Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Jako nieśmiała bibliotekarka Alexis Stone czuje się komfortowo, trzymając się z dala od blasku reflektorów. Ale kiedy zostaje porzucona – za bycie zbyt łagodną w łóżku! – decyduje, że musi się zmienić. A czy jest lepszy sposób na rozpoczęcie nowego, pełnego przygód życia niż pierwsza przygoda na jedną noc? I wtedy pojawia się Logan, przystojny, bezpośredni nieznajomy, którego dziewczyna spotyka w hotelowym barze. Zuchwały i pozbawiony zahamowań, jest jej przeciwieństwem – a przeciwieństwa się przyciągają! Gdy Alexis już ma spełnić swoje marzenie o niezobowiązującej nocy, hotel staje w płomieniach...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
1
Alexis Stone to nie szara myszka
Jedno muszę przyznać mojemu byłemu, Chrisowi Tuttle’owi: wyłącznie dzięki niemu stałam właśnie na progu zmysłowego baru w hotelu Fleur de Lis – w sukience z tak głębokim dekoltem, że trzymałam ją w samym kącie szafy, bo się bałam, że zszokuję gości – i byłam o krok od stworzenia siebie na nowo. To wspomnienie Chrisa i wciąż niezagojone psychiczne rany, jakie mi zadał, pchały mnie naprzód jak miarowo bębniący werbel – wyszłam z mieszkania, podjechałam uberem do centrum, do Fleur de Lis i z determinacją przecięłam hotelowe foyer, przechodząc do baru cieszącego się reputacją ośrodka przelotnych numerków w Austin. Niestety, gdy już znalazłam się przy wejściu, na moment onieśmielił mnie widok roześmianych, olśniewających, sączących alkohol ludzi, którzy choć byli równie wystrojeni jak ja, prezentowali się znacznie swobodniej.
Wróciłam myślami do tego, co Chris powiedział, kiedy odkryłam, że mnie zdradza (drugi raz): „No ale mam przecież potrzeby, których ty nie potrafisz zaspokoić. Naprawdę powinnaś wykazać się w łóżku nieco większą fantazją, Lex. Jesteś zahukana i spłoszona jak mała myszka. Człowiekowi się to nudzi”. Wyprostowałam się, wspominając te słowa, zaczerpnęłam głęboko tchu i weszłam do środka. Wcale nie jestem szarą myszką. A przynajmniej już nią nie będę. Od dzisiaj stanę się nową wersją Alexis Stone: śmiałą i odważną jak moja jaskrawoczerwona suknia.
Starałam się chłonąć urodę baru, jednocześnie sunąc prędko między zatłoczonymi stolikami – nie mogłam się doczekać, aż zejdę ze świecznika i nie będę już jedyną osobą w pozycji stojącej pośród chmary siedzących wygodnie ludzi. Potem jednak uświadomiłam sobie, że nowej Alexis nie powinno obchodzić, czy wszyscy kierują spojrzenia w jej stronę, gdy przechodzi przez pomieszczenie. Nowa Alexis byłaby z tego wręcz zadowolona, bo spędziła prawie godzinę, prostując, a potem znowu kręcąc włosy w loczki godne gwiazdy filmowej, ktoś więc powinien może docenić ten wysiłek. Zmusiłam się, by zwolnić kroku i popatrzeć na przepiękny szklany sufit baru, ocieniony roziskrzonym błękitem za sprawą nocnego nieba. Wokół rosły prawdziwe palmy, wyciągające liście ku gwiazdom. Dzięki nim bar wyglądał jak miejska dżungla w bardzo wielkomiejskim stylu, czyli w sumie zgodnie z prawdą.
Moja starsza siostra Lee i jej przyjaciele kręcili nosami na całą tę śródmiejską scenę i określali lokale takie jak Fleur de Lis mianem „rzeźni, gdzie martini kosztuje cię trzydzieści pięć dolców, a do tego musisz kijem się opędzać od napalonych japiszonów” (cytuję Lee). Woleli hipsterskie bary we wschodnich rewirach Austin, gdzie klientela cechowała się większym sznytem i mniejszą higieną (cytuję siebie). Moim zdaniem we Fleur de Lis było romantycznie, więc miejsce to stanowiło logiczny wybór na moją kluczową, acz w stu procentach osobistą misję: ja, Alexis Rosalie Stone, zamierzałam zaliczyć mój pierwszy w życiu przygodny seks. Prześpię się z kimś bez zobowiązań, bez ukrytych celów i żadnych oczekiwań; spędzimy razem jedną noc i będziemy robić to, na co przyjdzie nam ochota. Alexis – nudna rutyniara? Ukatrupiłam ją i zakopałam zwłoki.
Przy lśniącym mosiężnym barze tłoczyli się ludzie, lecz udało mi się wcisnąć bark między dwóch panów i złowić spojrzenie barmana.
– Martini na wódce – rzuciłam pod wpływem nagłego, nieprzepartego impulsu, by zrobić coś, co zszokowałoby moją siostrę. Nim otrzymałam koktajl, wykonałam pełny obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni na stołku, by zlustrować morze mężczyzn pod kątem potencjalnych kandydatów. Jak właściwie człowiek się umawia na jednorazowy numerek? Rozpoczyna się rozmowę od wzmianki na ten temat, by sprawa była jasna? („Cześć, jestem Alexis, powinieneś może wiedzieć, że szukam nieznajomego, który by mnie wyobracał”). Czy może należy ugryźć się w język, a swoje intencje ujawnić w sprzyjającym momencie? („Widzę, że zamawiasz ubera, żeby wrócić do domu; może się złożymy, pojedziemy do mnie i całą noc będziemy uprawiać dziki seks?”).
Wsparłam dłoń na barze i łyknęłam martini dla kurażu. Choćbym się dzisiaj kompletnie ośmieszyła – choćby odrzucił mnie z miejsca każdy facet, do którego zagadam – dzięki temu, że przyszłam tu sama, Lee i jej ekipa nie będą przynajmniej świadkami mojego fiaska, a zatem nie będą mogli go wykorzystywać po kres czasów, by mi dopiec, jak przystało na zgraję szakali.
Gwar rozmów w barze przeszył gwizd, a zaraz po nim donośny komentarz:
– Ale kiecka! – Ni stąd, ni zowąd jakiś mężczyzna przysunął się do mnie. Obrzuciłam go spojrzeniem i w głowie rozbrzmiało mi jedno słowo: „Czoło!”. Zapewne dlatego, że jego czoło świeciło jak kula dyskotekowa, obramiona falującymi brwiami i przekrzywiona w bok. Zorientowałam się zaraz, że obrócił głowę w ten sposób, by zajrzeć mi w dekolt.
– Dzięki. – Zasłoniłam klatkę piersiową dłonią i obróciłam się na stołku w inną stronę. Z nadzieją, że mowa ciała wyrazi mój brak zainteresowania, upiłam łyczek martini i wbiłam wzrok w pusty kąt sali, jakby kryło się tam coś fascynującego.
Nie ma tak dobrze.
– Jestem Carter Randall – obwieścił mężczyzna, wyciągając rękę. – Jak się nazywasz?
Starły się we mnie głębokie pragnienie, by sobie poszedł, z niemądrym, towarzyszącym mi całe życie wewnętrznym przymusem, by być milusią.
– Ehm… – Obróciłam się z powrotem i ujęłam jego osobliwie wilgotną dłoń, głowiąc się, co powiedzieć. Zahaczyłam spojrzeniem (tak samo jak on) o moją sukienkę. – Ruby… Jak rubin. – Następne słowo samo cisnęło się na usta. – Dangerfield. – Szlag by trafił moją niezbywalną uprzejmość, przez którą siedzę tu i wymyślam nowe nazwisko, zamiast zbyć typa jakąś chłodną i zwięzłą konstatacją w rodzaju: „Raczej nie”.
Carter ścisnął moje palce lekko. Był ode mnie dwa razy starszy, na oko po pięćdziesiątce. Elegancko ubrany, z masywnym złotym zegarkiem na nadgarstku, a gdy baczniej się przyjrzałam, zauważyłam, że jest dziwnie spocony na twarzy, jakby właśnie przebiegł okrążenie. Wziął jakieś imprezowe dragi? Otarł czoło rękawem, a ja cofnęłam rękę – korciło mnie, by ją wytrzeć o sukienkę. Carter znowu zmierzył moje ciało spojrzeniem z góry na dół.
– Cóż, panno Ruby. Mogę postawić ci coś do picia? Najchętniej z prądem? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Och. To bardzo miłe. Ale… ehm… nie, dziękuję. – Moje wnętrze gorzało ogniem tysiąca słońc. Odmawianie, nawet obcej osobie, wymagało ode mnie całej mojej odwagi.
– Och, daj spokój. – Carter pochylił się ku mnie, a ja cofnęłam się tak prędko, że prawie spadłam ze stołka. – Siedzisz tu sobie w tej sukience. Widać, że chcesz ściągnąć na siebie uwagę. No i moją ściągnęłaś. Upijmy cię i zobaczymy, co się dalej wydarzy.
Zanosiło się na to, że podszkolę się dziś z tego, jak nie składać komuś niemoralnej propozycji. Lecz policzki mi płonęły, bo Carter poniekąd miał słuszność – w końcu przyszłam tu właśnie po to, by się zaprezentować i kogoś znaleźć, tylko absolutnie nie jego. „Bądź nową Alexis”, motywowałam się. „Przestań stawiać uczucia nieznajomego na pierwszym miejscu i powiedz mu, żeby zostawił cię w spokoju”. Ale nie mogłam. Wystarczył najlżejszy bodziec, a dawna, żałosna Alexis-popychadło błyskawicznie przejęła stery.
– Nie chcę być niegrzeczna. – Starannie dobierałam słowa, czując, jak tętno mi skacze. – Chciałabym po prostu spędzić dziś czas sama. – No jasny gwint. Skoro już złożyłam taką deklarację, czy będę musiała opuścić bar, tak by Carter nie przyuważył później, jak rozmawiam z kimś innym? Dłonie mi spotniały.
– Jednego drinka… – podjął.
– Och, do kurwy nędzy – wtrącił się głos z lekkim akcentem, którego nie potrafiłam umiejscowić. Brytyjski pomieszany z północnym Teksasem? Mało brakowało, a przewróciłabym kieliszek z martini. – Przecież powiedziała nie, stary. Wbij to sobie do tępej mózgownicy i zostaw biedaczkę w spokoju.
Carter odwrócił się gwałtownie, by popatrzeć na człowieka, który nam przerwał, a kiedy nie blokował już mojego pola widzenia, ja też mogłam się przyjrzeć. Zamrowiło mnie w dołku, jakby przemaszerowała tamtędy kawalkada mrówek. Stojący obok Cartera mężczyzna, nawet ze wzgardliwą miną, był tak przystojny, że na jego widok człowiek staje jak wryty i zapomina języka w gębie. W moim wieku, może nieco starszy – a przynajmniej emanował autorytetem jak ktoś starszy – kręte, krótko przycięte ciemne włosy, brązowe oczy, obecnie pałające, i gęste brwi, uniesione, jakby chciał się przekonać, co Carter teraz powie. Podobnie jak większość zgromadzonych tutaj panów miał na sobie ciemny garnitur, lecz zdjął marynarkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła. Siedział zgarbiony nad drinkiem z niedbale zakasanymi rękawami białej, eleganckiej koszuli, a na ręce miał wąski, ciemny zegarek – zupełne przeciwieństwo krzykliwego, złotego czasomierza Cartera. Przez wymięty garnitur, zmarszczki pod oczami i dwudniowy zarost sprawiał wrażenie znużonego biznesmena po całym długim dniu ciężkiej pracy. Popatrzył mi w oczy przelotnie, a potem skupił się znów na Carterze, ale przeszył mnie taki dreszcz, że wbiło mnie w stołek.
Carter przestąpił z nogi na nogę. Najwyraźniej zamierzał zgrywać twardziela.
– Nie wolałbyś pilnować własnego nosa, kolego?
Piękny, zmęczony mężczyzna przewrócił oczami.
– Aha, znakomicie. Czyli taki z ciebie typ. – Zerwał się na nogi tak prędko, że stołek barowy odjechał, zgrzytając o podłogę. – No to śmiało, miejmy to z głowy, bo mam za sobą gówniany dzień, więc chciałbym nakopać ci do dupy, a potem wrócić do domu o sensownej porze. No dawaj. W końcu prowadzisz kampanię na Typa w Barze, Który Najbardziej Prosi Się o Strzała w Ryj. Trzeba ci dać należny laur. – Ciemnowłosy mówił ze swoim trudnym do uchwycenia akcentem szybko i spokojnie, jak gdyby zapraszał ludzi na łomot co najmniej raz dziennie. Skinął dłonią ponaglająco w geście ewokującym najwyższe znudzenie.
Otaczający nas ludzie oderwali się od rozmów, by obserwować rozwój wydarzeń. Przez tę dodatkową uwagę, jaka się na mnie skupiła, czułam się, jakbym miała zapaść się pod ziemię dwa razy prędzej. O ile jednak ja nie miałam pojęcia, jak zareagować na taki bieg wypadków – co powiedzieć, czy nawet co robić z rękami – o tyle Carter był jeszcze bardziej zagubiony. Widziałam, jak latają mu oczy, gdy na szybko szacuje sytuację. Z jednej strony, Carter był szerszy w pasie niż ciemnowłosy. Z drugiej, gdy ciemnowłosy wstał, okazało się, że jest wysoki i dobrze zbudowany.
– Nie, stary. – Carter uniósł ręce. – Nie ma problemu. Po prostu zawieram nową znajomość, jak to należy robić w barze, na litość boską.
– Świetnie – odrzekł ciemnowłosy. – Wobec tego zgodnie z sugestią zechcesz się uprzejmie odpierdolić.
Carter nie czekał, aż ktoś mu to powie trzeci raz. Gdy zwiewał od baru, siedząca obok kobieta mruknęła:
– Co za dzban. – Kiedy padł ten osąd, gwar rozmów w barze wrócił do normalnego natężenia.
– Dziękuję – zwróciłam się do ciemnowłosego. Zbył moje słowa machnięciem ręki i coś stęknął, po czym usadowił się z powrotem na stołku i pochylił swobodnie nad drinkiem. Widocznie chciał, by jego wieczór wrócił do wcześniejszego biegu, jakby nic się nie stało.
Świdrowałam go spojrzeniem. Poziom adrenaliny opadał, przez co poczułam się pusta. To ja powinnam była kazać Carterowi się odpierdolić. Powinnam była wykazać się odwagą, tymczasem się cackałam, przez co ten pan musiał wkroczyć do akcji i mnie wyręczyć. Co za poniżenie. Walnęło mnie to jak obuchem: od chwili, gdy pojawił się Carter, zachowywałam się jak szara myszka. Dokładnie tak, jak twierdził Chris.
Jako że jestem introwertyczką i zodiakalną Panną, niejeden raz muszę samą siebie napominać, by nie wybijać się z rytmu i dawać się ponieść domysłom i kompleksom na temat tego, co inni myślą. Ogólnie przywykłam już, że potrzeba mi dużo czasu, by pogodzić się z krzywdzącym komentarzem. Lecz każda zdrowo myśląca osoba przyznałaby, że słowa Chrisa już dawno przekroczyły datę przydatności do spożycia. Minęły dwa lata, odkąd pierwszy raz odkryłam, że Chris mnie zdradza, a półtora roku od odkrycia numer dwa, kiedy to padło owo upokarzające oskarżenie. Przez cały ten czas nie udało mi się z tych słów otrząsnąć. Te parę razy, gdy umawiałam się z kimś innym, jego uwaga brzęczała mi w uszach i podszeptywała, że nieważne, jak dobrze się z moim partnerem dogadujemy, bo i tak przyjdzie czas, że trafimy do łóżka i nieuchronnie sprawię mu zawód. Chodziło jednak o coś więcej niż seks. Określenia „nudna” i „zahukana” dręczyły mnie ponad rok, nim wreszcie do mnie dotarło, że nie mogę przejść nad nimi do porządku dziennego, bo w głębi duszy w nie wierzę.
Mój były nie mógł wiedzieć, że sama od dawna podejrzewałam, że czegoś mi brak. Że w ostatecznym rozrachunku po prostu nie jestem zbyt interesująca, mądra ani odważna, a przez te niedostatki nie mogę się mierzyć z moją słynną siostrą – niemal najmłodszą kobietą wybraną do teksaskiego parlamentu stanowego. Ani rozwijać się zawodowo, ani stworzyć konkretnej grupy przyjaciół, ani utrzymać czyichś uczuć. Choćbym nie wiadomo jak się starała. Chris nie miał pojęcia, że powołuje do istnienia i wypowiada mój skryty lęk – że gdy zasugeruje, że coś ze mną nie tak, ja nie będę się sprzeczać, lecz przyznam mu rację. No bo przecież coś ze mną jest nie tak. Widać to było jak na dłoni, gdy porównało się mnie z Lee – dzielną, ambitną i przebojową, która podejmuje ważne działania dla naprawy świata, ma bujne życie uczuciowe, a do tego niezawodną grupę przyjaciół. Ludzie pokroju Lee wywoływali lojalność – wszyscy pragnęli znaleźć się w ich orbicie. Od dzieciństwa dostrzegałam dzielące nas różnice, ale nigdy nie miałam pretensji. Lee stała się bohaterką dla wielu dziewcząt, ale mnie imponowała od początku. To ona była Gwiazdą Polarną, wytyczającą kurs mojego życia od dzieciństwa.
Zakrawało więc na zrządzenie losu, że Chris miał jaja mi powiedzieć, że w łóżku jestem do niczego. Choć z całą pewnością nie tylko pod tym względem odstawałam od standardu, to przynajmniej w tej kwestii mogłam coś poprawić. Po wielu miesiącach rozmamłania byłam wreszcie gotowa chwycić byka za rogi i zmienić się w osobę światową i ekscytującą. Wykażę się w łóżku swadą choćby za cenę życia – a gwoli prawdy, jeśli wnosić po przebiegu dzisiejszego wieczoru, całkiem możliwe, że właśnie życiem to przypłacę.
Gapiłam się już na ciemnowłosego krępująco długo, on jednak chyba tego nie zauważył, bo koncentrował się na swoim drinku. Zebrałam się więc na odwagę i pomyślałam sobie: „CBZL” – „Co by zrobiła Lee?”.
– Proszę pana – zagaiłam. Oj, słaby początek. Co ja mam, dwanaście lat? Jeszcze raz. – Ehm, ty w koszuli. Tej… z rękawami. Chciałabym postawić ci drinka.
2
Ryzyko
Ciemnowłosy odwrócił się w moją stronę zaskoczony, a ja znów poczułam tę samą, elektryzującą reakcję – jakby przeszył mnie piorun.
– Nie ma potrzeby. – Głos miał szorstki. – Mnie też psuło wieczór, że muszę siedzieć obok tego typa. Słowo daję, postąpiłem samolubnie. Poza tym nie stawiłby mi oporu. Tacy jak on miękną, gdy się im postawić.
– Och, okej – odparłam. – Świetnie. – Uśmiechałam się i kiwałam głową, jakby powiedział właśnie coś bardzo miłego, podczas gdy on mnie odtrącił. O Boże. Odtrącił mnie. Byłam przeświadczona, że skupił się już na powrót na swoim drinku, więc spuściłam wzrok na blat baru i wytrzeszczyłam oczy z niemym przerażeniem do własnego odbicia w mosiądzu.
– Ehm – odezwał się. Poderwałam głowę. Nadal się mi przyglądał. Powiódł spojrzeniem aksamitnych brązowych oczu od mojej zastygłej miny ku skulonym barkom. Pomasował sobie zarost na brodzie z namysłem. – Okej. Wiesz co? Napiję się. Dzięki.
Serio?
– Barman! – zawołałam z nutką desperacji. Barman kierował się właśnie na drugą stronę lady, co oznaczało, że jeżeli nie zrealizuję planu od razu, będę musiała czekać obok ciemnowłosego w upiornie niezręcznym milczeniu.
Na szczęście barman przystanął i skinął głową.
– Jeszcze jedno martini?
– Tak. I… – Zerknęłam na mężczyznę.
– Whiskey. Czysta. Najtańsza. – Gdy barman ruszył, ciemnowłosy odwrócił się w moją stronę. – Swoją drogą, jestem Logan. – Powiedział to znacząco, przypatrując mi się, jakby czekał na jakąś reakcję. Zbiło mnie to nieco z tropu, lecz mimo to się uśmiechnęłam.
– Jestem…
– Ruby. Tak, słyszałem. Wybacz, trudno było nie usłyszeć.
Ups. Sprostować łgarstwo i wyjść na wariatkę? Zaświtało mi, że może jeszcze nie jest za późno i sprawy przybiorą taki obrót, o jaki mi chodziło. Może jeszcze będę osobą, którą chcę być… czyli gwoli ścisłości – kimkolwiek, byle nie dawną Alexis.
– Zgadza się – zapewniłam i rozsiadłam się znów na stołku. – Ruby Dangerfield.
Loganowi drgnęła warga, ale przynajmniej nie zareagowałam tak, jak oczekiwał, bo się nieco odprężył.
– Cóż cię dziś sprowadza pomiędzy głupków i pajaców, Ruby?
– Dziś mijają dwa lata, odkąd mój były mnie zdradził – odparłam, zaskakując samą siebie. Jak się okazało, Ruby jest prostolinijna.
Barman podsunął nam drinki. Logan wziął szklankę i przechylił ją w moją stronę.
– Cóż. No to zdrówko. Dziś mija rok, odkąd Arsenal pozamiatał Tottenhamem na ich własnym boisku.
– Proszę?
– Wybacz. Po prostu starałem się wymyślić coś równie przygnębiającego.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Tak, to na pewno było dla ciebie bardzo trudne przeżycie. – No dobra, nawiązanie do piłki nożnej potwierdziło moje przypuszczenia na temat akcentu: gość był najwyraźniej Brytyjczykiem.
– Ledwie się pozbierałem. Chodź. – Logan zsunął się ze stołka i skinął głową w kierunku zatłoczonych stolików. – Właśnie zwolnił się stolik. Skoro przyszłaś tu z takiej przyczyny, na pewno chcesz się złoić. Znam to z doświadczenia. Nie możemy pozwolić, by naprzykrzali ci się kolejni debile, gdy ty realizujesz świętą misję i wymazujesz z pamięci jakiegoś zjeba.
Ruszył, nie czekając na mnie – po prostu wziął marynarkę i pomaszerował do małego stolika w rogu, niemal skrytego wśród listowia rozłożystej palmy. Nie zastanawiałam się. W obliczu wyboru między siedzeniem samotnie przy barze – po co teoretycznie tu przyszłam – a dalszym przebywaniem w kokonie tego osobliwie zgryźliwego mężczyzny zdecydowałam się na kokon.
Osunęłam się na krzesło naprzeciwko Logana, a on wsparł łokcie na blacie i przechylił w moją stronę drinka.
– Tym razem wznieśmy prawdziwy toast. Za nowe początki.
Stuknęliśmy się szkłem. Znalazłam się teraz bliżej niego – dzielił nas zaledwie nieduży okrągły stolik, więc zauważyłam na jego twarzy drobne szczegóły: kruczoczarne brwi, wyginające się w stronę wyrazistych oczu, bursztynową obwódkę wokół tęczówek, ponętną górną wargę w kształcie łuku, wieńczącą cierpki uśmiech. Poruszyłam się i potrąciłam go kolanem, przesuwając nogą o gładki materiał spodni. Oderwałam nogę i upiłam przesadnie duży łyk koktajlu.
– No więc – odezwałam się, wypiwszy niemal całe martini. – Często tu zaglądasz? – Nie wyglądał mi na takiego, ale może jak wszyscy inni używał Fleur de Lis jako zwykłych terenów łownych na seks?
Logan znieruchomiał w pół łyku i uśmiechnął się szeroko, błyskając olśniewającymi zębami. Uzmysłowiłam sobie, co powiedziałam, i dosłownie poczułam, jak się czerwienię.
– To tekst na podryw, prawda?
– Z najstarszych klasyków. Wiesz, jeśli się pospieszysz, to pewnie jeszcze dogonisz swojego kolegę Cartera.
Jęknęłam i schowałam twarz w dłoniach.
– Naprawdę byłam ciekawa!
Szelmowski uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Nie, nie zaglądam tu nigdy. Ale bar leży niedaleko mojego biura, a mam za sobą ciężki dzień w pracy. Musiałem pogrążyć się w whiskey w jakimś miejscu, z którego się doczołgam do domu. Proszę bardzo, Fleur de Lis. – Rozejrzał się. – Okazuje się, że to scena.
Odkąd się przesiedliśmy, przy barze zrobiło się jeszcze ciaśniej, a wokół nas tłoczyli się ci, którzy czekali na swoją kolej. Zwłaszcza jeden gość nie zdawał sobie chyba sprawy, że za nim siedzimy, bo przysuwał się tak blisko, że trącał mnie tyłkiem w ramię. Logan zmierzył go wzrokiem z dezaprobatą.
– Pracujesz w sobotę, co? – Musiał być, bo ja wiem, bankierem inwestycyjnym? Prawnikiem jak Ben, chłopak Lee? Albo miał jakąś ważną posadę w korporacji, co to nie pozwala na życie prywatne. Wyglądał mi na takiego.
Logan potarł oczy ze znużeniem.
– Gdyby nie to, że to moja wymarzona praca, dawno bym ją rzucił. Ej! – warknął niespodziewanie, gdy tamten gość szturchnął mnie w ramię. – Uważaj! – Facet obejrzał się na nas speszony i odsunął.
Pochyliłam się naprzód i podparłam łokciami o blat.
– Naprawdę niczego się nie boisz, prawda? Mówisz, co ci ślina na język przyniesie.
– Wybacz. Taki się urodziłem, born this way, jak powiada moja mama. Ta to przepada za Lady Gagą.
– Mama… mieszka daleko stąd, w Anglii?
Wargi mu drgnęły.
– Tu, w Teksasie. Mama jest Białorusinką, a tata Brytyjczykiem. Emigrowali z Wielkiej Brytanii rok przed moim urodzeniem i osiedlili się w Odejo.
– Ach. – To tłumaczy ten akcent. Na zmianę stosował wyraźną, klarowną, śpiewną wymowę i warczał nosowo. Anglia plus Teksas. Brzmiało to absolutnie wyjątkowo i przepięknie.
Westchnął.
– Tak, zaliczam się do tych typowych Teksańczyków z brytyjskimi korzeniami, których wszędzie na pęczki. Dzieciństwo spędziłem w hobbiciej norce na ranczu bydła, a chowałem się wyłącznie na smażonej rybie, frytkach i sztukach mięsa.
– Uważaj, bo jeszcze uwierzę.
– Muszę przyznać, że Odejo za wszelką cenę chciało zrobić ze mnie kowboja, ale chyba trochę brytyjskości się ostało. Głównie slangowe określenia mojej mamy i obsesja taty na punkcie Hotspurs.
– Domyślam się, że to kolejne nawiązanie do piłki nożnej.
Sprawiał wrażenie, jakby uraziła go moja niewiedza.
– Wierz lub nie, ale moim zdaniem wspaniała jest ta twoja bezpośredniość.
Dopił whiskey i odstawił szklankę na stolik.
– Koniecznie przekaż to moim współpracownikom. Podejrzewam, że kosztowała ich ona kilka lat życia, jeśli nie kilkadziesiąt.
Naśladując moją pozycję, pochylił się i wsparł łokcie na blacie, splatając palce. Nasze zaciśnięte ręce dzieliło raptem parę centymetrów. Gdybym uniosła palec, bez trudu mogłabym pogładzić wierzch jego dłoni. Czy miał miękką skórę? Palce miał długie i eleganckie, lecz kłykcie stwardniałe. Przeszył mnie prąd, gdy nagle przed oczyma stanęła mi wizja, jak on przesuwa bezceremonialnie dłońmi w górę po moim brzuchu i ujmuje moje piersi. Zacisnęłam nogi mocniej pod stołem.
– W takim razie co? – Logan przyjrzał mi się bardziej badawczo. – Nie masz w zwyczaju mówić, co myślisz? Kobieta, która nazywa się Ruby Dangerfield i uderza w miasto w takiej sukience, by uczcić rocznicę rzucenia swojego byłego… Coś mi tu śmierdzi.
Zerknęłam w dół.
– Podoba ci się ta sukienka? – Teoretycznie Carterowi też się podobała, ale z ust Logana komplement brzmiał inaczej.
Spojrzeliśmy sobie w oczy przez stół. Odchrząknął i podniósł się, odsuwając krzesło, lecz zastygł w połowie drogi.
– No cóż… Masz ochotę na jeszcze jednego drinka?
– Myślałam, że chcesz wrócić do domu o sensownej porze. – Przyjemnie się siedziało, ale byłoby mi głupio, gdybym zepsuła Loganowi wieczór, skoro on uratował mój.
Wzruszył ramionami.
– Jedna kolejka nie zaszkodzi.
– W takim razie napiję się tego co ty. Whiskey.
Popatrzył mi w oczy szybko z miną, jakby chciał to skomentować. Lecz powiedział tylko:
– Zaraz wracam.
Przyglądałam się, jak z bijącą rekordy prędkością przepycha się przez tłum w kierunku baru. Zaśmiałam się pod nosem, gdy ściągnął uwagę barmana, wcinając się przed sześć osób, które odwróciły się w jego stronę oburzone, co zupełnie zignorował. Zadziwiające: udało mi się znaleźć moje całkowite przeciwieństwo. Lecz dzielące nas różnice mnie nie drażniły; wręcz przeciwnie – samo przebywanie w towarzystwie Logana zakrawało na mentalne wakacje. Nie było przy mnie nikogo, więc wolna od krytycznych spojrzeń ośmieliłam się mu przyjrzeć, zawieszając oko na kształcie jego ciała i twarzy z profilu. Nie był masywnie zbudowany, lecz gdy pochylił się nad barem, koszula z białym kołnierzykiem opięła mu barki, a zwłaszcza wyrazisty biceps. Koszulę miał porządnie wsadzoną do granatowych spodni z paskiem, na tyle dopasowanych, że ukazywały… Och. Takie krągłe i jędrne tyłki widuje się u bejsbolistów albo piłkarzy – mężczyzn, którzy sobie na nie zapracowali.
Przygryzłam wargę. Co za osobą się stałam? Nigdy w ten sposób nie dyszałam chucią. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że jestem do czegoś takiego zdolna. Gdy spotykałam jakiegoś faceta, z pewnością zwracałam uwagę, czy jest atrakcyjny, czy nie, lecz nigdy nie doświadczyłam tak atawistycznej reakcji. Czyżbym reagowała tak na arogancję Logana? Może moje ciało pochłania jego tupet i odbija go jak zwierciadło? A może z wyposzczenia przeistoczyłam się po prostu w karykaturę tego, co dzieje się z kobietą pozbawioną seksu? Tak czy owak, czerpałam z tego przyjemność: jak gdyby ktoś przełączył pstryczek i mnie z powrotem namagnetyzował, a buzujący pociąg dowodził, że jeszcze jak najbardziej żyję. Nawet lepiej, że u takiego Logana za nic nie mam szans – mogłam się po prostu rozsiąść wygodnie i z czystym podziwem napawać oczy jego widokiem.
Nadal nad tym dumałam, gdy się odwrócił. W rękach trzymał dwie szklaneczki whiskey, a na jego twarzy malowała się taka irytacja, jakby podsłuchał mój monolog wewnętrzny. Chociaż miał groźną minę, zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy pomyślałam, że przedziera się właśnie do mnie, choć w barze jest tyle innych ludzi.
– Dupki – obwieścił, kładąc moją whiskey na stoliku. – Marudzą przy barze, że ze względu na przepisy dotyczące ochrony środowiska muszą dostosować swoje platformy wiertnicze. Ojejku, jej, będzie trzeba dopłacić, żeby nie zatruć całej planety. Odpuściliby sobie.
Wypowiadał się zupełnie jak Lee, co mnie rozczuliło. Uśmiechnęłam się szeroko i upiłam łyczek, nastawiając się, że będę o tym słuchać, lecz on powiódł wzrokiem od szklanki do moich ust, a jego rozdrażnioną minę wyparł skruszony uśmiech. Gdy się uśmiechnął, wokół jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki, podobne do przecinków. Oczy miały taki ciepły, brązowy, nasycony odcień. Zdumiewało mnie, jak wiele potrafił nimi wyrazić. Teraz jaśniało w nich filuterne, domyślne spojrzenie.
– Tak czy owak – dodał, przeciągając sylaby. – Przejdźmy do ważniejszych tematów. Opowiedziałem ci o sobie. Teraz chcę poznać wszystkie fakty o tobie: od chwili narodzin do momentu, gdy weszłaś do tego oto baru. Dobre, złe, brzydkie, fakty o byłych. Zabieraj się do analizy, Ruby Dangerfield. Jestem gotów dać się zafascynować.
Zaśmiałam się, by zamaskować nagłe ukłucie ostrego bólu. „Nudziara Alexis Stone”. Za wszelką cenę chciałam zrobić wrażenie na hipnotyzującym nieznajomym. Ale, rzecz jasna, moje prawdziwe życie nie da rady. Ogarnęła mnie nagła, przemożna chęć.
– Czyli… chcesz posłuchać, jak zostałam poczęta, gdy rodzice objeżdżali Amerykę na motorach, a mama mnie urodziła u stóp Niagary?
Logan zadarł brwi.
– Serio?
Serce waliło mi jak młotem. Ot, i stałam się fascynująca. No jasne, łgałam, ale jakie znaczenie mają kłamstwa w tę jedną noc, którą specjalnie zaplanowałam jako odstępstwo od normy, wyspę czasu oderwaną od wszystkich innych dni? Już nigdy nie zobaczę Logana ani żadnej z obecnych tu osób. Mogę wszystko. Czemu by na parę godzin nie przymierzyć odmiennego życia?
– Czekaj, aż opowiem ci o moich braciach i siostrach. – Rozsiadłam się wygodniej. – Mam pięcioro młodszego rodzeństwa, a jedno z nich to najprawdziwszy międzynarodowy szpieg. Drugie zna Oprah.
Nagadałam się na raz więcej niż kiedykolwiek przedtem w życiu. Opowiadałam Loganowi historię za historią – jak się okazało, dużo łatwiej było mówić, gdy udawałam Ruby. Podczas jednej z nawijek wyczerpały mi się pomysły, więc musiałam się zainspirować intrygą pierwszej książki, jaka przyszła mi na myśl – poczytnej powieści fantasy dla młodego czytelnika opowiadającej o łowcach smoków (taki los bibliotekarki w dziale dziecięcym), modląc się w duchu, by się nie okazało, że Logan czytał Charliego Coopera i poszukiwania mistycznego smoczego jaja. Odkryłam jednak, że przeważnie opowiadam mu prawdziwe historie, lecz z zamazanymi konturami: moje dawne poczynania nabierały heroicznego charakteru, riposty zyskiwały na ostrości, a gwiazdą wszystkich wyczynów byłam ja, rodzeństwo zaś mi pomagało. Opisywałam taki obrót spraw, jakiego życzyłam sobie w prawdziwym życiu. Upajałam się, że choć raz jestem po tej stronie narracji.
Nie zdziwiło mnie, że Logan nie słucha biernie – wtrącał pytania, kazał mi się zatrzymać, gdy zanosił się śmiechem tak mocno, że stolik się trząsł, i zmusił mnie, bym przerwała w pół zdania, by mógł przynieść następną kolejkę, a potem jeszcze jedną. Czas spęczniał cieplutko i milusio i ani się obejrzałam, a światła we Fleur de Lis przygaszono i tłum się przerzedził, tak że zostaliśmy tylko my oraz facet, który zasnął na stołku przy barze i chrapał jak niedźwiedź.
– Cholera. – Logan przetarł twarz i się rozejrzał. – Która godzina? – Pokazałam palcem jego zegarek, by mu przypomnieć, że ma takie coś. Przystawił go sobie pod nos i zbladł. – Wolisz prawdę czy… – Skrzywił się. – Kłamstwo, które poprawi ci humor?
Westchnęłam i rozparłam się na krześle, czując, jak głęboki dekolt sukienki opina mi klatkę piersiową. Logan odkaszlnął i spuścił wzrok.
– Szczerze – odparłam – proszę o miłe kłamstwo.
– Chodź. – Wstał i podał mi rękę. – Odprowadzę cię.
Chwyciłam jego dłoń, a on pociągnął mnie z większą mocą, niż się spodziewałam. Zamiast stanąć prosto, poleciałam naprzód tak szybko, że musiałam go złapać za barki, w przeciwnym razie zupełnie bym do niego przywarła.
– Uwaga – mruknął, mierząc wzrokiem niewielką dzielącą nas przestrzeń. Opuścił głowę i musnął mnie nosem w nos.
– Przepraszam. – Puściłam go i się odsunęłam. – Straciłam równowagę. – Sięgnęłam po torebkę z drżeniem: na całym ciele odczuwałam reakcję na taką bliskość z nim. Gdy odwróciłam się z powrotem, Logan trzymał swoją granatową marynarkę. Pokręciłam głową.
– Nie trzeba…
Strzepnął marynarkę i rozbujały się rękawy.
– Daj spokój. Przecież widzę, że masz gęsią skórkę.
Naturalnie nie mogłam mu wyznać, że gęsia skórka to skutek zetknięcia się z samym czubkiem jego nosa, więc wtuliłam się w marynarkę. Logan rozłożył mi ją na ramionach starannie, tak że sunęła za mną jak peleryna. Przesycał ją jego zapach, najpewniej jakaś kosztowna woda kolońska – subtelna, acz przewrotna, nie tylko leśny aromat cedru, lecz także nutki czegoś słodszego, może jagód. Logan nieustannie łączył nieoczekiwane cechy. Zrobiłam głęboki wdech i owinęłam się ciaśniej marynarką. Mój towarzysz skinął głową w stronę drzwi, unosząc brwi pytająco.
Stukałam lekko obcasami, gdy przechodziliśmy przez puste lobby. Wnętrze Fleur de Lis dominowały marmurowe posadzki i ozdobne, wykończone mosiężnymi elementami sufity, jak gdyby stanowiło ono połączenie katedry i eleganckiego, staroświeckiego banku. Westchnęłam.
– Słucham? – Logan zerknął w moją stronę w pół kroku.
– Przepięknie tutaj. Tak romantycznie.
Zabawne, ale gdy zbliżyliśmy się do potężnych szklanych drzwi oddzielających hotel od ulicy, uświadomiłam sobie, że jestem szczęśliwa. Wręcz w euforii. Mimo że nie udało mi się zrealizować zamiaru, z którym tu przyszłam, te kilka godzin, które spędziłam właśnie na rozmowie i w centrum uwagi drugiego człowieka, sprawiło, że poczułam się tak, jak miałam nadzieję się poczuć po przygodnym seksie – pewna siebie, interesująca, wyzwolona. Zrządzeniem okoliczności wychodziłam z baru, osiągnąwszy dokładnie to, po co przyszłam. Czy można przeżyć emocjonalny orgazm?
Logan przystanął przy przeszklonych drzwiach i strzepnął dłonie – gdybym nie wiedziała, że nie jest typem, który się stresuje, uznałabym to za nerwowy gest.
– Zadzwonisz po ubera? Poczekać z tobą?
Pokręciłam głową. Już i tak zajęłam mu dziś wieczorem masę czasu. Za żadne skarby nie zamierzałam dalej się narzucać.
– Nie trzeba. – Zdjęłam jego marynarkę i zawiesiłam sobie na palcu. Logan narzucił ją z powrotem i zastygł, przekrzywiając głowę. Uśmiechnął się.
– Pachnie teraz tobą. Jak kwiaty i cytryna. – Postukał się palcem w skroń. – Myślę strategicznie.
Wybuchnęłam śmiechem. Kwiatki i cytrynko, poznajcie drewno i jagody. No istny las tworzymy we dwójkę. Staliśmy i patrzyliśmy na siebie przez chwilę.
– Cóż… – Zakołysałam się w miejscu, znów czując się niezręcznie.
– No tak. – Logan pomasował się po brodzie. – No więc udało się?
– Czy co się udało?
– Zapomniałaś o nim? O swoim byłym?
Uśmiechnęłam się.
– Tak. Dziękuję. Zrobiłeś prawdziwy dobry uczynek.
– Cóż. – Podszedł do mnie i ujął w dłoń tył mojej głowy. – Dobranoc, Ruby.
Pocałował mnie szybko w czoło – przyłożył wargi i zaraz się odsunął.
Może to przez alkohol albo upojne uczucie, że ktoś wziął mnie w obronę, a potem wysłuchał, lecz nim zdążyłam ogarnąć umysłem, co robię, ciało sięgnęło po to, na co nie powinnam nawet liczyć.
– Logan.
Nabrałam powietrza głęboko i pociągnęłam go za rękaw, tak że obrócił się w moją stronę. A potem wypadki potoczyły się szybko: ujęłam jego twarz w dłonie, on uniósł brwi z zaskoczenia i pocałowałam go, czując ciepły, miękki dotyk jego ust, drapiący zarost. Odsunęłam się i podniosłam oczy, czekając, jak zareaguje, z bijącym mocno sercem. Mrugał, patrząc na mnie, przez chwilę, która dłużyła się nieznośnie, a potem się pochylił, opasał mnie ramionami i przyciągnął do siebie z cichym stęknięciem, po czym bezsłownie odpowiedział „tak”, przywierając ustami do moich ust. Przesunął dłoń na tył mojej głowy i pogłębił pocałunek, podążając w ślad za moimi wargami. „Jeszcze” – mówił jego dotyk i ani się obejrzałam, a on podniósł mnie i przycisnął do siebie ramieniem, drugą rękę zaś wplątał w moje włosy.
Gdy wsunął mi język do ust, przeszyła mnie rozpalona do białości energia elektryczna – żądza, która wzbierała cały wieczór, zakipiała, a ja pomyślałam sobie: „No wiadomo, że on właśnie tak całuje. Tak samo jak mówi”. Zahaczyłam nogą o jego kolano, by był jeszcze bliżej. Każdy skrawek mojej skóry buzował energią – doznania zakrawały na tortury. Odwzajemniał moje pocałunki z takim głodem, że musiałam się oderwać, by złapać oddech.
Udało się – stałam się inną osobą. Stara Alexis, która w życiu nie zatraciłaby się tak w pocałunku w miejscu publicznym, spaliła się na popiół. Zrodziła się z niego nowa Alexis, której zależało wyłącznie na tym, by całować tego obcesowego nieznajomego, ile się da, nim on sobie pójdzie.
Jednak stukot czyichś kroków o marmurową posadzkę podziałał jak kubeł zimnej wody. Oderwałam się od Logana i mimo że brakowało mi tchu, wykrztusiłam:
– Miejsce publiczne.
Skinął głową, potwierdzając głos zdrowego rozsądku, po czym natychmiast cisnął zdrowy rozsądek w kąt i pocałował mnie tak namiętnie, że straciłam równowagę.
Gdy się wyprostowaliśmy, popatrzył na mnie z ogniem w oczach.
– Czego chcesz? – szepnął.
Cóż – w końcu byłam dzisiaj Ruby Dangerfield. Odpowiedziałam więc szczerze, wpijając słowa w jego gardło.
– Nie chcę przestawać.
– Hmm – zamruczał, a ja odczułam wibracje na ustach. Oderwał się ode mnie i omiótł wzrokiem lobby. Kiedy się rozłączyliśmy, na krótką chwilę ogarnęło mnie rozczarowanie, lecz zniknęło ono, gdy przeniósł na mnie gorejące spojrzenie. – W takim razie powiedz, proszę – rzucił zmienionym głosem – że chcesz wynająć pokój.
3
Alarm
No i proszę. Logan pytał, czy mam ochotę na szybki seks. Czyli dokładnie na to, po co tu przyszłam, i to z osobą, której nie śmiałam uważać za opcję. Przeszył mnie dreszcz podniecenia.
– Tak – odpowiedziałam z największym naciskiem, na jaki było mnie stać.
Chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę recepcji – sunął tak prędko, że musiałam biec w podskokach, by nadążyć. Gdy szliśmy, splótł nasze palce.
– Dzień dobry – przywitał się z drobną blondynką za kontuarem. Zamrugała i uśmiechnęła się do nas, jakby urzekła ją perspektywa, co też zaraz powiemy.
– Macie wolne pokoje? – Logan otworzył portfel i wyjął kartę.
– Och, ja… – odezwałam się, lecz urwałam, bo zaoponował, prychając, aż poszło echo.
Kobieta za ladą uśmiechnęła się szerzej i zastukała w klawiaturę.
– Niestety mamy prawie komplet. Ale apartament gubernatorski jest do dyspozycji.
Logan stężał.
– Jaki apartament?
– Gubernatorski – powtórzyła. – Nazwaliśmy go ku czci gubernatora Grovera Mane’a. Lubimy futbol uniwersytecki.
Oni i wszyscy inni w Austin. Nie dziwota, że Groverowi Mane’owi udało się przekuć legendarną karierę piłkarską w barwach Longhorn na stanowisko polityczne. Gubernator kolegował się z moją siostrą, która ceniła go za to, że jak na republikanina był stosunkowo postępowy.
– Bogu poczucie humoru dopisuje, co? – Logan podniósł oczy na sufit, jakby spodziewał się odpowiedzi. Parsknął. – W porządku. Weźmiemy wasz apartament z idiotyczną nazwą. Moja karta.
– Świetnie – zaszczebiotała recepcjonistka i obróciła ekran komputera w jego stronę. – Tyle wynosi należność za jedną noc.
– Dobry Boże – palnął Logan. – Czy on jest ze złota? – Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby chciał, bym oburzyła się wraz z nim. Nie potrafiłam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem. Była to pozycja numer dziewięćset pięćdziesiąt osiem na liście rzeczy, które dzisiaj powiedział, a które nigdy, przenigdy nie przeszłyby mi przez gardło, choćbym nie wiadomo jak pragnęła je wygłosić. Popatrzył na mój uśmiech i wzdychając z rezygnacją, odwrócił się do recepcjonistki. – W porządku. Śmiało, proszę ze mnie zdzierać.
– Na jakie nazwisko zarezerwować pokój?
– John Smith.
Uniosłam brwi, mierząc go spojrzeniem, lecz on tylko odpowiedział tym samym. Wyglądało na to, że oboje odgrywamy dzisiaj role innych osób.
Gdy czekaliśmy, aż otworzą się drzwi windy, kotłowałam się z nerwów. Logan objął mnie w talii ramieniem i przycisnął do siebie, kciukiem zaś kreślił mi na żebrach niecierpliwe kręgi. Ja pragnęłam tylko zignorować obserwującą nas z recepcji kobietę i wycałować go do upadłego.
Drzwi windy zadzwoniły i się rozsunęły. Weszliśmy do środka powoli i na luzie. Oparliśmy się obok siebie plecami o ścianę.
– Trafiła się nam wspaniała pogoda – powiedział, gdy przyglądaliśmy się, jak skrzydła drzwiowe się zsuwają. Recepcjonistka pomachała.
I drzwi się zamknęły.
Jednym płynnym ruchem Logan wcisnął przycisk kierujący windę na ósme piętro i podniósł mnie, sadzając na poręczy. Wydarzyło się to tak prędko, że ledwie zdążyłam złapać oddech, ale komu potrzebne powietrze? Dzisiaj wieczorem obchodziły mnie wyłącznie jego usta, którymi wyciskał palące pocałunki na mojej szyi, aż po głęboki dekolt sukienki. Rozsunął mi nogi i stanął między nimi, napierając na mnie. Gdy zakołysałam biodrami, chwycił je mocno i przyciągnął do siebie.
– Despota – zamruczałam.
– Człowiek czynu – odparował.
Aż nazbyt prędko drzwi windy zadzwoniły i się rozsunęły. Toczyliśmy się korytarzem w okropnie wolnym tempie, bo co rusz przystawaliśmy, by się całować przy ścianach, i praktycznie się przewracaliśmy. Jak przez mgłę zaświtała mi refleksja: „Nic dziwnego, że Lee się uparła, bym to zrobiła”. Nareszcie Logan zatrzymał się przed naszymi drzwiami, otworzył je kartą i znaleźliśmy się w środku. Światła rozbłysły w pokoju, kierowane własną kapryśną fantazją.
– Ojacie – mruknęłam.
W życiu nie widziałam większego pokoju hotelowego – dorównywał on niemal rozmiarem mojemu mieszkaniu. Do tego w salonie był kominek, okna sięgające pod sam sufit wychodziły na centrum Austin, a na drugi poziom wiodły kręte schody.
Ale należało pamiętać o priorytetach.
– Chodź tu – rozkazałam, a Logan posłuchał. Zamknął drzwi i pomaszerował w moją stronę, po drodze zrzucając marynarkę i rozpinając koszulę. Pogładziłam dłońmi jego nagi tors i zagłębiłam palce w lekki meszek ciemnych włosów; czułam się tak nim upojona, że w obliczu głodu zniknęły wszelkie moje zahamowania. Przycisnął wargi do moich ust, warcząc cicho z głębi gardła.
– Zaraz… – Jednak dalsze słowa Logana zagłuszył przeraźliwy hałas.
– Co to jest?! – ryknęłam, zakrywając uszy dłońmi.
– Syrena alarmowa! – odkrzyknął. – Zajebiście. – Otworzył drzwi z impetem. Na korytarzu pełno było ludzi. – Ej! – zawołał. – Co się dzieje?
Ni stąd, ni zowąd korytarzem przemknął jakiś człowiek, czerwony na twarzy, spocony, w samej białej koszulce i bokserkach w groszki.
– To nie jest próbna ewakuacja! – wrzasnął. – Najprawdziwszy pożar. Niech Bóg ma nas w opiece! – Z tymi słowy rzucił się na drzwi ewakuacyjne i zniknął. Przez moment ludzie po prostu stali na korytarzu otumanieni. Potem mała dziewczynka z misiem w ręku wybuchnęła płaczem. Przyniosło to taki skutek jak wystrzał z pistoletu startowego na początku wyścigu: wszyscy rzucili się do biegu.
– Cholera – skwitował Logan zasępiony. – Lepiej się stąd zabierajmy. Prędko.
Za jego przykładem ruszyłam pędem przez korytarz, w biegu zapinając sukienkę. Logan pchnął drzwi wyjścia ewakuacyjnego i oboje zamarliśmy, wpatrując się w spiralę ośmiu kondygnacji schodów. Szlag by trafił apartament gubernatorski i jego luksusowe, górne położenie.
– Zdejmij obcasy – poradził. – Bo nie dojdziesz na sam dół.
– Dam radę. – Pchnęłam go naprzód. – Idź już, jesteśmy ostatni.
Zbiegał po schodach jak aspirujący futbolista – na każdym stopniu lądował szybko i precyzyjnie. Jeśli chodzi o mnie, to kłamałam w kwestii obcasów. Nie nosiłam takich butów, więc miałam fart, że się nie potknęłam, siedząc przy barze. Ściskałam poręcz kurczowo i jak umiałam, starałam się zsuwać bokiem. Od czasu do czasu dolatywało do mnie, jak Logan gdera coś w rodzaju: „Tyle razy błagałem, by jakiś alarm wybawił mnie z opresji, a Ty zesłałeś go akurat dziś”.
Nagle – między piętrami numer pięć i cztery – zbyt mocno naparłam na bok stopy i runęłam na schody, a kostkę przeszył ostry ból.
– Kurde!
Logan, pół kondygnacji niżej niż ja, odwrócił się jak fryga i pognał z powrotem.
– Co się stało?
– Skręciłam kostkę! – ryknęłam. Syrena nadal wyła i nawet w tej wydzielonej przestrzeni przeszywający ryk dudnił mi w uszach. Niespodziewanie zebrało mi się na płacz; nie z bólu, lecz dlatego, że popełniłam zatrważające faux pas i stałam się ciężarem. – Idź beze mnie! – zawołałam.
– Och, na miłość boską. – Logan się pochylił i wziął mnie na ręce. – Trzymaj się.
Było to całkowicie zbyteczne. A wręcz poniżające. Przylgnęłam do niego i sunęliśmy po schodach zadziwiająco szybkim krokiem. Walcząc ze skrępowaniem, przywarłam policzkiem do jego torsu, który za sprawą rozpiętej koszuli nadal był odsłonięty, i ukradkiem zaciągałam się jego leśno-jagodowym zapachem. Wreszcie dotarliśmy do podnóża schodów i Logan kopnął w drzwi. Ani drgnęły.
– Nie dzisiaj! – krzyknął i grzmotnął w drzwi kopniakiem w stylu Bruce’a Lee. Stanęły otworem.
Ulica tętniła od świateł, syren, ludzi. Wszędzie roiło się od wozów strażackich i karetek, goście hotelowi w piżamach i personel hotelowy w amoku kłębili się gdzie popadnie, niwecząc próby strażaków, którzy usiłowali ich zgromadzić. Po przeciwnej stronie ulicy zebrał się tłum gapiów stojących z zadartymi głowami. Logan i ja obróciliśmy się w tym samym kierunku i odkryliśmy, że imponujący, zwieńczony iglicą dach Fleur de Lis stoi w ogniu, a płomienie biją w nocne niebo.
– O Boże – szepnęłam. – Naprawdę się pali.
Logan przycisnął mnie mocniej do siebie.
– Ej! – zawołał do kogoś, kto wyglądał na pracownika hotelu. – Co się stało?
– Podobno zabłąkany piorun trzasnął w dach podczas burzy. – Mężczyzna pokręcił głową. – Co za pech, nie?
– Jakiej burzy? – zapytałam.
Pracownik popatrzył na mnie, ściągając brwi.
– Lało godzinami. Nie słyszeliście?
Najwidoczniej Logan i alko stworzyli dla mnie wspólnie odrębny świat. A swoją drogą. Pociągnęłam Logana za rękaw koszuli.
– Możesz mnie już postawić. Robi się żenująco. – Nie powiedziałam mu, że kostka już mnie prawie nie boli, bo się bałam, że uzna, iż zainscenizowałam całe zajście, by nie musieć samodzielnie schodzić.
– Momencik – odparł i ruszył w kierunku karetek.
Naparłam na jego bary, jakby był pojazdem, którym mogę w ten sposób sterować.
– Mówiłam przecież, że nic mi nie jest!
Lecz nim się obejrzałam, siedziałam w otwartej karetce ze skrzyżowanymi rękami, a ratowniczka badała mi kostkę, kręcąc nią na boki.
– Lekka opuchlizna – orzekła.
Popatrzyłam na Logana znacząco, na co on przewrócił oczami.
– Dobra, dobra. Ja także jestem dorosły i szczycę się tym, że za nic mam własne zdrowie, ale… – Jego uwagę zwróciło coś znajdującego się za moimi plecami i zawiesił głos. Wyjrzałam z karetki, by się przyjrzeć, i odskoczyłam, bo oślepiły mnie światła. Ściana ludzi po przeciwnej stronie ulicy robiła zdjęcia. Nic dziwnego, pożar w hotelu to widok nie lada. Pewnie będą o tym mówić w wiadomościach.
Odwróciłam się w stronę mojego towarzysza. Był blady jak ściana. Wbił palce w koszulę, zapinając ją pospiesznie.
– O kurwa. Kurwa, kurwości, kurwiszon.
– Co się stało?
Puszczając moje pytanie mimo uszu, zwrócił się do ratowniczki:
– Nic jej nie będzie? – Mówił dwa razy głośniej niż normalnie i szybko, gorączkowo, jak naspidowany.
Ratowniczka potaknęła, mierząc go wzrokiem pytająco.
– Za parę dni będzie jak nowa.
– Okej. – Złapał mnie za ramiona. – Wybacz, muszę lecieć. Natychmiast.
Oczy miałam na sto procent jak spodki.
– Co się dzieje? – On się zbierał?
Nie, już się zebrał. Z rozdziawioną ze zdumienia buzią patrzyłam, jak człowiek, z którym miałam się właśnie przespać, odwraca się do mnie plecami i zwiewa, ile sił w nogach.
Gdy zniknął za winklem, ratowniczka i ja popatrzyłyśmy na siebie.
– Laska – odezwała się – coś ty takiego zrobiła?
4
L’enfant terrible
Mimo że kilka lat temu musieliśmy się ścieśnić, by zrobić miejsce dla pracowni inżynieryjnej (znacznie bardziej na czasie), w wyniku czego obecnie cisnęliśmy się w hobbiciej norce wielkości pudełka po butach, która woniała lekko kulkami na mole i ledwie mieściła naszą podziwu godną kolekcję worków sako, to szkolna biblioteka w podstawówce Barton Springs była moim najukochańszym miejscem na ziemi. Tego ranka otrzymaliśmy dostawę nowych książek, więc przyszłam wcześniej, by ułożyć wystawę „Fajnych Nowości”, obsypaną toną sześcienną brokatu. W ciągu pięciu lat pracy na stanowisku pomocy bibliotecznej zdobyłam wiele ważnych lekcji, a jedną z nich było to, że uczniowie sięgają po książki z prędkością proporcjonalną do ilości błyskotek użytych do promocji tychże książek. Przedstawiciele gatunku ludzkiego nabywali fetysz błyskotek już w młodym wieku.
Kleiłam sobie pistoletem do upojenia – jednocześnie unikając jakichkolwiek refleksji na temat katastrofalnej próby zaliczenia jednorazowego numerku, jaką podjęłam w weekend – gdy usłyszałam charakterystyczny odgłos sygnalizujący nadejście uczniów, mianowicie tupot niewielkiego stada słoni. Przesunęłam się nieco, by móc się im przyglądać przez lukę w regale. Nie tylko dlatego, bym – jako pedagożka – miała ich na oku, lecz także dlatego, że szczerze uwielbiałam patrzeć, jak uczniowie rozsiadają się i zatracają w lekturze. W dzieciństwie książki stanowiły całe moje życie czy też, jak żartowała sobie Lee, całą moją osobowość. Owszem, wracałam kiedyś do domu z biblioteki ze stertą książek piętrzącą się tak wysoko, że nic nie widziałam, więc wlazłam prosto w drzewo. I rzeczywiście prosiłam, by członkowie rodziny zwracali się do mnie imionami moich ulubionych literackich bohaterek (nadal utrzymuję, że było to urocze, niewinne dziwactwo, mimo że rodzina jest innego zdania). Rzecz w tym, że odkąd sięgam pamięcią, fascynowali mnie inni ludzie, a zarazem przerażało mnie, jak trudno może być się wśród nich rozeznać. Książki oferowały rozwiązanie idealne: można było podążać za przyjaciółmi przeżywającymi niezliczone przygody, a nie martwić się, że palnie się coś głupiego.
Grupki uczennic, które zawędrowały do biblioteki, rzuciły plecaki i walnęły się na worki sako, które starannie poukładałam w kręgu – niewielkim, bo po redukcji przestrzeni nasz kącik czytelniczy skurczył się do rozmiarów czytelniczego zakamarka. Od razu rozpoznałam dziewczyny: Sable, Larkyn, Brynlee oraz – ku mojemu zaskoczeniu – Mildred. Larkyn i Brynlee brylowały w szóstej klasie pod przywództwem Sable, lecz nieśmiała Mildred spędzała nieproporcjonalnie dużo czasu w bibliotece sama. Można powiedzieć, że to taka bratnia dusza. Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy zobaczyłam, że popularne dziewczyny ją przygarnęły.
Sable grzmotnęła pięścią w żółty worek i się skrzywiła.
– Ten jest sflaczały. – Przeniosła spojrzenie na Mildred. – Twój jest lepszy.
Mildred się zerwała.
– Weź go sobie.
Okej, relacje w grupie mnie nie zachwycały, ale dochodziła tu po prostu do głosu hierarchia społeczna. Zwykłe sprawy u nastolatków w takim wieku.
– Czemu w ogóle mama dała ci na imię Mildred? – zapytała Larkyn. – Nie chciała cię czy co? – Trzy dziewczyny zachichotały, a Mildred zmarszczyła czoło i ostrożnie przysiadła na odtrąconym przez Sable worku.
To dopiero mi się nie podobało…
– I co to za książki bez przerwy czytasz? – wtrąciła pytanie Sable, kokosząc się wygodnie na siedzisku Mildred. – Te z jednorożcami?
Trzy dziewczyny z zapartym tchem czekały, a Mildred wbiła wzrok w czubki butów.
– Magiczne przygody jednorogini Oony – odparła cicho.
– O Boże – zarechotała Sable. – To brzmi jak coś dla bachorów!
Pozostałe dziewczęta się roześmiały. Nagle nawiedziło mnie wspomnienie z czasów, gdy ja sama byłam w szóstej klasie – wyraziste, jakby to było wczoraj. W domu Stone’ów dwanaście lat stanowiło emocjonującą granicę: oznaczało, że jest się już dość dużym, by z okazji urodzin urządzić wielką nocowankę, sprosić tyle koleżanek, ile dusza zapragnie, i najeść się ile wlezie pizzy i słodyczy. Przed ukończeniem dwunastu lat rodzice pozwalali Lee i mnie zapraszać po jednej koleżance, ale to była zabawa dla starszaków, prawdziwe wydarzenie towarzyskie. Na przyjęcie urodzinowe Lee przyszło tyle dziewcząt, że rodzice musieli część z nich ugościć w namiocie rozbitym na podwórzu. I ewidentnie rozgrywały się sceny rodem z legend, bo później przez wiele tygodni nasz sąsiad licealista purpurowiał i brał nogi za pas, ilekroć widział Lee. Oczywiście ja nie znałam szczegółów tych ekscesów, bo jako młodsza siostra solenizantki zostałam wyproszona z jej pokoju, gdy tylko zaczęły się poważne akcje.
Nareszcie jednak przyszła kolej i na mnie: dobiłam dwunastki. Podobnie jak Lee zamierzałam zaprosić wszystkie dziewczyny z klasy – nawet te, z którymi przez nieśmiałość nigdy nie rozmawiałam. Przecież każdy lubi nocowanki. Postanowiłam, że zbrojna w ten kapitał kulturowy właśnie w wieku dwunastu lat zmienię wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Namówiłam nawet mamę, by kupiła fantazyjne zaproszenia z kwiatkami ze złotego sreberka. Wysłaliśmy je pocztą, a ja przez calutki tydzień czekałam z niepokojem na odpowiedzi. W końcu zaświtało mi, że mogę po prostu spytać koleżanki z klasy, czy je dostały, więc pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pobiegłam za grupką dziewcząt wychodzących właśnie ze stołówki, kombinując, jak by tu wmieszać się w ich szeregi. Zanim ośmieliłam się zrównać z kimś krok, usłyszałam swoje imię. Kristen Clock, najfajniejsza dziewczyna z szóstej klasy – właśnie ona – wypowiadała się na mój temat. Oczywiście, bo tak się to na świecie układa, narzekała właśnie, że mama zmusza ją, by przyszła na moje urodziny, chociaż jestem pacanką, którą interesuje wyłącznie czytanie. Komentarz wbił mnie w ziemię i zamarłam, podczas gdy inne dziewczyny szły dalej. Mimo to usłyszałam, jak przyboczna Kristen, Gloria Rodrigo, mówi: „Pewnie nam każe odrabiać zadanie czy coś. Pierwszy raz pójdziemy do kogoś na spanie i rzeczywiście będziemy miały ochotę iść spać”. Docinek wywołał salwę śmiechu i nic dziwnego, bo był niezły. Pewnie zyskałby u mnie więcej uznania, gdyby nie ugodził mnie w samo serce niczym strzała.
Rzecz jasna, jak przystało na trzeźwo myślącą osobę, udałam się do domu i kategorycznie kazałam mamie odwołać moją imprezę. Niestety po mistrzowsku umiała wyciągać ze mnie prawdę, więc wkrótce zrelacjonowałam całą historię. Ku mojemu przerażeniu nie zgodziła się odwołać przyjęcia – mało tego, zadzwoniła do matek Kristen oraz Glorii, więc nim zdążyłam choćby bąknąć „ostracyzm społeczny”, one dwie i każda z dziewcząt w mojej klasie otrzymały od swoich matek rozkaz udziału w moich urodzinach. Nigdy w życiu goręcej nie marzyłam, by zapaść na nagłe i nieuleczalne suchoty.
Lecz ze względu na jakość współczesnej technologii nie doleciał mnie najlżejszy nawet podmuch oparów, które ścinały z nóg moje ulubione wiktoriańskie heroiny. Nastał więc ów wieczór, dziewczęta przyszły i zrobiło się niezręcznie… jak bym to określiła, gdybym korzystała ze swego daru niedopowiedzenia. Jeżeli jednak użyć mojego talentu do dojmująco trafnych opisów – był to poniżający koszmar na jawie. Były pizza, lody i góra łakoci, ale ze zdenerwowania nie mogłam jeść. Na stoliku kawowym leżał stos nowiutkich planszówek, które tylko czekały, byśmy w nie pograły, lecz obawiałam się którąś zaproponować, na wypadek gdyby ktoś uznał ją za nudny wybór. W rzeczy samej, za bardzo się bałam, by robić cokolwiek – mogłam tylko patrzeć ze zdenerwowaniem przez pokój, jak Kristen i Gloria siedzą w kącie i szepczą. Nagle niczym cud zobaczyłam, że korytarzem idzie Lee – dowcipna, pewna siebie, szesnastoletnia Lee, która całowała się z chłopakiem, widziała film tylko dla dorosłych i miała własny telefon komórkowy. Popędziłam za nią tak prędko, jakby Kristen podpaliła mi zadek, i zaczęłam ją zaklinać, by proszę, błagam, zrezygnowała z planów i przyszła na urodziny do dwunastolatki.
Wyglądałam chyba na solidnie zrozpaczoną, bo rzeczywiście zadzwoniła do swoich najlepszych przyjaciół Claire i Simona, oznajmiła, że z podwójnej randki nici, po czym wmaszerowała do salonu, zarzuciła grzywą lśniących, brązowych włosów i powiedziała: „Kto chce obejrzeć Zmierzch?”. Jak się okazało – wszyscy chcieli. Wybuchło istne pandemonium. (Zapisałam sobie w pamięci: „Powiedzieć coś o Zmierzchu” i okazuje się, że choć minęło piętnaście lat, nadal jest to aktualne). Po filmie były plotki i telefony dla zgrywy, a Lee wygrzebała numer czasopisma „People”, żeby dziewczęta mogły pokazać, w której z gwiazd się kochają. Sama nigdy bym nie wpadła na takie rozrywki.
Lee była starsza, światowa i wprawiła je w zachwyt. Obserwowałam rozwój sytuacji, wdzięczna, że nie jestem na świeczniku, a zarazem, jeśli mam być całkiem szczera, troszkę smutna. Wtedy pierwszy raz sobie to uświadomiłam: niezależnie od tego, co przydawało niektórym ludziom magnetyzmu, czym było to je ne sais quoi typowe dla Lee – ja tego nie miałam. Ale uszy do góry, przecież to nic wielkiego. Nie każdego posypują czarodziejskim pyłkiem. Po prostu dobrze się zorientować, gdzie się człowiek plasuje na skali, żeby można było się odpowiednio przystosować, może rozwinąć w sobie uprzejmość, by zrównoważyć brak bigla – do czego dążyłam mniej więcej od dwunastego roku życia.
W tym kontekście niespecjalnie pomogło mi na stare, dobre ego, że kiedy wreszcie podjęłam próbę uwiedzenia mężczyzny, on potykał się praktycznie o własne nogi, próbując zrejterować. Choć pewnie dobrze, że Loganowi się tak nagle odmieniło, zanim poszliśmy ze sobą do łóżka.
Wróćmy jednak do dzieciarni. Odłożyłam pistolet do kleju i wparadowałam do Zakamarka Czytelniczego, emanując agresywną słodyczą.
– Dzień dobry, dziewczęta, miło was widzieć. Sable, Larkyn, Brynlee, podobno pani Renfield zbiera zapisy na Czarnoksiężnika z krainy Oz. Lepiej lećcie na stołówkę, jeśli nie chcecie grać latającej małpy. – Oparłam się pokusie i nie wygłosiłam żadnego zjadliwego, sarkastycznego komentarza na temat ich zachowania, choć pewnie pojęłyby jego pełny sens dopiero po latach, kiedy to nareszcie by zajarzyły, o czym była mowa, i otrzymały spóźnioną lekcję moralności ze źródła, które wyleciało im z pamięci, dzięki czemu byłaby to zbrodnia doskonała. Nie, dla tych panien póki co nie było nadziei. Nawet dla Kristen… to znaczy Sable. – Mildred, możesz chwilkę zaczekać?
Zgodnie z oczekiwaniami dziewczyny rzuciły się pędem, by zniwelować ryzyko latających małp. Mildred jednak się nie poruszyła, lecz nadal wbijała wzrok w buty. Kucnęłam przed nią.
– Hej. Słuchaj. Mam coś dla ciebie.
Podniosła głowę i wbiła we mnie spojrzenie okrągłych oczu, zasłoniętych różowymi okularami.
– Chodź. – Wyciągnęłam rękę. – Pokażę ci.
Zaprowadziłam Mildred na moje stanowisko robocze do przygotowywania „Fajnych Nowości”, potem się pochyliłam i sięgnęłam do pudła z książkami.
– Zamówiłam to specjalnie dla ciebie.
Puściła moją dłoń i schwyciła książkę nabożnie.
– Najnowsza!
– Oona kontra potwory z Tęczowego Jaru. Cała twoja. Możesz wypożyczyć jako pierwsza.
Mildred z błyszczącymi oczami otworzyła książkę, aż zaskrzypiał sztywny grzbiet.
– Przeczytam całą od razu. – Obróciła się jak fryga i ruszyła w stronę worków… potem się odwróciła ze speszoną miną. – Dziękuję, pani Stone.
– Nie ma za co. Opowiesz mi, kiedy skończysz czytać.
„Chciałabym móc cię ochronić i zapewnić ci takie szczęście na stałe”, pomyślałam, i aż mnie zaskoczył własny melancholijny nastrój.
Najbardziej gąbczasty z naszych worków sako pochłonął właśnie Mildred – swoją najświeższą ofiarę – i wessał ją jak ruchome piaski, tak że sterczały tylko jej nóżki, gdy nagle podwójne drzwi biblioteki otworzyły się z impetem i do środka wparowała Gia.
– Jezu! – Położyłam sobie rękę na bijącym jak młotem sercu. – Przestraszyłaś mnie.
– Dobrze. – Gia złapała mnie za łokieć i pociągnęła w stronę kontuaru upchniętego w najdalszym kącie biblioteki poza zasięgiem wścibskich uszu uczniów. – Wobec tego jesteś odpowiednio usposobiona, by tego wysłuchać.
Gia Russo zaliczała się do moich dwóch najbliższych przyjaciółek, nie tylko w Barton Springs, lecz w ogóle. Niewiele brakowało, a wsypałabym się i przyznała, że tak jest, kiedy Gia i Muriel Lopez – moja druga przyjaciółka – zapytały, jak się w weekend bawiliśmy w gronie „przebojowej młodzieży”, a ja zżymnęłam się, że nie mam grona przebojowej młodzieży… Wtedy zobaczyłam ich przerażone miny. Wygląda na to, że to nietypowe nie mieć przyjaciół poza miejscem pracy ani przyjaciół w swoim wieku, lecz takich dwa do trzech razy starszych. Lecz Gia, nauczycielka z piątej klasy, i Muriel – druga bibliotekarka – były cudownymi osobami i współzałożycielkami naszego trzyosobowego klubu czytelniczek romansów, który w każdą środę w porze lunchu spotykał się w pokoju nauczycielskim. Filigranowa Gia miała pięćdziesiąt osiem lat, krótkie, czarne włosy, uszy pełne srebrnych piercingów i osobowość, którą określała mianem „agresywnie włoskiej”.
– Nie uwierzysz, co słyszałam – syknęła, kiedy już posadziła mnie na krześle za biurkiem. Wymownie świadczy o mojej kondycji psychicznej, że w pierwszej chwili przyszło mi na myśl: „O Boże, słyszała, jak mnie epicko odtrącił”.
– Znajoma z kuratorium mówi, że w styczniu władze obetną budżet na edukację o dwadzieścia procent. Doradca senatora Albingtona puścił farbę. Wszyscy są w amoku.
Refleksje o weekendzie zupełnie wywiało mi z głowy.
– Dwadzieścia procent? Ale przecież już mamy głodowy budżet. Ścinają go co roku. Skąd jeszcze wezmą pieniądze?
Gia osunęła się na biurko.
– Ludzie mówią, że będą redukcje etatów. Albo wynagrodzeń. Albo jednego i drugiego.
Serce mi ciążyło. Odkąd pięć lat temu podjęłam pracę w Barton Springs, kurczący się budżet na edukację w Teksasie stanowił nieustające źródło obaw, zwłaszcza wśród pedagogów z dziedziny sztuk i humanistyki, bo tam zawsze zbierano najcięższe budżetowe cięgi. Gdy się zatrudniałam, szkolna biblioteka mieściła się we własnym, przestronnym budynku, a do obsługi byłyśmy we trójkę: ja, Muriel i Dawn Kowalski. Lecz cięcia budżetowe w pierwszym roku spowodowały, że wyrzucono nas do obecnej tyciej pieczary, a co gorsza – Dawn straciła pracę. Co roku, gdy przez obniżony budżet traciliśmy kolejne osoby – logopedę, następnie nauczyciela muzyki, potem plastyki – sale lekcyjne puchły do coraz większych rozmiarów, a nas stopniowo obarczano płaceniem za potrzebne materiały. (Ja na ten przykład sponsorowałam cały swój brokat). Wszyscy tak się bali, że ich zwolnią, że nikt nie ważył się narzekać, chyba że przed Teksaskim Stowarzyszeniem Pedagogicznym, które reprezentowało nas przed ustawodawcami. No i przed sobą nawzajem.
Naszła mnie potworna myśl.
– Ze wszystkich szkół w okręgu tylko u nas zostały dwie bibliotekarki.
Gia zmarszczyła czoło.
– Szkoła jest tak duża, że powinny być co najmniej trzy osoby. Ale masz rację. Martwię się o ciebie i Muriel.
A ja tu już od roku próbuję zebrać się w sobie i poprosić o awans na bibliotekarkę z prawdziwego zdarzenia – Muriel zarzeka się, że na to zasługuję. Już mniejsza o awans, a jeśli stracę pracę? Jeśli przyjdzie wybierać między Muriel a mną, już po mnie. Muriel miała lata doświadczenia i magisterium z bibliotekoznawstwa, a ja byłam marną pomocą biblioteczną z licencjatem.
Gia poklepała mnie po plecach.
– Cóż – westchnęłam. – Przynajmniej tobie nic nie grozi. – Gia uczyła matematyki, czyli jedynego języka, jakim wszyscy będziemy władać za tysiące lat, gdy przestaną istnieć państwa i nastąpi inwazja kosmitów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki