Inne opowiadania - Arthur Conan Doyle - ebook

Inne opowiadania ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

“Inne opowiadania” to utwór Arthura Conana Doyle’a, znanego na całym świecie jako twórca serii powieści i opowiadań o Sherlocku Holmesie.

Jest to zbiór wspaniałych opowiadań autorstwa Arthura Conana Doyle’a. W skład tego zbioru wchodzą nastepujące opowiadania: Lisi król, Lejek z czarnej skóry oraz Zbrodnia brygadiera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 63

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-838-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Lisi król

Opowiadanie to słyszałem na pewnym myśliwskim obiedzie. Przy stole siedziało kilku gentlemanów nie tylko w czarnych, ale i w czerwonych żakietach. Po skończonym deserze zaczęliśmy palić cygara i rozmawiać o koniach i polowaniu. Przypominaliśmy sobie dziwaczne nagonki, jak naprzykład ta, kiedy lisom udawało się zmylić ślady i wyprowadzić psy i myśliwych z jednego końca hrabstwa na drugi. Te dzielne lisy bywały w końcu dopędzane przez dwa lub trzy utykające psy i przez pieszego dojeżdżacza. Reszta pozostawała zawsze w tyle i nie mogła przyjąć udziału w tak uroczystym akcie.

 Prowadząc podobne rozmowy, goście popijali portwejn, a w miarę, jak pili, opowiadania ich stawały się coraz bardziej fantastyczne. Teraz przytaczano takie wypadki, kiedy myśliwy pochłonięty całkowicie gonitwą za lisem, znajdował się nagle i zgoła nieoczekiwanie — w nieznanym mu kraju. W opowiadaniach tych lisy przeżywały zdarzenia nie tyle zdumiewające, ile niezwykłe. Pewien lis, uciekając przed psami, wdrapał się na wysoką wierzbę i ukrył w jej gałęziach; inny, bardziej przebiegły, dla uniknięcia niebezpieczeństwa wpadł do stajni, należącej do pewnego zamku i dopiero trzeba go było wyciągać ze żłobu za ogon; inny znowu wbiegł przez uchylone drzwi do jakiegoś domu, włożył damski kapelusz i zmyliwszy w ten sposób czujność psów, które go wzięły za żonę myśliwego — uniknął niebezpieczeństwa.  Gdy goście skończyli swe fantastyczne opowiadania, zabrał głos sam gospodarz, opowiadając nam o dwu nad wyraz ciekawych wypadkach ze swej przeszłości myśliwskiej. Zwłaszcza zainteresował nas drugi wypadek. Ponieważ gospodarz zaczął długo pokasływać i chrząkać, przeto byliśmy pewni, że usłyszymy wiele rzeczy istotnie zajmujących. Nasz gospodarz był wielkim smakoszem i zawsze przekładał lepsze na potem. W danej chwili miał w sobie dużo powagi i okazywał pewne zdenerwowanie. Nie ulegało wątpliwości, że zamierzał olśnić słuchaczy czemś bardzo zajmującem.  — Zdarzyło się to w tym czasie, kiedy nie miałem w swem posiadaniu tego majątku — zaczął gospodarz. — Psy wtedy miał sir Charles Adyr od niego przeszły one do starego Lazoma, od Lazoma — do mnie. Zresztą być może, że ta historja rozegrała się za Lazoma... Chociaż, nie, nie, zdarzyło się to za Adyra. Tak, za Adyra, na początku lat siedmdziesiątych, mniej więcej w siedmdziesiątym drugim roku.  Człowiek, o którym będę opowiadał, mieszka obecnie gdzieindziej, ale sądzę, że wielu z pośród panów pamięta go. Nazywano go Danbury, Walter Danbury. Myśmy go przezwali poprostu Wat. Był on synem starego Jos Danbury z Górnego Askombu. Po śmierci ojca Wat odziedziczył przyzwoitą fortunkę, ponieważ, jak się okazało, był jedynym spadkobiercą. Brat jego, jeżeli go sobie przypominacie, utonął, gdy poszła na dno „Wielka Chartia”. Majątek Wata wynosił ogółem kilkaset akrów, natomiast ziemia była prześliczna, a w tym czasie, wiecie panowie, uprawianie ziemi było złotym interesem. Przy tem na majątku nie ciążyły długi, co już ma doniosłe znaczenie. W niezadłużonym majątku, jak to mówią, farmer żyje jak u Boga za piecem. Ale dawne to lata. Obecnie, kiedy cena pszenicy spadła, wszystko idzie inaczej... Tak, gentlemani, zagraniczna pszenica i telegraf — to dwie plagi, pod któremi jęczy nasza ojczyzna. Ziarno tanieje, a kupujący, dzięki telegrafowi, orjentuje się szybko w cenach.  Otóż ten młody Wat Danbury był jedynym pod każdym względem chłopcem. Konno jeździł znakomicie, a myślistwo kochał do szaleństwa. Ale, jak wam wiadomo, niebezpieczną jest nieraz rzeczą powierzać zbyt młodym ludziom znaczną fortunę, ponieważ młodzi ludzie nie mają doświadczenia i nie umieją należycie oceniać pieniędzy. Pod tym względem i Wat nie był wolny od grzechu. Jakoś głowę sobie zawrócił i pewien czas prowadził się rozwięźle. Nie powiem, aby oddawał się jakim występkom. Broń Boże! W tych czasach było ogromnie modne w naszych okolicach pijaństwo. Młodemu Danbury’emu tylko w to graj! Ponieważ był młodzieńcem towarzyskim, więc stronić od kolegów nie lubił, owszem naśladował ich we wszystkiem. W ten sposób wciągnął się w pijatykę i pił więcej, niż tego wymagano.  Zapewne wiecie panowie o tem, że używanie trunków w dowolnej ilości nigdy nie zaszkodzi, o ile picie odbywa się wieczorem po wstrzemięźliwem spędzeniu dnia. Tego warunku Danbury nie mógł dotrzymać, a to ze względu, że otaczało go zbyt wielu przyjaciół. Więc korzystał z częstej okazji do picia, a tak pił, że wiele już osób miało go za człowieka zupełnie straconego.  Właśnie w tym czasie wydarzył się ten zabawny wypadek. Los sprawił Watowi tak pouczającą kąpiel, że ten poprzysiągł sobie raz na zawsze, iż nie tknie nawet butelki whisky.  Zwyczajem większości ludzi, Wat dokonywał na swem zdrowiu najrozmaitsze doświadczenia, nie troszcząc się wcale o następstwa. Ale najbłahsze niedomaganie przejmowało go do głębi i czyniło zeń bezprzykładnego tchórza. Zresztą takie momenty przeżywał dość rzadko. Spędzając całe lata na otwartem powietrzu, Wat był zdrów, jak tur, i rozkoszował się zdrowiem, zaprawdę godnem pozazdroszczenia.  Whisky jednak dokonała swego i pewnego pięknego poranku młodzieniec spostrzegł, że jest z nim źle. Ręce ma roztrzęsione i każdy nerw w nim drga, jak nazbyt naprężona struna skrzypiec. W wigilję tego dnia spożył obiad w źle ogrzanem mieszkaniu i przeziębił się trochę. Ale i wino, które tam pił, widocznie było nieszczególne. Jednem słowem zaniemógł troszeczkę.  Wat przeląkł się: język ma szorstki, jak kąpielowy ręcznik, a w głowie cyka mu zegar uderzając wahadłem to tę, to ową stronę. Pomyślał, co za nieszczęście go dotknęło i wnet posłał po doktora Middltona, rodzonego ojca Middltona który obecnie odbywa praktykę w Askombie.  Trzeba nadmienić, że Middlton był starym przyjacielem nieboszczyka Jos Danburego i ogromnie gorszył się tym, że syn jego przyjaciela prowadzi żywot tak opłakany. Postanowił więc skorzystać z choroby Wata i wprowadzić go na drogę moralną. Zbadawszy dokładnie młodzieńca, doktór zrobił poważny wyraz twarzy i wygłosił tyradę o zgubności napojów wyskokowych. Pokręcił smutnie głową, powiedział coś o możliwości białej gorączki, co gorsza, o beznadziejnem pomieszaniu zmysłów. Wata ogarnęło śmiertelne przerażenie.  — Czy doprawdy niema ratunku i narażony jestem, na pomieszanie zmysłów? — zawołał rozpaczliwie.  — Hm... trudno orzec, nie wiem — odrzekł z powagą doktór — w każdym razie nie mam prawa wyrokować, że panu nic nie grozi. Ma pan nerwy ogromnie rozstrojone. Na dobrą sprawę, w ciągu tego dnia mogą wystąpić symptomaty tej choroby, o której wspomniałem. Trzeba zaczekać do wieczora.  — A jeżeli przed wieczorem nic takiego nie zajdzie, to czy mogę liczyć na wyzdrowienie?  Doktór pomyślał trochę i odrzekł:  — Nic panu nie będzie groziło, ale pod warunkiem, że w ciągu całego dnia nawet nie powącha pan alkoholu.  Doktór przyznał w duchu, że pewne zastraszenie pacjenta będzie miało zbawienne skutki.  — A jakież to są symptomaty? — zapytał pokornie Danbury.  — Delirium tremens — odparł Middlton — zaczyna się od złego funkcjonowania organów ocznych. Potem nastąpią męczące halucynacje.  — O, Boże, już jestem chory. W oczach migają mi czerwone światełka!  Doktór, widząc, że słowa jego odniosły pożądany skutek, jął go teraz pocieszać.  — No, światełka to głupstwo — żółciowe zaburzenia. W białej gorączkę zwykłe przedmiotu przeistaczają się w owady, żmije i nieznane dziwaczne zwierzęta.  — A gdyby mi stanęły w oczach te owady, to co mam robić?  — Zawezwij pan mnie — odpowiedział doktór i, przyobiecawszy mu przynieść lekarstwo wyszedł.  Po wyjściu doktora młody Wat Danbury wstał i zaczął rozglądać się naokoło. Był przygnębiony i nieszczęśliwy i zdawało mu się, że przeniesiono go do szpitala dla umysłowo chorych. Wprawdzie doktór zapewniał, że o ile do wieczora nie wystąpią żadne nieprzyjazne symptomaty, to wszystko przejdzie pomyślnie — ale któż odgadnie, jaki będzie koniec tego dnia? Do wieczora było jeszcze daleko, a już Wat spoglądał na zwykły przyrząd do zdejmowania obuwia ze strachem. A nuż ten przyrząd przeistoczy się nagle w potwornego pająka albo w jaką poczwarę?! Zaiste, Wat przeżywał minuty i godziny, pełne nieopisanego lęku. Wreszcie wyczerpała mu się cierpliwość i zapragnął wyjść z tego dusznego pokoju na świeże powietrze. Pocóż więc sterczy w tej dusznej atmosferze, kiedy zaledwie w odległości pół mili od jego domu Askomb urządza polowanie? A wszak jest to już obojętne, gdzie Wat Danbury doczeka się symptomatów białej gorączki: tutaj, w pokoju, czy też w polu, na koniu? Przytem bolała go głowa i musiał stanowczo zaczerpnąć świeżego powietrza.  Decyzję swą wykonał szybko. Po