Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obietnica złożona umierającemu ojcu stała się dla Jacka Suttona przygniatającym zobowiązaniem. Mężczyzna przyrzekł naprawić błędy, które popełnił, i krzywdy, które wyrządził. Miało to trwać tylko pół roku, ale od początku wyglądało źle. Podupadające rancho - z tym umiałby sobie poradzić bez problemu, gdyby nie jego właścicielka: arogancka, uparta, irytująca młoda wdowa o trudnym charakterze i zszarganej reputacji. Do tego ukrywała przed nim co ważniejsze informacje. Powinien był posłuchać dobrych rad i trzymać się z daleka od niej i jej interesów. Niestety, zamiast tego Jack zakochał bez pamięci.
Tatum Knox zdawała sobie sprawę, że koniec jej rancha jest bliski. Walczyła z wierzycielami i rosnącą nienawiścią mieszkańców pobliskiego miasteczka. Harowała jak wół, starając się zapewnić swoim koniom warunki, na które nie było jej stać. Nie potrzebowała kolejnego mężczyzny obok. A już na pewno nie takiego jak nowy zarządca: irytującego, przesadnie pewnego siebie i odnoszącego się do niej w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. A jednak go zatrudniła. I krótko potem zakochała się w nim beznadziejnie.
Przeszłość nauczyła Tatum jednego: nie wolno kochać ani ufać. Zaufanie przynosi rozczarowanie, a miłość odbiera wszystko: własny świat, pasję, marzenia. Jednak samotna walka o każdy kolejny dzień kosztowała tak wiele! Jack umiał rzeczy, które ona już dawno zapomniała, zmuszał do spoglądania w oczy najboleśniejszej prawdzie, tylko czy naprawdę zasługiwał na zaufanie? Dlaczego unikał odpowiedzi na tak wiele pytań? I ile warta jest miłość, w której brak szczerości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
K. Bromberg
…i wtedy cię poznałem
Tytuł oryginału: Then You Happened
Tłumaczenie: Sylwia Chojnacka
ISBN: 978-83-283-7099-9
Copyright © 2019 by K. Bromberg
All rights reserved.
Cover design by Helen Williams
Cover Image by PeopleImages
No part of this book may be reproduced, or stored in a retrieval system, or transmitted in any form or by any means, electronic, mechanical, photocopying, recording, or otherwise, without express written permission of the publisher.
Polish edition copyright © 2021 by Helion SA
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://editio.pl/user/opinie/iwtedy_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
„K. Bromberg zawsze pisze takie mądre, emocjonalne, zmysłowe romanse…”.
— „USA Today”
„K. Bromberg sprawia, że zaczynasz wierzyć w siłę prawdziwej miłości”.
— Audrey Carlan, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Wzruszająca, zniewalająco piękna historia o przetrwaniu, drugich szansach i uzdrawiającej sile miłości. Koniecznie przeczytajcie!”.
— Helena Hunting, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Rewelacja! Mój zawodnik to pasjonująca, seksowna i naładowana energią książka. Nie mogę się doczekać, aż przeczytam Niszczący sekret”.
— Lauren Blakely, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Nieodparcie gorący romans, o którym będziesz pamiętać jeszcze długo po lekturze”.
— Jennifer L. Armentrout, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Bromberg to mistrzyni podkręcania atmosfery!”.
— Katy Evans, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Supergorąca i emocjonalna książka. Bromberg daje z siebie wszystko od pierwszej do ostatniej strony”.
— Kylie Scott, autorka bestsellerów „New York Timesa”
„Urzekająca, emocjonalna i piekielnie gorąca!”.
— S. C. Stephens, autorka bestsellerów „New York Timesa”
Driven. Namiętność silniejsza niż ból
Fueled. Napędzani pożądaniem
Crashed. W zderzeniu z miłością
Raced. Ścigany uczuciem
Aced. Uwikłani.SeriaDriven
Slow Burn. Kropla drąży skałę.SeriaDriven
SweetAche.Krewgęstszaodwody.SeriaDriven
HardBeat.Taniecnadotchłanią
DownShift.Bezhamulców.SeriaDriven
SweetCheeks. Zapach namiętności
Mój zawodnik
Niszczący sekret
W kajdankach miłości. Życiowi bohaterowie
Płonąca namiętność. Życiowi bohaterowie
Warta ryzyka. Życiowi bohaterowie
Ściema
Opór. Niegodziwe Rozrywki
Pojednanie. Niegodziwe Rozrywki #2
Tę książkę dedykuję cierpiącym:
Osobie o złamanym sercu.
Czytelniczce, którą ktoś zawiódł.
Kobiecie, która się załamała, bo na chwilę przestała czuć się sobą.
Nie jesteś sama.
Strzeż swojego serca.
Chroń swoje zaufanie.
Głowa do góry.
Pewnego dnia to wszystko będzie tylko wspomnieniem.
Ból.
Brak pewności siebie.
Zagubienie.
Mam nadzieję, że śledząc losy Tatum, odnajdziesz w sobie siłę.
Mam nadzieję, że dzięki Jackowi zrozumiesz, że znów obdarzysz kogoś zaufaniem.
Mam nadzieję, że dzięki nim uwierzysz,
Odkrywasz te części mnie, które do tej pory pozostawały dla mnie tajemnicą.
I w Tobie odnalazłem miłość,
która chyba nie była prawdziwa.
— j. iron word
Jeśli wyjdziesz tymi drzwiami, Tatum Valor, to równie dobrze możesz zapomnieć o swoim nazwisku.
Patrzę na swojego ojca — na jego surową twarz i zbyt dumną postawę, na jego szare oczy, które są takiego samego koloru jak moje, i obecny w nich ból — i widzę życie, które chce, bym wiodła. Takie, które pasuje do kryształowych wazonów strategicznie rozmiejscowionych w jego jadalni — ładnych, do niczego nieprzydatnych i mających jedynie udowadniać, jakim sukcesem odznacza się nazwisko Valor. Spoglądam przez wyjściowe drzwi na pick-upa Fletchera zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Chłopak pochyla głowę, przyglądając się czemuś w telefonie, i wszystko, co widzę, to moja przyszłość u jego boku. Żadnych kazań, by zachowywać się jak Valor. Żadnych ograniczeń powstrzymujących mnie przed próbowaniem nowych rzeczy, nawet jeśli miałabym ponieść porażkę i spróbować ponownie bez zawstydzania rodowego nazwiska. Nic, poza błogą niewiadomą rozpościerającą się przede mną i Fletcherem. Noce pełne śmiechu i miłości, gdy pomagam mu spełniać marzenia, które miał jako dziecko, a sama odkrywam, jaką jestem kobietą i kim chcę być.
Ekscytacja znika, a mój upór szybko się wzbiera.
— Co zamierzasz zrobić, tato? Wyprzesz się mnie? — parskam. — Jestem dorosłą kobietą, która może podejmować własne decyzje.
Tym razem on wydaje jakiś dźwięk, który brzmi jak dezaprobata.
— Ach, dobrze jest mieć dwadzieścia trzy lata i uważać, że pozjadało się wszystkie rozumy. — Robi krok w moim kierunku, chichocze ponuro. — Nie masz o niczym pojęcia.
— Co masz na myśli, że jestem niekompetentna? Skończyłam szkołę z najlepszymi ocenami w klasie. Przez rok podróżowałam po Europie, całkiem sama. Uważam, że nie miałam wtedy problemów z podejmowaniem własnych decyzji. Byłam…
— To dzięki moim pieniądzom miałaś okazję podróżować.
Jego oschłe słowa, choć szczere, nie podobają mi się, bo ma rację i nie przychodzi mi do głowy żadna riposta.
— To prawda, ale twoje pieniądze zawsze wiążą się z ograniczeniami.
— Tak samo jak twoje nazwisko. — Prowadzimy walkę na spojrzenia w pomieszczeniu, które przywodzi na myśl tyle wspomnień. Spotkania rodzinne i uroczystości. Wakacje i śmiech. Tradycje pielęgnowane wedle sposobu Valorów. Chciałabym zobaczyć te dobre chwile bez otaczającej ich zasłony rozczarowań i złości. — I jakoś nie narzekałaś, gdy korzystałaś z przywilejów wiążących się z jednym lub drugim.
— To jakaś kpina — mruczę pod nosem, a on dalej mi się przygląda, jakbym miała ugiąć się pod jego spojrzeniem, tak jak to robiłam jako dziecko.
I wtedy wkrada się strach przed nieznanym, gdy jego upór nie słabnie.
Czy jest to strach sam w sobie, czy też wywołuje go niepokój przed zrobieniem czegoś wbrew ojcu? A może chodzi o sam sprzeciw wobec niego, bo do tej pory zawsze tańczyłam tak, jak mi zagrał.
Na pewno się mnie nie wyprze, jeśli odejdę.
Prawda?
Martwa cisza pochłania mnie, a pewność siebie towarzysząca mi, kiedy tu weszłam, by powiedzieć mu o wyprowadzce, znika. Zakładałam, że będzie zły, ale sądziłam, że się z tym pogodzi.
Już nie jestem pewna, czy tak się stanie.
A przynajmniej nie teraz.
— Mówiłem poważnie. Jeśli wyjdziesz tymi drzwiami…
Łzy zbierają mi się w oczach, bo wybór między obowiązkiem wobec rodziny a spełnianiem marzeń nigdy nie jest prosty dla dwudziestotrzylatki.
— Na pewno tak nie myślisz — szepczę i napotykam jego spojrzenie, bojąc się coraz bardziej, że jednak się mylę.
— Jeśli myślisz, że poklepię cię po plecach i pogratuluję, gdy ty chcesz się od wszystkiego odwrócić… to oszalałaś.
— Odwrócić? — Mój głos robi się piskliwy i nie obchodzi mnie już, że popełniłam błąd uznawany w tym domu za karygodny — podniosłam głos na swojego ojca. — Może ja po prostu dorastam i chcę zobaczyć świat. Może muszę znaleźć w nim swoje miejsce. Może…
— Może znalazłaś mężczyznę, który naopowiadał ci takich bajek, że jesteś ślepa na jego wady.
Prostuję się.
— Powiesz wszystko, byle tylko mnie tu zatrzymać. Pytanie brzmi: dlaczego, tato? Nie chcesz, by twoje dziecko ruszyło w świat i rozwinęło skrzydła? Nie wierzysz, że mądrość, którą mi wpoiłeś, pozwoli dokonywać właściwych wyborów?
— Patrzę na wybory, których właśnie dokonujesz, i w tej chwili w nic nie wierzę.
Wal się.
Słowa chcą wyrwać mi się z ust, ale się powstrzymuję.
— To chłopiec, Tate…
— To mężczyzna. Nie jesteśmy nastolatkami…
— A jednak zachowujesz się jak nastolatka, odpychasz wszystko, na co pracowałaś, cały swój talent, ciężką pracę, tylko po to, by z nim być.
— A podobno twierdziłeś, że moje hobby to strata czasu. — Przypominam sobie wszystkie razy, gdy mówił, że fotografia nie jest prawdziwym hobby. — A teraz nagle, gdy ci to na rękę, mówisz, że jestem utalentowana. Dlaczego? — pytam. Mój gniew miesza się z niedowierzaniem.
— To nigdy nie była strata czasu, ale… Przez dwa lata brałaś udział w jednym z najlepszych kursów fotografii w całym kraju.
— Pójście na Yale to był twój wymóg, nie mój…
— A następnie przez rok jeździłaś po Europie, by stworzyć portfolio…
— Tylko po co, tato? Żebyś po powrocie mógł mi mówić, z kim mam się spotykać? Kogo mam poślubić, by dać ci jak najlepszych potomków i utrzymać się w odpowiednich kręgach tak, by cię nie zawstydzić?
— Przestań zachowywać się jak dziecko, Tatum.
— Więc przestań mnie tak traktować! — krzyczę sfrustrowana, wściekła i rozczarowana tym, że ta rozmowa nie przebiega w innym tonie.
Ojciec przemierza pokój i wygląda przez okno. Przygląda się furgonetce Fletchera i wiem, że widzi tylko wgniecioną maskę i odpadającą farbę, nie wartość czy charakter człowieka, który siedzi za kółkiem.
— Twój talent jest najważniejszy i musisz nad nim pracować.
— Będę.
— Nie na jakimś zadupiu. Powinnaś być tutaj, w Baltimore, gdzie masz ku temu środki, znajomości i…
— I gdzie możesz mi mówić, co mam robić i z kim się spotykać? — Uśmiecham się z pogardą. — Śmiechu warte.
— Wystarczy! — grzmi, a gdy odwraca się, by spojrzeć mi w oczy, żyła na jego szyi pulsuje, szczęki ma zaciśnięte. — Chcesz tak po prostu odrzucić wszystko, na co pracowałaś przez ostatnie siedem lat? Wykształcenie i talent? Swoją przyszłość?
— Nie rozumiesz… — Mówię jak do ściany, bo on pozostaje niewzruszony.
I wtedy już wiem, że jeśli spędzę jeszcze choćby jedną noc w tym domu, to się uduszę. Znalezienie sobie rozrywki nie jest problemem, ale wszelkie ograniczenia związane z tym, że mam na nazwisko Valor, wymagania, z którymi muszę się mierzyć, zabijają całą moją kreatywność.
No i jest jeszcze Fletcher.
— Ostrzegam cię. Jeśli wyjdziesz tymi drzwiami…
— Ale ja go kocham! — Strach zabarwia irytacja, która całą mnie wypełnia.
— Nie masz pojęcia, czym jest miłość. Bo niby skąd? — Jego głos drży od gniewu, a moja mama przyciska trzęsącą się rękę do ust. Jakimś cudem wie — tak jak i ja — że nie można bezkarnie przeciwstawić się rozkazom Renquista Valora III.
— Nie masz prawa mi mówić, co mam czuć.
— Gówno prawda — grzmi, wskazując na pick-upa Fletchera i moje walizki leżące na skrzyni. — Myślisz, że on będzie przy tobie, gdy skończą ci się pieniądze? Myślisz, że gdy nastanie ciężki czas, a jego marzenie o hodowli koni się rozpłynie, on nadal będzie cię kochał? Mężczyźni tacy jak on niczym się od siebie nie różnią. Biorą i biorą, a potem biorą jeszcze więcej. Wszystko jest super i klawo, gdy mamusia i tatuś pomagają z rachunkami, ale, kochanie, jak myślisz, jak długo on przy tobie zostanie, gdy mamusia i tatuś powiedzą dość?
— Od kiedy z góry oceniasz ludzi? Od kiedy ludzie, którzy nie mają pieniędzy, są od nas gorsi? — Kręcę głową i dociera do mnie, że już nie idealizuję człowieka stojącego przede mną. Tak naprawdę… to go nienawidzę. — Jesteś niesprawiedliwy.
— Doprawdy? Myślisz, że nie wiem, że przepuściłaś część funduszu powierniczego, by naprawić ten jego złom? I że nie wiem, że chcesz mu się dołożyć do kupna ziemi, koni i czego on tam jeszcze potrzebuje, a co i tak okaże się klęską? Mogę być stary, Tate, ale na pewno nie jestem głupi.
Zaciskam pięści, zgrzytam zębami, powstrzymuję się, by nie wykrzyczeć słów, które cisną mi się na usta: „To moje pieniądze, mogę z nimi zrobić, co tylko chcę!”.
Ale nic nie mówię, bo i tak by to do niego nie dotarło. On już podjął decyzję.
— Tato…
— Żałuję, że nie posłuchałem intuicji i nie zabroniłem ci jechać — wypowiada to zdanie, jakby było jednym wielkim przekleństwem.
— Dlaczego? Bo stajenny, którego spotkałam w country clubie[*], nie jest dla mnie wystarczająco dobry?
— A żebyś wiedziała, że nie jest! — Podskakuję, gdy uderza pięścią w stół. Ulubiona waza mamy chybocze, a stukot wypełnia pokój.
Patrzę na nią i czuję jej gorzkie odrzucenie. Dlaczego nie wkroczyła, żeby mnie bronić? Dlaczego nie mówi tacie, że się myli?
— To trudna lekcja i boli mnie, że muszę ci jej udzielić, ale… jeśli wyjdziesz tymi drzwiami, to koniec. Pieniądze, które masz na kontach oszczędnościowych, należą do ciebie, ale twój fundusz powierniczy zostanie ci zabrany. Nie będziesz dzwonić po więcej. Nie będzie…
— Więc to jest smycz, którą chcesz mi nałożyć, bym została? Odetniesz mój fundusz powierniczy w nadziei, że wrócę do domu na kolanach, błagając o pieniądze? — Parskam śmiechem, po części z niedowierzania, że on to naprawdę powiedział, a po części z ulgi za ogromny przelew, który niedawno wykonałam między swoim kontem z funduszem a kontem z osobistymi oszczędnościami.
— Tak.
— A potem oczywiście postawisz mi ultimatum, że jeśli chcę odzyskać pieniądze, to muszę od niego odejść?
— Tym się nie przejmuj. Jeśli znikną pieniądze, on także zniknie. — Głos mojego ojca to jedynie pomruk, ale dla mnie jest ogłuszający.
— A co, jeśli się mylisz? — Potrząsam głową i krzyżuję ramiona na piersi, nagle robi mi się zimno, mimo że w pomieszczeniu jest ciepło.
— Nie mylę się. Skąd mężczyzna ma wiedzieć, jak być mężczyzną, skoro nawet nie zna swojego ojca? Knox to nawet nie jest nazwisko jego ojca, sama tak powiedziałaś.
— Czepiasz się…
— A jego matka? Nie jest lepsza, bo zabawia mężczyzn w klubie w dość bezpośredni sposób. Nie dostaje pieniędzy do ręki, ale to nie znaczy, że nie otrzymuje takiej czy innej zapłaty za to, co robi. Chodzą plotki, że Fletcher jest właśnie wynikiem takiej sytuacji. Wiedziałaś o tym? Wychowywał się, widząc paradujących po domu mężczyzn, którzy mają pieniędzy jak lodu i szastają nimi, próbując ukryć popełnione błędy. Chcesz mi powiedzieć, że to jest rodzina, z którą chcesz być związana? — Robi krok w moją stronę, a ja z całej siły powstrzymuję się, by nim nie potrząsnąć. By nie powiedzieć mu, że się myli.
Ale nie wiem, czy tak jest, bo Fletcher nie opowiada o swoich rodzicach. Gdy pytam, zbywa mnie i mówi, że są dla niego martwi. Mimo to oskarżenia mojego ojca nie mają znaczenia — żadne jego słowa się nie mają znaczenia, bo gdy ja i Fletcher jesteśmy razem, nic innego się nie liczy.
Nic więcej nie potrzebujemy.
— Niedaleko pada jabłko od jabłoni, młoda damo.
— W niektórych wypadkach jednak chyba padają daleko, bo ja nigdy nie będę taka jak ty. — W tej samej chwili tracę ostrość widzenia, bo przegrywam walkę ze łzami. — Nigdy nie ocenię innego człowieka tak, jak ty oceniłeś Fletchera. To, że nie ma funduszu powierniczego i nie studiował na uczelni z Ligi Bluszczowej, nie znaczy, że jest nic niewart.
— Nie wkładaj mi w usta słów, których nie powiedziałem. Jak śmiesz stać tutaj i zachowywać się, jakbyś miała jakiekolwiek doświadczenie, podczas gdy twoja matka i ja przez całe życie chroniliśmy cię przed tym złym światem i przed staniem się pożywką dla ludzi takich jak…
— Ludzi takich jak kto, tato? Jak on? — Niedowierzanie w moim głosie przybiera na sile z każdym słowem, a w piersi boleśnie ściska mi się serce. — Tylko dlatego, że jako dziecko nie miał tak łatwego życia jak ja…
— Łatwego?! — ryczy. — Łatwego? Myślisz, że zbudowanie tego wszystkiego było łatwe? — Jego policzki się czerwienią, oczy prawie wychodzą mu z orbit, a ja nienawidzę w tym momencie wszystkiego, co się z nim wiąże — tego elitaryzmu i bycia bardziej świętym od papieża. Tego eleganckiego zegarka na jego nadgarstku i tego wyimaginowanego oceanu pieniędzy, na którym jego moralny kompas nie działa. — Harowaliśmy jak woły, żeby mieć to wszystko. By dać ci wszystko, co najlepsze, i zapewnić ci w życiu sukces. A ty chcesz to wszystko zostawić dla chłopaka, który nie jest ciebie wart.
— On mnie kocha.
— Nie ciebie kocha, to akurat oczywiste.
— Kiedy stałeś się takim dupkiem? — Słowa wymykają mi się, zanim zdążę ugryźć się w język, ból podszywa moje słowa i przyćmiewa rozsądek.
— Wyrażaj się, Tatum. Masz się odzywać do mnie z szacunkiem. Masz…
— Kochanie. Proszę. Dlaczego nie możemy…
— Nie teraz, Beverly — mówi ojciec, ucinając pierwszą próbę matki, by się odezwać, i nakazując jej zostać tam, gdzie jest, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
Napotykam spojrzenie mamy, po jej policzkach cicho płyną łzy, tak jak po moich. Tylko że ona płacze, bo wie, co zaraz straci, a ja dlatego, że straciłam wszelką nadzieję. Podjęłam już decyzję.
— Przez dwadzieścia trzy lata żyłam pod twoje dyktando. Umawiałam się tylko z facetami, których uważałeś za odpowiednich. Chodziłam do szkół, które ty wybierałeś, mimo że ja wolałam pójść gdzieś indziej. Udzielałam się towarzysko tylko w takim gronie, który ty aprobowałeś. — Biorę głęboki oddech i przygotowuję się do odejścia. — Nie mogę już tak dłużej. Muszę żyć własnym życiem, popełniać błędy i…
— Chciałaś powiedzieć: zniszczyć sobie życie.
Zaciskam zęby, aż zaczynają mnie boleć. Nasza wzajemna pogarda wysysa z pomieszczenia cały tlen.
On mnie nie widzi. On nie widzi kobiety, którą się stałam, ani marzeń, którym chcę dać szansę. On nie wie, że gdy jestem z Fletcherem, naprawdę czuję się wolną osobą, którą ten dom i jego zasady przygniatają. Ojciec nie wie, że jestem w ciąży i że jestem śmiertelnie przerażona wizją tego, że będę rodzicem, chociaż nawet nie wiem, jak być dorosła.
— Jestem dorosła — mówię, wbrew temu, co właśnie pomyślałam.
— Jesteś pewna? — chichocze. — On cię wykorzystuje. To jasne.
— I skąd to wiesz? Nigdy nie poświęciłeś nawet sekundy na to, by go poznać!
Potrząsa głową, czuję jego rozczarowanie, które też mi się udziela, wypychając moje niedowierzanie.
— Nie muszę.
— Tak samo jak ja nie muszę mieć twoje pozwolenia na to, z kim będę się spotykać.
— Świetnie. — To jedno słowo jest jednocześnie rezygnacją i motywacją. — W takim razie idź, Tate. Opuść ten dom i odejdź od nas. Spróbuj odnaleźć to, przed czym cię niby powstrzymujemy, ale nie będziemy cię ratować, gdy wszystko szlag trafi albo gdy będzie trzeba dać ci pieniądze, bo on już wszystkie wyda. Decyzja należy do ciebie. My lub on.
Przesuwam wzrokiem między nim a matką, staram się zrozumieć, dlaczego to musi tak wyglądać, dlaczego w ogóle muszę wybierać. Dlaczego nie mogę żyć tak, jak chcę, i nadal być ich córką? Dlaczego nie mogę rozwinąć skrzydeł, wiedząc, że czeka na mnie rodzinne gniazdo, jeśli będę musiała wrócić?
Ale wiem, że nie mam wyboru.
Jeśli tu zostanę, oni nigdy nie zaakceptują tego dziecka.
Jeśli odejdę, będę kochana bezwarunkowo.
Cholera, jeśli nie akceptują Fletchera teraz, gdy dowiedzą się, że jestem w ciąży, na pewno tego nie zrobią.
— Nie masz nic do powiedzenia, mamo?
Otwiera usta, a potem je zamyka, co łamie mi serce na pół. Jej oczy mówią, że jest jej przykro, ale delikatny ruch głowy świadczy o tym, że nie zamierza się za mną wstawić.
Rzucam ostatnie spojrzenie na dom, w którym dorastałam. Na duży dąb na przodzie, po którym dawniej świetnie się wspinało. Mieszkanie babci na tyłach, gdzie rodzice chcieli, bym zamieszkała. Zielony trawnik, na którym dawniej godzinami przygotowywałam sesje zdjęciowe, a który teraz wydaje się taki mały. Dom z zasadami i wymagający posłuszeństwa, a mimo to niegdyś pełen ciepła i miłości.
W przeciwieństwie do tego, jaki jest teraz.
Ojciec unosi brwi, jakby pytając mnie, czy podjęłam decyzję.
Przełykam ściskające mnie w gardle emocje, waham się w przytłaczającej dom ciszy i kiwam głową.
— Przykro mi, że tak postępujesz. — Tłumię szloch, które wzbiera mi się w gardle. — Przykro mi, że każesz mi wybierać. Przykro mi, że odmawiasz córce miłości, jeśli nie postępuje według twoich zasad.
— Nie chodzi o miłość, Tate.
— Właśnie, że chodzi. — Myślę o dziecku, które już kocham, mimo że jeszcze nigdy go nie widziałam.
— Popełniasz błąd, którego nie będę w stanie naprawić — mówi.
— Ja już nie jestem twoim problemem. — Łzy spływają mi po policzkach, robię kilka kroków w stronę drzwi i jeszcze raz patrzę na nich przez ramię. Na ludzi, którzy byli całym moim światem, a którzy teraz mówią mi, że kocha się tylko pod pewnymi warunkami. — Żegnajcie — mój głos brzmi jak słaby szept.
Drzwi z moskitierą zamykają się za mną dziesięć razy głośniej.
Ale w moim sercu i głowie bardziej przypomina to grom.
Czuję, że jednocześnie popełniłam największy błąd i podjęłam najlepszą decyzję w życiu.
Przechodzę przez podjazd, wspinam się do pick-upa i siadam obok Fletchera, jednak nie mogę na niego spojrzeć. Ledwie mogę złapać oddech, więc wypowiadam jedyne, co jestem w stanie:
— Jedź.
[*] klub zrzeszający śmietankę towarzyską danego regionu — przyp.red.
Sześć lat później
Jest całkiem ładne.
To moja pierwsza myśl, gdy parkuję na początku żwirowego podjazdu i przyglądam się ogromnemu ranczu, które rozpościera się przede mną. Rozchodzące się na boki ogrodzenie sięga dalej niż mój wzrok. Główny budynek od zewnętrznej strony pokryty jest podniszczoną cegłą, ma spadzisty dach i zabudowaną werandę, która obejmuje cały przód. Pastwiska są zielone, a stajnie dość duże, ale podczas gdy dom wydaje się podniszczony, w tych stajniach aż czuć, że są bardziej zaniedbane, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Wsiądź do samochodu, Sutton. Idź, gdzie masz iść, powiedz, co masz powiedzieć. Dotrzymaj danego słowa, a potem wynieś się stąd z czystym sumieniem i może zrób sobie kilka miesięcy wakacji, zanim przyjdzie ci wejść w rolę, której nigdy się nie spodziewałeś.
Patrzę na wejście, odczytuję tabliczkę wiszącą na drewnianym łuku, na której napisane jest „Ranczo Knox”. W furtce przede mną zauważam zerwany zawias. Są tam też dwie kamery z popękanymi obiektywami, zawieszone na podniszczonych kablach, skierowane w dwie strony. Widać, że lata świetności mają już za sobą.
Jak całe to miejsce najwyraźniej.
Zwalniam i ruszam w kierunku domu, a wiatr uderzający we mnie przez otwarte okno niesie mój pełen niedowierzania śmiech.
Za drewnianym płotkiem rozpościera się pole wysokiej, złotej, preriowej trawy, która na końcu przechodzi w falujące drzewa. Za ogrodzeniem pasie się kilka koni, ale nie ma żadnych pracowników, na podjeździe nie stoi żadna furgonetka, nikt nie siedzi w cieniu, robiąc sobie przerwę od upału.
Niespiesznie wychodzę z auta i spokojnym krokiem ruszam chodnikiem, czekając, aż coś poczuję.
Cokolwiek.
Ale nie ma we mnie nic więcej poza zniecierpliwieniem, frustracją i poczuciem obowiązku wobec obietnicy, którą muszę spełnić, a której nigdy nie powinienem był składać.
— Coś za jeden?
Słyszę jej głos, ale jeszcze nikogo nie widzę. Ten pogardliwy ton idealnie pasuje do tego, jak ostatnio czuję się przez większość czasu.
To powinno być dla mnie ostrzeżenie, by się oddalić. Dotrzymanie słowa nie jest warte takich kłopotów. Przeczucie mnie nie myli, wiem, jaki to rodzaj osoby.
Tylko od kiedy słucham ostrzeżeń?
— Przyjechałem do pracy.
Nie wiem, jakiego konkretnie wyglądu spodziewałem się po Tatum Knox, ale gdy dziewczyna staje w otwartych drzwiach domu, jestem zaskoczony: drobna, nieufna… nieziemska.
Prostuje się, więc stoi teraz dumnie, ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a jej jasnoszare oczy zwężają się i lustrują mnie od góry do dołu. To spojrzenie mówi, bym stąd spadał.
— Nie przetrwałbyś tu tygodnia. Także sorry, podziękuję.
Kłamie. I wie o tym. Ja również. Zrogowacenia na moich dłoniach i imponujące doświadczenie dowodzą, że potrafię ciężko pracować i znam się na rzeczy, ale za cholerę jej tego nie wyłożę, bo tak naprawdę mi na tym nie zależy.
Jestem tu, by spełnić obietnicę złożoną przez telefon pod wpływem zbyt wielu piw i by móc powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
A także po to, by zaspokoić swoją ciekawość co do jej osoby.
— Tatum Knox, jak się domyślam?
— Z tego, co mi wiadomo, tak.
Wybucham śmiechem, w którym nie ma grama rozbawienia. Z jej kucyka wysunęło się kilka karmelowych kosmyków i teraz falują wokół jej twarzy. Wysokie kości policzkowe, mały, zaokrąglony nos i usta w kształcie serca nadają jej twarzy łagodny wyraz, ale oczy wręcz krzyczą brakiem zaufania i niechęcią.
Wygląda na to, że coś nas łączy.
— Jack Sutton.
— Wiem.
— To po co pytałaś? — Parskam zdziwiony. — Jeśli się nie mylę, to ty poprosiłaś mnie, żebym tu przyjechał.
Niespiesznie kładzie dłoń na talii i opiera biodro o framugę, przez co wydaje się jeszcze niższa. Wbija we mnie oceniające i lekceważące spojrzenie.
— Taa, cóż, uznajmy to za chwilę słabości. Więcej to się nie powtórzy. — Ma na sobie ubrania typowe dla mieszkańców Teksasu — dżinsy i flanelową koszulę — ale ukryta pod nimi postawa i pozostałość akcentu z Nowej Anglii świadczą o pochodzeniu z wyższych sfer.
Tak samo jak to, że patrzy na mnie z góry, jakbym nie miał prawa oddychać tym samym powietrzem co ona. Nie powinno mnie to dziwić.
— Bez obaw. — Robię krok w tył zirytowany na siebie, bo miałem zawyżone oczekiwania i sądziłem, że pojawienie się na tym ranczu pomoże mi poukładać wszystko w głowie. Tak naprawdę jedno spojrzenie w jej stronę i już się wkurzyłem, a koperta w mojej kieszeni stała się o wiele cięższa. — Ale sądząc po wyglądzie rancza, dochodzę do wniosku, że to, co słyszałem, jest prawdą, i ciągle masz chwile słabości.
— I ty się dziwisz, że kazałam ci odejść? — krzyczy, robiąc krok w moją stronę, a złość wyostrza rysy jej twarzy. — Nie zatrudniam ludzi, którzy rozpowiadają plotki po całym Lone Star. Od ilu dni jesteś w mieście? Od trzech. I już cię dopadli. Więc dzięki, ale spasuję. Lubię ufać ludziom, którzy dla mnie pracują.
— To nie moja uczciwość podlega dyskusji — stwierdzam. Krzywi się, czyli przytyk uderzył w czuły punkt i już wiem, co kryje się za jej wrogością. Ona wie i nie podoba jej się to, co mówią o niej ludzie w mieście.
Na jej miejscu też by mi się to nie podobało, bo to, co mówią, nie jest ani trochę miłe.
A jednak pojawiłem się tutaj dzisiaj, mimo że usłyszałem wszystkie soczyste plotki na jej temat. Jestem tu, bo szukam odkupienia, chociaż nie wiem, czy w ogóle mam na nie szansę.
Przez chwilę czuję się winny, bo zachowałem się wobec niej jak fiut i wyładowałem na niej swój gniew, mimo że nie ma z tym nic wspólnego.
Z drugiej strony ona też nie należy do najsympatyczniejszych osób.
Cholera.
Wzdycham, kręcę głową i postanawiam odepchnąć gniew i zniecierpliwienie. Spróbujmy jeszcze raz.
— Sądząc po wyglądzie rancza, jestem tu potrzebny.
— Nikogo nie potrzebuję. — Uśmiecha się kącikiem ust.
Twoje oczy mówią co innego niż słowa, skarbie.
— Tak w ogóle to ranczo należy do mojego męża, nie do mnie.
— A on nie żyje, więc tak naprawdę należy do ciebie. — Widać, że nie zamierza mnie oszczędzać. Ja jej również nie.
— Ach, kolejna papla z Lone Star? Kto tym razem? Facet na stacji benzynowej? Kelnerka w restauracji? Pewnie pracownica w banku? Och, czekaj, a może to Ginger? To mądry mężczyzna i zazwyczaj się w to nie miesza, więc jeśli to on, tobym się bardzo zdziwiła.
Z nonszalancją podchodzi do tego, że obgadują ją w mieście, ale nie jestem zaskoczony, wziąwszy pod uwagę, z jaką obojętnością odnosi się do wszystkiego podczas rozmowy ze mną.
— Nie. Sama tak powiedziałaś tydzień temu w trakcie rozmowy o pracę przez telefon. — Dziewczyna patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami i ustami, więc wykorzystuję tę chwilę i rozglądam się wokół. Rzeczywiście najpierw usłyszałem to od niej, jednak potem również od wszystkich, z którymi rozmawiałem.
Kontrolujący mąż, który popisywał się pieniędzmi, ale za nic nie potrafił doprowadzić tego miejsca do ładu i poprowadzić. Tragiczny wypadek samochodowy, który odebrał mu życie. Jego nadęta żona, która uważa się za lepszą od innych mieszkańców tego miasta i która nie potrafi zatrzymać ani jednego pracownika.
— Jak już mówiłam, nikogo nie potrzebuję — powtarza, przełamując ciszę rozciągającą się między nami jak gumka recepturka, która zaraz pęknie. — Mam wszystko pod kontrolą.
— Nie powiedziałbym, że masz wszystko pod kontrolą, skoro niedługo możesz stracić ranczo.
— Ktokolwiek ci to powiedział, kłamie — mówi.
— Jesteś pewna? — pytam i zauważam niepewność przemykającą przez jej twarz: usta mocno zaciśnięte, szeroko otwarte oczy, szczęki zaciśnięte. — Z tego, co słyszałem…
— Nie stracę rancza — odpowiada. — W ogóle nie ma takiej możliwości.
Pocieram dłonią szczękę. Nie wiem, czy jej wierzyć, czy nie. Jej sztywna postawa wskazuje na to, że mówi prawdę, ale mieszkańcy miasta mają inne zdanie.
Może po prostu jej tego życzą.
I może mała część mnie też jej tego życzyła, zanim tu dotarłem.
— Nie zadaję się z kłamcami — mówię z zadumą, opierając się o balustradę za mną.
— To co, do cholery, robiłeś w barze w mieście? Oni wszyscy kłamią, a ty ich słuchałeś, prawda?
Trafna uwaga.
— Dlaczego kazałaś mi tu przyjechać, Knox, skoro wiedziałaś, że zwolnisz mnie w chwili, gdy pojawię się pod twoimi drzwiami? — pytam. Ta dziewczyna mnie intryguje, chociaż nie powinna.
— Dlaczego siedziałeś w mieście, słuchałeś plotek i uwierzyłeś w nie, zanim jeszcze w ogóle mnie poznałeś? Chyba powinieneś okazywać szefowej więcej szacunku.
— Nie wierzę w plotki, ale jeśli są prawdziwe, nie można ich nazwać kłamstwami. — Przestępuję z nogi na nogę, drewno na podłodze werandy skrzypi pode mną. — A na szacunek trzeba sobie zapracować, nie go wymagać.
Ta kobieta… Kurde. Gdyby mnie tak nie drażniła, mogłaby być nawet atrakcyjna.
— Co ty tu jeszcze robisz? — pyta.
— Dobre pytanie. — Nad tym samym się zastanawiałem. Odwracam się do niej plecami, zauważam zwiędłe kwiaty i zioła wypływające z doniczek ustawionych dookoła werandy i przesuwam wzrokiem po farbie odłażącej od balustrady.
Ale wiem, dlaczego tu jestem.
Wiem, jak smakuje poczucie winy, gdy ciąży ci tak bardzo, że zrobisz wszystko — nawet pójdziesz na układ z kimś takim jak Tatum Knox — byle tylko pozbyć się tego ciężaru z ramion.
To bardzo emocjonalna wojna i nie jestem do końca pewien, której ze stron życzę wygranej.
— Zatrudniłaś mnie, żebym poprowadził interes — mówię, odwracając się do niej. — Myślisz, że potencjalni klienci chętnie kupią konia, gdy się tu pojawią i zobaczą coś takiego? — Wskazuję na doniczki. — Jak mają uwierzyć, że hodujesz zdrowe konie, jeśli nawet nie jesteś w stanie zadbać o kwiaty? — Powoli kręcę głową z niezadowoleniem, a ona gromi mnie spojrzeniem.
— Jeśli starasz mi się podlizać, to kiepsko ci idzie.
— Zdobycie twojej sympatii to moje ostatnie zmartwienie. — Krzyżuję ręce na piersi i odpowiadam równie gniewnym spojrzeniem. — Zapomnijmy o tym, że miałbym ściągnąć najlepsze ogiery. Zapomnijmy o tym, że miałbym załatwić nowych klientów z długoterminowymi kontraktami. Bo przede wszystkim potrzebujesz tu zarządcy rancza, który zna się na tej robocie.
— Czyżby?
— Tak — potakuję. — Z tego, co widzę, obecny sobie nie radzi. Nie potrafi stanąć na wysokości zadania. Pasza nie jest prawidłowo przechowywana. Ogrodzenia wydają się od dawna zepsute. A nawet nie widziałem jeszcze koni. Jak na ranczo, które utrzymuje się tylko ze sprzedaży źrebaków, masz za mało ciężarnych klaczy, o czym wspomniałaś przez telefon.
Mruży oczy.
Teraz uderzyłem w czuły punkt, prawda?
— Nie wydaje mi się, bym prosiła o opinię.
— Nie musiałaś. Rozdaję je za darmo. — Uśmiecham się, ale robię to, by ją wkurzyć.
Prawda boli, czyż nie, skarbie?
Przypominam sobie komentarze zasłyszane w mieście.
„Ta cała Tatum tu nie pasuje”.
„Ma niby pracować na ranczu, ale no dajcie spokój, do którego właściciela rancza regularnie przychodzi kosmetyczka, by ułożyć mu włosy i zrobić paznokcie? I pewnie ma jakiegoś chłopca na posyłki. Albo sponsora. Musi być jakiś powód, dla którego zwalnia wszystkich pracowników. Pewnie się boi, że rozejdzie się, że na niczym się, cholera, nie zna”.
„Szeryf jeździ tam co tydzień. Co chwilę dostaje jakąś skargę, bo ona kiepsko opiekuje się końmi. Nikt w mieście nie odważy się żadnego od niej kupić. Nikt nie wierzy, że są w dobrym stanie”.
„Nie zasługuje na ziemię, którą posiada. Nic dziwnego, że bliźniaki Destin są wściekli i chcą ją odzyskać. Ona i jej mąż nie zrobili nic, tylko zmarnowali potencjał tego rancza”.
— Czy mam zadzwonić po szeryfa, żeby się ciebie pozbyć? — pyta.
— Słyszałem, że wasza dwójka bardzo się przyjaźni, bo szeryf regularnie tu zagląda. — Mięśnie jej szyi się napinają, bo próbuje pohamować rozdrażnienie. Przeginam pałę specjalnie, żebym mógł stąd odejść, wierząc, że naprawdę zrobiłem, co mogłem, ale poniosłem porażkę.
— To Teksas. Nikt nie mrugnie powieką, jeśli zastrzelę cię za wtargnięcie. — Uśmiecha się słodko. — Chronimy to, co do nas należy, i wiemy, że nikt tego nie podważy.
— Ach, ale ty nie jesteś z Teksasu, prawda? — pytam, nie wiedząc, dlaczego czuję potrzebę, by dalej się z nią przekomarzać. — Z tego, co się dowiedziałem, mieszkańcy Lone Star nie chcą cię uznać za swoją.
Zachowuję się jak cham, bo wytykam jej coś tak oczywistego, skoro najpewniej jestem w tym mieście milej widziany od niej, ale nie mogę pojąć, jak ona może tu mieszkać, mieć tu ułożone życie, a jednak nie mieć nikogo bliskiego.
Może niechęć ludzi wynika z tego, że jej nie znają.
Z drugiej strony wystarczy, że ta kobieta otworzy usta, powie kilka słów, a oni utwierdzają się w swoich przekonaniach.
— Nie obchodzi mnie, co ludzie w mieście o mnie myślą, a tym bardziej ktoś obcy. — Kolejny sztywny uśmiech. Wskazuje kciukiem ponad ramieniem. — Mam udowodnić, że posiadam naładowaną strzelbę, przygotowaną… na wszelki wypadek?
— Robisz dobrą minę do złej gry, Knox, ale dobrze wiesz, że jeśli odejdę, nikt inny nie przyjdzie ci z pomocą. Nie wierzę w te bzdury, które powtarzają w mieście, ale inni uwierzą. Żadne pieniądze nie są warte takiego traktowania.
— Dobrze. W takim razie żegnam.
Tym razem pogarda w jej głosie mnie wzburza, działa mi na nerwy. To przyzwolenie, by rzucić wszystko w cholerę i odejść.
— Udowodniłaś, że jesteś dokładnie taka, jak się spodziewałem. Dziękuję. — Dotykam brzegu kapelusza, a ona mruży oczy zdezorientowana. — Życzę udanej zabawy, gdy bank będzie ci odbierać ranczo.
— Idź do diabła. Nie…
— Wygląda na to, że ty już tam zmierzasz.
— Trudno. Idź.
— Idę.
Przeszywają mnie wściekłość, gniew oraz poczucie poniesionej porażki. Odwracam się od niej i ruszam w kierunku schodów, zmuszając się, by odejść od kobiety o burzowych oczach i głosie przepełnionym uporem.
Od furgonetki dzielą mnie jakieś trzy metry, gdy rozbrzmiewa jej głos:
— Jack.
Wypowiada moje imię jak ktoś, kto pragnie uratować ranczo, ale jednocześnie boi się, że mu się to nie uda. Ta pojedyncza sylaba jest pełna uporu, strachu, niepewności i determinacji.
Jest w niej coś, czego nie potrafię opisać.
Coś, co przyciąga mnie i oddziałuje na mnie równie silnie, co złożona obietnica i potrzeba dotrzymania słowa.
Coś, co pragnę odkryć, i nienawidzę siebie za to.
Odwracam się w jej stronę. Stoi na szczycie schodów, patrząc na mnie z jedną ręką na biodrze, a drugą przysłaniając sobie oczy. Wydaje się spokojna, po desperacji, którą dopiero co słyszałem w jej głosie, nie ma ani śladu.
A jednak wypowiedziała moje imię tak, jakby ofiarowała gałązkę oliwną na polu bitwy. I ta oferta miała trwać tylko parę sekund, zanim przestanie być aktualna.
Odejdź, Jack.
Odejdź w cholerę, póki możesz.
Mimo to robię krok w jej kierunku, wykrzywiam usta i rozglądam się wokół, zastanawiając się, dlaczego nie mogę odejść, póki jeszcze jest czas.
Bo złożyłem obietnicę, właśnie dlatego. Toczy się we mnie walka pomiędzy poczuciem obowiązku a upartością.
Robię kolejny krok w jej stronę.
— Nie można oczekiwać, że ktoś z powodzeniem będzie prowadził tu interes, jeśli to miejsce wygląda na tak zaniedbane. — Kobieta zaczyna coś mówić, ale nie daję jej dojść do głosu. — Ile osób tu pracuje?
— Jedna.
— Jedna? — Śmieję się. — Zabawne. Masz tu czterdzieści koni. Ile osób zatrudniasz poza jednym zarządcą rancza?
— Jeśli nie liczyć osiemdziesięciojednoletniego Sylvestra, który od czasu do czasu wpada tu, by pomóc, to tylko jedną.
— Sylvester? — pytam. — To od niego wiesz, że jestem w mieście od kilku dni? — Kiwa głową i wykrzywia usta, a ja próbuję pojąć, jak to możliwe, że ma tylko jednego pracownika. Jak udaje jej się nad tym wszystkim zapanować. Z drugiej strony jest dość trudną osobą. Wyobrażam sobie, że współpraca z nią nie należy do najprzyjemniejszych. — Cóż, to zwolnij tę jedną osobę. Widać, że nie wypełnia swoich obowiązków. Przekaż mu, że zostanie zastąpiony.
— Zastąpiony? — Chichocze cicho i drwiąco. — Przez kogo, jeśli można wiedzieć?
Jeśli można wiedzieć? Widać, że pochodzi z wyższej klasy społecznej.
— Przeze mnie.
Jej śmiech jest teraz głośniejszy, dłuższy i dźwięczny, a do tego kobieta kręci głową.
— Zwolniłam już każdego, kogo się dało. Ale dzięki, że mówisz mi, jak prowadzić moje ranczo.
— To twoje ranczo, twój problem — mówię i zauważam, że zaledwie chwilę wcześniej to było ranczo jej męża, a teraz go broni, nazywa swoją własnością. — Mówiłaś, że musisz w tym roku sprzedać więcej koni. Rozwinąć się dzięki hodowli i sprzedaży. Zdobyć kilku klientów, którzy będą regularnie wracać. Może nawet sprzedać jednego lub dwa czempiony na rodeo — mówię. — Ogólnie zwiększyć zysk, prawda?
Tatum po prostu mi się przygląda, na jej twarzy walczy niezdecydowanie — konieczność znalezienia pomocy przeciw potrzebie postawienia na swoim.
— Chyba się nie mylę, co? — mówię dalej. — Możesz pracować dalej sama, ale z tego, co mi powiedziałaś, sądzę, że potrzebujesz pomocy, by osiągnąć zyski i utrzymać działalność. I w tym mogę pomóc. Albo możesz mi kazać odejść, a wtedy zrobię to, zabierając ze sobą całe moje doświadczenie i znajomości, a ty będziesz mogła dalej robić to, co robisz.
Duma czy gwarantowany sukces?
Twój wybór, księżniczko.
Zaciska zęby, jej ciało się napina.
— Są inni, których mogę zatrudnić. Bez obaw.
— Pytanie brzmi, czy zechcą dla ciebie pracować? — Parskam. — Następnym razem, gdy ktoś się pojawi, może zechciej wspomnieć, że czeka ich żmudna praca na tak wielkim ranczu bez żadnej pomocy.
— Prowadzenie rancza to mój obowiązek. Twoim miało być sprzedawanie źrebiąt.
— W takim razie plotki są prawdziwe. Nie przyjmujesz wykwalifikowanych pracowników, nawet jeśli sami się zgłaszają.
— Wykwalifikowani nie znaczy, że dobrzy.
Unoszę brew i parskam.
— Mam pytanie. Zwolniłaś pracowników czy sami odeszli? — To pytanie ściera zaciętą minę z jej twarzy. — Stawiam dwadzieścia dolców, że sami odeszli. Jestem tu zaledwie dziesięć minut, a już obraziłaś mnie więcej razy, niż dałem radę policzyć. Słyszałem, że ciężko się z tobą pracuje. Nie zyskasz sobie szacunku krytykowaniem pracy innych, na której sama się nie znasz. Jesteś przemądrzała i masz złą reputację. Uroda i dyplom uczelni z Ligi Bluszczowej w takim mieście nic nie znaczy… zwłaszcza, jeśli się z tym obnosisz i gardzisz tymi, którzy mają mniej.
I jak na zawołanie z daleka słychać rżenie. Znajomy dźwięk, który jako jedyny rozpoznaję w tym nieprzyjaznym otoczeniu.
— A podobno nie słuchasz plotek.
— Bo nie słucham, ale twoja urocza osobowość bynajmniej nie przyczynia się do tego, by je zmienić.
— Więc co tu jeszcze robisz? — pyta.
Żebym, kurde, wiedział.
Pluję sobie w brodę, jeszcze zanim wypowiadam te słowa:
— To kiedy zaczynam?
Kręci głową.
— Obrażasz mnie. Krytykujesz. Mówisz, że wierzysz w kłamstwa, i naprawdę sądzisz, że zamierzam cię zatrudnić? Postradałeś rozum.
— Obrażasz mnie. Krytykujesz. Mówisz mi, że mnie nienawidzisz, a to wszystko po tym, jak przejechałem setki kilometrów, by przyjąć tę ofertę. Brzmi znajomo, prawda? — Nasze spojrzenia się krzyżują i wówczas nagle coś do mnie dociera. — Ach, rozumiem. Ciężko zwolnić pracownika, jeśli się z nim sypia, co? Twój chłopak nie prowadzi teraz rancza, prawda?
Zaciska dłonie w pięści tak mocno, że aż napinają się jej ramiona.
— Nie twoja sprawa, z kim sypiam, ale na pewno nie z zarządcą rancza. Bo go nie mam. Zarządcą jestem ja. Ja jestem tą jedyną zatrudnioną osobą!
Mrugam, starając się przetrawić jej słowa. Słowa, w które nie mogę uwierzyć.
A jednak wierzę.
Bo gdy na nią patrzę, widzę ogień.
Ogień, twardy charakter i determinację osoby przyzwyczajonej do samotnej walki z przeciwnikiem, którym wydaje się cały świat.
Piękno.
Kiedy postanowiłem spełnić obietnicę, nawet nie przyszło mi do głowy, że ten ostry głos i dumna postawa, z którymi zetknąłem się w trakcie rozmowy przez telefon, mogą należeć do kobiety, na widok której nogi się pode mną ugną.
Ból.
Zdecydowanie nie spodziewałem się tego zobaczyć po tym, czego się o niej nasłuchałem od mieszkańców Lone Star, po tych wszystkich uszczypliwych komentarzach na jej temat.
Ale wiem coś o takich plotkach.
Nie powinienem był w nie uwierzyć.
Ale poczułem się zraniony i wkurzyłem się, a to spowodowało, że o wiele łatwiej było w to wszystko uwierzyć.
Cholera.
A teraz szansa na to, że mogłem tu przyjść, zobaczyć to miejsce na własne oczy, a potem odejść, zniknęła bezpowrotnie.
Kurwa.
Wtedy nagle dociera do niej, do czego się przyznała — że to ona jest jedynym pracownikiem — i w jej oczach rozpala się gniew, ona dźga mnie palcem w ramię i mówi przez zaciśnięte zęby:
— Możesz już sobie iść.
— Mieszkasz zupełnie sama? — pytam i gwiżdżę. — Musi tu być bardzo samotnie, tak daleko od miasta.
— Mam konie, które dotrzymują mi towarzystwa.
— Mówię o ludziach. Nie masz tu nikogo, z kim możesz porozmawiać?
— Nie potrzebuję innych ludzi — mówi, ale w jej oczach błyskają jakieś emocje. Smutek? Samotność? Coś tam jest, ale znika, zanim mam szansę się temu przyjrzeć.
— Każdy potrzebuje ludzi.
— Też tak kiedyś myślałam, ale okazuje się, że zwierzęta rozumieją mnie lepiej niż ludzie kiedykolwiek rozumieli.
Bolesna szczerość w jej ochrypłym głosie świadczy o tym, że przeszła wystarczająco dużo, i stąd jej pretensje do całego świata i plotki w mieście.
Jej odczucia są zgodne z tym, co sam czuję całe życie — to wymówka, dzięki której nie muszę nikomu spowiadać się ze swoich problemów — więc kiwam głową.
Też to przerabiałem.
Nadal to przerabiam.
Dostrzegam w jej oczach smutek, który chcę przegonić. Chcę znów nadepnąć jej na odcisk, by powrócił ten ogień, bo z gniewem jestem w stanie sobie poradzić.
Przynajmniej daje mi on coś, z czym mogę walczyć.
Odrzucam pozostałe emocje.
— Wygląda na to, że potrzebujesz zarządcy rancza. Mogę nim zostać, rozkręcić to miejsce i potem zdobyć klientów. I dzięki temu będziesz mogła się zająć… — macham lekceważąco dłonią — tym, do czego jesteś przyzwyczajona.
— Do czego jestem przyzwyczajona? — powtarza, a jej głos przechodzi w pisk. — Do jedzenia kawioru i robienia sobie paznokci, tak? Musiałeś mi pokazać, gdzie moje miejsce, co?
— Twoja sprawa, co robisz w wolnym czasie. — Unoszę dłonie w geście poddania. Walka skończona. Próbowałem.
Zapada cisza przecinana jedynie świergotem ptaków i rżeniem koni.
— Nie omieszkam.
— Miło było poznać — mówię i dotykam rąbka kapelusza.
— Nie mogę odpowiedzieć tym samym.
— Życzę ci, aby duma nie powstrzymała cię przed zatrudnieniem osoby, która mogłaby przywrócić temu miejscu życie.
— A ja ci życzę, byś nie został postrzelony w powodu przerośniętego ego — odpowiada, a ja wybucham śmiechem. Nie jestem pewien, czy szanuję ją za ten sarkazm, czy mnie on irytuje. — A to miejsce tętni życiem, więc dziękuję za wyrażoną opinię.
Unoszę brew pytająco.
— Czyli to już wszystko? Poprosiłaś mnie o wizytę. Pokonuję więc setki kilometrów, a ty mnie wyrzucasz i obrażasz na każdy możliwy sposób, bo zrozumiałaś, że wcale nie chciałaś mnie zatrudniać? — Szybko kręcę głową. — Myślisz, że urządzam tu jakiś pokaz siły? Wydaje mi się, że jest zupełnie odwrotnie. — Unoszę kapelusz, drapię się po głowie i go opuszczam. — Rozumiem niezdecydowanie, Knox. Rozumiem strach, zmieszanie i niepewność, czy to, co robisz, jest dobre czy złe… Ale to wszystko jest jedną wielką bzdurą. Chcesz pomocy? W porządku. Nie chcesz pomocy? Też w porządku. Ale zanim się zdecydujesz, stracisz to miejsce — chyba że zrobisz to szybko. To proste.
— Do widzenia, Jack. — Robi zatwardziałą minę, jej głos wydaje się znużony. Tak brzmi kobieta, która chce pomocy, ale za bardzo boi się do tego przyznać.
Ogień. Piękno. Ból.
Myślę o tych trzech rzeczach, przez które do tej pory jeszcze nie odszedłem.
Obiecuję, tato.
To były ostatnie słowa, które wypowiedziałem do ojca, zanim zmarł. Ta obietnica, że się tu zjawię, nadal obowiązuje.
Robię krok w tył, puszczam do niej oko i uśmiecham się szeroko na złość kobiecie.
— Będę w mieście do piątku. Może w tym czasie pójdziesz po rozum do głowy i mnie zatrudnisz.
Bez słowa odwracam się na pięcie i ruszam żwirowym podjazdem do mojego pick-upa, cały czas zastanawiając się, dlaczego, do cholery, zostawiłem jej otwartą furtkę.
Idę długim podjazdem i jestem pewien, że ona nadal stoi na werandzie z ręką oparta na biodrze, przyglądając mi się tymi oczami o barwie dymu.
Pytanie brzmi: czemu, do diabła, czuję z tego powodu satysfakcję?
Przywrócić temu miejsce życie. Jasne.
Nie wiem, jak długo stoję i patrzę na tańczący w słońcu kurz, który wzbiły jego opony.
A może by tak przestać siedzieć w barze i słuchać plotek, co? Może by tak przestać wierzyć w kłamstwa i najpierw mnie poznać? Może by tak dać mi najpierw szansę, zanim zasieją w twojej głowie obraz tego, jaka jestem?
Ten pewny siebie uśmiech. Te rozbawione czekoladowe oczy. I to, że jednak miał rację, chociaż powiedziałam co innego… Miał rację w wielu kwestiach. Mimo to zasłużył sobie na takie traktowanie. Jego sarkazm, każde słowo, które trafiało w czuły punkt, były dla moich uszu jak zgrzyt paznokci po tablicy i młot pneumatyczny dla mojego ego. Jego słowa były bliskie prawdy, bo naprawdę robię, co mogę, by zachować swoje problemy finansowe w tajemnicy. Robię wszystko, by jak najdłużej odpędzać krążące nade mną sępy czekające, aż położę się i umrę.
Gdyby miastowi poznali prawdę, od razu by mnie stąd wyrzucili, a takie zwycięstwo i satysfakcja to ostatnie, co chcę im dać.
Myślę o tym, co powiedział, skupiam się na emocjach, które wywołał, a nie na tym, jakie to uczucie, gdy mężczyzna przychodzi na twoją werandę i rzuca ci wyzwanie. Myślę o delikatnym uścisku w żołądku wywołanym pojawieniem się dołeczków w jego policzkach. O tym, jak mój puls przyspieszył na widok bicepsa napinającego się pod koszulką.
Powinnam była go z miejsca znienawidzić.
Sylvester ostrzegał mnie, że od kilku dni widywał go w barze Gingera, że rozmawiał z miejscowymi, i ten argument powinien wystarczyć, by pożegnać się z nim na dobre.
Szkoda, bo zanim Sylvester mi o tym powiedział, chciałam go zatrudnić. Kolejny pracownik, który rozpowie po całym mieście, co się dzieje na moim ranczu, tak jak zrobił to ostatni, nie jest mi na rękę.
Dostałam nauczkę. Nigdy więcej.
Powinnam była go z miejsca znienawidzić.
A jednak zamiast go znienawidzić, przyglądałam mu się, jak siedział w swoim pick-upie zaparkowanym na końcu podjazdu. Jak powoli jechał w stronę domu, oglądając budynek, stajnie i ogrodzenie. Gdy wysiadł z pojazdu, poczułam, jakbym dostała cios w brzuch.
Gdy nasze oczy spotkały się po raz pierwszy.
Gdy jego ciało napięło się, źrenice rozszerzyły, a delikatny błysk pożądania trwał na tyle długo, bym to zauważyła.
Chciałam na spokojnie mu się wytłumaczyć, ale ten plan szlag trafił, bo i ja poczułam delikatne pożądanie. Miałam zamiar wyjaśnić mu, że muszę ufać ludziom, których zatrudniam, i że jemu po prostu nie zaufałam, ale rozmyśliłam się, gdy na sekundę straciłam koncentrację.
Miałam wszystko obmyślone. Spławiłabym go, a on machnąłby ręką w powietrzu — może nawet pokazałby środkowy palec — i odszedłby bez wahania. Oszczędziłby mi kłopotu i bólu, które byłyby efektem przywiązania się do nowego zarządcy rancza — bo na pewno okazałoby się, że jest jak wszyscy plotkarze, obgaduje mnie i rozpowiada moje sekrety.
W mojej głowie cała ta scena miała trwać nie dłużej niż kilka minut.
Ale on stał dumny, uśmiechał się arogancko, gdy ja po nim jechałam. I im dłużej mówiłam, tym bardziej się upierał, zupełnie jakby coś go tu trzymało. Coś, co kazało mu walczyć o pracę, która była mocno poniżej jego kwalifikacji.
Powinnam była zapytać siebie, dlaczego tak się zachował, ale tak bardzo skupiłam się na znienawidzeniu go z miejsca, że tego nie zrobiłam.
Więc walczyłam z nim. Byłam nieuprzejma, złośliwa i przerażona jak cholera, bo chciałam go zatrudnić — wiedziałam, że muszę — ale po tym, jak Sylvester powiedział mi, z kim ten facet rozmawiał w mieście, wolałam zrezygnować.
A teraz, gdy kurz po jego odjeździe wreszcie opadł, czuję, że popełniłam ogromny błąd.
Wizja rychłej utraty rancza nie do końca pokrywa się ze stwierdzeniem, że mam wszystko pod kontrolą.
Ale słowa Jacka i ostrzeżenia Sylvestra przeplatają się w mojej głowie, potwierdzają, że zrobiłam dobrze.
Jest arogancki, próżny, przystojny, wykwalifikowany, wysoki i gotowy, by mi się postawić, podczas gdy obecnie większość ludzi nawet ze mną nie rozmawia.
— Chryste. — Moje ramiona uginają się pod ciężarem tej decyzji i nagle wilgotne powietrze mnie dusi.
Dokładnie tak czuję się od roku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, bo wszystko robię sama. Podjęłam się wielu rzeczy — karmienia, pielęgnowania i obserwacji klaczy pod kątem grzania się — i wypełniałam obowiązki Fletchera bez niczyjej pomocy. Gdy żył, pozwalał mi wykonywać tylko trywialne prace, bo byłam tylko dekoracją, podczas gdy inni wykonywali ciężką pracę. To było wszystko, co pozwalał mi robić.
A wszystko dlatego, że Fletcher nie chciał, bym się do kogokolwiek za bardzo zbliżyła. Nie chciał, bym słyszała, jak pracownicy szepczą między sobą o tym, jak „boss” przychodzi do miejscowego baraku i obstawia zakłady, chociaż go na to nie stać. Jak podczas delegacji więcej czasu spędzał w barach, dalej robił zakłady i bez mojej wiedzy tracił wszystko, co mieliśmy, zamiast ładować pieniądze w stadninę, by ją rozwijać.
Ciągle masz chwile słabości.
— Kutas — mamroczę, wkurzając się na Jacka tylko dlatego, że wytknął mi, że nie radzę sobie z ranczem. Okej, byłam też niezadowolona przez to, że odszedł, gdy naprawdę chciałam, by został. Chociaż po tym, jak się zachowałam, wcale go nie winiłam.
Łapię się za grzbiet nosa, zdając sobie sprawę z tego, że brzmię jak wariatka. Z drugiej strony jestem zbyt zmęczona, by się tym przejmować.
Żyły sobie wypruwam, bo staram się wszystko ogarniać, a po drodze dopiero się tego uczę. Bóg mi świadkiem, od nikogo w mieście nie dostałam innej rady niż ta, bym wszystko sprzedała i wróciła tam, skąd przyszłam.
I to ja jestem zimną suczą, która ma się za lepszą od nich?
Ta myśl boli bardziej niż widok sterty listów od banku, które mam w domu, i masa wiadomości głosowych zapychających mi skrzynkę, w których wysłuchuję, że zaraz stracę ranczo.
Przebiegam przez dom jak burza, tupiąc o drewnianą podłogę, bo może to polepszy mi samopoczucie. Czyż to nie jest najlepsze w mieszkaniu samemu? Że możesz robić, co chcesz, i nikt nie może ci powiedzieć, że przesadzasz.
Ale przesadzam.
Bo cały czas słyszę słowa krytyki Jacka i widzę szyderczy uśmiech na jego przystojnej twarzy. Założę się, że nie może się doczekać, aż znów pobiegnie do baru Gingera i powie wszystkim, jak tragicznie wygląda moje ranczo albo że nawet nie wiem, jak odpowiednio przechowywać paszę.
Gniew szaleje we mnie jak ogień piekielny. Moje wątpliwości co do tego, czy dobrze to robię, i przejmowanie się tym, że komornicy depczą mi po piętach najpewniej nie pomagają, ale oburza mnie to, że Jack skrytykował taki drobiazg. Zaciskając zęby, mijam po kolei jedne zamknięte drzwi za drugimi — tam skrywam wspomnienia i nie wiem, czy chce je zachować, czy je wymazać — schodzę do holu, otwieram tylne drzwi i idę w kierunku stajni. Mam tylko jeden cel — chcę mu udowodnić, że nie ma racji.
Kiedy docieram na miejsce, nie mogę złapać oddechu. W środku leżą schludnie ułożone bele siana, ale worki suchej paszy walają się byle jak na podłodze obok. Oznaczone kolorami wiaderka na ziarno i suplementy stoją na podłodze tam, gdzie je zostawiłam, gdy zobaczyłam wiadomość od niego, w której napisał, że jest już w drodze.
— Pieprz się, Jacku Suttonie — mamroczę i chwytam pierwszy dwudziestokilogramowy worek paszy, by zanieść go we właściwe miejsce.
Robię, co w mojej mocy, by po kolei przenieść je i poukładać, pomimo ich wagi i mojej niewielkiej postury.
Ta praca nie przynosi satysfakcji, nie uwalnia od bólu, który wciąż jasno we mnie płonie, i nie daje wytchnienia od chaosu, który ponad rok temu zapanował w moim życiu.
Odwalam to żmudne zadanie.
Moim jedynym zajęciem jest praca i kiedyś w życiu bym nie pomyślała, że będę się czymś takim zajmować.
Albo będę to robić, albo stracę jedyną rzecz, która mi została — to miejsce. Ze wszystkiego innego już zrezygnowałam.
Nienawidzę cię, Fletcher.
Ten refren wypełnia moją głowę i staram się ignorować smutek, jaki ze sobą przynosi. Życie, które myślałam, że mieliśmy, kontra życie, które naprawdę wiedliśmy. Cała prawda, jaka się za tym kryje, czyli to, że weszłam w to małżeństwo, wiedząc od czego odchodzę, jednocześnie nie mając nawet pojęcia, że nieco ponad pięć lat później zostanę zupełnie sama.
Ścieram pierwszą łzę płynącą po policzku i udaję, że ta dziura w mojej piersi nie jest prawdziwa, ale mogłabym przysiąc, że jest. Jest tam od momentu, gdy szeryf Chatsworth zadzwonił do moich drzwi i wypowiedział słowa, które na zawsze wbiły się w mój mózg.
„Doszło do wypadku, Tate”.
Jednak wtedy moje serce pękło z innego powodu. Opłakiwałam stratę męża i najlepszego przyjaciela. Nie miałam jednak pojęcia, jak zmienią się moje uczucia wobec niego, gdy prawda wyjdzie na jaw. Nie miałam pojęcia, że mój świat zmieni się na zawsze.
Zwieszam głowę, próbując złapać oddech, odganiam gniew i przypominam sobie, że się nie poddam i nie zrezygnuję bez walki, nawet jeśli przez ostatni rok tak to wyglądało. Walka. Zmuszanie się. Byle przetrwać.
Może Jack Sutton miał rację.
Potrzebuję pomocy. To miejsce potrzebuje pomocy — więcej pracy, niż mnie na to stać. Jeśli chcę je zatrzymać, nie mam innego wyboru i muszę znaleźć pracownika. To oznacza, że dalej będę musiała ignorować plotki w mieście i to, jak bliźniaki Destin i Jed ze sklepu z paszą lubią je rozpuszczać.
Nikt nie wie, ile czasu zajęło mi wygrzebywanie się z dziury, w którą wkopał nas Fletcher. Nie mają pojęcia, że godzinami płakałam i męczyłam się, kwestionowałam i obwiniałam siebie, by to ranczo wyglądało tak, jak dziś… Chociaż to nadal za mało.
Nadal mogę wszystko zaraz stracić.
Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek uda mi się z tego wygrzebać, ale nigdy się nie poddam.
Ta część mnie, która odeszła od rodziny dla mężczyzny, którego rozpaczliwie kochała, musi udowodnić, że to wszystko nie poszło na marne. Że dam radę spełnić marzenie, którego mój mąż nie potrafił zrealizować, i nie tylko sprawię, że stanie się ono moim marzeniem, ale jeszcze odniosę sukces.
Że pokażę mieszkańcom Lone Star, że nie jestem tą, za którą mnie mają.
Że jestem czymś więcej niż tylko ozdobą swojego męża.
Inna mała część mnie tęskni za ignorancją i nieświadomością, w której kiedyś żyłam, ale odpycham tę myśl i podnoszę kolejny worek z paszą, który waży połowę tego co ja.
Ciężko jest żyć w miejscu, w którym tak wiele rzeczy mi o nim przypomina — odciski butów w betonie, który wylaliśmy przed stajnią, fragment ogrodzenia, który nadal jest popsuty po tym, jak koń się spłoszył i przez nie przeleciał, nasze nazwisko wyryte na barierce werandy, łóżko, w którym śpię — i nie dać się im przygnieść.
Nie nienawidzić tak mocno, jak kiedyś kochałam.
Nie kwestionować swojego obiektywizmu po tym, jak wcześniej ślepo zaufałam.