Idealny kandydat - Ashley Winstead - ebook + książka

Idealny kandydat ebook

Winstead Ashley

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Jako nieśmiała bibliotekarka Alexis Stone czuje się komfortowo, trzymając się z dala od blasku reflektorów. Ale kiedy zostaje porzucona – za bycie zbyt łagodną w łóżku! – decyduje, że musi się zmienić. A czy jest lepszy sposób na rozpoczęcie nowego, pełnego przygód życia niż pierwsza przygoda na jedną noc? I wtedy pojawia się Logan, przystojny, bezpośredni nieznajomy, którego dziewczyna spotyka w hotelowym barze. Zuchwały i pozbawiony zahamowań, jest jej przeciwieństwem – a przeciwieństwa się przyciągają! Gdy Alexis już ma spełnić swoje marzenie o niezobowiązującej nocy, hotel staje w płomieniach...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 443

Oceny
4,3 (406 ocen)
206
134
41
20
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ainai1

Z braku laku…

Chyba pierwszy raz czytam o romansie z politykiem. Jednak za dużo polityki za mało romansu.
40
Bietkailolek

Z braku laku…

kolejna naiwna, banalna książka
40
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Historia rodem z Kopciuszka 🙃 Bohaterowie przyciągają,każde na swój sposób.Logan to typowy przystojniak,łowca,chłopak z charakterem. Z kolei Lexy cicha,szara myszka. Razem dostarczają sporo humoru i ciekawych sytuacji. Uśmiech błąkał mi się na ustach nie jeden raz 😁 Podobał mi się balans jaki autorka zachowała pomiędzy romansem,komedią i polityką. Mamy tu wszystkiego po trochu co w pełni mnie zadowoliło czytelniczo.
21
lezak_2006
(edytowany)

Z braku laku…

Byłam mile zaskoczona początkiem, ale później autorka chyba sobie odpuściła. Poza tym wszystko poszło za gładko. To komedia romantyczna z polityką w tle, a tu (nawet jak na ten gatunek) wszystko zostało pokazane przez różowe okulary. A polityka taka nie jest, przez co historia mało wiarygodna. Czytałam dużo lepsze o takiej tematyce.
10
laxandra28

Całkiem niezła

Trochę za dużo polityki jak na romans.
10

Popularność



Podobne


Rozdział 1. Alexis Stone to nie szara myszka

1

Ale­xis Stone to nie szara myszka

Jedno muszę przy­znać mojemu byłemu, Chri­sowi Tut­tle’owi: wyłącz­nie dzięki niemu sta­łam wła­śnie na progu zmy­sło­wego baru w hotelu Fleur de Lis – w sukience z tak głę­bo­kim dekol­tem, że trzy­ma­łam ją w samym kącie szafy, bo się bałam, że zszo­kuję gości – i byłam o krok od stwo­rze­nia sie­bie na nowo. To wspo­mnie­nie Chrisa i wciąż nie­za­go­jone psy­chiczne rany, jakie mi zadał, pchały mnie naprzód jak mia­rowo bęb­niący wer­bel – wyszłam z miesz­ka­nia, pod­je­cha­łam ube­rem do cen­trum, do Fleur de Lis i z deter­mi­na­cją prze­cię­łam hote­lowe foyer, prze­cho­dząc do baru cie­szą­cego się repu­ta­cją ośrodka prze­lot­nych numer­ków w Austin. Nie­stety, gdy już zna­la­złam się przy wej­ściu, na moment onie­śmie­lił mnie widok roze­śmia­nych, olśnie­wa­ją­cych, sączą­cych alko­hol ludzi, któ­rzy choć byli rów­nie wystro­jeni jak ja, pre­zen­to­wali się znacz­nie swo­bod­niej.

Wró­ci­łam myślami do tego, co Chris powie­dział, kiedy odkry­łam, że mnie zdra­dza (drugi raz): „No ale mam prze­cież potrzeby, któ­rych ty nie potra­fisz zaspo­koić. Naprawdę powin­naś wyka­zać się w łóżku nieco więk­szą fan­ta­zją, Lex. Jesteś zahu­kana i spło­szona jak mała myszka. Czło­wie­kowi się to nudzi”. Wypro­sto­wa­łam się, wspo­mi­na­jąc te słowa, zaczerp­nę­łam głę­boko tchu i weszłam do środka. Wcale nie jestem szarą myszką. A przy­naj­mniej już nią nie będę. Od dzi­siaj stanę się nową wer­sją Ale­xis Stone: śmiałą i odważną jak moja jaskra­wo­czer­wona suk­nia.

Sta­ra­łam się chło­nąć urodę baru, jed­no­cze­śnie sunąc prędko mię­dzy zatło­czo­nymi sto­li­kami – nie mogłam się docze­kać, aż zejdę ze świecz­nika i nie będę już jedyną osobą w pozy­cji sto­ją­cej pośród chmary sie­dzą­cych wygod­nie ludzi. Potem jed­nak uświa­do­mi­łam sobie, że nowej Ale­xis nie powinno obcho­dzić, czy wszy­scy kie­rują spoj­rze­nia w jej stronę, gdy prze­cho­dzi przez pomiesz­cze­nie. Nowa Ale­xis byłaby z tego wręcz zado­wo­lona, bo spę­dziła pra­wie godzinę, pro­stu­jąc, a potem znowu krę­cąc włosy w loczki godne gwiazdy fil­mo­wej, ktoś więc powi­nien może doce­nić ten wysi­łek. Zmu­si­łam się, by zwol­nić kroku i popa­trzeć na prze­piękny szklany sufit baru, ocie­niony roz­iskrzo­nym błę­ki­tem za sprawą noc­nego nieba. Wokół rosły praw­dziwe palmy, wycią­ga­jące liście ku gwiaz­dom. Dzięki nim bar wyglą­dał jak miej­ska dżun­gla w bar­dzo wiel­ko­miej­skim stylu, czyli w sumie zgod­nie z prawdą.

Moja star­sza sio­stra Lee i jej przy­ja­ciele krę­cili nosami na całą tę śród­miej­ską scenę i okre­ślali lokale takie jak Fleur de Lis mia­nem „rzeźni, gdzie mar­tini kosz­tuje cię trzy­dzie­ści pięć dolców, a do tego musisz kijem się opę­dzać od napa­lo­nych japi­szo­nów” (cytuję Lee). Woleli hip­ster­skie bary we wschod­nich rewi­rach Austin, gdzie klien­tela cecho­wała się więk­szym szny­tem i mniej­szą higieną (cytuję sie­bie). Moim zda­niem we Fleur de Lis było roman­tycz­nie, więc miej­sce to sta­no­wiło logiczny wybór na moją klu­czową, acz w stu pro­cen­tach oso­bi­stą misję: ja, Ale­xis Rosa­lie Stone, zamie­rza­łam zali­czyć mój pierw­szy w życiu przy­godny seks. Prze­śpię się z kimś bez zobo­wią­zań, bez ukry­tych celów i żad­nych ocze­ki­wań; spę­dzimy razem jedną noc i będziemy robić to, na co przyj­dzie nam ochota. Ale­xis – nudna ruty­niara? Uka­tru­pi­łam ją i zako­pa­łam zwłoki.

Przy lśnią­cym mosięż­nym barze tło­czyli się ludzie, lecz udało mi się wci­snąć bark mię­dzy dwóch panów i zło­wić spoj­rze­nie bar­mana.

– Mar­tini na wódce – rzu­ci­łam pod wpły­wem nagłego, nie­prze­par­tego impulsu, by zro­bić coś, co zszo­ko­wa­łoby moją sio­strę. Nim otrzy­ma­łam kok­tajl, wyko­na­łam pełny obrót o trzy­sta sześć­dzie­siąt stopni na stołku, by zlu­stro­wać morze męż­czyzn pod kątem poten­cjal­nych kan­dy­da­tów. Jak wła­ści­wie czło­wiek się uma­wia na jed­no­ra­zowy nume­rek? Roz­po­czyna się roz­mowę od wzmianki na ten temat, by sprawa była jasna? („Cześć, jestem Ale­xis, powi­nie­neś może wie­dzieć, że szu­kam nie­zna­jo­mego, który by mnie wyobra­cał”). Czy może należy ugryźć się w język, a swoje inten­cje ujaw­nić w sprzy­ja­ją­cym momen­cie? („Widzę, że zama­wiasz ubera, żeby wró­cić do domu; może się zło­żymy, poje­dziemy do mnie i całą noc będziemy upra­wiać dziki seks?”).

Wspar­łam dłoń na barze i łyk­nę­łam mar­tini dla kurażu. Choć­bym się dzi­siaj kom­plet­nie ośmie­szyła – choćby odrzu­cił mnie z miej­sca każdy facet, do któ­rego zaga­dam – dzięki temu, że przy­szłam tu sama, Lee i jej ekipa nie będą przy­naj­mniej świad­kami mojego fia­ska, a zatem nie będą mogli go wyko­rzy­sty­wać po kres cza­sów, by mi dopiec, jak przy­stało na zgraję sza­kali.

Gwar roz­mów w barze prze­szył gwizd, a zaraz po nim dono­śny komen­tarz:

– Ale kiecka! – Ni stąd, ni zowąd jakiś męż­czy­zna przy­su­nął się do mnie. Obrzu­ci­łam go spoj­rze­niem i w gło­wie roz­brzmiało mi jedno słowo: „Czoło!”. Zapewne dla­tego, że jego czoło świe­ciło jak kula dys­ko­te­kowa, obra­miona falu­ją­cymi brwiami i prze­krzy­wiona w bok. Zorien­to­wa­łam się zaraz, że obró­cił głowę w ten spo­sób, by zaj­rzeć mi w dekolt.

– Dzięki. – Zasło­ni­łam klatkę pier­siową dło­nią i obró­ci­łam się na stołku w inną stronę. Z nadzieją, że mowa ciała wyrazi mój brak zain­te­re­so­wa­nia, upi­łam łyczek mar­tini i wbi­łam wzrok w pusty kąt sali, jakby kryło się tam coś fascy­nu­ją­cego.

Nie ma tak dobrze.

– Jestem Car­ter Ran­dall – obwie­ścił męż­czy­zna, wycią­ga­jąc rękę. – Jak się nazy­wasz?

Starły się we mnie głę­bo­kie pra­gnie­nie, by sobie poszedł, z nie­mą­drym, towa­rzy­szą­cym mi całe życie wewnętrz­nym przy­mu­sem, by być milu­sią.

– Ehm… – Obró­ci­łam się z powro­tem i uję­łam jego oso­bli­wie wil­gotną dłoń, gło­wiąc się, co powie­dzieć. Zaha­czy­łam spoj­rze­niem (tak samo jak on) o moją sukienkę. – Ruby… Jak rubin. – Następne słowo samo cisnęło się na usta. – Dan­ger­field. – Szlag by tra­fił moją nie­zby­walną uprzej­mość, przez którą sie­dzę tu i wymy­ślam nowe nazwi­sko, zamiast zbyć typa jakąś chłodną i zwię­złą kon­sta­ta­cją w rodzaju: „Raczej nie”.

Car­ter ści­snął moje palce lekko. Był ode mnie dwa razy star­szy, na oko po pięć­dzie­siątce. Ele­gancko ubrany, z masyw­nym zło­tym zegar­kiem na nad­garstku, a gdy bacz­niej się przyj­rza­łam, zauwa­ży­łam, że jest dziw­nie spo­cony na twa­rzy, jakby wła­śnie prze­biegł okrą­że­nie. Wziął jakieś impre­zowe dragi? Otarł czoło ręka­wem, a ja cof­nę­łam rękę – kor­ciło mnie, by ją wytrzeć o sukienkę. Car­ter znowu zmie­rzył moje ciało spoj­rze­niem z góry na dół.

– Cóż, panno Ruby. Mogę posta­wić ci coś do picia? Naj­chęt­niej z prą­dem? – Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Och. To bar­dzo miłe. Ale… ehm… nie, dzię­kuję. – Moje wnę­trze gorzało ogniem tysiąca słońc. Odma­wia­nie, nawet obcej oso­bie, wyma­gało ode mnie całej mojej odwagi.

– Och, daj spo­kój. – Car­ter pochy­lił się ku mnie, a ja cof­nę­łam się tak prędko, że pra­wie spa­dłam ze stołka. – Sie­dzisz tu sobie w tej sukience. Widać, że chcesz ścią­gnąć na sie­bie uwagę. No i moją ścią­gnę­łaś. Upijmy cię i zoba­czymy, co się dalej wyda­rzy.

Zano­siło się na to, że pod­szkolę się dziś z tego, jak nie skła­dać komuś nie­mo­ral­nej pro­po­zy­cji. Lecz policzki mi pło­nęły, bo Car­ter ponie­kąd miał słusz­ność – w końcu przy­szłam tu wła­śnie po to, by się zapre­zen­to­wać i kogoś zna­leźć, tylko abso­lut­nie nie jego. „Bądź nową Ale­xis”, moty­wo­wa­łam się. „Prze­stań sta­wiać uczu­cia nie­zna­jo­mego na pierw­szym miej­scu i powiedz mu, żeby zosta­wił cię w spo­koju”. Ale nie mogłam. Wystar­czył naj­lżej­szy bodziec, a dawna, żało­sna Ale­xis-popy­cha­dło bły­ska­wicz­nie prze­jęła stery.

– Nie chcę być nie­grzeczna. – Sta­ran­nie dobie­ra­łam słowa, czu­jąc, jak tętno mi ska­cze. – Chcia­ła­bym po pro­stu spę­dzić dziś czas sama. – No jasny gwint. Skoro już zło­ży­łam taką dekla­ra­cję, czy będę musiała opu­ścić bar, tak by Car­ter nie przy­uwa­żył póź­niej, jak roz­ma­wiam z kimś innym? Dło­nie mi spo­tniały.

– Jed­nego drinka… – pod­jął.

– Och, do kurwy nędzy – wtrą­cił się głos z lek­kim akcen­tem, któ­rego nie potra­fi­łam umiej­sco­wić. Bry­tyj­ski pomie­szany z pół­noc­nym Tek­sa­sem? Mało bra­ko­wało, a prze­wró­ci­ła­bym kie­li­szek z mar­tini. – Prze­cież powie­działa nie, stary. Wbij to sobie do tępej mózgow­nicy i zostaw bie­daczkę w spo­koju.

Car­ter odwró­cił się gwał­tow­nie, by popa­trzeć na czło­wieka, który nam prze­rwał, a kiedy nie blo­ko­wał już mojego pola widze­nia, ja też mogłam się przyj­rzeć. Zamro­wiło mnie w dołku, jakby prze­ma­sze­ro­wała tam­tędy kawal­kada mró­wek. Sto­jący obok Car­tera męż­czy­zna, nawet ze wzgar­dliwą miną, był tak przy­stojny, że na jego widok czło­wiek staje jak wryty i zapo­mina języka w gębie. W moim wieku, może nieco star­szy – a przy­naj­mniej ema­no­wał auto­ry­te­tem jak ktoś star­szy – kręte, krótko przy­cięte ciemne włosy, brą­zowe oczy, obec­nie pała­jące, i gęste brwi, unie­sione, jakby chciał się prze­ko­nać, co Car­ter teraz powie. Podob­nie jak więk­szość zgro­ma­dzo­nych tutaj panów miał na sobie ciemny gar­ni­tur, lecz zdjął mary­narkę i prze­wie­sił ją przez opar­cie krze­sła. Sie­dział zgar­biony nad drin­kiem z nie­dbale zaka­sa­nymi ręka­wami bia­łej, ele­ganc­kiej koszuli, a na ręce miał wąski, ciemny zega­rek – zupełne prze­ci­wień­stwo krzy­kli­wego, zło­tego cza­so­mie­rza Car­tera. Przez wymięty gar­ni­tur, zmarszczki pod oczami i dwu­dniowy zarost spra­wiał wra­że­nie znu­żo­nego biz­nes­mena po całym dłu­gim dniu cięż­kiej pracy. Popa­trzył mi w oczy prze­lot­nie, a potem sku­pił się znów na Car­terze, ale prze­szył mnie taki dreszcz, że wbiło mnie w sto­łek.

Car­ter prze­stą­pił z nogi na nogę. Naj­wy­raź­niej zamie­rzał zgry­wać twar­dziela.

– Nie wolał­byś pil­no­wać wła­snego nosa, kolego?

Piękny, zmę­czony męż­czy­zna prze­wró­cił oczami.

– Aha, zna­ko­mi­cie. Czyli taki z cie­bie typ. – Zerwał się na nogi tak prędko, że sto­łek barowy odje­chał, zgrzy­ta­jąc o pod­łogę. – No to śmiało, miejmy to z głowy, bo mam za sobą gów­niany dzień, więc chciał­bym nako­pać ci do dupy, a potem wró­cić do domu o sen­sow­nej porze. No dawaj. W końcu pro­wa­dzisz kam­pa­nię na Typa w Barze, Który Naj­bar­dziej Prosi Się o Strzała w Ryj. Trzeba ci dać należny laur. – Ciem­no­włosy mówił ze swoim trud­nym do uchwy­ce­nia akcen­tem szybko i spo­koj­nie, jak gdyby zapra­szał ludzi na łomot co naj­mniej raz dzien­nie. Ski­nął dło­nią pona­gla­jąco w geście ewo­ku­ją­cym naj­wyż­sze znu­dze­nie.

Ota­cza­jący nas ludzie ode­rwali się od roz­mów, by obser­wo­wać roz­wój wyda­rzeń. Przez tę dodat­kową uwagę, jaka się na mnie sku­piła, czu­łam się, jak­bym miała zapaść się pod zie­mię dwa razy prę­dzej. O ile jed­nak ja nie mia­łam poję­cia, jak zare­ago­wać na taki bieg wypad­ków – co powie­dzieć, czy nawet co robić z rękami – o tyle Car­ter był jesz­cze bar­dziej zagu­biony. Widzia­łam, jak latają mu oczy, gdy na szybko sza­cuje sytu­ację. Z jed­nej strony, Car­ter był szer­szy w pasie niż ciem­no­włosy. Z dru­giej, gdy ciem­no­włosy wstał, oka­zało się, że jest wysoki i dobrze zbu­do­wany.

– Nie, stary. – Car­ter uniósł ręce. – Nie ma pro­blemu. Po pro­stu zawie­ram nową zna­jo­mość, jak to należy robić w barze, na litość boską.

– Świet­nie – odrzekł ciem­no­włosy. – Wobec tego zgod­nie z suge­stią zechcesz się uprzej­mie odpier­do­lić.

Car­ter nie cze­kał, aż ktoś mu to powie trzeci raz. Gdy zwie­wał od baru, sie­dząca obok kobieta mruk­nęła:

– Co za dzban. – Kiedy padł ten osąd, gwar roz­mów w barze wró­cił do nor­mal­nego natę­że­nia.

– Dzię­kuję – zwró­ci­łam się do ciem­no­wło­sego. Zbył moje słowa mach­nię­ciem ręki i coś stęk­nął, po czym usa­do­wił się z powro­tem na stołku i pochy­lił swo­bod­nie nad drin­kiem. Widocz­nie chciał, by jego wie­czór wró­cił do wcze­śniej­szego biegu, jakby nic się nie stało.

Świ­dro­wa­łam go spoj­rze­niem. Poziom adre­na­liny opa­dał, przez co poczu­łam się pusta. To ja powin­nam była kazać Car­te­rowi się odpier­do­lić. Powin­nam była wyka­zać się odwagą, tym­cza­sem się cac­ka­łam, przez co ten pan musiał wkro­czyć do akcji i mnie wyrę­czyć. Co za poni­że­nie. Wal­nęło mnie to jak obu­chem: od chwili, gdy poja­wił się Car­ter, zacho­wy­wa­łam się jak szara myszka. Dokład­nie tak, jak twier­dził Chris.

Jako że jestem intro­wer­tyczką i zodia­kalną Panną, nie­je­den raz muszę samą sie­bie napo­mi­nać, by nie wybi­jać się z rytmu i dawać się ponieść domy­słom i kom­plek­som na temat tego, co inni myślą. Ogól­nie przy­wy­kłam już, że potrzeba mi dużo czasu, by pogo­dzić się z krzyw­dzą­cym komen­ta­rzem. Lecz każda zdrowo myśląca osoba przy­zna­łaby, że słowa Chrisa już dawno prze­kro­czyły datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Minęły dwa lata, odkąd pierw­szy raz odkry­łam, że Chris mnie zdra­dza, a pół­tora roku od odkry­cia numer dwa, kiedy to padło owo upo­ka­rza­jące oskar­że­nie. Przez cały ten czas nie udało mi się z tych słów otrzą­snąć. Te parę razy, gdy uma­wia­łam się z kimś innym, jego uwaga brzę­czała mi w uszach i pod­szep­ty­wała, że nie­ważne, jak dobrze się z moim part­ne­rem doga­du­jemy, bo i tak przyj­dzie czas, że tra­fimy do łóżka i nie­uchron­nie spra­wię mu zawód. Cho­dziło jed­nak o coś wię­cej niż seks. Okre­śle­nia „nudna” i „zahu­kana” drę­czyły mnie ponad rok, nim wresz­cie do mnie dotarło, że nie mogę przejść nad nimi do porządku dzien­nego, bo w głębi duszy w nie wie­rzę.

Mój były nie mógł wie­dzieć, że sama od dawna podej­rze­wa­łam, że cze­goś mi brak. Że w osta­tecz­nym roz­ra­chunku po pro­stu nie jestem zbyt inte­re­su­jąca, mądra ani odważna, a przez te nie­do­statki nie mogę się mie­rzyć z moją słynną sio­strą – nie­mal naj­młod­szą kobietą wybraną do tek­sa­skiego par­la­mentu sta­no­wego. Ani roz­wi­jać się zawo­dowo, ani stwo­rzyć kon­kret­nej grupy przy­ja­ciół, ani utrzy­mać czy­ichś uczuć. Choć­bym nie wia­domo jak się sta­rała. Chris nie miał poję­cia, że powo­łuje do ist­nie­nia i wypo­wiada mój skryty lęk – że gdy zasu­ge­ruje, że coś ze mną nie tak, ja nie będę się sprze­czać, lecz przy­znam mu rację. No bo prze­cież coś ze mną jest nie tak. Widać to było jak na dłoni, gdy porów­nało się mnie z Lee – dzielną, ambitną i prze­bo­jową, która podej­muje ważne dzia­ła­nia dla naprawy świata, ma bujne życie uczu­ciowe, a do tego nie­za­wodną grupę przy­ja­ciół. Ludzie pokroju Lee wywo­ły­wali lojal­ność – wszy­scy pra­gnęli zna­leźć się w ich orbi­cie. Od dzie­ciń­stwa dostrze­ga­łam dzie­lące nas róż­nice, ale ni­gdy nie mia­łam pre­ten­sji. Lee stała się boha­terką dla wielu dziew­cząt, ale mnie impo­no­wała od początku. To ona była Gwiazdą Polarną, wyty­cza­jącą kurs mojego życia od dzie­ciń­stwa.

Zakra­wało więc na zrzą­dze­nie losu, że Chris miał jaja mi powie­dzieć, że w łóżku jestem do niczego. Choć z całą pew­no­ścią nie tylko pod tym wzglę­dem odsta­wa­łam od stan­dardu, to przy­naj­mniej w tej kwe­stii mogłam coś popra­wić. Po wielu mie­sią­cach roz­mam­ła­nia byłam wresz­cie gotowa chwy­cić byka za rogi i zmie­nić się w osobę świa­tową i eks­cy­tu­jącą. Wykażę się w łóżku swadą choćby za cenę życia – a gwoli prawdy, jeśli wno­sić po prze­biegu dzi­siej­szego wie­czoru, cał­kiem moż­liwe, że wła­śnie życiem to przy­płacę.

Gapi­łam się już na ciem­no­wło­sego krę­pu­jąco długo, on jed­nak chyba tego nie zauwa­żył, bo kon­cen­tro­wał się na swoim drinku. Zebra­łam się więc na odwagę i pomy­śla­łam sobie: „CBZL” – „Co by zro­biła Lee?”.

– Pro­szę pana – zaga­iłam. Oj, słaby począ­tek. Co ja mam, dwa­na­ście lat? Jesz­cze raz. – Ehm, ty w koszuli. Tej… z ręka­wami. Chcia­ła­bym posta­wić ci drinka.

Rozdział 2. Ryzyko

2

Ryzyko

Ciem­no­włosy odwró­cił się w moją stronę zasko­czony, a ja znów poczu­łam tę samą, elek­try­zu­jącą reak­cję – jakby prze­szył mnie pio­run.

– Nie ma potrzeby. – Głos miał szorstki. – Mnie też psuło wie­czór, że muszę sie­dzieć obok tego typa. Słowo daję, postą­pi­łem samo­lub­nie. Poza tym nie sta­wiłby mi oporu. Tacy jak on miękną, gdy się im posta­wić.

– Och, okej – odpar­łam. – Świet­nie. – Uśmie­cha­łam się i kiwa­łam głową, jakby powie­dział wła­śnie coś bar­dzo miłego, pod­czas gdy on mnie odtrą­cił. O Boże. Odtrą­cił mnie. Byłam prze­świad­czona, że sku­pił się już na powrót na swoim drinku, więc spu­ści­łam wzrok na blat baru i wytrzesz­czy­łam oczy z nie­mym prze­ra­że­niem do wła­snego odbi­cia w mosią­dzu.

– Ehm – ode­zwał się. Pode­rwa­łam głowę. Na­dal się mi przy­glą­dał. Powiódł spoj­rze­niem aksa­mit­nych brą­zo­wych oczu od mojej zasty­głej miny ku sku­lo­nym bar­kom. Poma­so­wał sobie zarost na bro­dzie z namy­słem. – Okej. Wiesz co? Napiję się. Dzięki.

Serio?

– Bar­man! – zawo­ła­łam z nutką despe­ra­cji. Bar­man kie­ro­wał się wła­śnie na drugą stronę lady, co ozna­czało, że jeżeli nie zre­ali­zuję planu od razu, będę musiała cze­kać obok ciem­no­wło­sego w upior­nie nie­zręcz­nym mil­cze­niu.

Na szczę­ście bar­man przy­sta­nął i ski­nął głową.

– Jesz­cze jedno mar­tini?

– Tak. I… – Zer­k­nę­łam na męż­czy­znę.

– Whi­skey. Czy­sta. Naj­tań­sza. – Gdy bar­man ruszył, ciem­no­włosy odwró­cił się w moją stronę. – Swoją drogą, jestem Logan. – Powie­dział to zna­cząco, przy­pa­tru­jąc mi się, jakby cze­kał na jakąś reak­cję. Zbiło mnie to nieco z tropu, lecz mimo to się uśmiech­nę­łam.

– Jestem…

– Ruby. Tak, sły­sza­łem. Wybacz, trudno było nie usły­szeć.

Ups. Spro­sto­wać łgar­stwo i wyjść na wariatkę? Zaświ­tało mi, że może jesz­cze nie jest za późno i sprawy przy­biorą taki obrót, o jaki mi cho­dziło. Może jesz­cze będę osobą, którą chcę być… czyli gwoli ści­sło­ści – kim­kol­wiek, byle nie dawną Ale­xis.

– Zga­dza się – zapew­ni­łam i roz­sia­dłam się znów na stołku. – Ruby Dan­ger­field.

Loga­nowi drgnęła warga, ale przy­naj­mniej nie zare­ago­wa­łam tak, jak ocze­ki­wał, bo się nieco odprę­żył.

– Cóż cię dziś spro­wa­dza pomię­dzy głup­ków i paja­ców, Ruby?

– Dziś mijają dwa lata, odkąd mój były mnie zdra­dził – odpar­łam, zaska­ku­jąc samą sie­bie. Jak się oka­zało, Ruby jest pro­sto­li­nijna.

Bar­man pod­su­nął nam drinki. Logan wziął szklankę i prze­chy­lił ją w moją stronę.

– Cóż. No to zdrówko. Dziś mija rok, odkąd Arse­nal poza­mia­tał Tot­ten­ha­mem na ich wła­snym boisku.

– Pro­szę?

– Wybacz. Po pro­stu sta­ra­łem się wymy­ślić coś rów­nie przy­gnę­bia­ją­cego.

Wybuch­nę­łam śmie­chem.

– Tak, to na pewno było dla cie­bie bar­dzo trudne prze­ży­cie. – No dobra, nawią­za­nie do piłki noż­nej potwier­dziło moje przy­pusz­cze­nia na temat akcentu: gość był naj­wy­raź­niej Bry­tyj­czy­kiem.

– Led­wie się pozbie­ra­łem. Chodź. – Logan zsu­nął się ze stołka i ski­nął głową w kie­runku zatło­czo­nych sto­li­ków. – Wła­śnie zwol­nił się sto­lik. Skoro przy­szłaś tu z takiej przy­czyny, na pewno chcesz się złoić. Znam to z doświad­cze­nia. Nie możemy pozwo­lić, by naprzy­krzali ci się kolejni debile, gdy ty reali­zu­jesz świętą misję i wyma­zu­jesz z pamięci jakie­goś zjeba.

Ruszył, nie cze­ka­jąc na mnie – po pro­stu wziął mary­narkę i poma­sze­ro­wał do małego sto­lika w rogu, nie­mal skry­tego wśród listo­wia roz­ło­ży­stej palmy. Nie zasta­na­wia­łam się. W obli­czu wyboru mię­dzy sie­dze­niem samot­nie przy barze – po co teo­re­tycz­nie tu przy­szłam – a dal­szym prze­by­wa­niem w koko­nie tego oso­bli­wie zgryź­li­wego męż­czy­zny zde­cy­do­wa­łam się na kokon.

Osu­nę­łam się na krze­sło naprze­ciwko Logana, a on wsparł łok­cie na bla­cie i prze­chy­lił w moją stronę drinka.

– Tym razem wznie­śmy praw­dziwy toast. Za nowe początki.

Stuk­nę­li­śmy się szkłem. Zna­la­złam się teraz bli­żej niego – dzie­lił nas zale­d­wie nie­duży okrą­gły sto­lik, więc zauwa­ży­łam na jego twa­rzy drobne szcze­góły: kru­czo­czarne brwi, wygi­na­jące się w stronę wyra­zi­stych oczu, bursz­ty­nową obwódkę wokół tęczó­wek, ponętną górną wargę w kształ­cie łuku, wień­czącą cierpki uśmiech. Poru­szy­łam się i potrą­ci­łam go kola­nem, prze­su­wa­jąc nogą o gładki mate­riał spodni. Ode­rwa­łam nogę i upi­łam prze­sad­nie duży łyk kok­tajlu.

– No więc – ode­zwa­łam się, wypiw­szy nie­mal całe mar­tini. – Czę­sto tu zaglą­dasz? – Nie wyglą­dał mi na takiego, ale może jak wszy­scy inni uży­wał Fleur de Lis jako zwy­kłych tere­nów łow­nych na seks?

Logan znie­ru­cho­miał w pół łyku i uśmiech­nął się sze­roko, bły­ska­jąc olśnie­wa­ją­cymi zębami. Uzmy­sło­wi­łam sobie, co powie­dzia­łam, i dosłow­nie poczu­łam, jak się czer­wie­nię.

– To tekst na pod­ryw, prawda?

– Z naj­star­szych kla­sy­ków. Wiesz, jeśli się pospie­szysz, to pew­nie jesz­cze dogo­nisz swo­jego kolegę Car­tera.

Jęk­nę­łam i scho­wa­łam twarz w dło­niach.

– Naprawdę byłam cie­kawa!

Szel­mow­ski uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy.

– Nie, nie zaglą­dam tu ni­gdy. Ale bar leży nie­da­leko mojego biura, a mam za sobą ciężki dzień w pracy. Musia­łem pogrą­żyć się w whi­skey w jakimś miej­scu, z któ­rego się doczoł­gam do domu. Pro­szę bar­dzo, Fleur de Lis. – Rozej­rzał się. – Oka­zuje się, że to scena.

Odkąd się prze­sie­dli­śmy, przy barze zro­biło się jesz­cze cia­śniej, a wokół nas tło­czyli się ci, któ­rzy cze­kali na swoją kolej. Zwłasz­cza jeden gość nie zda­wał sobie chyba sprawy, że za nim sie­dzimy, bo przy­su­wał się tak bli­sko, że trą­cał mnie tył­kiem w ramię. Logan zmie­rzył go wzro­kiem z dez­apro­batą.

– Pra­cu­jesz w sobotę, co? – Musiał być, bo ja wiem, ban­kie­rem inwe­sty­cyj­nym? Praw­ni­kiem jak Ben, chło­pak Lee? Albo miał jakąś ważną posadę w kor­po­ra­cji, co to nie pozwala na życie pry­watne. Wyglą­dał mi na takiego.

Logan potarł oczy ze znu­że­niem.

– Gdyby nie to, że to moja wyma­rzona praca, dawno bym ją rzu­cił. Ej! – wark­nął nie­spo­dzie­wa­nie, gdy tam­ten gość szturch­nął mnie w ramię. – Uwa­żaj! – Facet obej­rzał się na nas spe­szony i odsu­nął.

Pochy­li­łam się naprzód i pod­par­łam łok­ciami o blat.

– Naprawdę niczego się nie boisz, prawda? Mówisz, co ci ślina na język przy­nie­sie.

– Wybacz. Taki się uro­dzi­łem, born this way, jak powiada moja mama. Ta to prze­pada za Lady Gagą.

– Mama… mieszka daleko stąd, w Anglii?

Wargi mu drgnęły.

– Tu, w Tek­sa­sie. Mama jest Bia­ło­ru­sinką, a tata Bry­tyj­czy­kiem. Emi­gro­wali z Wiel­kiej Bry­ta­nii rok przed moim uro­dze­niem i osie­dlili się w Odejo.

– Ach. – To tłu­ma­czy ten akcent. Na zmianę sto­so­wał wyraźną, kla­rowną, śpiewną wymowę i war­czał nosowo. Anglia plus Tek­sas. Brzmiało to abso­lut­nie wyjąt­kowo i prze­pięk­nie.

Wes­tchnął.

– Tak, zali­czam się do tych typo­wych Tek­sań­czy­ków z bry­tyj­skimi korze­niami, któ­rych wszę­dzie na pęczki. Dzie­ciń­stwo spę­dzi­łem w hob­bi­ciej norce na ran­czu bydła, a cho­wa­łem się wyłącz­nie na sma­żo­nej rybie, fryt­kach i sztu­kach mięsa.

– Uwa­żaj, bo jesz­cze uwie­rzę.

– Muszę przy­znać, że Odejo za wszelką cenę chciało zro­bić ze mnie kow­boja, ale chyba tro­chę bry­tyj­sko­ści się ostało. Głów­nie slan­gowe okre­śle­nia mojej mamy i obse­sja taty na punk­cie Hot­spurs.

– Domy­ślam się, że to kolejne nawią­za­nie do piłki noż­nej.

Spra­wiał wra­że­nie, jakby ura­ziła go moja nie­wie­dza.

– Wierz lub nie, ale moim zda­niem wspa­niała jest ta twoja bez­po­śred­niość.

Dopił whi­skey i odsta­wił szklankę na sto­lik.

– Koniecz­nie prze­każ to moim współ­pra­cow­ni­kom. Podej­rze­wam, że kosz­to­wała ich ona kilka lat życia, jeśli nie kil­ka­dzie­siąt.

Naśla­du­jąc moją pozy­cję, pochy­lił się i wsparł łok­cie na bla­cie, spla­ta­jąc palce. Nasze zaci­śnięte ręce dzie­liło rap­tem parę cen­ty­me­trów. Gdy­bym unio­sła palec, bez trudu mogła­bym pogła­dzić wierzch jego dłoni. Czy miał miękką skórę? Palce miał dłu­gie i ele­ganc­kie, lecz kłyk­cie stward­niałe. Prze­szył mnie prąd, gdy nagle przed oczyma sta­nęła mi wizja, jak on prze­suwa bez­ce­re­mo­nial­nie dłońmi w górę po moim brzu­chu i ujmuje moje piersi. Zaci­snę­łam nogi moc­niej pod sto­łem.

– W takim razie co? – Logan przyj­rzał mi się bar­dziej badaw­czo. – Nie masz w zwy­czaju mówić, co myślisz? Kobieta, która nazywa się Ruby Dan­ger­field i ude­rza w mia­sto w takiej sukience, by uczcić rocz­nicę rzu­ce­nia swo­jego byłego… Coś mi tu śmier­dzi.

Zer­k­nę­łam w dół.

– Podoba ci się ta sukienka? – Teo­re­tycz­nie Car­te­rowi też się podo­bała, ale z ust Logana kom­ple­ment brzmiał ina­czej.

Spoj­rze­li­śmy sobie w oczy przez stół. Odchrząk­nął i pod­niósł się, odsu­wa­jąc krze­sło, lecz zastygł w poło­wie drogi.

– No cóż… Masz ochotę na jesz­cze jed­nego drinka?

– Myśla­łam, że chcesz wró­cić do domu o sen­sow­nej porze. – Przy­jem­nie się sie­działo, ale byłoby mi głu­pio, gdy­bym zepsuła Loga­nowi wie­czór, skoro on ura­to­wał mój.

Wzru­szył ramio­nami.

– Jedna kolejka nie zaszko­dzi.

– W takim razie napiję się tego co ty. Whi­skey.

Popa­trzył mi w oczy szybko z miną, jakby chciał to sko­men­to­wać. Lecz powie­dział tylko:

– Zaraz wra­cam.

Przy­glą­da­łam się, jak z bijącą rekordy pręd­ko­ścią prze­py­cha się przez tłum w kie­runku baru. Zaśmia­łam się pod nosem, gdy ścią­gnął uwagę bar­mana, wci­na­jąc się przed sześć osób, które odwró­ciły się w jego stronę obu­rzone, co zupeł­nie zigno­ro­wał. Zadzi­wia­jące: udało mi się zna­leźć moje cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo. Lecz dzie­lące nas róż­nice mnie nie draż­niły; wręcz prze­ciw­nie – samo prze­by­wa­nie w towa­rzy­stwie Logana zakra­wało na men­talne waka­cje. Nie było przy mnie nikogo, więc wolna od kry­tycz­nych spoj­rzeń ośmie­li­łam się mu przyj­rzeć, zawie­sza­jąc oko na kształ­cie jego ciała i twa­rzy z pro­filu. Nie był masyw­nie zbu­do­wany, lecz gdy pochy­lił się nad barem, koszula z bia­łym koł­nie­rzy­kiem opięła mu barki, a zwłasz­cza wyra­zi­sty biceps. Koszulę miał porząd­nie wsa­dzoną do gra­na­to­wych spodni z paskiem, na tyle dopa­so­wa­nych, że uka­zy­wały… Och. Takie krą­głe i jędrne tyłki widuje się u bejs­bo­li­stów albo pił­ka­rzy – męż­czyzn, któ­rzy sobie na nie zapra­co­wali.

Przy­gry­złam wargę. Co za osobą się sta­łam? Ni­gdy w ten spo­sób nie dysza­łam chu­cią. Nie zda­wa­łam sobie nawet sprawy, że jestem do cze­goś takiego zdolna. Gdy spo­ty­ka­łam jakie­goś faceta, z pew­no­ścią zwra­ca­łam uwagę, czy jest atrak­cyjny, czy nie, lecz ni­gdy nie doświad­czy­łam tak ata­wi­stycz­nej reak­cji. Czyż­bym reago­wała tak na aro­gan­cję Logana? Może moje ciało pochła­nia jego tupet i odbija go jak zwier­cia­dło? A może z wyposz­cze­nia prze­isto­czy­łam się po pro­stu w kary­ka­turę tego, co dzieje się z kobietą pozba­wioną seksu? Tak czy owak, czer­pa­łam z tego przy­jem­ność: jak gdyby ktoś prze­łą­czył pstry­czek i mnie z powro­tem nama­gne­ty­zo­wał, a buzu­jący pociąg dowo­dził, że jesz­cze jak naj­bar­dziej żyję. Nawet lepiej, że u takiego Logana za nic nie mam szans – mogłam się po pro­stu roz­siąść wygod­nie i z czy­stym podzi­wem napa­wać oczy jego wido­kiem.

Na­dal nad tym duma­łam, gdy się odwró­cił. W rękach trzy­mał dwie szkla­neczki whi­skey, a na jego twa­rzy malo­wała się taka iry­ta­cja, jakby pod­słu­chał mój mono­log wewnętrzny. Cho­ciaż miał groźną minę, zro­biło mi się cie­pło na sercu, gdy pomy­śla­łam, że prze­dziera się wła­śnie do mnie, choć w barze jest tyle innych ludzi.

– Dupki – obwie­ścił, kła­dąc moją whi­skey na sto­liku. – Maru­dzą przy barze, że ze względu na prze­pisy doty­czące ochrony śro­do­wi­ska muszą dosto­so­wać swoje plat­formy wiert­ni­cze. Ojejku, jej, będzie trzeba dopła­cić, żeby nie zatruć całej pla­nety. Odpu­ści­liby sobie.

Wypo­wia­dał się zupeł­nie jak Lee, co mnie roz­czu­liło. Uśmiech­nę­łam się sze­roko i upi­łam łyczek, nasta­wia­jąc się, że będę o tym słu­chać, lecz on powiódł wzro­kiem od szklanki do moich ust, a jego roz­draż­nioną minę wyparł skru­szony uśmiech. Gdy się uśmiech­nął, wokół jego oczu poja­wiły się drobne zmarszczki, podobne do prze­cin­ków. Oczy miały taki cie­pły, brą­zowy, nasy­cony odcień. Zdu­mie­wało mnie, jak wiele potra­fił nimi wyra­zić. Teraz jaśniało w nich filu­terne, domyślne spoj­rze­nie.

– Tak czy owak – dodał, prze­cią­ga­jąc sylaby. – Przejdźmy do waż­niej­szych tema­tów. Opo­wie­dzia­łem ci o sobie. Teraz chcę poznać wszyst­kie fakty o tobie: od chwili naro­dzin do momentu, gdy weszłaś do tego oto baru. Dobre, złe, brzyd­kie, fakty o byłych. Zabie­raj się do ana­lizy, Ruby Dan­ger­field. Jestem gotów dać się zafa­scy­no­wać.

Zaśmia­łam się, by zama­sko­wać nagłe ukłu­cie ostrego bólu. „Nudziara Ale­xis Stone”. Za wszelką cenę chcia­łam zro­bić wra­że­nie na hip­no­ty­zu­ją­cym nie­zna­jo­mym. Ale, rzecz jasna, moje praw­dziwe życie nie da rady. Ogar­nęła mnie nagła, prze­można chęć.

– Czyli… chcesz posłu­chać, jak zosta­łam poczęta, gdy rodzice objeż­dżali Ame­rykę na moto­rach, a mama mnie uro­dziła u stóp Nia­gary?

Logan zadarł brwi.

– Serio?

Serce waliło mi jak mło­tem. Ot, i sta­łam się fascy­nu­jąca. No jasne, łga­łam, ale jakie zna­cze­nie mają kłam­stwa w tę jedną noc, którą spe­cjal­nie zapla­no­wa­łam jako odstęp­stwo od normy, wyspę czasu ode­rwaną od wszyst­kich innych dni? Już ni­gdy nie zoba­czę Logana ani żad­nej z obec­nych tu osób. Mogę wszystko. Czemu by na parę godzin nie przy­mie­rzyć odmien­nego życia?

– Cze­kaj, aż opo­wiem ci o moich bra­ciach i sio­strach. – Roz­sia­dłam się wygod­niej. – Mam pię­cioro młod­szego rodzeń­stwa, a jedno z nich to naj­praw­dziw­szy mię­dzy­na­ro­dowy szpieg. Dru­gie zna Oprah.

Naga­da­łam się na raz wię­cej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem w życiu. Opo­wia­da­łam Loga­nowi histo­rię za histo­rią – jak się oka­zało, dużo łatwiej było mówić, gdy uda­wa­łam Ruby. Pod­czas jed­nej z nawi­jek wyczer­pały mi się pomy­sły, więc musia­łam się zain­spi­ro­wać intrygą pierw­szej książki, jaka przy­szła mi na myśl – poczyt­nej powie­ści fan­tasy dla mło­dego czy­tel­nika opo­wia­da­ją­cej o łow­cach smo­ków (taki los biblio­te­karki w dziale dzie­cię­cym), modląc się w duchu, by się nie oka­zało, że Logan czy­tał Char­liego Coopera i poszu­ki­wa­nia mistycz­nego smo­czego jaja. Odkry­łam jed­nak, że prze­waż­nie opo­wia­dam mu praw­dziwe histo­rie, lecz z zama­za­nymi kon­tu­rami: moje dawne poczy­na­nia nabie­rały hero­icz­nego cha­rak­teru, ripo­sty zyski­wały na ostro­ści, a gwiazdą wszyst­kich wyczy­nów byłam ja, rodzeń­stwo zaś mi poma­gało. Opi­sy­wa­łam taki obrót spraw, jakiego życzy­łam sobie w praw­dzi­wym życiu. Upa­ja­łam się, że choć raz jestem po tej stro­nie nar­ra­cji.

Nie zdzi­wiło mnie, że Logan nie słu­cha bier­nie – wtrą­cał pyta­nia, kazał mi się zatrzy­mać, gdy zano­sił się śmie­chem tak mocno, że sto­lik się trząsł, i zmu­sił mnie, bym prze­rwała w pół zda­nia, by mógł przy­nieść następną kolejkę, a potem jesz­cze jedną. Czas spęcz­niał cie­plutko i milu­sio i ani się obej­rza­łam, a świa­tła we Fleur de Lis przy­ga­szono i tłum się prze­rze­dził, tak że zosta­li­śmy tylko my oraz facet, który zasnął na stołku przy barze i chra­pał jak niedź­wiedź.

– Cho­lera. – Logan prze­tarł twarz i się rozej­rzał. – Która godzina? – Poka­za­łam pal­cem jego zega­rek, by mu przy­po­mnieć, że ma takie coś. Przy­sta­wił go sobie pod nos i zbladł. – Wolisz prawdę czy… – Skrzy­wił się. – Kłam­stwo, które poprawi ci humor?

Wes­tchnę­łam i roz­par­łam się na krze­śle, czu­jąc, jak głę­boki dekolt sukienki opina mi klatkę pier­siową. Logan odkaszl­nął i spu­ścił wzrok.

– Szcze­rze – odpar­łam – pro­szę o miłe kłam­stwo.

– Chodź. – Wstał i podał mi rękę. – Odpro­wa­dzę cię.

Chwy­ci­łam jego dłoń, a on pocią­gnął mnie z więk­szą mocą, niż się spo­dzie­wa­łam. Zamiast sta­nąć pro­sto, pole­cia­łam naprzód tak szybko, że musia­łam go zła­pać za barki, w prze­ciw­nym razie zupeł­nie bym do niego przy­warła.

– Uwaga – mruk­nął, mie­rząc wzro­kiem nie­wielką dzie­lącą nas prze­strzeń. Opu­ścił głowę i musnął mnie nosem w nos.

– Prze­pra­szam. – Puści­łam go i się odsu­nę­łam. – Stra­ci­łam rów­no­wagę. – Się­gnę­łam po torebkę z drże­niem: na całym ciele odczu­wa­łam reak­cję na taką bli­skość z nim. Gdy odwró­ci­łam się z powro­tem, Logan trzy­mał swoją gra­na­tową mary­narkę. Pokrę­ci­łam głową.

– Nie trzeba…

Strzep­nął mary­narkę i roz­bu­jały się rękawy.

– Daj spo­kój. Prze­cież widzę, że masz gęsią skórkę.

Natu­ral­nie nie mogłam mu wyznać, że gęsia skórka to sku­tek zetknię­cia się z samym czub­kiem jego nosa, więc wtu­li­łam się w mary­narkę. Logan roz­ło­żył mi ją na ramio­nach sta­ran­nie, tak że sunęła za mną jak pele­ryna. Prze­sy­cał ją jego zapach, naj­pew­niej jakaś kosz­towna woda koloń­ska – sub­telna, acz prze­wrotna, nie tylko leśny aro­mat cedru, lecz także nutki cze­goś słod­szego, może jagód. Logan nie­ustan­nie łączył nie­ocze­ki­wane cechy. Zro­bi­łam głę­boki wdech i owi­nę­łam się cia­śniej mary­narką. Mój towa­rzysz ski­nął głową w stronę drzwi, uno­sząc brwi pyta­jąco.

Stu­ka­łam lekko obca­sami, gdy prze­cho­dzi­li­śmy przez puste lobby. Wnę­trze Fleur de Lis domi­no­wały mar­mu­rowe posadzki i ozdobne, wykoń­czone mosięż­nymi ele­men­tami sufity, jak gdyby sta­no­wiło ono połą­cze­nie kate­dry i ele­ganc­kiego, sta­ro­świec­kiego banku. Wes­tchnę­łam.

– Słu­cham? – Logan zer­k­nął w moją stronę w pół kroku.

– Prze­pięk­nie tutaj. Tak roman­tycz­nie.

Zabawne, ale gdy zbli­ży­li­śmy się do potęż­nych szkla­nych drzwi oddzie­la­ją­cych hotel od ulicy, uświa­do­mi­łam sobie, że jestem szczę­śliwa. Wręcz w eufo­rii. Mimo że nie udało mi się zre­ali­zo­wać zamiaru, z któ­rym tu przy­szłam, te kilka godzin, które spę­dzi­łam wła­śnie na roz­mo­wie i w cen­trum uwagi dru­giego czło­wieka, spra­wiło, że poczu­łam się tak, jak mia­łam nadzieję się poczuć po przy­god­nym sek­sie – pewna sie­bie, inte­re­su­jąca, wyzwo­lona. Zrzą­dze­niem oko­licz­no­ści wycho­dzi­łam z baru, osią­gnąw­szy dokład­nie to, po co przy­szłam. Czy można prze­żyć emo­cjo­nalny orgazm?

Logan przy­sta­nął przy prze­szklo­nych drzwiach i strzep­nął dło­nie – gdy­bym nie wie­działa, że nie jest typem, który się stre­suje, uzna­ła­bym to za ner­wowy gest.

– Zadzwo­nisz po ubera? Pocze­kać z tobą?

Pokrę­ci­łam głową. Już i tak zaję­łam mu dziś wie­czo­rem masę czasu. Za żadne skarby nie zamie­rza­łam dalej się narzu­cać.

– Nie trzeba. – Zdję­łam jego mary­narkę i zawie­si­łam sobie na palcu. Logan narzu­cił ją z powro­tem i zastygł, prze­krzy­wia­jąc głowę. Uśmiech­nął się.

– Pach­nie teraz tobą. Jak kwiaty i cytryna. – Postu­kał się pal­cem w skroń. – Myślę stra­te­gicz­nie.

Wybuch­nę­łam śmie­chem. Kwiatki i cytrynko, poznaj­cie drewno i jagody. No istny las two­rzymy we dwójkę. Sta­li­śmy i patrzy­li­śmy na sie­bie przez chwilę.

– Cóż… – Zako­ły­sa­łam się w miej­scu, znów czu­jąc się nie­zręcz­nie.

– No tak. – Logan poma­so­wał się po bro­dzie. – No więc udało się?

– Czy co się udało?

– Zapo­mnia­łaś o nim? O swoim byłym?

Uśmiech­nę­łam się.

– Tak. Dzię­kuję. Zro­bi­łeś praw­dziwy dobry uczy­nek.

– Cóż. – Pod­szedł do mnie i ujął w dłoń tył mojej głowy. – Dobra­noc, Ruby.

Poca­ło­wał mnie szybko w czoło – przy­ło­żył wargi i zaraz się odsu­nął.

Może to przez alko­hol albo upojne uczu­cie, że ktoś wziął mnie w obronę, a potem wysłu­chał, lecz nim zdą­ży­łam ogar­nąć umy­słem, co robię, ciało się­gnęło po to, na co nie powin­nam nawet liczyć.

– Logan.

Nabra­łam powie­trza głę­boko i pocią­gnę­łam go za rękaw, tak że obró­cił się w moją stronę. A potem wypadki poto­czyły się szybko: uję­łam jego twarz w dło­nie, on uniósł brwi z zasko­cze­nia i poca­ło­wa­łam go, czu­jąc cie­pły, miękki dotyk jego ust, dra­piący zarost. Odsu­nę­łam się i pod­nio­słam oczy, cze­ka­jąc, jak zare­aguje, z biją­cym mocno ser­cem. Mru­gał, patrząc na mnie, przez chwilę, która dłu­żyła się nie­zno­śnie, a potem się pochy­lił, opa­sał mnie ramio­nami i przy­cią­gnął do sie­bie z cichym stęk­nię­ciem, po czym bez­słow­nie odpo­wie­dział „tak”, przy­wie­ra­jąc ustami do moich ust. Prze­su­nął dłoń na tył mojej głowy i pogłę­bił poca­łu­nek, podą­ża­jąc w ślad za moimi war­gami. „Jesz­cze” – mówił jego dotyk i ani się obej­rza­łam, a on pod­niósł mnie i przy­ci­snął do sie­bie ramie­niem, drugą rękę zaś wplą­tał w moje włosy.

Gdy wsu­nął mi język do ust, prze­szyła mnie roz­pa­lona do bia­ło­ści ener­gia elek­tryczna – żądza, która wzbie­rała cały wie­czór, zaki­piała, a ja pomy­śla­łam sobie: „No wia­domo, że on wła­śnie tak całuje. Tak samo jak mówi”. Zaha­czy­łam nogą o jego kolano, by był jesz­cze bli­żej. Każdy skra­wek mojej skóry buzo­wał ener­gią – dozna­nia zakra­wały na tor­tury. Odwza­jem­niał moje poca­łunki z takim gło­dem, że musia­łam się ode­rwać, by zła­pać oddech.

Udało się – sta­łam się inną osobą. Stara Ale­xis, która w życiu nie zatra­ci­łaby się tak w poca­łunku w miej­scu publicz­nym, spa­liła się na popiół. Zro­dziła się z niego nowa Ale­xis, któ­rej zale­żało wyłącz­nie na tym, by cało­wać tego obce­so­wego nie­zna­jo­mego, ile się da, nim on sobie pój­dzie.

Jed­nak stu­kot czy­ichś kro­ków o mar­mu­rową posadzkę podzia­łał jak kubeł zim­nej wody. Ode­rwa­łam się od Logana i mimo że bra­ko­wało mi tchu, wykrztu­si­łam:

– Miej­sce publiczne.

Ski­nął głową, potwier­dza­jąc głos zdro­wego roz­sądku, po czym natych­miast cisnął zdrowy roz­są­dek w kąt i poca­ło­wał mnie tak namięt­nie, że stra­ci­łam rów­no­wagę.

Gdy się wypro­sto­wa­li­śmy, popa­trzył na mnie z ogniem w oczach.

– Czego chcesz? – szep­nął.

Cóż – w końcu byłam dzi­siaj Ruby Dan­ger­field. Odpo­wie­dzia­łam więc szcze­rze, wpi­ja­jąc słowa w jego gar­dło.

– Nie chcę prze­sta­wać.

– Hmm – zamru­czał, a ja odczu­łam wibra­cje na ustach. Ode­rwał się ode mnie i omiótł wzro­kiem lobby. Kiedy się roz­łą­czy­li­śmy, na krótką chwilę ogar­nęło mnie roz­cza­ro­wa­nie, lecz znik­nęło ono, gdy prze­niósł na mnie gore­jące spoj­rze­nie. – W takim razie powiedz, pro­szę – rzu­cił zmie­nio­nym gło­sem – że chcesz wyna­jąć pokój.

Rozdział 3. Alarm

3

Alarm

No i pro­szę. Logan pytał, czy mam ochotę na szybki seks. Czyli dokład­nie na to, po co tu przy­szłam, i to z osobą, któ­rej nie śmia­łam uwa­żać za opcję. Prze­szył mnie dreszcz pod­nie­ce­nia.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam z naj­więk­szym naci­skiem, na jaki było mnie stać.

Chwy­cił mnie za rękę i pocią­gnął w stronę recep­cji – sunął tak prędko, że musia­łam biec w pod­sko­kach, by nadą­żyć. Gdy szli­śmy, splótł nasze palce.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się z drobną blon­dynką za kon­tu­arem. Zamru­gała i uśmiech­nęła się do nas, jakby urze­kła ją per­spek­tywa, co też zaraz powiemy.

– Macie wolne pokoje? – Logan otwo­rzył port­fel i wyjął kartę.

– Och, ja… – ode­zwa­łam się, lecz urwa­łam, bo zaopo­no­wał, pry­cha­jąc, aż poszło echo.

Kobieta za ladą uśmiech­nęła się sze­rzej i zastu­kała w kla­wia­turę.

– Nie­stety mamy pra­wie kom­plet. Ale apar­ta­ment guber­na­tor­ski jest do dys­po­zy­cji.

Logan stę­żał.

– Jaki apar­ta­ment?

– Guber­na­tor­ski – powtó­rzyła. – Nazwa­li­śmy go ku czci guber­na­tora Gro­vera Mane’a. Lubimy fut­bol uni­wer­sy­tecki.

Oni i wszy­scy inni w Austin. Nie dzi­wota, że Gro­ve­rowi Mane’owi udało się prze­kuć legen­darną karierę pił­kar­ską w bar­wach Lon­ghorn na sta­no­wi­sko poli­tyczne. Guber­na­tor kole­go­wał się z moją sio­strą, która ceniła go za to, że jak na repu­bli­ka­nina był sto­sun­kowo postę­powy.

– Bogu poczu­cie humoru dopi­suje, co? – Logan pod­niósł oczy na sufit, jakby spo­dzie­wał się odpo­wie­dzi. Par­sk­nął. – W porządku. Weź­miemy wasz apar­ta­ment z idio­tyczną nazwą. Moja karta.

– Świet­nie – zaszcze­bio­tała recep­cjo­nistka i obró­ciła ekran kom­pu­tera w jego stronę. – Tyle wynosi należ­ność za jedną noc.

– Dobry Boże – pal­nął Logan. – Czy on jest ze złota? – Popa­trzył na mnie z nie­do­wie­rza­niem, jakby chciał, bym obu­rzyła się wraz z nim. Nie potra­fi­łam się powstrzy­mać i wybuch­nę­łam śmie­chem. Była to pozy­cja numer dzie­więć­set pięć­dzie­siąt osiem na liście rze­czy, które dzi­siaj powie­dział, a które ni­gdy, przeni­gdy nie prze­szłyby mi przez gar­dło, choć­bym nie wia­domo jak pra­gnęła je wygło­sić. Popa­trzył na mój uśmiech i wzdy­cha­jąc z rezy­gna­cją, odwró­cił się do recep­cjo­nistki. – W porządku. Śmiało, pro­szę ze mnie zdzie­rać.

– Na jakie nazwi­sko zare­zer­wo­wać pokój?

– John Smith.

Unio­słam brwi, mie­rząc go spoj­rze­niem, lecz on tylko odpo­wie­dział tym samym. Wyglą­dało na to, że oboje odgry­wamy dzi­siaj role innych osób.

Gdy cze­ka­li­śmy, aż otwo­rzą się drzwi windy, kotło­wa­łam się z ner­wów. Logan objął mnie w talii ramie­niem i przy­ci­snął do sie­bie, kciu­kiem zaś kre­ślił mi na żebrach nie­cier­pliwe kręgi. Ja pra­gnę­łam tylko zigno­ro­wać obser­wu­jącą nas z recep­cji kobietę i wyca­ło­wać go do upa­dłego.

Drzwi windy zadzwo­niły i się roz­su­nęły. Weszli­śmy do środka powoli i na luzie. Opar­li­śmy się obok sie­bie ple­cami o ścianę.

– Tra­fiła się nam wspa­niała pogoda – powie­dział, gdy przy­glą­da­li­śmy się, jak skrzy­dła drzwiowe się zsu­wają. Recep­cjo­nistka poma­chała.

I drzwi się zamknęły.

Jed­nym płyn­nym ruchem Logan wci­snął przy­cisk kie­ru­jący windę na ósme pię­tro i pod­niósł mnie, sadza­jąc na porę­czy. Wyda­rzyło się to tak prędko, że led­wie zdą­ży­łam zła­pać oddech, ale komu potrzebne powie­trze? Dzi­siaj wie­czo­rem obcho­dziły mnie wyłącz­nie jego usta, któ­rymi wyci­skał palące poca­łunki na mojej szyi, aż po głę­boki dekolt sukienki. Roz­su­nął mi nogi i sta­nął mię­dzy nimi, napie­ra­jąc na mnie. Gdy zako­ły­sa­łam bio­drami, chwy­cił je mocno i przy­cią­gnął do sie­bie.

– Despota – zamru­cza­łam.

– Czło­wiek czynu – odpa­ro­wał.

Aż nazbyt prędko drzwi windy zadzwo­niły i się roz­su­nęły. Toczy­li­śmy się kory­ta­rzem w okrop­nie wol­nym tem­pie, bo co rusz przy­sta­wa­li­śmy, by się cało­wać przy ścia­nach, i prak­tycz­nie się prze­wra­ca­li­śmy. Jak przez mgłę zaświ­tała mi reflek­sja: „Nic dziw­nego, że Lee się uparła, bym to zro­biła”. Naresz­cie Logan zatrzy­mał się przed naszymi drzwiami, otwo­rzył je kartą i zna­leź­li­śmy się w środku. Świa­tła roz­bły­sły w pokoju, kie­ro­wane wła­sną kapry­śną fan­ta­zją.

– Oja­cie – mruk­nę­łam.

W życiu nie widzia­łam więk­szego pokoju hote­lo­wego – dorów­ny­wał on nie­mal roz­mia­rem mojemu miesz­ka­niu. Do tego w salo­nie był komi­nek, okna się­ga­jące pod sam sufit wycho­dziły na cen­trum Austin, a na drugi poziom wio­dły kręte schody.

Ale nale­żało pamię­tać o prio­ry­te­tach.

– Chodź tu – roz­ka­za­łam, a Logan posłu­chał. Zamknął drzwi i poma­sze­ro­wał w moją stronę, po dro­dze zrzu­ca­jąc mary­narkę i roz­pi­na­jąc koszulę. Pogła­dzi­łam dłońmi jego nagi tors i zagłę­bi­łam palce w lekki meszek ciem­nych wło­sów; czu­łam się tak nim upo­jona, że w obli­czu głodu znik­nęły wszel­kie moje zaha­mo­wa­nia. Przy­ci­snął wargi do moich ust, war­cząc cicho z głębi gar­dła.

– Zaraz… – Jed­nak dal­sze słowa Logana zagłu­szył prze­raź­liwy hałas.

– Co to jest?! – ryk­nę­łam, zakry­wa­jąc uszy dłońmi.

– Syrena alar­mowa! – odkrzyk­nął. – Zaje­bi­ście. – Otwo­rzył drzwi z impe­tem. Na kory­ta­rzu pełno było ludzi. – Ej! – zawo­łał. – Co się dzieje?

Ni stąd, ni zowąd kory­ta­rzem prze­mknął jakiś czło­wiek, czer­wony na twa­rzy, spo­cony, w samej bia­łej koszulce i bok­ser­kach w groszki.

– To nie jest próbna ewa­ku­acja! – wrza­snął. – Naj­praw­dziw­szy pożar. Niech Bóg ma nas w opiece! – Z tymi słowy rzu­cił się na drzwi ewa­ku­acyjne i znik­nął. Przez moment ludzie po pro­stu stali na kory­ta­rzu otu­ma­nieni. Potem mała dziew­czynka z misiem w ręku wybuch­nęła pła­czem. Przy­nio­sło to taki sku­tek jak wystrzał z pisto­letu star­to­wego na początku wyścigu: wszy­scy rzu­cili się do biegu.

– Cho­lera – skwi­to­wał Logan zasę­piony. – Lepiej się stąd zabie­rajmy. Prędko.

Za jego przy­kła­dem ruszy­łam pędem przez kory­tarz, w biegu zapi­na­jąc sukienkę. Logan pchnął drzwi wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego i oboje zamar­li­śmy, wpa­tru­jąc się w spi­ralę ośmiu kon­dy­gna­cji scho­dów. Szlag by tra­fił apar­ta­ment guber­na­tor­ski i jego luk­su­sowe, górne poło­że­nie.

– Zdej­mij obcasy – pora­dził. – Bo nie doj­dziesz na sam dół.

– Dam radę. – Pchnę­łam go naprzód. – Idź już, jeste­śmy ostatni.

Zbie­gał po scho­dach jak aspi­ru­jący fut­bo­li­sta – na każ­dym stop­niu lądo­wał szybko i pre­cy­zyj­nie. Jeśli cho­dzi o mnie, to kła­ma­łam w kwe­stii obca­sów. Nie nosi­łam takich butów, więc mia­łam fart, że się nie potknę­łam, sie­dząc przy barze. Ści­ska­łam poręcz kur­czowo i jak umia­łam, sta­ra­łam się zsu­wać bokiem. Od czasu do czasu dola­ty­wało do mnie, jak Logan gdera coś w rodzaju: „Tyle razy bła­ga­łem, by jakiś alarm wyba­wił mnie z opre­sji, a Ty zesła­łeś go aku­rat dziś”.

Nagle – mię­dzy pię­trami numer pięć i cztery – zbyt mocno napar­łam na bok stopy i runę­łam na schody, a kostkę prze­szył ostry ból.

– Kurde!

Logan, pół kon­dy­gna­cji niżej niż ja, odwró­cił się jak fryga i pognał z powro­tem.

– Co się stało?

– Skrę­ci­łam kostkę! – ryk­nę­łam. Syrena na­dal wyła i nawet w tej wydzie­lo­nej prze­strzeni prze­szy­wa­jący ryk dud­nił mi w uszach. Nie­spo­dzie­wa­nie zebrało mi się na płacz; nie z bólu, lecz dla­tego, że popeł­ni­łam zatrwa­ża­jące faux pas i sta­łam się cię­ża­rem. – Idź beze mnie! – zawo­ła­łam.

– Och, na miłość boską. – Logan się pochy­lił i wziął mnie na ręce. – Trzy­maj się.

Było to cał­ko­wi­cie zby­teczne. A wręcz poni­ża­jące. Przy­lgnę­łam do niego i sunę­li­śmy po scho­dach zadzi­wia­jąco szyb­kim kro­kiem. Wal­cząc ze skrę­po­wa­niem, przy­war­łam policz­kiem do jego torsu, który za sprawą roz­pię­tej koszuli na­dal był odsło­nięty, i ukrad­kiem zacią­ga­łam się jego leśno-jago­do­wym zapa­chem. Wresz­cie dotar­li­śmy do pod­nóża scho­dów i Logan kop­nął w drzwi. Ani drgnęły.

– Nie dzi­siaj! – krzyk­nął i grzmot­nął w drzwi kop­nia­kiem w stylu Bruce’a Lee. Sta­nęły otwo­rem.

Ulica tęt­niła od świa­teł, syren, ludzi. Wszę­dzie roiło się od wozów stra­żac­kich i kare­tek, goście hote­lowi w piża­mach i per­so­nel hote­lowy w amoku kłę­bili się gdzie popad­nie, niwe­cząc próby stra­ża­ków, któ­rzy usi­ło­wali ich zgro­ma­dzić. Po prze­ciw­nej stro­nie ulicy zebrał się tłum gapiów sto­ją­cych z zadar­tymi gło­wami. Logan i ja obró­ci­li­śmy się w tym samym kie­runku i odkry­li­śmy, że impo­nu­jący, zwień­czony iglicą dach Fleur de Lis stoi w ogniu, a pło­mie­nie biją w nocne niebo.

– O Boże – szep­nę­łam. – Naprawdę się pali.

Logan przy­ci­snął mnie moc­niej do sie­bie.

– Ej! – zawo­łał do kogoś, kto wyglą­dał na pra­cow­nika hotelu. – Co się stało?

– Podobno zabłą­kany pio­run trza­snął w dach pod­czas burzy. – Męż­czy­zna pokrę­cił głową. – Co za pech, nie?

– Jakiej burzy? – zapy­ta­łam.

Pra­cow­nik popa­trzył na mnie, ścią­ga­jąc brwi.

– Lało godzi­nami. Nie sły­sze­li­ście?

Naj­wi­docz­niej Logan i alko stwo­rzyli dla mnie wspól­nie odrębny świat. A swoją drogą. Pocią­gnę­łam Logana za rękaw koszuli.

– Możesz mnie już posta­wić. Robi się żenu­jąco. – Nie powie­dzia­łam mu, że kostka już mnie pra­wie nie boli, bo się bałam, że uzna, iż zain­sce­ni­zo­wa­łam całe zaj­ście, by nie musieć samo­dziel­nie scho­dzić.

– Momen­cik – odparł i ruszył w kie­runku kare­tek.

Napar­łam na jego bary, jakby był pojaz­dem, któ­rym mogę w ten spo­sób ste­ro­wać.

– Mówi­łam prze­cież, że nic mi nie jest!

Lecz nim się obej­rza­łam, sie­dzia­łam w otwar­tej karetce ze skrzy­żo­wa­nymi rękami, a ratow­niczka badała mi kostkę, krę­cąc nią na boki.

– Lekka opu­chli­zna – orze­kła.

Popa­trzy­łam na Logana zna­cząco, na co on prze­wró­cił oczami.

– Dobra, dobra. Ja także jestem doro­sły i szczycę się tym, że za nic mam wła­sne zdro­wie, ale… – Jego uwagę zwró­ciło coś znaj­du­ją­cego się za moimi ple­cami i zawie­sił głos. Wyj­rza­łam z karetki, by się przyj­rzeć, i odsko­czy­łam, bo ośle­piły mnie świa­tła. Ściana ludzi po prze­ciw­nej stro­nie ulicy robiła zdję­cia. Nic dziw­nego, pożar w hotelu to widok nie lada. Pew­nie będą o tym mówić w wia­do­mo­ściach.

Odwró­ci­łam się w stronę mojego towa­rzy­sza. Był blady jak ściana. Wbił palce w koszulę, zapi­na­jąc ją pospiesz­nie.

– O kurwa. Kurwa, kur­wo­ści, kur­wi­szon.

– Co się stało?

Pusz­cza­jąc moje pyta­nie mimo uszu, zwró­cił się do ratow­niczki:

– Nic jej nie będzie? – Mówił dwa razy gło­śniej niż nor­mal­nie i szybko, gorącz­kowo, jak naspi­do­wany.

Ratow­niczka potak­nęła, mie­rząc go wzro­kiem pyta­jąco.

– Za parę dni będzie jak nowa.

– Okej. – Zła­pał mnie za ramiona. – Wybacz, muszę lecieć. Natych­miast.

Oczy mia­łam na sto pro­cent jak spodki.

– Co się dzieje? – On się zbie­rał?

Nie, już się zebrał. Z roz­dzia­wioną ze zdu­mie­nia buzią patrzy­łam, jak czło­wiek, z któ­rym mia­łam się wła­śnie prze­spać, odwraca się do mnie ple­cami i zwiewa, ile sił w nogach.

Gdy znik­nął za win­klem, ratow­niczka i ja popa­trzy­ły­śmy na sie­bie.

– Laska – ode­zwała się – coś ty takiego zro­biła?

Rozdział 4. L’enfant terrible

4

L’enfant ter­ri­ble

Mimo że kilka lat temu musie­li­śmy się ście­śnić, by zro­bić miej­sce dla pra­cowni inży­nie­ryj­nej (znacz­nie bar­dziej na cza­sie), w wyniku czego obec­nie cisnę­li­śmy się w hob­bi­ciej norce wiel­ko­ści pudełka po butach, która woniała lekko kul­kami na mole i led­wie mie­ściła naszą podziwu godną kolek­cję wor­ków sako, to szkolna biblio­teka w pod­sta­wówce Bar­ton Springs była moim naj­uko­chań­szym miej­scem na ziemi. Tego ranka otrzy­ma­li­śmy dostawę nowych ksią­żek, więc przy­szłam wcze­śniej, by uło­żyć wystawę „Faj­nych Nowo­ści”, obsy­paną toną sze­ścienną bro­katu. W ciągu pię­ciu lat pracy na sta­no­wi­sku pomocy biblio­tecz­nej zdo­by­łam wiele waż­nych lek­cji, a jedną z nich było to, że ucznio­wie się­gają po książki z pręd­ko­ścią pro­por­cjo­nalną do ilo­ści bły­sko­tek uży­tych do pro­mo­cji tychże ksią­żek. Przed­sta­wi­ciele gatunku ludz­kiego naby­wali fetysz bły­sko­tek już w mło­dym wieku.

Kle­iłam sobie pisto­le­tem do upo­je­nia – jed­no­cze­śnie uni­ka­jąc jakich­kol­wiek reflek­sji na temat kata­stro­fal­nej próby zali­cze­nia jed­no­ra­zo­wego numerku, jaką pod­ję­łam w week­end – gdy usły­sza­łam cha­rak­te­ry­styczny odgłos sygna­li­zu­jący nadej­ście uczniów, mia­no­wi­cie tupot nie­wiel­kiego stada słoni. Prze­su­nę­łam się nieco, by móc się im przy­glą­dać przez lukę w regale. Nie tylko dla­tego, bym – jako peda­gożka – miała ich na oku, lecz także dla­tego, że szcze­rze uwiel­bia­łam patrzeć, jak ucznio­wie roz­sia­dają się i zatra­cają w lek­tu­rze. W dzie­ciń­stwie książki sta­no­wiły całe moje życie czy też, jak żar­to­wała sobie Lee, całą moją oso­bo­wość. Ow­szem, wra­ca­łam kie­dyś do domu z biblio­teki ze stertą ksią­żek pię­trzącą się tak wysoko, że nic nie widzia­łam, więc wla­złam pro­sto w drzewo. I rze­czy­wi­ście pro­si­łam, by człon­ko­wie rodziny zwra­cali się do mnie imio­nami moich ulu­bio­nych lite­rac­kich boha­te­rek (na­dal utrzy­muję, że było to uro­cze, nie­winne dzi­wac­two, mimo że rodzina jest innego zda­nia). Rzecz w tym, że odkąd się­gam pamię­cią, fascy­no­wali mnie inni ludzie, a zara­zem prze­ra­żało mnie, jak trudno może być się wśród nich roze­znać. Książki ofe­ro­wały roz­wią­za­nie ide­alne: można było podą­żać za przy­ja­ciółmi prze­ży­wa­ją­cymi nie­zli­czone przy­gody, a nie mar­twić się, że pal­nie się coś głu­piego.

Grupki uczen­nic, które zawę­dro­wały do biblio­teki, rzu­ciły ple­caki i wal­nęły się na worki sako, które sta­ran­nie poukła­da­łam w kręgu – nie­wiel­kim, bo po reduk­cji prze­strzeni nasz kącik czy­tel­ni­czy skur­czył się do roz­mia­rów czy­tel­ni­czego zaka­marka. Od razu roz­po­zna­łam dziew­czyny: Sable, Lar­kyn, Bryn­lee oraz – ku mojemu zasko­cze­niu – Mil­dred. Lar­kyn i Bryn­lee bry­lo­wały w szó­stej kla­sie pod przy­wódz­twem Sable, lecz nie­śmiała Mil­dred spę­dzała nie­pro­por­cjo­nal­nie dużo czasu w biblio­tece sama. Można powie­dzieć, że to taka brat­nia dusza. Zro­biło mi się cie­pło na sercu, gdy zoba­czy­łam, że popu­larne dziew­czyny ją przy­gar­nęły.

Sable grzmot­nęła pię­ścią w żółty worek i się skrzy­wiła.

– Ten jest sfla­czały. – Prze­nio­sła spoj­rze­nie na Mil­dred. – Twój jest lep­szy.

Mil­dred się zerwała.

– Weź go sobie.

Okej, rela­cje w gru­pie mnie nie zachwy­cały, ale docho­dziła tu po pro­stu do głosu hie­rar­chia spo­łeczna. Zwy­kłe sprawy u nasto­lat­ków w takim wieku.

– Czemu w ogóle mama dała ci na imię Mil­dred? – zapy­tała Lar­kyn. – Nie chciała cię czy co? – Trzy dziew­czyny zachi­cho­tały, a Mil­dred zmarsz­czyła czoło i ostroż­nie przy­sia­dła na odtrą­co­nym przez Sable worku.

To dopiero mi się nie podo­bało…

– I co to za książki bez prze­rwy czy­tasz? – wtrą­ciła pyta­nie Sable, koko­sząc się wygod­nie na sie­dzi­sku Mil­dred. – Te z jed­no­roż­cami?

Trzy dziew­czyny z zapar­tym tchem cze­kały, a Mil­dred wbiła wzrok w czubki butów.

– Magiczne przy­gody jed­no­ro­gini Oony – odparła cicho.

– O Boże – zare­cho­tała Sable. – To brzmi jak coś dla bacho­rów!

Pozo­stałe dziew­częta się roze­śmiały. Nagle nawie­dziło mnie wspo­mnie­nie z cza­sów, gdy ja sama byłam w szó­stej kla­sie – wyra­zi­ste, jakby to było wczo­raj. W domu Stone’ów dwa­na­ście lat sta­no­wiło emo­cjo­nu­jącą gra­nicę: ozna­czało, że jest się już dość dużym, by z oka­zji uro­dzin urzą­dzić wielką noco­wankę, spro­sić tyle kole­ża­nek, ile dusza zapra­gnie, i najeść się ile wle­zie pizzy i sło­dy­czy. Przed ukoń­cze­niem dwu­na­stu lat rodzice pozwa­lali Lee i mnie zapra­szać po jed­nej kole­żance, ale to była zabawa dla star­sza­ków, praw­dziwe wyda­rze­nie towa­rzy­skie. Na przy­ję­cie uro­dzinowe Lee przy­szło tyle dziew­cząt, że rodzice musieli część z nich ugo­ścić w namio­cie roz­bi­tym na podwó­rzu. I ewi­dent­nie roz­gry­wały się sceny rodem z legend, bo póź­niej przez wiele tygo­dni nasz sąsiad lice­ali­sta pur­pu­ro­wiał i brał nogi za pas, ile­kroć widział Lee. Oczy­wi­ście ja nie zna­łam szcze­gó­łów tych eks­ce­sów, bo jako młod­sza sio­stra sole­ni­zantki zosta­łam wypro­szona z jej pokoju, gdy tylko zaczęły się poważne akcje.

Naresz­cie jed­nak przy­szła kolej i na mnie: dobi­łam dwu­nastki. Podob­nie jak Lee zamie­rza­łam zapro­sić wszyst­kie dziew­czyny z klasy – nawet te, z któ­rymi przez nie­śmia­łość ni­gdy nie roz­ma­wia­łam. Prze­cież każdy lubi noco­wanki. Posta­no­wi­łam, że zbrojna w ten kapi­tał kul­tu­rowy wła­śnie w wieku dwu­na­stu lat zmie­nię wszystko o sto osiem­dzie­siąt stopni. Namó­wi­łam nawet mamę, by kupiła fan­ta­zyjne zapro­sze­nia z kwiat­kami ze zło­tego sre­berka. Wysła­li­śmy je pocztą, a ja przez calutki tydzień cze­ka­łam z nie­po­ko­jem na odpo­wie­dzi. W końcu zaświ­tało mi, że mogę po pro­stu spy­tać kole­żanki z klasy, czy je dostały, więc pew­nego dnia zebra­łam się na odwagę i pobie­głam za grupką dziew­cząt wycho­dzą­cych wła­śnie ze sto­łówki, kom­bi­nu­jąc, jak by tu wmie­szać się w ich sze­regi. Zanim ośmie­li­łam się zrów­nać z kimś krok, usły­sza­łam swoje imię. Kri­sten Clock, naj­faj­niej­sza dziew­czyna z szó­stej klasy – wła­śnie ona – wypo­wia­dała się na mój temat. Oczy­wi­ście, bo tak się to na świe­cie układa, narze­kała wła­śnie, że mama zmu­sza ją, by przy­szła na moje uro­dziny, cho­ciaż jestem pacanką, którą inte­re­suje wyłącz­nie czy­ta­nie. Komen­tarz wbił mnie w zie­mię i zamar­łam, pod­czas gdy inne dziew­czyny szły dalej. Mimo to usły­sza­łam, jak przy­boczna Kri­sten, Glo­ria Rodrigo, mówi: „Pew­nie nam każe odra­biać zada­nie czy coś. Pierw­szy raz pój­dziemy do kogoś na spa­nie i rze­czy­wi­ście będziemy miały ochotę iść spać”. Doci­nek wywo­łał salwę śmie­chu i nic dziw­nego, bo był nie­zły. Pew­nie zyskałby u mnie wię­cej uzna­nia, gdyby nie ugo­dził mnie w samo serce niczym strzała.

Rzecz jasna, jak przy­stało na trzeźwo myślącą osobę, uda­łam się do domu i kate­go­rycz­nie kaza­łam mamie odwo­łać moją imprezę. Nie­stety po mistrzow­sku umiała wycią­gać ze mnie prawdę, więc wkrótce zre­la­cjo­no­wa­łam całą histo­rię. Ku mojemu prze­ra­że­niu nie zgo­dziła się odwo­łać przy­ję­cia – mało tego, zadzwo­niła do matek Kri­sten oraz Glo­rii, więc nim zdą­ży­łam choćby bąk­nąć „ostra­cyzm spo­łeczny”, one dwie i każda z dziew­cząt w mojej kla­sie otrzy­mały od swo­ich matek roz­kaz udziału w moich uro­dzi­nach. Ni­gdy w życiu gorę­cej nie marzy­łam, by zapaść na nagłe i nie­ule­czalne suchoty.

Lecz ze względu na jakość współ­cze­snej tech­no­lo­gii nie dole­ciał mnie naj­lżej­szy nawet podmuch opa­rów, które ści­nały z nóg moje ulu­bione wik­to­riań­skie hero­iny. Nastał więc ów wie­czór, dziew­częta przy­szły i zro­biło się nie­zręcz­nie… jak bym to okre­śliła, gdy­bym korzy­stała ze swego daru nie­do­po­wie­dze­nia. Jeżeli jed­nak użyć mojego talentu do doj­mu­jąco traf­nych opi­sów – był to poni­ża­jący kosz­mar na jawie. Były pizza, lody i góra łakoci, ale ze zde­ner­wo­wa­nia nie mogłam jeść. Na sto­liku kawo­wym leżał stos nowiut­kich plan­szó­wek, które tylko cze­kały, byśmy w nie pograły, lecz oba­wia­łam się któ­rąś zapro­po­no­wać, na wypa­dek gdyby ktoś uznał ją za nudny wybór. W rze­czy samej, za bar­dzo się bałam, by robić cokol­wiek – mogłam tylko patrzeć ze zde­ner­wo­wa­niem przez pokój, jak Kri­sten i Glo­ria sie­dzą w kącie i szep­czą. Nagle niczym cud zoba­czy­łam, że kory­ta­rzem idzie Lee – dow­cipna, pewna sie­bie, szes­na­sto­let­nia Lee, która cało­wała się z chło­pa­kiem, widziała film tylko dla doro­słych i miała wła­sny tele­fon komór­kowy. Popę­dzi­łam za nią tak prędko, jakby Kri­sten pod­pa­liła mi zadek, i zaczę­łam ją zakli­nać, by pro­szę, bła­gam, zre­zy­gno­wała z pla­nów i przy­szła na uro­dziny do dwu­na­sto­latki.

Wyglą­da­łam chyba na solid­nie zroz­pa­czoną, bo rze­czy­wi­ście zadzwo­niła do swo­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół Cla­ire i Simona, oznaj­miła, że z podwój­nej randki nici, po czym wma­sze­ro­wała do salonu, zarzu­ciła grzywą lśnią­cych, brą­zo­wych wło­sów i powie­działa: „Kto chce obej­rzeć Zmierzch?”. Jak się oka­zało – wszy­scy chcieli. Wybu­chło istne pan­de­mo­nium. (Zapi­sa­łam sobie w pamięci: „Powie­dzieć coś o Zmierz­chu” i oka­zuje się, że choć minęło pięt­na­ście lat, na­dal jest to aktu­alne). Po fil­mie były plotki i tele­fony dla zgrywy, a Lee wygrze­bała numer cza­so­pi­sma „People”, żeby dziew­częta mogły poka­zać, w któ­rej z gwiazd się kochają. Sama ni­gdy bym nie wpa­dła na takie roz­rywki.

Lee była star­sza, świa­towa i wpra­wiła je w zachwyt. Obser­wo­wa­łam roz­wój sytu­acji, wdzięczna, że nie jestem na świecz­niku, a zara­zem, jeśli mam być cał­kiem szczera, troszkę smutna. Wtedy pierw­szy raz sobie to uświa­do­mi­łam: nie­za­leż­nie od tego, co przy­da­wało nie­któ­rym ludziom magne­ty­zmu, czym było to je ne sais quoi typowe dla Lee – ja tego nie mia­łam. Ale uszy do góry, prze­cież to nic wiel­kiego. Nie każ­dego posy­pują cza­ro­dziej­skim pył­kiem. Po pro­stu dobrze się zorien­to­wać, gdzie się czło­wiek pla­suje na skali, żeby można było się odpo­wied­nio przy­sto­so­wać, może roz­wi­nąć w sobie uprzej­mość, by zrów­no­wa­żyć brak bigla – do czego dąży­łam mniej wię­cej od dwu­na­stego roku życia.

W tym kon­tek­ście nie­spe­cjal­nie pomo­gło mi na stare, dobre ego, że kiedy wresz­cie pod­ję­łam próbę uwie­dze­nia męż­czy­zny, on poty­kał się prak­tycz­nie o wła­sne nogi, pró­bu­jąc zrej­te­ro­wać. Choć pew­nie dobrze, że Loga­nowi się tak nagle odmie­niło, zanim poszli­śmy ze sobą do łóżka.

Wróćmy jed­nak do dzie­ciarni. Odło­ży­łam pisto­let do kleju i wpa­ra­do­wa­łam do Zaka­marka Czy­tel­ni­czego, ema­nu­jąc agre­sywną sło­dy­czą.

– Dzień dobry, dziew­częta, miło was widzieć. Sable, Lar­kyn, Bryn­lee, podobno pani Ren­field zbiera zapisy na Czar­no­księż­nika z kra­iny Oz. Lepiej leć­cie na sto­łówkę, jeśli nie chce­cie grać lata­ją­cej małpy. – Opar­łam się poku­sie i nie wygło­si­łam żad­nego zja­dli­wego, sar­ka­stycz­nego komen­ta­rza na temat ich zacho­wa­nia, choć pew­nie poję­łyby jego pełny sens dopiero po latach, kiedy to naresz­cie by zaja­rzyły, o czym była mowa, i otrzy­mały spóź­nioną lek­cję moral­no­ści ze źró­dła, które wyle­ciało im z pamięci, dzięki czemu byłaby to zbrod­nia dosko­nała. Nie, dla tych panien póki co nie było nadziei. Nawet dla Kri­sten… to zna­czy Sable. – Mil­dred, możesz chwilkę zacze­kać?

Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami dziew­czyny rzu­ciły się pędem, by zni­we­lo­wać ryzyko lata­ją­cych małp. Mil­dred jed­nak się nie poru­szyła, lecz na­dal wbi­jała wzrok w buty. Kuc­nę­łam przed nią.

– Hej. Słu­chaj. Mam coś dla cie­bie.

Pod­nio­sła głowę i wbiła we mnie spoj­rze­nie okrą­głych oczu, zasło­nię­tych różo­wymi oku­la­rami.

– Chodź. – Wycią­gnę­łam rękę. – Pokażę ci.

Zapro­wa­dzi­łam Mil­dred na moje sta­no­wi­sko robo­cze do przy­go­to­wy­wa­nia „Faj­nych Nowo­ści”, potem się pochy­li­łam i się­gnę­łam do pudła z książ­kami.

– Zamó­wi­łam to spe­cjal­nie dla cie­bie.

Puściła moją dłoń i schwy­ciła książkę naboż­nie.

– Naj­now­sza!

– Oona kon­tra potwory z Tęczo­wego Jaru. Cała twoja. Możesz wypo­ży­czyć jako pierw­sza.

Mil­dred z błysz­czą­cymi oczami otwo­rzyła książkę, aż zaskrzy­piał sztywny grzbiet.

– Prze­czy­tam całą od razu. – Obró­ciła się jak fryga i ruszyła w stronę wor­ków… potem się odwró­ciła ze spe­szoną miną. – Dzię­kuję, pani Stone.

– Nie ma za co. Opo­wiesz mi, kiedy skoń­czysz czy­tać.

„Chcia­ła­bym móc cię ochro­nić i zapew­nić ci takie szczę­ście na stałe”, pomy­śla­łam, i aż mnie zasko­czył wła­sny melan­cho­lijny nastrój.

Naj­bar­dziej gąb­cza­sty z naszych wor­ków sako pochło­nął wła­śnie Mil­dred – swoją naj­śwież­szą ofiarę – i wessał ją jak ruchome pia­ski, tak że ster­czały tylko jej nóżki, gdy nagle podwójne drzwi biblio­teki otwo­rzyły się z impe­tem i do środka wpa­ro­wała Gia.

– Jezu! – Poło­ży­łam sobie rękę na biją­cym jak mło­tem sercu. – Prze­stra­szy­łaś mnie.

– Dobrze. – Gia zła­pała mnie za łokieć i pocią­gnęła w stronę kon­tu­aru upchnię­tego w naj­dal­szym kącie biblio­teki poza zasię­giem wścib­skich uszu uczniów. – Wobec tego jesteś odpo­wied­nio uspo­so­biona, by tego wysłu­chać.

Gia Russo zali­czała się do moich dwóch naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek, nie tylko w Bar­ton Springs, lecz w ogóle. Nie­wiele bra­ko­wało, a wsy­pa­ła­bym się i przy­znała, że tak jest, kiedy Gia i Muriel Lopez – moja druga przy­ja­ciółka – zapy­tały, jak się w week­end bawi­li­śmy w gro­nie „prze­bo­jo­wej mło­dzieży”, a ja zżym­nę­łam się, że nie mam grona prze­bo­jo­wej mło­dzieży… Wtedy zoba­czy­łam ich prze­ra­żone miny. Wygląda na to, że to nie­ty­powe nie mieć przy­ja­ciół poza miej­scem pracy ani przy­ja­ciół w swoim wieku, lecz takich dwa do trzech razy star­szych. Lecz Gia, nauczy­cielka z pią­tej klasy, i Muriel – druga biblio­te­karka – były cudow­nymi oso­bami i współ­za­ło­ży­ciel­kami naszego trzy­oso­bo­wego klubu czy­tel­ni­czek roman­sów, który w każdą środę w porze lun­chu spo­ty­kał się w pokoju nauczy­ciel­skim. Fili­gra­nowa Gia miała pięć­dzie­siąt osiem lat, krót­kie, czarne włosy, uszy pełne srebr­nych pier­cin­gów i oso­bo­wość, którą okre­ślała mia­nem „agre­syw­nie wło­skiej”.

– Nie uwie­rzysz, co sły­sza­łam – syk­nęła, kiedy już posa­dziła mnie na krze­śle za biur­kiem. Wymow­nie świad­czy o mojej kon­dy­cji psy­chicz­nej, że w pierw­szej chwili przy­szło mi na myśl: „O Boże, sły­szała, jak mnie epicko odtrą­cił”.

– Zna­joma z kura­to­rium mówi, że w stycz­niu wła­dze obe­tną budżet na edu­ka­cję o dwa­dzie­ścia pro­cent. Doradca sena­tora Albing­tona puścił farbę. Wszy­scy są w amoku.

Reflek­sje o week­en­dzie zupeł­nie wywiało mi z głowy.

– Dwa­dzie­ścia pro­cent? Ale prze­cież już mamy gło­dowy budżet. Ści­nają go co roku. Skąd jesz­cze wezmą pie­nią­dze?

Gia osu­nęła się na biurko.

– Ludzie mówią, że będą reduk­cje eta­tów. Albo wyna­gro­dzeń. Albo jed­nego i dru­giego.

Serce mi cią­żyło. Odkąd pięć lat temu pod­ję­łam pracę w Bar­ton Springs, kur­czący się budżet na edu­ka­cję w Tek­sa­sie sta­no­wił nie­usta­jące źró­dło obaw, zwłasz­cza wśród peda­go­gów z dzie­dziny sztuk i huma­ni­styki, bo tam zawsze zbie­rano naj­cięż­sze budże­towe cięgi. Gdy się zatrud­nia­łam, szkolna biblio­teka mie­ściła się we wła­snym, prze­stron­nym budynku, a do obsługi były­śmy we trójkę: ja, Muriel i Dawn Kowal­ski. Lecz cię­cia budże­towe w pierw­szym roku spo­wo­do­wały, że wyrzu­cono nas do obec­nej tyciej pie­czary, a co gor­sza – Dawn stra­ciła pracę. Co roku, gdy przez obni­żony budżet tra­ci­li­śmy kolejne osoby – logo­pedę, następ­nie nauczy­ciela muzyki, potem pla­styki – sale lek­cyjne puchły do coraz więk­szych roz­mia­rów, a nas stop­niowo obar­czano pła­ce­niem za potrzebne mate­riały. (Ja na ten przy­kład spon­so­ro­wa­łam cały swój bro­kat). Wszy­scy tak się bali, że ich zwol­nią, że nikt nie ważył się narze­kać, chyba że przed Tek­sa­skim Sto­wa­rzy­sze­niem Peda­go­gicz­nym, które repre­zen­to­wało nas przed usta­wo­daw­cami. No i przed sobą nawza­jem.

Naszła mnie potworna myśl.

– Ze wszyst­kich szkół w okręgu tylko u nas zostały dwie biblio­te­karki.

Gia zmarsz­czyła czoło.

– Szkoła jest tak duża, że powinny być co naj­mniej trzy osoby. Ale masz rację. Mar­twię się o cie­bie i Muriel.

A ja tu już od roku pró­buję zebrać się w sobie i popro­sić o awans na biblio­te­karkę z praw­dzi­wego zda­rze­nia – Muriel zarzeka się, że na to zasłu­guję. Już mniej­sza o awans, a jeśli stracę pracę? Jeśli przyj­dzie wybie­rać mię­dzy Muriel a mną, już po mnie. Muriel miała lata doświad­cze­nia i magi­ste­rium z biblio­te­ko­znaw­stwa, a ja byłam marną pomocą biblio­teczną z licen­cja­tem.

Gia pokle­pała mnie po ple­cach.

– Cóż – wes­tchnę­łam. – Przy­naj­mniej tobie nic nie grozi. – Gia uczyła mate­ma­tyki, czyli jedy­nego języka, jakim wszy­scy będziemy wła­dać za tysiące lat, gdy prze­staną ist­nieć pań­stwa i nastąpi inwa­zja kosmi­tów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki