z własnej służby, którą zostawił do ich dyspozycji. Sam również jeździł tam, kiedy tylko mógł, żeby sprawdzić, jak się maleństwa miewają. Kłopot w tym, że dzieci nie posiadały właściwie żadnych innych krewnych, jemu zaś prawie cały czas zabierały własne sprawy. Ulokował więc oboje w Bly, bo jest tam nader zdrowo i bezpiecznie, a zarząd nad całym małym gospodarstwem – w każdym razie nad resztą służby – powierzył pani Grose, znakomitej osobie, którą jego rozmówczyni na pewno polubi, byłej pokojówce jego nieżyjącej matki. Pani Grose pełni funkcję gospodyni, jak również na razie sprawuje nadzór nad dziewczynką, którą – tak się szczęśliwie składało – nie mając własnych dzieci, ogromnie polubiła. Jest tam mnóstwo ludzi do pomocy, nad którymi wszakże młoda dama zatrudniona jako guwernantka naturalnie miałaby najwyższą władzę. Musiałaby także przez lato zajmować się chłopcem, który na razie przebywa w internacie – owszem, trochę za młody, lecz cóż było robić? – ale wakacje właśnie się rozpoczynają, więc lada dzień zjawi się w domu. Wcześniej pieczę nad obojgiem dzieci miała pewna młoda dama, którą jednak nader nieszczęśliwie utracono. Cudownie sobie z nimi radziła – niezwykle przyzwoita osoba – niestety, zmarła, czym sprawiła im ogromny kłopot, do tego stopnia, że nie mieli wyjścia, jak wysłać małego Milesa do szkoły. Odtąd, gdy chodzi o maniery i w ogóle, pani Grose wychowuje, jak umie, małą Florę; ponadto są tam kucharka, pokojówka, mleczarka, stary kuc, stajenny i stary ogrodnik, wszyscy również z gruntu przyzwoici.

Tyle Douglas zdążył naszkicować, gdy ktoś wtrącił pytanie: – A poprzednia guwernantka na co umarła? Na nadmiar przyzwoitości?

– To się okaże – natychmiast padła odpowiedź. – Nie będę uprzedzać wypadków.

– Najmocniej przepraszam; wydawało mi się, że właśnie to robisz.

– Ja, będąc na miejscu następczyni – zauważyłem – chciałbym się jednak dowiedzieć, czy posada związana jest…

– …z nieuchronnym zagrożeniem życia? – Douglas dokończył moją myśl. – Chciała się dowiedzieć i dowiedziała się. Jutro usłyszycie czego.

Tymczasem jednak, naturalnie, perspektywy wydały się jej dość ponure. Była młoda, niedoświadczona, niepewna; roztoczono przed nią wizję poważnych obowiązków i braku towarzystwa, czekała ją naprawdę wielka samotność. Wahała się; poprosiła o kilka dni, żeby się zastanowić i zasięgnąć rady. Lecz zaproponowana pensja tak dalece przekraczała jej skromne oczekiwania, że podczas drugiej rozmowy stawiła czoło wyzwaniu; wyraziła zgodę.

Tu Douglas zrobił przerwę, co pozwoliło mi wtrącić z myślą o zebranych:

– Morał z tego, rzecz jasna, jest taki, że uległa uwodzicielskiej mocy tego świetnego młodzieńca.

Wstał i tak jak poprzedniego wieczoru podszedł do ognia, trącił stopą płonące polano, po czym znieruchomiał, zwrócony do nas plecami. – Widziała go tylko dwa razy.

– Tak, i na tym polega piękno jej uczucia.

Ku mojemu lekkiemu zdziwieniu Douglas, słysząc te słowa, odwrócił się raptownie. – Bo ono  b y ł o  piękne. Rozmawiał przed nią z innymi – ciągnął – które nie uległy. Szczerze jej opowiedział o swoich trudnościach; dla kilku kandydatek warunki były nie do przyjęcia i z jakiegoś powodu zwyczajnie się przestraszyły. Wszystko to brzmiało nudno… brzmiało dziwnie; zwłaszcza ze względu na jego główny warunek.

– Czyli…?

– Że nie wolno jej nigdy, przenigdy zawracać mu głowy; ma o nic nie prosić, na nic się nie skarżyć, o niczym nie pisać; ma sama sprostać wszystkim kwestiom, odbierać pieniądze od jego prawnika, wziąć całą rzecz na siebie i dać mu spokój. Przyrzekła; a mnie powiedziała, że kiedy na chwilę, zachwycony, z ulgą ujął jej dłoń, dziękując za ofiarność, już poczuła się wynagrodzona.

– I to była cała jej nagroda? – zapytała jedna z pań.

– Już go nigdy więcej nie widziała.

– Och – rzekła dama; a ponieważ przyjaciel zaraz nas opuścił, było to jedyne znaczące słowo, jakie padło na ten temat aż do chwili, gdy następnego wieczoru zasiadł przy kominku w najlepszym fotelu i otworzył wyblakłą czerwoną okładkę staromodnego zeszytu o złoconych krawędziach. Lektura w istocie trwała dłużej niż jeden wieczór, lecz wtedy, za pierwszym razem, ta sama dama znów zadała pytanie:

– Jaki jest pański tytuł?

– Nie mam tytułu.

– Och, a ja mam! – zawołałem. Ale Douglas, już nie zwracając na mnie uwagi, zaczął czytać głosem pięknym i dźwięcznym, jakby pragnął odtworzyć słowami całą urodę charakteru pisma swej autorki.

I

Początek pamiętam jako ciąg wzlotów i upadków, małą huśtawkę wzruszeń właściwych i niewłaściwych. Wprawdzie w mieście, w odpowiedzi na jego prośbę, stanęłam na wysokości zadania, potem wszakże nastąpiło kilka dni stanowczo bardzo złych – wątpliwości znów się najeżyły, w rzeczy samej byłam pewna, że popełniłam błąd. W tym stanie ducha przez długie godziny trzęsłam się na wybojach w rozklekotanym dyliżansie, aż dotarłam wreszcie na stację pocztową, skąd miał mnie zabrać powóz przysłany ze dworu. Zostałam powiadomiona, że wydano takie polecenie; i istotnie, późnym czerwcowym popołudniem ujrzałam czekającą już na mnie obszerną bryczkę. Jadąc o tej godzinie, przy pięknej pogodzie, przyjaźnie witana letnią słodyczą okolicy, poczułam, że odradza się we mnie ufność, chociaż jej nagły przypływ, gdy skręciliśmy w szeroką aleję, zapewne dowodził jedynie, jak bardzo przedtem podupadłam na duchu. Chyba spodziewałam się, czy obawiałam, czegoś ponurego, tym bardziej więc zaskoczył mnie widok, który ukazał się moim oczom. Pamiętam na wskroś przyjemne wrażenie, jakie zrobił na mnie szeroki, jasny fronton dworu, jego otwarte okna, świeże firanki i dwie wyglądające zza nich pokojówki; pamiętam trawnik, barwne kwiaty i chrzęst kół powozu na żwirowanym podjeździe, a także wrony nad gęstymi wierzchołkami drzew, z krakaniem kołujące po złocistym niebie. Był w tej scenie rozmach, bardzo różny od okolic mego skromnego rodzinnego domu; co więcej, niebawem w drzwiach, trzymając za rękę małą dziewczynkę, pojawiła się uprzejma osoba, która dygnęła przede mną tak przykładnie, jakbym była jej panią lub jakimś wytwornym gościem. Z Harley Street wyniosłam znacznie skromniejszy obraz tego dworu i teraz, na jego wspomnienie, jego właściciel wydał mi się jeszcze większym dżentelmenem, zapowiadało się bowiem, że czekają mnie przyjemności daleko przekraczające to, co mi obiecał.

Mój dobry nastrój utrzymał się do następnego dnia, niosąc mnie triumfalnie przez kolejne godziny, gdyż przedstawiono mi młodszą z moich podopiecznych. Dziewczynka towarzysząca pani Grose z miejsca wydała mi się istotą zbyt uroczą, bym nie doceniła, jak wielkim szczęściem będzie dla mnie mieć z nią do czynienia. Była najpiękniejszym dzieckiem, jakie w życiu widziałam; później zastanawiałam się nawet, dlaczego mój pracodawca nie położył na to większego nacisku. Niewiele spałam tej nocy – byłam zbyt podniecona, co również, jak pamiętam, bardzo mnie zdumiało, pogłębiając poczucie, że traktowana jestem nader wielkodusznie. Duży, ładny pokój, jeden z najlepszych w całym domu, wielkie łóżko – wydało mi się niemal królewskie – długie wzorzyste kotary, wysokie lustra, w których teraz dopiero mogłam się obejrzeć od stóp do głów, wszystko to – wraz z cudownym urokiem mojej uczennicy – uznałam za dodatkowe nagrody. Nagrodą, od pierwszej chwili, była również zapowiedź dobrych stosunków z panią Grose; podczas jazdy dyliżansem, niestety, trochę się dręczyłam myślą o naszej relacji. W istocie, spośród najwcześniejszych wrażeń tylko jedno mogło rozbudzić moje obawy, a mianowicie jej nadzwyczajna radość na mój widok. Już po półgodzinie poczułam, iż ta kobieta krzepka, prosta, pospolita, czysta, zdrowa – cieszy się tak bardzo, że wręcz się pilnuje, by zanadto tego nie okazywać. Już wtedy zaciekawiło mnie, dlaczego miałaby n i e chcieć tego okazać, co, przy pewnej refleksji, przy pewnych podejrzeniach, oczywiście mogło dać powody do niepokoju.

Pociechą był mi promienny obraz mojej dziewczynki, gdyż z czymś tak uszczęśliwiającym nie mógł być związany żaden niepokój, i to zapewne wizja jej ślicznej, anielskiej buzi bardziej niż cokolwiek innego wywołała uczucie pobudzenia, które kazało mi jeszcze przed wschodem słońca kilkakrotnie podrywać się i przemierzać pokój, rozważając plany i perspektywy; patrzeć przez otwarte okno na blady letni świt; oglądać widoczne stąd inne części dworu; a także nasłuchiwać – gdy w jaśniejącym brzasku rozświergotały się pierwsze ptaki – czy nie powtórzą się pojedyncze dźwięki, mniej naturalne, niepochodzące z zewnątrz, ale z głębi domu, jakie, mam wrażenie, usłyszałam. Była taka chwila, gdy wydało mi się, że rozpoznaję nikły, daleki krzyk dziecka; była też inna, gdy wzdrygnęłam się nagle, jakby na odgłos lekkich kroków w korytarzu pod moimi drzwiami. Fantazje te były wszakże zbyt niewyraźne, by się przy nich upierać, toteż wracają do mnie tylko w świetle – lub raczej w mroku – innych, późniejszych wydarzeń. Obserwować, uczyć i „kształtować” małą Florę – oto były nader oczywiste zadatki na szczęśliwe, pożyteczne życie. Jeszcze na dole ustaliłyśmy, że po pierwszej nocy mała oczywiście będzie spać u mnie, i w tym celu jej białe łóżeczko zostało już wstawione do mego pokoju. Podjęłam się nad nią całkowitej opieki; została z panią Grose ten ostatni raz tylko dlatego, że ja naturalnie byłam dla niej obca, ona zaś, równie naturalnie, czuła się onieśmielona. Lecz mimo nieśmiałości – którą, rzecz przedziwna, dziewczynka ujawniała dzielnie i absolutnie szczerze, pozwalając nam ją omawiać, eksponować i charakteryzować bez śladu skrępowania, z głęboką, spokojną słodyczą jednego ze świętych dzieciątek Rafaela – miałam całkowitą pewność, że wkrótce mnie polubi. Z podobnych powodów sama zdążyłam już polubić panią Grose, tak wyraźną przyjemność sprawiał jej mój podziw i zachwyt, gdy zasiadłam do kolacji przy czterech wysokich świecach i spojrzałam pomiędzy nimi na swoją uczennicę siedzącą na wysokim stołku, z serwetką pod brodą, wznoszącą jasne oczy znad mleka i chleba.

Naturalnie w obecności Flory w wielu sprawach mogłyśmy się porozumiewać tylko za pomocą wymownych i radosnych spojrzeń, zawiłych i okrężnych aluzji.

– A chłopiec… wygląda tak jak ona? Czy on też jest taki wyjątkowy? – Dzieciom nie należy zbyt wyraźnie schlebiać.

 – Och, panienko,  n a d z w y c z a j  wyjątkowy! Jeśli tak dobrze myśli pani o…! – Aż przystanęła z talerzem w dłoni, szeroko uśmiechając się do naszej towarzyszki, która wodziła między nami łagodnym, niebiańskim spojrzeniem bez skazy.

– To…?

– To nasz mały dżentelmen dopiero panienkę oczaruje!

– Cóż, pewnie po to przyjechałam, żeby dać się oczarować. Obawiam się jednak – pamiętam, że dodałam impulsywnie – że oczarować mnie jest dosyć łatwo. Czar został rzucony już w Londynie!

Wciąż widzę wyraz szerokiej twarzy pani Grose, kiedy dotarły do niej te słowa.

– Na Harley Street?

– Na Harley Street.

– No cóż, nie jest panienka pierwsza… i nie będzie ostatnia.

– Och – mogłam się tylko zaśmiać – nie mam ambicji, żeby być jedyną. W każdym razie, rozumiem, że mój uczeń wraca jutro?

– Nie jutro; w piątek. Przyjedzie tak jak panienka, dyliżansem pod opieką konduktora, i wyjedzie po niego ten sam powóz.

Niezwłocznie zapragnęłam się dowiedzieć, czy w związku z tym nie byłoby rzeczą właściwą, a także miłą i przyjazną, abym w chwili gdy ów publiczny pojazd się pojawi, czekała na chłopca razem z jego siostrzyczką; a pani Grose poparła ten pomysł tak serdecznie, że chyba wzięłam jej zachowanie za coś w rodzaju krzepiącej obietnicy – nigdy, dzięki Bogu, niezłamanej! – że w każdej kwestii pozostaniemy zgodne. O tak, cieszyła się, że się pojawiłam!

Przypuszczam, że uczuć, jakie ogarnęły mnie nazajutrz, nie da się uczciwie określić jako reakcji na emocje przyjazdu; prawdopodobnie było to tylko lekkie przygnębienie spowodowane pełniejszą oceną – w miarę jak chodziłam, patrzyłam i się oswajałam – wymiaru mojej nowej sytuacji. Nie byłam przygotowana na taki jej zakres i ciężar, których świadomość wywołała u mnie świeży napad przestrachu, niemniej jednak i przypływ pewnej dumy. Byłam tak pobudzona, że normalne lekcje z pewnością by ucierpiały; po namyśle doszłam więc do wniosku, że moim obowiązkiem jest przede wszystkim sprawić najdelikatniej, jak umiałam, aby dziewczynka uznała mnie za osobę znajomą. Dzień spędziłyśmy głównie na powietrzu, ustaliwszy, ku jej wielkiemu zadowoleniu, że ona i tylko ona będzie mnie oprowadzać. Pokazywała mi posiadłość krok za krokiem, pokój za pokojem, sekret za sekretem, opowiadając o wszystkim zabawnie, rozkosznie, po dziecinnemu, dzięki czemu już pół godziny później byłyśmy zaprzyjaźnione. Choć lat miała niewiele, podczas naszej przechadzki uderzyła mnie jej odwaga i pewność siebie; w pustych pokojach i nudnych korytarzach, na krętych schodach, gdzie przystawałam zdyszana, na szczycie przyprawiającej o zawrót głowy starożytnej, kwadratowej wieży z machikułami jej poranna muzyka, jej skłonność, by mówić o wiele więcej niż pytać, dźwięczały wokół mnie i prowadziły naprzód. Nie widziałam Bly od wyjazdu stamtąd, przypuszczam nawet, że w moich obecnych, starszych i dojrzalszych oczach ranga domu byłaby znacznie umniejszona. Ale kiedy moja młoda przewodniczka o złotych lokach, w błękitnej sukience, tańcząc, mijała zakręty, i tupiąc, biegła przez korytarze, miałam przed oczami romantyczny zamek, zamieszkany przez różanego duszka, miejsce, które w jakiś sposób, dla rozrywki młodych umysłów, mieniło się wszystkimi barwami powiastek i baśni dla dzieci. Czyż nie taka właśnie powiastka wprawiła mnie w senne rozmarzenie? Nie; to wielki, brzydki, staroświecki, choć wygodny dwór, posiadający wiele cech budowli jeszcze starszej, w połowie zaniedbany, w połowie używany, który w moich rojeniach był niczym wielki dryfujący statek z garstką zagubionych pasażerów na pokładzie. Ale, rzecz dziwna, to ja stałam przy sterze!

II

Dotarło to do mnie, kiedy dwa dni później wyjechałam z Florą na spotkanie młodemu dżentelmenowi, jak nazwała go pani Grose; dotarło tym dobitniej, że poprzedniego wieczoru zdarzył się incydent, który wprawił mnie w głęboką konsternację. Pierwszy dzień, w zasadzie, jak pisałam, uspokajający, zakończył się jednak całkiem innym tonem. Wieczorną pocztą – cokolwiek spóźnioną – dotarł do mnie list skreślony ręką pracodawcy, składający się wszakże tylko z kilku słów; oprócz tego przesyłka zawierała adresowaną do niego kopertę, nierozpieczętowaną. „Widzę, że to list od dyrektora szkoły – pisał – a to okropny nudziarz. Proszę przeczytać, wszystko z nim załatwić i w żadnym razie o niczym mi nie pisać. Ani słowa. Już mnie nie ma!” Złamanie pieczęci wiele mnie kosztowało, tak wiele, że długo się do tego zabierałam. W końcu wzięłam nieotwartą przesyłkę do pokoju i tuż przed pójściem spać przypuściłam atak. Lepiej bym zrobiła, odkładając szturm do rana – spędziłam bowiem kolejną bezsenną noc. Nie mając się kogo poradzić, następnego ranka czułam się bardzo znękana; aż w końcu strapienie wzięło górę do tego stopnia, że postanowiłam zwierzyć się przynajmniej pani Grose.

– Co to ma znaczyć? Chłopiec rozstał się ze szkołą?

Rzuciła mi szczególne spojrzenie, które momentalnie zwróciło moją uwagę; po czym szybko przybrała obojętną minę, jakby próbowała je cofnąć. – Ale przecież wszyscy…

– …jadą teraz do domu, zgoda. Lecz tylko na wakacje. A Miles może już w ogóle nigdy tam nie wróci.

Poczerwieniała pod moim bacznym spojrzeniem. – Bo go nie przyjmą?

– Bezwzględnie odmawiają.

Na te słowa, nie patrząc na mnie, uniosła oczy; zobaczyłam, że są pełne szczerych łez. – Co takiego zrobił?

Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, więc postanowiłam po prostu wręczyć jej przesyłkę – jednak przyniosło to tylko taki skutek, że zamiast ją przyjąć, schowała ręce za plecami i smutno pokręciła głową. – Nie dla mnie takie rzeczy, panienko.

Moja doradczyni nie umiała czytać! Wzdrygnęłam się na swój nietakt, załagodziłam go zatem, jak umiałam, i otworzyłam list, by go jej przedstawić; zawahałam się jednak, ponownie go złożyłam i schowałam do kieszeni.

– To coś naprawdę  z ł e g o?  –  Wciąż miała łzy w oczach. – Ci panowie tak piszą?

– Nie podają szczegółów. Po prostu wyrażają żal, że niepodobna, by dłużej u nich przebywał. To może znaczyć tylko jedno. – Pani Grose słuchała z niemym przejęciem, powstrzymując się od zapytania, co może znaczyć owo „jedno”; toteż, chcąc się jakoś składnie wypowiedzieć, bo jej obecność pomagała mi zebrać myśli, szybko dodałam: – Że ma szkodliwy wpływ na innych.

Na te słowa, z nagłym wzburzeniem, jakie zdarza się prostym ludziom, wybuchła:

– Panicz Miles! On miałby komuś szkodzić?

Była w tym fala tak dobrej wiary, że chociaż jeszcze chłopca nie poznałam, już sam mój przestrach kazał mi pośpiesznie uznać cały pomysł za absurdalny. Przyłapałam się na tym, że chcąc wyjść przyjaciółce naprzeciw, podpowiadam sarkastycznie: – Swoim kolegom! Biedne niewiniątka!

– To okrutne! – zawołała pani Grose. – Jak można mówić takie straszne rzeczy! Przecież on ma ledwo dziesięć lat!

– Tak, tak; to niesłychane!

Powitała moje zapewnienie z wyraźną wdzięcznością: – Proszę go najpierw zobaczyć, panienko. A p o t e m  w to uwierzyć! – Natychmiast ogarnęła mnie świeża niecierpliwość, by go zobaczyć jak najszybciej; narastało we mnie zaciekawienie, które przez kilka następnych godzin miało się stać niemal bolesne. Widziałam, że pani Grose jest świadoma efektu, jaki wywołała, zaraz też pośpieszyła z następującym zapewnieniem: – Równie dobrze można by o coś takiego posądzić naszą małą damę! Boże błogosław – krzyknęła w następnej chwili – niech pani tylko na nią  s p o j r z y!

Odwróciłam się. Flora, którą dziesięć minut temu zostawiłam w szkolnym pokoju z kartką białego papieru, ołówkiem i próbką ładnych „okrągłych O”, teraz ukazała się naszym oczom w otwartych drzwiach. Na swój dziecięcy sposób przejawiała niezwykłą obojętność wobec wszelkich niemiłych obowiązków, jednak jasna ufność, z jaką na mnie patrzyła, płynęła, jak mi się zdawało, wyłącznie z uczucia, którym zaczęła darzyć moją osobę i które nakazało jej niezwłocznie za mną podążyć. To wystarczyło, abym odczuła całą moc porównania pani Grose, chwyciłam więc pupilkę w objęcia i okryłam ją pocałunkami podszytymi szlochem zadośćuczynienia.

Niemniej przez cały dzień wypatrywałam okazji, by znowu zbliżyć się do gospodyni, zwłaszcza że pod wieczór odniosłam wrażenie, iż stara się mnie unikać. Pamiętam, że dogoniłam ją na schodach; razem zeszłyśmy na dół, gdzie przytrzymałam ją za ramię. – Czyli to, co powiedziała mi pani w południe, jest deklaracją, że według  p a n i  nigdy nie był niedobry?

Żachnęła się; najwyraźniej zdążyła już, całkiem otwarcie, zająć stanowisko. – Że według mnie…? Och, nie,  t e g o  nie twierdzę!

Znów się zdenerwowałam. – A więc był…?

– Tak jest, panienko, no i dzięki Bogu!

Po namyśle pojęłam, o co jej chodzi. – Chce pani powiedzieć, że chłopiec, który nigdy…?

– To żaden chłopiec, przynajmniej dla mnie!

Chwyciłam ją mocniej. – Lubi pani takich z charakterem, niegrzecznych? – I dotrzymując jej kroku, dodałam skwapliwie: – Ja również! Choć nie takich, którzy deprawują…

– Deprawują? – Wyszukane słowo zbiło ją z tropu. – Psują! – wyjaśniłam.

Wpatrzyła się we mnie, nie wiedząc, o co mi chodzi; gdy zrozumiała, z jej ust wyrwał się dziwny śmieszek. – Boi się panienka, że przez niego  s a m a  się zepsuje? – Zadała to pytanie tak ładnie, śmiało, z takim humorem, że również się zaśmiałam, bez wątpienia trochę niemądrze, ale chciałam dopasować się do niej, więc chwilowo przyznałam, że to mnie bawi.

Lecz następnego dnia, gdy zbliżała się godzina wyjazdu po chłopca, jeszcze raz zastąpiłam jej drogę. – A ta dama, która była tu przede mną?

– Poprzednia guwernantka? Też była młoda i ładna… prawie tak młoda i prawie tak ładna jak panienka.

– Ach! – Pamiętam, że rzuciłam wtedy: – Mam więc nadzieję, że młodość i uroda jej pomogły! On najwyraźniej lubi, kiedy jesteśmy młode i ładne!

– O tak! – przyznała pani Grose. – Chciałby, żeby wszyscy tacy byli! – Ledwie wymknęły jej się te słowa, natychmiast się zreflektowała. – To znaczy o n, nasz dziedzic.

Zdumiałam się. – A o kim pani mówiła na początku?

Na jej znieruchomiałą twarz wypełzł rumieniec. – No jakże, o n i m.

– O naszym dziedzicu?

– A o kimże by innym?

To, że nie ma tu nikogo innego, było tak bezsporne, iż po chwili zapomniałam o wrażeniu, że przypadkowo powiedziała więcej, niż chciała; zapytałam więc tylko: – A czy ona dostrzegła w chłopcu coś…?

– Niewłaściwego? Nic mi o tym nie mówiła.

Miałam pewne skrupuły, lecz je pokonałam. – A czy była uważna… sumienna?

Pani Grose wyraźnie usiłowała odpowiedzieć jak najrzetelniej.

– W pewnych sprawach tak.

– Ale nie we wszystkich?

Znów się zawahała. – No cóż, panienko, jej już nie ma. Nie mogę jej obmawiać.

– Rozumiem to w zupełności – odparłam pośpiesznie; lecz po chwili, nie napotykając oporu po tym ustępstwie, postanowiłam dociekać dalej:

– Umarła tutaj?

– Nie… odeszła.

Nie wiem dlaczego, ale odniosłam wrażenie, że lakoniczność pani Grose ma w sobie coś dwuznacznego. – Odeszła, żeby umrzeć? – Pani Grose patrzyła w okno, uznałam jednak, że mam prawo wiedzieć, przynajmniej hipotetycznie, czego oczekuje się od młodych osób zatrudnionych w Bly.

– To znaczy, że rozchorowała się i wyjechała do domu?

– O ile wiem, nie rozchorowała się u nas. Wyjechała pod koniec roku, mówiła, że do rodziny, na krótki urlop, który z pewnością jej się należał, zważywszy, ile czasu nam poświęciła. Mieliśmy wtedy jeszcze młodą nianię, dziewczynę dobrą i bystrą; ona została z nami i tymczasem sama zajęła się dziećmi. Ale nasza panienka nie wracała i nie wracała, a kiedy już naprawdę się jej spodziewałam, pan mnie zawiadomił, że nie żyje.

Zamyśliłam się. – Ale co się stało?

– Nigdy mi nie powiedział! Ale, panienko, proszę – rzekła pani Grose – muszę wracać do pracy.

III

Odwróciła się do mnie plecami, lecz na szczęście, mimo mego słusznego zatroskania, nie był to afront, który utrudnił rozwój wzajemnego szacunku. Z chwilą gdy przywiozłam do domu małego Milesa, stałyśmy się sobie jeszcze bliższe – a to na gruncie mego osłupienia, mego ogólnego poruszenia, mojej gotowości, by uznać za potworny fakt, że chłopiec, który mi się wówczas objawił, miałby podlegać jakimkolwiek sankcjom. Na stację dyliżansu przybyłam nieco spóźniona i widząc, jak stoi smutny pod drzwiami zajazdu, gdzie go wysadzono, i bezradnie się za mną rozgląda, momentalnie dostrzegłam w nim, wewnątrz i na zewnątrz, tę samą śmieszną i promienną aurę, tę samą woń, wyraźną i czystą, jaką od pierwszej chwili zauważyłam wokół jego siostry. Był nieopisanie piękny i pani Grose trafiła w samo sedno: jego obecność usuwała w cień wszystko z wyjątkiem pewnego typu namiętnej czułości. Jeżeli przyjęłam go do serca tam i wtedy, to ze względu na jakiś pierwiastek boski, którego już nigdy później nie znalazłam w takim stopniu u żadnego dziecka: niepojęty blask małej istoty, która poznała na świecie miłość – i nic więcej. Niepodobna, by ktokolwiek znosił złą opinię z tak wielką i niewinną słodyczą, toteż zanim dojechaliśmy do Bly, czułam już tylko – kiedy minął gniew – oszołomienie sensem ohydnego listu, zamkniętego w szufladzie w moim pokoju. Natychmiast zwabiłam panią Grose na słówko na osobności i oświadczyłam, że to jest groteska.

Zrozumiała mnie w lot. – To znaczy, ten okrutny zarzut…?

– Nie ma żadnego sensu. Moja droga, wystarczy na niego s p o j r z e ć!

Uśmiechnęła się, słysząc, że roszczę sobie prawa do odkrycia jego wdzięku. – Zapewniam panienkę, że nic innego nie robię! Więc co im panienka powie? – dodała od razu.

– W odpowiedzi na list? – Podjęłam decyzję. – Zupełnie nic.

– A jego stryjowi?

Byłam stanowcza. – Zupełnie nic.

– A samemu chłopcu?

Byłam wspaniała. – Zupełnie nic.

Szerokim gestem otarła usta fartuchem. – Więc będę stać przy panience. Poradzimy sobie.

– Poradzimy sobie! – przytaknęłam żarliwie, podając jej dłoń na znak przysięgi.

Przytrzymała mnie, wolną ręką jeszcze raz podrywając fartuch do ust. – Czy panienka miałaby coś przeciwko temu, żebym pozwoliła sobie…

– Mnie ucałować? Skądże! – Mocno objęłam poczciwą kobietę, a gdy uścisnęłyśmy się jak siostry, poczułam się jeszcze bardziej wzmocniona i rozgniewana.

Tak w każdym razie było przez jakiś czas – czas do tego stopnia wypełniony, że myśląc o nim dzisiaj, muszę przywołać cały niezbędny kunszt, aby trochę go przybliżyć. Zdumiewa mnie na przykład sytuacja, którą zgodziłam się zaakceptować. Podjęłam się, wraz z towarzyszką, wyjść z tego zwycięsko najwyraźniej pod wpływem uroku, który usuwał z pola widzenia cały związany z tym zadaniem wysiłek oraz jego odległe, trudne konsekwencje. Płynęłam na wielkiej fali zauroczenia i litości. Sądzę, że wskutek ignorancji, dezorientacji oraz, być może, zarozumialstwa zbyt łatwo wówczas uznałam, iż poradzę sobie z chłopcem, którego edukacja dla świata dopiero się zaczynała. Dziś nie potrafię sobie nawet przypomnieć, co chciałam mu zaproponować po wakacjach, kiedy zacznie się rok szkolny. Lekcje ze mną, w samej rzeczy, miały mu wystarczyć; owego czarownego lata wszyscy wierzyliśmy w tę teorię; teraz jednak czuję, że przez wiele tygodni to ja pobierałam lekcje. Uczyłam się rzeczy – z pewnością na początku – których nie poznałam w swoim krótkim, ciasnym życiu; uczyłam się bawić i być zabawianą, uczyłam się nie myśleć o jutrze. Po raz pierwszy zrozumiałam, czym są przestrzeń, powietrze i wolność, cała muzyka lata i cała tajemnica przyrody. No i istniały jeszcze rozmyślania, a rozmyślać było słodko. Och, to była pułapka – zastawiona nieumyślnie, wszakże głęboka – na moją wyobraźnię, na moją wrażliwość, być może na moją próżność, na wszystko, co we mnie najbardziej pobudliwe. Najlepiej przedstawię to, stwierdzając, że przestałam się mieć na baczności. Tak niewiele kłopotu mi sprawiały – posiadały tak niezwykłą delikatność. Zastanawiałam się czasem – a i to we mgle rozkojarzenia – jak obejdzie się z nimi brutalna przyszłość (bo każda przyszłość jest brutalna!) i czy bardzo je posiniaczy. Kwitły zdrowiem i szczęściem; a przecież – jakbym miała w swej pieczy dwoje paniątek, książątek krwi, dla których, aby było dobrze, wszystko należało ogrodzić, uładzić, ułożyć – jedyną formą, jaką moja wyobraźnia umiała nadać ich późniejszym losom, był nasz park i ogród, tyle że romantycznie, po królewsku poszerzone. Możliwe, rzecz jasna, że okres ten miał tyle uroku przede wszystkim dlatego, iż został tak nagle przerwany; że był to urok znieruchomienia, cisza, w której coś się zbiera albo czai. Albowiem zmiana, kiedy nastąpiła, przypominała atak rzeczywistej bestii.

W te pierwsze tygodnie dzień był jeszcze długi, toteż często przy dobrej pogodzie dawał mi szansę na coś, co zwykłam nazywać swoją godziną – gdy dzieci po kolacji leżały już w łóżkach, przed pójściem na spoczynek mogłam spędzić kilka minut w samotności. Choć bardzo lubiłam swoich podopiecznych, z całego dnia ta godzina była dla mnie najmilsza; najbardziej zaś lubiłam z nadejściem zmierzchu – a właściwie, powinnam rzec, u schyłku światła, gdy stare drzewa na tle różowego nieba rozbrzmiewały ostatnim śpiewem ptaków – spacerować po parku i niemal z poczuciem własności, tyleż zabawnym, co dla mnie pochlebnym, rozkoszować się pięknem i splendorem okolicy. Było mi przyjemnie w takich chwilach kosztować spokoju ducha, mieć poczucie, że postępuję słusznie; a także, bez wątpienia, myśleć, że mój takt, cichy rozsądek i ogólna przyzwoitość być może pozwolą mi sprawić radość człowiekowi – jeśli w ogóle o tym myślał! – pod którego presją się ugięłam. Robiłam to, na co miał tak żarliwą nadzieję, o co wprost mnie poprosił, i fakt, że jednak umiałam to robić, stanowił dla mnie nadspodziewaną rozkosz. Wyobrażałam sobie, krótko mówiąc, że jestem wyjątkowa, i czerpałam pociechę z wiary, że może kiedyś świat to dostrzeże. No cóż, musiałam być wyjątkowa, żeby stawić czoło wyjątkowym rzeczom, które niebawem dały o sobie znać.

Zdarzyło się to pewnego popołudnia podczas mojej godziny, kiedy wyprawiłam już dzieci do łóżka i wyszłam na przechadzkę. Przyznaję, iż podczas tych spacerów często towarzyszyła mi myśl, której nie waham się teraz odnotować, że byłoby cudnie jak w najcudniejszej bajce, gdybym  k o g o ś  spotkała. Ten ktoś pojawiał się na zakręcie ścieżki, stawał przede mną i uśmiechał się z aprobatą. Nie prosiłam o nic więcej, chciałam jedynie, żeby  w i e d z i a ł;  a mogłam się o tym przekonać tylko naocznie, widząc, jak jego ładna twarz rozjaśnia się dobrocią. Ten właśnie obraz – mówię o jego twarzy – miałam wyraźnie przed oczami za owym pierwszym razem, kiedy pod koniec długiego czerwcowego dnia wynurzyłam się z zagajnika. Zobaczyłam dom – i stanęłam jak wryta. Wstrząs był większy, niż dopuszczała jakakolwiek wizja; oto w okamgnieniu moje fantazje stały się realne! Naprawdę widziałam go przed sobą – po drugiej stronie trawnika, wysoko na szczycie wieży, dokąd pierwszego ranka zaprowadziła mnie mała Flora. Była to jedna z dwóch wież, kwadratowych, osobliwych, blankowanych, z jakiegoś powodu – choć moim zdaniem niezbyt się różniły – rozróżnianych na starą i nową. Wznosiły się po obu krańcach domu zapewne jako swoisty architektoniczny żart; w samej rzeczy, ratował je fakt, że nie zbudowano ich całkiem oddzielnie, nie były przesadnie wysokie, a ich piernikowa staroświeckość datowała się z czasów neoromantyzmu, który tymczasem zdążył się szacownie zestarzeć. Podziwiałam je, snułam o nich fantazje, gdyż wszyscy mogliśmy odnieść pewien pożytek z dostojeństwa ich murów, zwłaszcza gdy majaczyły w półmroku; jednak na tej wysokości postać, którą przywoływałam tak często, nie wydawała się na swoim miejscu.

Wyraźnie pamiętam, że wstrząśnięta tym widokiem w przezroczystym zmierzchu wydałam po kolei dwa stłumione okrzyki. Doznałam dwóch zaskoczeń, jednego po drugim, przy czym to drugie było skutkiem nagłej świadomości, jaki błąd popełniłam za pierwszym razem: albowiem człowiek, który mi się ukazał, nie był tym, za którego pochopnie go wzięłam. Ogarnęła mnie bezgraniczna konfuzja; zaburzenie wizji było tak dotkliwe, że po tych wszystkich latach nie ma nadziei, bym je opisała. Młoda, pod kloszem wychowana kobieta ma prawo się przestraszyć obcego mężczyzny napotkanego w odludnym miejscu; a postać przede mną – jak upewniły mnie kolejne sekundy – była tyleż niepodobna do kogokolwiek znajomego, co do obrazu w mojej wyobraźni. To nie był człowiek, którego widziałam na Harley Street – kogoś takiego nie widziałam w ogóle nigdzie. Co gorsza, rzecz przedziwna, przez sam fakt, że się pojawił, wszystko momentalnie odrętwiało. Ja przynajmniej, choć składam to oświadczenie rozważnie jak nigdy, z całą mocą odczuwam nastrój tamtej chwili. Było tak, jakby – gdy chłonęłam to, co chłonęłam – całą okolicę poraziła martwota. Ponownie, gdy to piszę, dociera do mnie przejmująca cisza, tłumiąca dźwięki wieczoru. Wrony przestały krakać na złocistym niebie, przyjazna godzina na jeden niewymowny moment straciła głos. Lecz poza tym w przyrodzie nic się nie zmieniło – chyba że istota zmiany polegała na tym, że mój wzrok dziwnie się wyostrzył. Niebo było złote, powietrze przejrzyste, a człowiek, który patrzył na mnie z blanek – tak wyraźny jak oprawiony w ramę obraz. Pośpiesznie przywołałam wizerunek każdej osoby, którą mógł być – a przecież nie był; i patrząc na niego z oddalenia, zdążyłam gorączkowo zadać sobie pytanie, kim zatem jest, przy czym moje zdumienie, wobec niemożności odpowiedzi, po kilku przeraźliwie długich sekundach stało się wręcz bolesne.

Pytanie – w każdym razie jedno z pytań, wiem o tym – które w odniesieniu do pewnych zjawisk staje się istotne dopiero później, to pytanie, jak długo one trwały. No więc moje zjawisko – myślcie, co chcecie – trwało tak długo, że zdążyłam rozważyć kilka możliwości, z których żadna, według mnie, nie zmieniała rzeczy podstawowej: w domu przebywał ktoś – przede wszystkim od kiedy? – o czyjej obecności nie miałam pojęcia. Trwało, dopóki nie żachnęłam się lekko w poczuciu, iż moja praca wymaga, by nie istniała ani taka niewiedza, ani taka osoba. Trwało, w każdym razie, dopóki przybysz – pamiętam dokładnie, że nie miał kapelusza, co uznałam za zbytnią swobodę – świdrował mnie wzrokiem w zapadającym zmierzchu, jakby zadając mi to samo pytanie, do którego sprowokowała mnie jego obecność. Był zbyt daleko, by do niego zawołać, chociaż przy mniejszym dystansie nasz wzajemny przenikliwy ogląd mógłby się zakończyć jakimś okrzykiem, przerwaniem milczenia. Stał w załomie muru najdalszym od domu, wyprostowany, wspierając dłonie o parapet. Widziałam go tak wyraźnie jak litery, które kreślę na tej kartce; po czym, dokładnie po upływie minuty, zakończył prezentację i bardzo powoli przeszedł – wciąż bacznie na mnie patrząc – do przeciwnego narożnika wieży. Tak, zwróciło moją uwagę, że wciąż intensywnie się we mnie wpatrywał; jeszcze teraz widzę jego dłoń sunącą po krenelażu. Znów się zatrzymał, choć już na krócej, i zaczął się ode mnie odwracać, nie przestając jednak mierzyć mnie spojrzeniem. Wreszcie odwrócił się całkiem i tyle go widziałam.

IV

Nie mogę powiedzieć, żebym przy tej okazji nie czekała na coś więcej; skamieniałam, a przecież byłam wstrząśnięta. Czyżby w Bly krył się jakiś „sekret”? Tajemnica zamczyska Udolpho? Obłąkany krewny, o którym się nie mówi, potajemnie trzymany w zamknięciu? Trudno określić, jak długo się nad tym głowiłam, jak długo, w zamęcie ciekawości i przestrachu, stałam jak wryta w miejscu, gdzie doszło do tej konfrontacji; pamiętam jedynie, że wracałam do domu już w ciemności. Zdenerwowana i pobudzona, zapewne mechanicznie krążyłam po posiadłości i z pewnością przeszłam jakieś trzy mile; niemniej w porównaniu z późniejszą męczarnią ten zwiastun przerażenia stanowił jeszcze dreszczyk na stosunkowo ludzką miarę. W istocie, najbardziej osobliwe – równie osobliwe jak cała reszta – było to, co uświadomiłam sobie, natykając się w holu na panią Grose. W ogólnym porządku rzeczy powraca do mnie ten obraz – impresja, po powrocie, przestronnego wnętrza z białą boazerią, jaśniejącego blaskiem lamp, z czerwonym dywanem i portretami na ścianach, oraz zdumionej miny mojej poczciwej przyjaciółki, po której natychmiast odgadłam, że się o mnie martwiła. Od razu pojęłam, że powoduje nią tylko prosta serdeczność i zwykła ulga i że nie ma pojęcia o niczym, co miałoby związek z incydentem, którym zamierzałam ją uraczyć. Nie przypuszczałam wcześniej, że powstrzyma mnie widok jej życzliwej twarzy, i moje nagłe wahanie, czy jej o tym wspomnieć, było poniekąd miarą tego, co mnie spotkało. Chyba nic w całej tej historii nie wydaje mi się równie dziwne jak to jedno – że prawdziwy, by tak rzec, początek lęku zlewa się w moich myślach z odruchem, by go oszczędzić mojej towarzyszce. W tamtej chwili, w tym przytulnym holu, czując na sobie jej zmartwiony wzrok, przeżyłam, z przyczyn, których nie umiałam wtedy sformułować, wewnętrzną rewolucję; ogólnikowo podałam powód spóźnienia, bąknęłam coś o pięknej nocy, obfitej rosie i przemoczonych nogach, po czym jak najszybciej pobiegłam do siebie.

O, tutaj, tutaj to była inna sprawa; tutaj i teraz, i przez wiele dni później to była sprawa bardzo dziwna. W ciągu dnia zdarzały się godziny, a przynajmniej ukradkowe chwile, kiedy kosztem obowiązków musiałam pomyśleć w zamknięciu. Na razie – jeszcze – jakoś znosiłam zdenerwowanie; chodziło raczej o to, iż bałam się śmiertelnie, że kiedyś nie wytrzymam; albowiem prawda, jaką musiałam przetrawić, była jasna: nie miałam pojęcia, jak wyjaśnić obecność gościa, z którym tak niewytłumaczalnie, a przecież, jak sądzę, intymnie się zetknęłam. Niewiele czasu zajęło mi ustalenie, że mogę bez trudu, nie zadając pytań i nie wzbudzając uwag, zgłębić wszystkie problemy tego domu. Wstrząs, którego doznałam, zapewne wyostrzył mi zmysły: w każdym razie po trzech dniach baczniejszej niż dotąd uwagi nabrałam pewności, że nikt ze służby nie robi mi na złość i że nie stałam się obiektem figla. Cokolwiek wiedziałam, nie wiedział o tym nikt z mego otoczenia. Stąd trzeźwy wniosek mógł być tylko jeden: ktoś dopuścił się potwornej bezczelności. To zdanie właśnie powtarzałam sobie raz po raz, zamykając się na klucz w swoim pokoju. Wszyscy razem, zbiorowo, padliśmy ofiarą intruza; jakiś pozbawiony skrupułów włóczęga, ciekaw starych domów, zakradł się niepostrzeżenie, nacieszył się widokiem z najlepszego punktu, a potem wymknął się tak samo, jak przyszedł. Śmiałe, twarde spojrzenie, którym mnie obrzucił, stanowiło tylko część jego przewinienia. Tak czy inaczej, na pewno nie mieliśmy go już więcej oglądać – i bardzo dobrze.

Nie aż tak dobrze jednak, przyznaję, abym zapomniała, że zasadniczą rzeczą, przy której wszystko inne traciło znaczenie, było po prostu moje urocze zajęcie. Urocze zajęcie, czyli życie z Milesem i Florą, które uwielbiałam ponad wszystko, jak nic innego dawało mi bowiem poczucie, że gdy się w nim zanurzam, to wynurzam się z mego kłopotu. Powab moich małych podopiecznych napawał mnie nieustającą radością: wciąż od nowa dziwiłam się swoim jałowym pierwotnym obawom, niechętnym myślom o szarej prozie życia, którego spodziewałam się po tej posadzie. Lecz ewidentnie nie było tu ani szarej prozy, ani nużącego mozołu; jakże więc praca, która jawiła się jako codzienne piękno, mogła mnie nie urzekać? Przesycała ją bez reszty romantyczność pokoju dziecięcego, poezja sali szkolnej. Nie chcę przez to, rzecz jasna, powiedzieć, że uczyliśmy się tylko bajek i wierszy; po prostu nie umiem inaczej wyrazić, jak interesujący byli moi uczniowie. Jakże mam ich opisać, jeśli nie stwierdzeniem, że zamiast śmiertelnie do nich przywyknąć – to istny cud dla guwernantki; niech siostry w tym zajęciu będą mi świadkami! – codziennie dokonywałam świeżych odkryć. Owszem, był jeden kierunek, w którym odkrycia zawsze się kończyły; obszar zachowania chłopca w szkole nadal skrywały głębokie ciemności. Ale tę tajemnicę, jak zauważyłam, dość szybko nauczyłam się znosić bez bólu. Być może byłabym nawet bliższa prawdy, mówiąc, że on sam ją wyjaśnił – nie mówiąc ani słowa; sam sprawił, że zarzut stał się niedorzeczny. Ten wniosek rozkwitał we mnie wraz z jego niewinnym, prawdziwie różanym rumieńcem; Miles był po prostu zbyt jasny i śliczny dla wrednego, nieczystego szkolnego światka, za co przyszło mu drogo zapłacić. Z przykrością pomyślałam, że w zetknięciu z odmiennością, z indywidualnością, z absolutną przewagą jakości ogół ludzi – w tym, zdarza się, także głupi i wstrętni dyrektorzy szkół – zawsze i nieodmiennie zaczyna być mściwy.

Dzieci miały w sobie delikatność – cecha ta w żadnym razie nie czyniła Milesa fajtłapą – dzięki której tkwiły w stanie pewnej (jak mam to wyrazić?) bezosobowości, a na pewno kompletnej niekaralności. Były jak aniołki rodem z anegdoty, którym – przynajmniej moralnie – nie ma gdzie dać klapsa! Pamiętam swoje uczucie, zwłaszcza co do Milesa, że nie posiada on ani odrobiny, by tak rzec, historii. Nie spodziewamy się po małym dziecku zbyt wielu „zaszłości”, niemniej była w tym ślicznym chłopczyku tak niebywała łagodność, a przecież i szczęśliwość, że bardziej niż jakiekolwiek znane mi dziecko w jego wieku sprawiał wrażenie, jakby każdego dnia zaczynał życie na nowo. Nigdy nie cierpiał nawet przez sekundę. Stanowiło to dla mnie bezpośredni dowód, że naprawdę nie mógł otrzymać żadnej surowej reprymendy. Gdyby zrobił coś złego, „zaraziłby się” tym, a ja zaraziłabym się od niego – znalazłabym ślad, odczułabym dotkliwie i ranę, i hańbę. Lecz nie potrafiłam nic zrekonstruować – a zatem był aniołem. Nigdy nie mówił o szkole, nie wspominał o kolegach i nauczycielach; ja zaś, ze swej strony, czułam zbyt wielki niesmak, żeby o coś pytać. Oczywiście, rzucił na mnie urok, najcudowniejsze wszakże było to, że nawet wtedy wiedziałam o tym doskonale. Poddałam się temu; była to odtrutka na ból, a bolały mnie wówczas różne rzeczy. Dostawałam niepokojące listy z domu, gdzie źle się układało. Ale cóż znaczyły sprawy świata w porównaniu z radością, jaką dawały mi moje dzieci? Z tym pytaniem zazwyczaj zwracałam się ku moim nieskładnym troskom. Oślepiało mnie piękno.

Którejś niedzieli – wracam do opowieści – padało tak mocno i przez tyle godzin, że musiałam wykluczyć wyprawę do kościoła; toteż w ciągu dnia umówiłam się z panią Grose, że jeśli pod wieczór pogoda się poprawi, pójdziemy na późne nabożeństwo tylko we dwie. Deszcz na szczęście ustał, więc zaczęłam szykować się do drogi, która zajmowała nam dwadzieścia minut – przez park, a potem wygodną ścieżką do wsi. Jednak schodząc na dół, by zaczekać na towarzyszkę w holu, przypomniałam sobie o rękawiczkach, które wymagały trzech szwów i które naprawiłam – z ostentacją niezbyt chyba wychowawczą – siedząc z dziećmi przy podwieczorku, w niedziele wyjątkowo podawanym w zimnej, czystej świątyni z mahoniu i mosiądzu: w „dorosłej” jadalni. Tam zostawiłam rękawiczki i tam się teraz skierowałam. Dzień był szary, zmierzchało się; lecz w niknącym świetle popołudnia już od progu dostrzegłam przedmiot poszukiwań leżący na fotelu pod dużym oknem. Do mojej świadomości jednak dotarło coś jeszcze: za szybą ktoś stał i patrzył do środka. Wystarczył jeden krok; poznałam go natychmiast; wszystko się zgadzało. Człowiek zaglądający z tarasu w głąb pokoju był tym samym człowiekiem, który już raz mi się ukazał. Teraz pojawił się znowu, nie powiem, że wyraźniej, bo to niemożliwe, ale bliżej, co stanowiło postęp w naszych stosunkach i co, gdy go ujrzałam, zaparło mi dech w piersiach i zmroziło mnie chłodem. Był taki sam – taki sam, widoczny tak samo jak przedtem, od pasa w górę, gdyż okno jadalni, choć na parterze, nie sięgało posadzki tarasu na zewnątrz. Przyciskał twarz do szyby, ale, dziwna rzecz, ten lepszy widok uświadomił mi jedynie, jak intensywny był widok poprzedni. Stał tam zaledwie kilka sekund – dość długo, by przekonać mnie, że sam również  w i d z i   i   r o z p o z n a j e;  lecz poczułam się tak, jakbym od lat na niego patrzyła i od zawsze go znała.

A przecież teraz zdarzyło się coś, czego wcześniej nie było: zobaczyłam, że spojrzenie, równie przenikliwe i twarde jak przedtem, które przez szybę i całą szerokość pokoju na chwilę spoczęło na mojej twarzy, odrywa się ode mnie i przenosi po kolei na inne obiekty. Z miejsca doznałam następnego wstrząsu, zrodzonego z pewności, że nie przyszedł po mnie. Przyszedł po kogoś innego.

Ten rozbłysk wiedzy – albowiem, pośród lęku, była to wiedza – dał niezwykły skutek, pobudził bowiem we mnie, znieruchomiałej, nagłe drgnienie odwagi i obowiązku. Odwagi, powiadam, gdyż bez wątpienia poczułam jej przypływ. Zawróciłam na pięcie, rzuciłam się do wyjścia, w jednej chwili wypadłam na podjazd i biegnąc tarasem jak mogłam najszybciej, skręciłam za róg, aby obejrzeć cały fronton domu. Ale nie zobaczyłam niczego – gość zniknął. Przystanęłam, niemal upadłam, tak przejmującej doznałam ulgi; niemniej wciąż rozglądałam się wokół, dając zjawie czas, by znów się pojawiła. Mówię: czas, ale ile to mogło być? Dzisiaj nie potrafię już sensownie ocenić, jak długo trwały te zdarzenia. Ten rodzaj miary mnie opuścił; w każdym razie z pewnością nie trwały tak długo, jak mi się wydawało. Taras i cała posiadłość, trawnik i przyległy doń ogród, widoczna część parku były puste, wręcz zionęły pustką. Pamiętam swoją absolutną pewność, że gość nie skrywa się w żadnym zagajniku, w żadnych zaroślach. Był tam albo i nie; ale nie było go, skoro go nie widziałam. Tego się chwyciłam; potem, instynktownie, zamiast wrócić tą samą drogą, podeszłam do okna, bo wydało mi się w moim pomieszaniu, że powinnam zająć miejsce tam, gdzie on był przedtem. Tak zrobiłam; przybliżyłam twarz do szyby i zajrzałam do środka. I wówczas, jakby chcąc mi unaocznić, dokąd sięgał wzrokiem, kiedy byłam wewnątrz, do jadalni weszła pani Grose. Zobaczyłam jakby powtórkę wcześniejszych wydarzeń: ona mnie dostrzegła; stanęła jak wryta; bardzo się przestraszyła, podobnie jak ja przedtem; wreszcie zbladła jak ściana, co kazało mi zadać sobie pytanie, czy moja twarz również tak zbielała. Słowem, wpadła w osłupienie, po czym pośpiesznie wycofała się po moich śladach, z czego zrozumiałam, że zaraz wyjdzie z domu i do mnie dołączy. Czekałam, nie ruszając się z miejsca; przez głowę przelatywały mi różne myśli. Tymczasem wspomnę tylko o jednej: zastanowiło mnie, dlaczego tak się przestraszyła.

V

Och, wyjaśniła mi to od razu, kiedy okrążywszy dom, wyszła zza rogu. – Na litość boską, co się stało?… – zapytała, chwytając dech, zaczerwieniona.

Nie odzywałam się, czekając, aż podejdzie bliżej. – Ze mną? – Ależ musiałam mieć cudowną minę. – Widać to po mnie?

– Jest panienka blada jak trup. Coś strasznego.

Zastanowiłam się; w tej sprawie, uznałam, mogłam bez skrupułów się zmierzyć z każdym poziomem niewinności. Potrzeba, żeby uszanować naiwność pani Grose, bezgłośnie mnie opuściła; jeśli się wahałam, to nie dlatego, że chciałam coś zataić. Ujęła moją wyciągniętą dłoń; ścisnęłam ją krótko, pragnąc poczuć jej bliskość. Jej nieśmiałe, głębokie, zdumione westchnienie było dla mnie swoistym oparciem.

– Oczywiście, przyszła pani zabrać mnie do kościoła, ale nie mogę iść.

– Coś się stało?

– Tak. Teraz już musi pani się dowiedzieć. Czy bardzo dziwnie wyglądałam?

– Za oknem? Okropnie!

– To dlatego – powiedziałam – że okropnie się wystraszyłam.

Z oczu pani Grose wyczytałam wyraźnie, że bynajmniej nie pragnie przestrachu, lecz również i to, że zbyt dobrze zna swoje miejsce, by uchylać się od współdziałania przy widocznej niedogodności. Och, było jasne, że  m u s i  współdziałać! – To, co pani widziała z jadalni, to już był skutek. Znacznie gorsze było to, co ja widziałam wcześniej.

Zacisnęła palce na mojej dłoni. – Co to było?

– Niesamowity człowiek. Zaglądał do środka.

– Niesamowity człowiek? Kto?

– Nie mam pojęcia.

Pani Grose rozejrzała się daremnie.

– To gdzie on się podział?

– Tym bardziej nie wiem.

– Panienka już go kiedyś widziała?

– Tak… raz. Na starej wieży.

Przyjrzała mi się jeszcze baczniej. – Czyli to ktoś z zewnątrz?

– Och, z całą pewnością!

– I panienka nic mi nie powiedziała?

– Nie… z pewnych powodów. Ale teraz, skoro pani się domyśla…

Na to stwierdzenie pani Grose zrobiła wielkie oczy. – Ja niczego się nie domyślam! – odrzekła. – Jakżebym mogła, skoro panienka nic nie wie?

– Nic a nic.

– I nigdzie więcej go panienka nie widziała, tylko na wieży?

– I teraz, tutaj.

Pani Grose znów się rozejrzała. – Co on robił na wieży?

– Stał i patrzył w dół na mnie.

Myślała przez chwilę. – Czy to był dżentelmen?

Odkryłam, że nie muszę się nad tym zastanawiać. – Nie. – Zdziwiła się jeszcze bardziej. – Nie.

– Więc to nikt stąd? Nikt ze wsi?

– Nikt… nikt. Nie mówiłam pani, ale sprawdziłam.

Odetchnęła z nieznaczną ulgą; dziwne, lecz najwyraźniej tak było lepiej. Lecz, w rzeczy samej, nie starczyło tego na długo.

– Ale jeśli to nie dżentelmen…

– To kto to jest? To zgroza.

– Zgroza?

– On… Na litość boską, już sama nie wiem, co to takiego!

Pani Grose rozejrzała się jeszcze raz; utkwiła wzrok w ciemniejącej dali; po czym, biorąc się w garść, zwróciła się do mnie z zupełnym brakiem logiki: – Pora iść do kościoła.

– Och, nie nadaję się do kościoła!

– Chyba dobrze by to panience zrobiło?

– Ale im nie…! – skinęłam głową w stronę domu.

– Dzieciom?

– Nie mogę ich teraz zostawić!

– Boi się panienka…?

Śmiało odpowiedziałam: – Boję się  j e g o.

Na te słowa po szerokiej twarzy pani Grose po raz pierwszy przebiegł nikły, daleki promyk ostrzejszej świadomości; dostrzegłam coś w rodzaju spóźnionych narodzin pewnej idei, bynajmniej nie podsuniętej przeze mnie i na razie całkiem mi nieznanej. Przypominam sobie, iż natychmiast pomyślałam, że zapewne da się to z niej wyciągnąć; poczułam również, że ma to jakiś związek z jej pragnieniem – które zaraz ujawniła – żeby dowiedzieć się czegoś więcej. – Na wieży… kiedy to było?

– Mniej więcej w połowie miesiąca, o tej samej porze co teraz.

– Prawie po ciemku – powiedziała pani Grose.

– O, wcale nie. Widziałam go tak, jak widzę panią.

– To jak on wszedł?

– A jak wyszedł? – zaśmiałam się. – Nie miałam możliwości go zapytać! Bo widzi pani – ciągnęłam – dziś wieczór nie zdołał wejść.

– Tylko podglądał?

– I mam nadzieję, że na tym poprzestanie! – Puściła moją rękę i nieco się odwróciła. Odczekałam chwilę, po czym oznajmiłam: – Proszę iść do kościoła. Do widzenia. Ja muszę zostać i czuwać.

Powoli zwróciła się ku mnie. – Panienka boi się o nie?

Wymieniłyśmy kolejne przeciągłe spojrzenie. – A p a n i  się nie boi? – Zamiast odpowiedzi podeszła do okna i na moment zbliżyła twarz do szyby. – Widzi pani, co widział – dodałam.

Nie poruszyła się. – Długo tu był?

– Dopóki nie wybiegłam na zewnątrz. Wyszłam mu na spotkanie.

Pani Grose wreszcie się obróciła i wyczytałam z jej twarzy coś więcej. – Ja bym nie potrafiła wyjść.

– Ja też nie! – znów się zaśmiałam. – Ale wyszłam. Znam swoje obowiązki.

– A ja swoje – odparła; po czym dodała: – Jak on wygląda?

– Nie mogę się doczekać, żeby pani powiedzieć. Nie jest do nikogo podobny.

– Do nikogo? – powtórzyła.

– Nie nosi kapelusza. – I widząc z jej miny, że na tej podstawie z coraz większą konsternacją już teraz buduje w myślach pewien obraz, szybko zaczęłam go uzupełniać kreska po kresce. – Ma rude włosy, bardzo rude, mocno kręcone, i bladą, podłużną twarz o regularnych ładnych rysach, z małym dziwacznym wąsikiem, tak samo rudym jak włosy. Brwi są ciemniejsze, mocno wygięte, jakby bardzo ruchliwe. Oczy bystre, dziwne… okropne; na pewno mogę powiedzieć tylko tyle, że dość małe i świdrujące. Usta szerokie, wargi wąskie; ma wąsik, ale poza tym jest gładko wygolony. Zrobił na mnie trochę wrażenie aktora.

– Aktora! – Niepodobna, by ktoś mniej przypominał aktora niż pani Grose, przynajmniej w tym momencie.

– Nigdy nie widziałam żadnego aktora, lecz tak ich sobie wyobrażam. Jest wysoki, energiczny, wyprostowany – ciągnęłam – jednak w żadnym razie nie jest dżentelmenem.

W miarę jak mówiłam, twarz mojej towarzyszki bladła coraz bardziej; okrągłe oczy zamrugały, łagodne usta rozwarły się szeroko.

– Dżentelmenem? – wydyszała, skonfundowana, ogłupiała. – Dżentelmenem? On?

– Więc pani go zna?

Wyraźnie usiłowała zapanować nad sobą. – I j e s t  przystojny?

Dostrzegłam, jak mogę jej pomóc. – Wyjątkowo!

– I ma na sobie…

– …czyjeś ubranie. Eleganckie, ale cudze.

Z jej piersi wyrwał się zdyszany jęk potwierdzenia: – Naszego dziedzica!

Chwyciłam się tego. – Więc pani go  z n a?

Wahała się tylko sekundę. – Quint! – krzyknęła.

– Quint?

– Peter Quint, jego pokojowy, jego lokaj, kiedy tu mieszkał!

– Kiedy dziedzic tu mieszkał?

Nadal osłupiała, podjęła jednak wysiłek, żeby mówić składniej. – Nigdy nie nosił jego kapeluszy, za to nosił… no, czasem ginęły kamizelki! Byli tu obaj w zeszłym roku. Potem dziedzic wyjechał i Quint został sam.

Podjęłam, zacinając się lekko: – Został sam?

– Sam z n a m i.  – I jakby z głębszej otchłani dodała: – Jako zarządca.

– I co się z nim stało?

Ociągała się tak długo, że poczułam jeszcze większy mętlik w głowie. – Też odszedł – wykrztusiła w końcu.

– Odszedł? Dokąd?

Jej mina w tym momencie była nie do opisania. – Bóg jeden wie! Umarł!

– Umarł? – prawie krzyknęłam.

Zebrała się w sobie i jakby mocniej stanęła na ziemi, chcąc wyrazić całą niezwykłość tego faktu. – Tak. Pan Quint nie żyje.

VI