I - Michał Orzechowski - ebook

Opis

COŚ WISI W POWIETRZU...

Kiedy Or wyruszy w wielką podróż, nie będzie przeczuwał, dokąd go zaprowadzi droga – Pacyfik, Indie, Tybet, czy może gdzieś jeszcze dalej i jeszcze wyżej? Nawet nie zna pytań, na które otrzyma odpowiedzi. Czym jest otaczająca go rzeczywistość? Co można odebrać komuś, kto nie ma nic? Czy kobieta, którą spotka w swojej wędrówce, jest jego przekleństwem, czy przeznaczeniem? Czy lepiej walczyć ze sobą, czy też o siebie? Jak bardzo toksyczna może być Rodzina? Co – albo kto – jest sensem wszechświata? Czy jedyną spuścizną po naszej cywilizacji będą żurnale mody i pisma kobiece? Od czyjego apetytu jest to uzależnione? Co go czeka na szczycie Windy, na Ostatniej Stacji? I czy jest ktoś, gdzieś tam w górze, kto potrafi na wszystkie pytania odpowiedzieć?

WIELE TRZEBA PRZEJŚĆ, BY DOJŚĆ DO SIEBIE

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Orzechowski

I

Wydawnictwo Nowy Świat

I zgasło światło

I było to dobre

Księga Ksiąg

Posłuchaj:

Obudził go straszliwy krzyk. Przez szum Miasta, dzwony kościołów, głośną muzykę, przekrzykujących się ulicznych sprzedawców przebił się wrzask, wycie tak okropne, że zdawało się, iż wszyscy na chwilę zamilkli i słuchali przerażeni.

Or zerwał się, szybko ubrał w swój wytarty drelich policjanta, chwycił do ręki pałkę i wyskoczył na ulicę.

Było prawie południe, słońce stało wysoko, paląc niemiłosiernie. Tłum na ulicach Miasta był rzadszy, sto milionów ludzi zdołało już dotrzeć do swoich miejsc pracy i szkół, więc Or dość szybko przebijał się w kierunku, skąd dobiegały krzyki i zawodzenie.

W miarę jak roztrącając przechodniów parł do przodu, jego niepokój przeradzał się w pewność – coś stało się w domu Sklepikarza Hoobaka.

Sklepikarz Hoobak był jego znajomym i wraz ze swoją córką o uroczym spojrzeniu i ciepłym uśmiechu – przynajmniej dla Ora – prowadził niewielki sklepik w oknie swojego maleńkiego mieszkania. O ile kilka kartonów biszkoptów i długie, cienkie świece wyłożone na parapecie, można było nazwać sklepem.

Przed małym, jak wszystkie w okolicy ubielonym wapnem, domem Hoobaka zgromadził się tłum. Wołając donośnie „Policja!” i odsuwając na boki gapiów, Or przecisnął się do drzwi.

W przedpokoju było ciemno, kroczył więc niepewnie, macając przed sobą rękami, odsuwając kolejne kotary i moskitiery. Nagle potknął się o coś miękkiego na podłodze. Pochylił się – to był Sklepikarz Hoobak.

Leżał skulony, trząsł się i płakał. Or dotknął jego ramienia.

– Co tu się stało? Okradli was? Przecież jesteście tak biedni? Co wam mogli zabrać?

– Każdemu... można zabrać... co mu... najdroższe... – Wychrypiał cicho Hoobak i rozpłakał się znowu.

Or odsunął zasłonę i wszedł do pokoju. W ciemnym, dusznym pomieszczeniu pełnym krzyczących i biegających ludzi, przy oknie przysłoniętym moskitierą, na łóżku nieruchomo leżała córka Hoobaka, z twarzą przykrytą zakrwawionym płótnem. Wszędzie było pełno zawiniątek, paczek, skrzyń, donic z rosnącymi warzywami. Czyjeś ręce szybkim ruchem narzuciły kawałek tkaniny na stojącą w kącie niedużą, drewnianą klatkę, w której gdakała kura. Spod powały zwisały pęki ziół, jeszcze bardziej zaciemniając wnętrze pokoju. Starsza kobieta, wyżymająca zakrwawioną szmatę do miski, odwróciła się, spojrzała na niego i poznawszy, podeszła bliżej. Płakała, łzy ciekły jej po spuchniętej i zaczerwienionej twarzy.

– Co się stało? – Spytał Or, czując jak nogi uginają się pod nim.

– Oczy. Ukradli jej oczy. Handlarze.

Będziesz miłował bliźniego swego,

a w nienawiści mieć będziesz nieprzyjaciela swego

Księga Ksiąg

Handlarze. Handlarzy bali się wszyscy. Także Policja. Robili wszystko, co chcieli – kradli, rozprowadzali narkotyki i broń, handlowali organami ludzkimi, kontrolowali większość kurew (nawet tych, które robiły to za zgodą, a niekiedy i namową swoich mężów – w końcu żyło się naprawdę ciężko), pili, bili i gwałcili. Niekiedy zabijali. W jego rejonie mieli jedną ze swoich baz – obozów.

Nigdy nie zapomni, kiedy pierwszy raz stoczył walkę z ich Psami. Stał właśnie i wpatrywał się, a raczej pożerał wzrokiem kolorowe, cukierkowate portrety Shri Devi – znanej piękności, aktorki i tancerki – od których sprzedawca sennie odganiał trzcinową packą roje much, gdy to się zaczęło.

Nagle wybuchła panika. Wszyscy zaczęli krzyczeć „Psy!”, „Psy!”, kobiety piszczały przenikliwie i umykały, trzymając mocno swoje dzieci, kupcy zamykali pośpiesznie stragany, każdy uciekał albo chował się gdzie mógł. Psy, których było coraz więcej, podniecone paniką wywołaną swoim pojawieniem się zaczęły szaleć – biły i kopały tych, którzy nie zdołali wystarczająco szybko uciec, przewracały i demolowały stragany. W kilku miejscach zapłonęły sklepiki i małe trzcinowe chatki.

Wtedy Or wyjął swój największy skarb – sfatygowany, pordzewiały, ale ciągle jeszcze działający rewolwer i wymierzył go w potarganego, brudnego Psa, biegnącego w jego kierunku.

– Policja! Odejdźcie stąd! Ten teren jest pod ochroną!

Psy spojrzały na Ora z nienawiścią i poczęły powoli skradać się ku niemu między poprzewracanymi straganami. Or przełknął ślinę, stanął w lekkim rozkroku, i kiedy Psy runęły na niego, zaczął strzelać.

Do dzisiaj ma na całym ciele blizny i ślady drobnych zębów. I do dzisiaj pamięta dziką twarz pierwszego zastrzelonego wtedy Psa.

Twarz dziecka.

Czy ktokolwiek może w ą t p i ć w postęp?

Księga Ksiąg

Muezini darli gęby w najlepsze, przekrzykując się nawzajem, kiedy Or szedł do Pałacu. Tłum kłębił się na ulicach, święte krowy, kozy i świnie żarły śmieci, liście, gałęzie z parkanów i co pewien czas załatwiały się, gdzie popadnie.

Zbliżał się do centrum. Domy, wpierw niskie, bielone wapnem, stopniowo zaczęły ustępować wyższym, kilku– i kilkunastopiętrowym. Z daleka panował nad okolicą ogromny, monumentalny Pałac – siedziba miejscowych władz, Banku Książek, świątyni Księgi Ksiąg, Centralnego Rozdzielnika Papy i biura szefa lokalnej policji. Jego szefa.

Or wchodził po wielkich, szerokich schodach, przyglądając się temu najwyższemu w jego dzielnicy gmachowi. Strzelisty, zakończony iglicą Pałac zbudowany z niegdyś żółtego, a teraz szaroburego spękanego piaskowca, porośnięty był do pewnej wysokości, jak większość tutejszych wysokich budynków, winoroślą, bluszczem i powojami, co sprawiało, że gmach zdawał się wyrywać oplatającym go roślinom, celując ku niebu swoją zaśniedziałą, zgniłozieloną iglicą. Spomiędzy gęstych, zielonych liści, pokrywających Pałac, widać było okna ze zbitymi, poklejonymi szybami lub moskitierą falującą na wietrze, gdzieniegdzie dymił wystawiony na zewnątrz komin domowego piecyka. W niektórych miejscach stały, opierając się o ściany, w większości zdewastowane, pordzewiałe metalowe rusztowania, pozostawione dawno temu przez tych, którym kiedyś przyszło do głowy remontować ten budynek, a później widocznie jakoś przeszło. Ktoś, obładowany wielkim tobołem, wjeżdżał na górę na jednoosobowej windzie siodełkowej, pedałując zawzięcie mechanizmem wznoszącym i kołysząc się z boku na bok na długiej linie zwisającej ze zrujnowanych resztek balkonu.

Z rozregulowanego, szalonego nieba, jeszcze przed chwilą czystego i błękitnego, a teraz pełnego kłębiących się ciemnych burzowych chmur, lunął deszcz.

Cały zmoczony, Or wszedł przez główne drzwi Pałacu – potężne i kute ze stali, zamykane zawsze na noc w obawie przed Psami. Strażnicy, odpychając tłumek tych, którzy chcieli dostać się do środka poza kolejką, nawet go nie przeszukali, widząc niebieski drelich policjanta.

Wewnątrz było dość jasno dzięki gigantycznym, zakratowanym oknom. Olbrzymi hol budynku pełny był interesantów, którzy stali, siedzieli, leżeli i spali w długich, niezmiernie powoli posuwających się kolejkach do poszczególnych stolików i okienek. Niektórzy mieli torby, walizki i paczki, czasami trzymali na głowach zawinięte dywany, kołdry, pakunki, chcąc je wymienić na kankę Papy, jakąś przysługę czy urzędniczą formalność. Z boku stała długa ława z napisem „Bank Książek”, gdzie na szalkach wagi precyzyjnie ważono książki, pisma i luźną makulaturę.

Strząsając krople wody z krótko przystrzyżonych włosów, Or podszedł do jednego ze strażników, niedbale opartego o ścianę i przyglądającego się tłumowi.

– Do kapitana Di'Jacopa. Szóste piętro, apartament z kurami... Znaczy – skórzany!

Strażnik wyszczerzył zęby.

– Ty się kiedyś doigrasz, Or. – Kiwnął głową – Chodź, mamy windę!

Podeszli do małych, pancernych drzwi w rogu sali. Strażnik odczepił od swojego parcianego paska wielki klucz, przekręcił go z obrzydliwym piskiem i chrupotem w zamku, i otworzył drzwi na oścież. Or zajrzał do wewnątrz. W środku była niewielka, obskurna, klaustrofobiczna kabinka dla najwyżej dwóch osób, z zapaloną małą lampką gazową. Cofnął się. Strażnik odwrócił głowę do Ora z krzywym uśmiechem.

– Co, choroba lokomocyjna? Technika, kochany, technika. Wsiadaj!

Zrezygnowany, dotykając amuletu na piersi i mamrocząc ochronne mantry, Or wcisnął się do kabinki. Śmierdziało gazem i jeszcze czymś nieokreślonym – prawdopodobnie moczem. Usiadł na maleńkiej ławeczce w głębi windy. Strażnik przystawił głowę do szczeliny pomiędzy drzwiami a ścianą kabiny, krzyknął w głąb szybu:

– Szóste! Szóste! – I zatrzasnął z hukiem stalowe drzwi.

Kabina stała przez moment cicho i nieruchomo, po czym nagle coś zaskrzypiało, zatrzeszczało, szarpnęło, Orem rzuciło o ścianę, i kabina ruszyła, podskakując i dygocząc.

Powoli mijał kolejne metalowe, zardzewiałe drzwi, kiedy w pewnym momencie, gdzieś między piętrami, winda znieruchomiała. Poczekał dłuższą chwilę, ale ponieważ nadal nic się nie działo, zaczął walić w ściany, tupać butami w podłogę i wołać z lekka zdenerwowany: – Hej! Szóste! Szóste!

Niespodziewanie, gdzieś z dołu, dobiegł go głęboki głos: – Dobra.

Świsnęły baty, rozległ się skowyt, kwik zwierzęcy, winda szarpnęła i ruszyła dalej.

Wreszcie dotarł na samo szóste piętro, winda stanęła. Zapukał w stalowe drzwi. Zgrzyt zamka i następny strażnik przyjrzał mu się z krzywym uśmiechem.

– Co? Technika, co?

– Dziękuję za taką technikę – Wymamrotał Or, gramoląc się z windy. Miał już iść, kiedy nagle przypomniał coś sobie i zawrócił.

– Tu szóste, tu szóste! Dzięki! – Krzyknął w głąb szybu.

– Dobra. Miłego dnia. – Zadudniło gdzieś z ciemnego końca.

Poszedł, zostawiając zdziwionego strażnika, zaglądającego nieufnie do wnętrza windy.

Musisz jeść, spać i srać -

To nieuniknione

Księga Ksiąg

Szedł długim korytarzem, oświetlonym gazowymi i naftowymi lampami, po ładnym, wyplatanym dywanie, ciągnącym się wzdłuż szeregu masywnych, stalowych drzwi z łuszczącą się farbą. Mijał policjantów, urzędników, kobiety, niektóre w czarczafach, niektóre bez – te przeważnie brzydkie albo stare.

Doszedł do drzwi swojego szefa z napisem „Koordynacja Dzielnicowa” i umieszczonym poniżej hasłem „Porządek musi być!”. Drzwi obite były starą jak sam Pałac, sczerniałą i popękaną prawdziwą skórą zwierzęcą, co budziło w ewentualnych petentach obrzydzenie, odrazę i lęk. I o to właśnie chodziło.

Przystanął, poprawił swój wyblakłoniebieski, wielokrotnie cerowany mundur, odruchowo przygładził nastroszone mokre włosy i już miał zapukać, kiedy coś nad jego głową zapiszczało, zamruczało. Błyskawicznie padł, uniósł pałkę w obronnym geście.

Nad nim, pod sufitem, kołysał się zakurzony kryształowy żyrandol, na którym siedział w uwitym przez siebie gniazdku mały lemur o ogromnych, błyszczących oczach.

Lemur patrzył na niego, przekrzywiając głowę, wyraźnie zaciekawiony.

– Cholera. – Or powoli wstał. Wtedy lemur narobił na niego.

– Cholera! – Dopiero teraz Or zobaczył, że tam, gdzie upadł na ładny, wyplatany dywan, lemur narobił już wcześniej. I to sporo, więc cały drelich był ubrudzony.

– Cholera!!!

Wściekły, bez pukania pchnął drzwi i wszedł.

Na środku długiego, przyciemnionego pokoju stało szerokie, obdrapane mahoniowe biurko, za którym siedział jego szef – Di'Jacop. Na widok wchodzącego Ora Di'Jacop gwałtownym ruchem zgarnął przechadzającego się po blacie biurka gołębia i wsadził go do szuflady. Podniósł na Ora wystraszone oczy i rzucił agresywnie: – Gołąb?! Jaki gołąb? – Najwyraźniej Or przeszkodził mu w czymś, więc niezbyt zgrabnie pokrył zakłopotanie arogancją.

Or zdziwił się trochę. W całym Mieście pełno było nielegalnych zwierząt. Mimo że Księga Ksiąg wyraźnie mówiła „Ochraniać wszelkie życie”, wielu hodowało dla jajek kury czy kaczki. Nie wspominając już o Di'Jacopie. Istniał także cały czarny rynek na króliki, lisy, jeże, chomiki, koty, psy czy nawet węże, ale wykrycie handlujących nimi „morderców”, jak zgodnie ich określano, kończyło się zwykle wieloletnim więzieniem. Jeśli nie czymś gorszym.

Di'Jacop po chwili uspokoił się. Nonszalanckim gestem strzepnął wyimaginowany kurz z biurka.

– O, widzę, że poznałeś się już z lemurkiem? Pamiętaj: „Ochraniać wszelkie życie.” Zawsze. I nie denerwować się. – Wyciągnął rękę, wskazując krzesło. – Proszę, siadaj... – Zawahał się. – Albo nie. Jesteś bardzo brudny. I mokry.

Pod ścianą, w wielkich, kilkupiętrowych klatkach gdakały kury, słynne kury Di'Jacopa. Zajmowały całe ściany, aż do samego sufitu. Były ich całe dziesiątki.

Wysoko spod sklepienia przypatrywała im się, wachlując skrzydłami, duża sowa, przywiązana za nogę do drążka, na którym siedziała.

Or podszedł bliżej i oparł się brudnymi rękami o blat biurka. Obok cicho ciurkał zegar wodny. Di'Jacop z odrazą spojrzał na ręce Ora, ale nic nie powiedział.

– Dzisiaj rano w mojej dzielnicy ukradziono dziewczynie oczy.

Cisza. Di'Jacop oganiał się złożonym wachlarzem od much i patrzył na swoje kury.

– Oślepiono ją.

Dalej cisza. Głośno zagdakała jedna z kur, Di'Jacop spojrzał z troską w jej kierunku.

– Patrz się na mnie, do jasnego gromu! W mojej dzielnicy znowu okaleczono człowieka! – Or grzmotnął pięścią o blat.

Di'Jacop leniwie obejrzał ubrudzone kałem dłonie Ora, jego mokry, wysmarowany mundur, wreszcie beznamiętnie popatrzył Orowi w oczy.

– No to co?

– Jak to co? Przecież obydwaj doskonale wiemy, że to Psy.

– A nawet jeśli to Psy, to co my możemy zrobić? – Powiedział Di'Jacop, akcentując wyraźnie słowo „my”.

Or stał dalej, lekko pochylony i oparty o blat, podczas gdy Di'Jacop wstał ze swojego fotela i podszedł do kurników. Chwilę pooglądał klatki, wreszcie spod jednej z gdaczących kur wyjął jajko, potem drugie. Podszedł do ściany, podstawił garnuszek pod wystający ze ściany kran i odkręcił kurek.

Zabulgotało, pociekła gęsta, ciemnozielona maź. Di'Jacob napełnił kubek i nie zakręcając kranu zręcznie podstawił drugi. Po chwili z obydwoma pełnymi kubkami podszedł do grubej rury, biegnącej z sufitu do podłogi. Przekręcił skobel i otworzył małe drzwiczki w rurze. W środku obracał się pionowy pręt z kołem zębatym. Z otwartych drzwiczek dobiegł Ora świst trzaskających biczy, ryki zwierząt, z hałasem pracowały jakieś maszyny. DiJacop wyjął spore urządzenie ze sterczącymi z jednej strony dwiema łopatkami, przystawił jego drugi koniec z małą przekładnią do wirującego koła zębatego, łopatki zaczęły mieszać powietrze, głośno przy tym klekocząc. Podstawił jeden z kubków, wbił do mieszającej się zielonej brei jajko, po chwili powtórzył to samo z drugim kubkiem i jajkiem. Odstawił mieszadło i zamknął rurę.

– Oto jest prawdziwa Moc! – Powiedział Di'Jacop i z emfazą poklepał grubą rurę. – Wspaniała rzecz, nie?

– Niby co?

– Technika.

– Dziękuję bardzo. Ta twoja technika. I te twoje kury.

– Kury? Jakie kury? Widzisz tu jakieś kury? – Di'Jacop westchnął głęboko powietrzem śmierdzącym kurzym łajnem i podszedł z powrotem do biurka. – Wiesz przecież, że trzeba „Ochraniać wszelkie życie”. A to oznacza, że trzymanie zwierząt bądź jakakolwiek ich eksploatacja jest grzechem, a więc przestępstwem. Chcesz? – Spytał, podstawiając Orowi kubek.

– Nie żartuj. Ty nigdy nie dajesz nic za darmo.

Wszystkim życzymy źle nam z oczu patrzy

Księga Ksiąg

Di'Jacop usiadł, siorbiąc łapczywie ze swojego kubka. Wyraźnie delektował się brunatno-zieloną papką z rozbełtanym jajkiem, z kącika ust ściekała mu bura maź. Or z obrzydzeniem odwrócił wzrok i popatrzył w odległy róg pokoju. Nagle coś tam dostrzegł i aż zesztywniał. Na małym stoliku zobaczył jakiś leżący, ciemny kształt, rozczapierzone skrzydło sterczące bezradnie w powietrzu.

Udając, że ogląda rzędy klatek, Or podszedł do stolika. Leżał na nim duży ptak – orzeł albo sokół, przywiązany grubym sznurem. Pierze miał brudne i potargane, pod powyrywanymi piórami, gdzie sznur wpijał się w jego ciało, widać było otarte mięso i zakrzepłą krew. Dziób mu zawiązano, pozostawiając miejsce na wciśniętą rurkę, zakończoną małą pompką. Rozbryzgi pożywienia na dziobie i wszędzie wokół stołu świadczyły o intensywnym tuczeniu. Ptak patrzył na niego tępym, zrezygnowanym spojrzeniem. Or odwrócił się i bez słowa stanął przed Di'Jacopem.

– Papa. Jaki cudowny wynalazek. Gdyby nie my i nasze kochane glony, całe to cholerne miasto już dawno skonałoby z głodu. – Di'Jacop dokładnie oblizywał upaprane palce z glonów, zezując jednocześnie na Ora.

– To czemu nie dacie jej do uprawy wszystkim, każdej rodzinie, tylko co tydzień wydajecie przegotowane, nie nadające się do hodowli porcje? – W głosie Ora zadźwięczała dziwna, stalowa nuta.

Di'Jacop nawet nie przerwał siorbania zielonej brei, tylko mruknął zza kubka – Bredzisz. Sam wiesz, jaka to skomplikowana technologia – Machnął ręką w kierunku sufitu – Odpowiednie warunki, nasłonecznienie, nadzór. Tylko my potrafimy wytworzyć Papę, bez której zdechłbyś z głodu.

– A ja sądzę, że do hodowli Papy nie trzeba żadnych odpowiednich warunków. Trochę słońca, ciepła. I gówna.

Di'Jacop zakrztusił się. Odstawił swój kubek na biurko i spojrzał na Ora mało przyjaźnie.

– A ty co, niby taki uczony, hę? Mów, czemu zabierasz mi czas?

– Powiedziałem już. W mojej dzielnicy Psy znowu okaleczyły kolejną osobę. To musi się wreszcie skończyć!

Di'Jacop przyjrzał mu się uważnie.

– Znajoma?

– Że co? A czy to ważne?! – Odparł Or trochę za szybko i zbyt gwałtownie. Di'Jacop już swoje wiedział.

– Znajoma, znajoma. Pewnie bliska.

Napięta cisza była niestety niemym potwierdzeniem.

– No dobrze, ale co my tak naprawdę możemy zrobić? – Di'Jacop wydął usta.

– Spalić ich bazę. Wyrzucić stąd. Przegnać... – Or nie dokończył, bo dostrzegł mały cień, który pojawił się za moskitierą.

Dopiero teraz Di'Jacop popatrzył na niego zaniepokojony.

– Co... co ci się...?

Patrząc za Di'Jacopa w kierunku uchylonego okna, Or powiedział spokojnym głosem:

– Ktoś siedzi na twoim parapecie. Patrzy i słucha. Pies.

Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Di'Jacop obejrzał się za siebie w stronę okna, podczas gdy Or wyuczonym odruchem wyrwał wszyty w rękaw krótki łańcuch zakończony żelazną kulą i zamachnął się nim na umorusanego Psa uczepionego framugi. Di'Jacop odwrócił głowę i widząc błysk łańcucha, rzucił się na Ora.

Zaskoczony, i nie chcąc też trafić Di'Jacopa, Or cisnął więc łańcuchem niezbyt celnie, stalowa kula odbiła się z hałasem od framugi i rozrywając moskitierę wyleciała na zewnątrz. Pies zniknął.

Podbiegli do okna. Pies był już kilka pięter niżej, ześlizgując się z małpią zręcznością po gałęziach winorośli, wreszcie przepadł w gęstwinie okrywającej rusztowania.

– Dlaczego... to zrobiłeś? – Wydyszał Di'Jacop, spocony i roztrzęsiony. Or pierwszy raz widział go w takim stanie.

– Przecież to Pies. Bezpański Pies pod twoim oknem. – Nadal nic z tego nie rozumiał.

– Psy też mają ojców.

Or gwałtownym ruchem złapał głowę Di'Jacopa w zgięcie swojego łokcia. Ten zacharczał, naprężył się i silnie wygiął, usiłując się wyrwać. Or ścisnął mocniej jego szyję i rozejrzał się szybko – niedaleko, na stole, stał w małej kałuży cieknący wodny zegar. Zepchnął go na ziemię, zegar z hukiem roztrzaskał się, woda chlusnęła na posadzkę. Or przycisnął Di'Jacopa do podłogi, wolną ręką poszukał w szczątkach zegara. Wyjął wyszczerbioną szklaną rurkę i przystawił ją blisko do spoconej twarzy swojego szefa.

– Pytasz, co można zrobić w sprawie Psów? A może by tak, na przykład, oko za oko? – Or uśmiechnął się zimnym grymasem naciągniętym na twarz – To dlatego ich kryjesz. A więc jednak jesteś porządnym człowiekiem. W pewnym sensie.

Dłuższą chwilę patrzył na trzęsące się ręce Di'Jacopa. Puścił go i z rozmachem odrzucił rurkę. Zagdakała trafiona nią kura.

Di'Jacop – stary, nieszczęśliwy człowiek, który jeszcze przed chwilą był wszechwładnym szefem Policji w całym dystrykcie, spojrzał na niego oczami zrozpaczonego ojca, bojącego się nieprzytomnie o los swojego ukochanego dziecka.

– Myślałem, że handlujesz z nimi.

Di'Jacop milczał, patrzył w ziemię.

– Aha, znaczy, że też handlujesz. A to dla małego, jak wróci. – Z trzaskiem postawił przed Di'Jacopem kubek, rozchlapując jego zieloną zawartość na ładne mahoniowe biurko. – Śmierdzi gównem.

Rozejrzał się po gabinecie. Jego wzrok napotkał puste spojrzenie spętanego ptaka.

– Twierdzisz, że musi być porządek? No to ja ci tu zaraz zrobię prawdziwe porządki.

Lemur, leżąc zwinięty w żyrandolu, przysłuchiwał się dobiegającym zza drzwi odgłosom rozbijania i niszczenia, mrużąc swoje wielkie, czarne oczy.

Trochę później Or wyszedł otrzepując mundur z pierza i piór. Zamykając drzwi rzucił w głąb gabinetu – A jajko, to możesz sobie wsadzić!

Zszedł schodami. Jakoś nie chciał już jeździć windą.

Świat jest z powodu niewiedzy

miejscem trwogi i smutku

Księga Ksiąg

Kiedy poszedł do bazy Psów, była ciemna, pochmurna noc.

Nie miał problemów z dostaniem się do ich siedziby. W końcu trochę o nich wiedział ze swojej nie tak dawnej przeszłości. A poza tym – nikt przy zdrowych zmysłach nie ryzykowałby pójścia samemu z własnej, nieprzymuszonej woli do ich obozu. Psy też o tym doskonale wiedziały i dlatego porozstawiały tylko nieliczne czujki i warty.

Starając się nie patrzeć w dół, Or wdrapał się po zardzewiałych resztkach tego, co niegdyś było rynną, i przez małe okno wślizgnął się na poddasze.

Stąpał powoli po skrzypiących deskach strychu. Minął komin, stojący pośrodku, i zagłębił się w brudne, szare szmaty zwisające ze sznurów, rozpięte jak kotary. Rozsunął je i aż cofnął się z zaskoczenia – przed nim, w wielkich klatkach z drobnej, drucianej siatki, podlatywały, chodziły po podłodze, skubały ziarno i gruchając zalecały się do siebie gołębie. Dziesiątki gołębi.

Każdy z ptaków miał na łapce kolorową szmatkę. Niektóre kolory powtarzały się, inne nie. Po co im te gołębie? Dla jajek? Raczej nie, ale kto tam wie Psy?

Wszędzie walały się graty, skrzynki, zniszczone, pordzewiałe maszyny, jakieś beczki, kanistry. Odkręcił korek jednego z nich, zachlupotał zawartością i poczuł charakterystyczny zapach. „Benzyna. Psy mają naprawdę wszystko”. I wszystkie te skarby na praktycznie niepilnowanym poddaszu.

W głębi strychu zatrzeszczała drabina, ktoś wchodził na górę. Or kucnął za wielką skrzynią, niechlujnie zbitą z nieheblowanych desek. Drewniana klapa odsunęła się na bok, ukazały się dwie wspinające się po drabinie sylwetki Psów, klnących i kichających kurzem poddasza. Sądząc po zwisających im u pasów krótkich mieczach, byli starsi rangą w tym Stadzie.

– No i co, Żeberko? – Zapytał z wyrzutem wyższy, barczysty, obdarzony przez matkę naturę brutalną, germańską urodą. – Gdzie te oczka?

– Zaraz, Kloss. A słyszałeś o Farim? – Odparł chudy, niewielkiego wzrostu Żeberko.

– Nie. Co? – Kloss nie sprawiał wrażenia natury przesadnie skomplikowanej.

– Poszedł nad rzeczkę za poważną potrzebą, i kretyn kucnął nad samą wodą. Piranie wygryzły mu całe przyrodzenie. – Żeberko radośnie zakwiczał – I odtąd cienko śpiewa, bo nie może już! – Wykonał posuwisty gest zaciśniętą pięścią. – Niezłe, nie?

– No – Uśmiechnął się szeroko Kloss. Ale po zastanowieniu się nad sensem słów swojego kompana, jakoś dziwnie zmarkotniał i cichutko westchnął. – I co się z nim stało?

– Nie wiadomo. Niedługo potem zniknął. A wszystko przez ten pierdziany efekt cieplarniany. – Żeberko głośno puścił bąka. – W tym klimacie każdy ma biegunkę.

– Cóż, ameba nie wybiera. Uważaj, bo jak mówi stare przysłowie: „Najgorszy bąk, to z kleksem” – Niespodziewanie filozoficznie stwierdził Kloss, aż Żeberko się odwrócił i popatrzył na niego z niedowierzaniem, a nawet lekkim podziwem. Podeszli do jednego z kątów strychu, czystszego i chociaż trochę uprzątniętego, gdzie Or spostrzegł czarną, stalową szafę.

– Tiu, tiu. Tuś mi, skowroneczku. „Czarne oczy masz, komu je dasz?” He he! – Żeberko zastukał palcami w szafę. – Na jutro, zaniesiesz od Zatoki. Tylko pośpiesz się i bądź przed południem, Kloss, bo nie będą na ciebie czekać!

– A co dalej?

– Jak zwykle – Indie. Wiesz, nasz stały odbiorca z Delhi. Dobrze płacący, w najlepszej walucie. Tylko nie nawal, Kloss! Bo szefunio będzie bardzo, bardzo zły. I odda cię Pieskom i ptaszkom na pożarcie. Albo swoim dupolicjantom.

Or wsadził szybko pięść do ust i mocno zagryzł, by nie zakrzyknąć z wściekłości – ten skurwiel Di'Jacop! Szkoda, że nie załatwił go swoim łańcuchem! Zrozumiał, że teraz naprawdę nie ma już odwrotu.

– E, co ty, Żeberko? Przecież wiesz, że skoro świt będę już czekał nad Zatoką. Niech mnie prund kopnie! – Kloss, mocno widać przerażony, położył dłoń na piersi w geście przysięgi, drugą podniósł do góry, jakby przywoływał bogów na swoich świadków.

– No, Kloss, ty nie bluźnij! Bo jeszcze cię naprawdę kopnie, a wtedy ja wolałbym nie być w pobliżu. – Wyraźnie przestraszony słowami Klossa, Żeberko ostro przywołał go do porządku.

– Przepraszam. Masz, na zgodę. – Wysoki nieśmiało poklepał swojego małego kompana po plecach i podał mu zawiniątko wyciągnięte z kieszeni. – Chcesz Wolność? Wolisz niebieskiego czy czerwonego dlopsa?

Żeberko rozpłynął się w uśmiechu. – Wolność? To nawet lepsze niż mięso! Dawaj! Skąd ty to masz? – Obaj wsadzili sobie szybko po dropsie do ust i z przymkniętymi z rozkoszy oczami delektowali się ich smakiem.

– Ummm... W końcu walczymy o Wolność! Ale kopsa, nie? – Cokolwiek to było, musiało naprawdę porządnie kopsać, bo Ora dobiegło głębokie, zadowolone pojękiwanie Psów.

– Ty, Żeberko, a jak już, Karma Mać, wszystkim wkopiemy i załatwimy, to wreszcie będzie spokój, nie? No bo chyba o to chodzi, nie, żeby był spokój, nasz spokój, nie? I wtedy będziemy mieli szystko, Karma, szystko. Nawet prund!

– Uspokój się, Kloss, bo ci przyjdzie i popieści prundem.

Odwrócili się i wolno poszli w stronę klapy. Z oddali dolatywał Ora coraz cichsze głosy odurzonych Psów:

– Kto? No powiedz, Karma, kto?

– Gromowładny ElektrOjciec. Albo Karma Mać Meduza. A może sam Wielki Brat? Albo i ja, jak się nie uspokoisz.

– Ale, ty, Żeberko, ale ty mi powiedz, dlaczego prund jest zły, co? Dlaczego nie możemy tak jak nasze dziady z nim być, na nim jeździć, co?

– Bo kopie.

– Co?

– Kopie. O, tak kopie, tak i tak, w dupę i plery, jemiole jeden.

– Aaaa! No co ty, Żeberko, za co?! – Zwalili się z piekielnym łomotem po schodach gdzieś w dół i wszystko ucichło.

Or odczekał chwilę, po czym ostrożnie, starając się jak najmniej trzeszczeć podłogą, podszedł do czarnej szafy. Położył na niej dłonie i zdziwił się – w dotyku była wyraźnie chłodna. Pociągnął za klamkę, ciężkie drzwi bezszelestnie otworzyły się. Ze środka buchnęło zimne powietrze, jego oddech stał się widoczną jasną mgiełką wiszącą w powietrzu. W ciemnym wnętrzu szafy, w jednej z przegródek stała metalowa tuleja czy też rodzaj tuby. Wziął ją do ręki i obejrzał uważnie. Do tulei przytwierdzona była kartka:

Zawartość – Oczy, brąz, młoda kobieta.

Przeznaczenie – L'Meridian.

I wczorajsza data.

Więcej niczego nie potrzebował. Schował tuleję do plecaka. Rozejrzał się po poddaszu, jego wzrok trafił na kanistry.

– Efekt cieplarniany? Ja wam pokażę efekt cieplarniany.

Wziął jeden z kanistrów, odkręcił korek i metodycznie zaczął rozlewać benzynę na drewnianą podłogę strychu. Skręcił tkaninę zerwaną ze sznura w długi lont. Zapalił zapałkę.

I zdmuchnął ją. Podszedł do klatek z gołębiami, na oścież pootwierał ich okratowane drzwi.

Wrócił, podpalił zaimprowizowany lont i wyszedł przez okno. Schodząc w dół po pordzewiałych szczątkach rynny i piorunochronu, Or patrzył, jak gołębie, podświetlone rozszerzającym się na poddaszu pożarem, gromadnie wyfruwają na wolność.

W życiu nie ma takiego doświadczenia,

które byłoby bezwartościowe

Nie ma takiej chwili, która byłaby całkowicie stracona,

jeśli tylko jest się na tyle mądrym,

aby zbierać okruchy przeszłych zdarzeń

Księga Ksiąg

Schodził stromą uliczką w kierunku Zatoki, czuł już zapach morza i wodorostów. Minął dystrykt wikliniarzy, pełen koszyków, mebli i ozdób domowych, plecionych z jasnobrązowej wikliny przez mężczyzn, kobiety, dzieci, starców, wszystkich, całe rodziny, podwórka i ulice pochylone pracowicie nad swoimi warsztatami albo głośno zachwalające gotowe już kosze i kobiałki, poustawiane w kunsztowne konstrukcje i piramidy. Odganiał ze swojej drogi stada psów – leżących w kurzu ulicy i iskających się, ganiających się nawzajem z wesołym poszczekiwaniem lub leniwie wałęsających się wszędzie wokół bezpańskich kundli. Szybko przeciął dzielnicę kowali, wypełnioną hukiem młotów, brzękiem blach i przenikliwym piskiem pilników, aż wreszcie zobaczył Zatokę.

Dawno tu nie był. Kiedyś, jako mały chłopak, lubił tutaj przychodzić, puszczać kaczki na wodzie, niekiedy nawet kąpał się, chociaż później długo swędziała go skóra od brudów, zanieczyszczeń i parzących alg, których pełno było w Zatoce. Teraz, kiedy coraz częściej ginęły dzieci, porywane przez Psy na handel, organy albo dla zwykłego zasilania swoich szeregów, maluchy bawiły się tylko w niewielkich gromadkach, uważnie chronione przez uzbrojonych w kije starszych. I mimo to co pewien czas któreś z dzieci znikało, nie wracając na noc do domu. I znowu czyjaś zrozpaczona rodzina próbowała je odnaleźć, by po jakimś czasie, zrozumiawszy nieodwołalność wyroku, przywdziać żałobę.

Zatoka pełna była zbitego tłumu łodzi, kutrów, barek i zwykłych, koślawych domków na palach, między którymi na linkach suszyła się bielizna i po których baraszkowały małpy, odganiane kamieniami z proc i śrutówek. Pomiędzy domami pływały małe i większe łódki, niektórym do odwiedzania sąsiadów czy klientów wystarczała nawet zwykła szeroka deska i długi kij, którym odpychali się od mulistego dna.

Or skręcił za jedną z małych, krzywych chatynek i wpadł na mokry, zielony kłąb, który wesolutko sobie podśpiewywał: – Jestem zarządcą sieci. I boją się mnie dzieci. – Raźno podrygując i chlapiąc dookoła wodą.

– E? – Uprzejmie spytał wilgotny krzaczor na roztańczonych krzywych nóżkach. Or dopiero teraz zauważył, że zielony kłąb to sterta rybackich sieci, wypełniona zielono-brązowymi wodorostami. Z sieci wychylił się półnagi młody rybak, wyplątujacy z oczek długie kawałki wodorostów.

– Przepraszam, gdzie tu są... statki do Indii?

– Co? – Spytał prosto rybak, uśmiechając się i krzywiąc jednocześnie od słońca.

Ora zdumiało trochę, kiedy dostrzegł, że wokół młodego rybaka unosiła się lekka mgiełka pary wodnej. Krople morskiej wody, skapujące z sieci i wodorostów, w zetknięciu się ze skórą rybaka natychmiast parowały z sykiem, jakby spadały na rozgrzaną patelnię.

– No... połączenie z Indiami. Statek albo co.

– Aaaa, Ekranoplan? Tam, tam. – Rybak pokazał ręką przed siebie.

– Dziękuję. – Or odwrócił się i już miał odejść, kiedy rybak zawołał za nim. – E!

Or przystanął.

– Co?

– Meduza z Tobą.

To ostatnie stwierdzenie Or wolał uznać za błogosławieństwo, bo raczej nie chciał się awanturować czy bić w nie swojej dzielnicy. Poza tym – zabrzmiało raczej szczerze. Rybak stał, nadal wyjmując z sieci te swoje wodorosty i drapiąc się po czerwonych od oparzeń łydkach, spod zmrużonych od słońca powiek patrząc długo za Orem, kiedy ten odchodził wzdłuż nabrzeża.

Każdy dobry gospodarz wie,

że tylko bydło się kolczykuje

i tatuuje się

Księga Ksiąg

Or doszedł do wielkiej hali o ponurych, brunatnych od rdzy metalowych ścianach.

Wszedł do jej zimnego, ocienionego wnętrza i oniemiał z wrażenia. Przed nim, na stalowej konstrukcji, częściowo zanurzonej w ciężkiej od smarów i oleju, chlupoczącej wodzie leżał prehistoryczny potwór, mityczny Lewiatan – Ekranoplan.