Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miguel de Unamuno (1864-1936) był jednym z najwybitniejszych hiszpańskich myślicieli, autorem wielu ważnych esejów, dramatów, poezji i nowatorskich powieści. Z jego bardzo różnorodnej twórczości wybija się pozornie niewielka książka Jak się tworzy powieść (1924-27) – dzieło szczególne, wielowarstwowe, zagadkowe, które zaciera granicę między życiem i literaturą.
Unamuno właściwie napisał powieść, w której zwierza się ze swoich chęci napisania powieści o tworzeniu powieści. Można zadać pytanie – czy jest to dzieło ukończone? Nie, ale za to można odpowiedzieć, że jest… wciąż kontynuowane. Sędziwy autor rozsiada się wygodnie w gabinecie umysłu czytelnika, z hamletowską niemocą zawiesza namoczone atramentem pióro nad przerażającą bielą stronic. Zaniepokojonym spojrzeniem przeszywa na wskroś i pyta: czytelniku, żyjesz?
Póki bowiem żyje choć jeden czytelnik, wraz z nim nad nicością triumfuje autor.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mihi quaestio factus sum[1*]
św. Augustyn, Wyznania, X, 33, 50
Prolog
Kiedy pod koniec miesiąca maja w 1927 kreślę te wersy – tuż przed moimi sześćdziesiątymi trzecimi urodzinami – tu, w Hendaye, przy samej granicy, przy moim rodzinnym Kraju Basków, z iście tantalowym widokiem na Fuenterrabíę, nie potrafię bez dreszczu smutku przywołać pamięcią tych piekielnych, samotnych poranków w Paryżu zimowej wiosny w 1925, kiedy w mojej izdebce w pensjonacie przy ulicy La Pérouse 2 byłem pochłonięty do granic pisaniem opowiadania, które zatytułowałem: Jak się tworzy powieść. Nie mam zamiaru powracać do tych niezwykle tragicznych doświadczeń wewnętrznych. Odradzały się wciąż na nowo, by mnie zadręczać słodką torturą (tak jak o „bólu słodkim” wspominała święta Teresa[1]) wyzutej z nadziei pracy twórczej, pracy zmierzającej ku zbawieniu poprzez dzieło, która w każdej godzinie przepełniała mnie „tragicznym poczuciem życia”. Ciążyło mi całe życie, które było i jest moją śmiercią. Ciążyło mi nie tylko te sześćdziesiąt lat poszczególnego, fizycznego żywota, lecz więcej, dużo więcej niż to. Ciążyły mi wieki milczącej tradycji skryte w najbardziej tajemnym zakątku mojej duszy. Ciążyły mi niewysławialne oraz nieuświadomione wspomnienia przed-kołyskowe[2*]. Gdyż nasza beznadziejna nadzieja na osobowe życie poza-grobowe karmi się i wzrasta dzięki niepewnemu wspomnieniu naszego zakorzenienia w wieczności historii.
Jakże samotne były owe paryskie poranki! Zgodnie z przyzwyczajeniem, po przeczytaniu następnego z kolei rozdziału Nowego Testamentu czekałem właściwie bez nadziei na listy z domu i z ojczyzny, a po ich otrzymaniu oprócz rozczarowania ogarniał mnie wstyd za moją biedną Hiszpanię ogłupianą przez najtchórzliwszą, najpodlejszą i najbardziej nieludzką tyranię.
Bardzo pospiesznie, gorączkowo i jednym tchem zapisane stronice Jak się tworzy powieść przeczytałem najpierw Peruwiańczykowi, Venturze Garcíi Calderónowi, a następnie Francuzowi Jeanowi Cassou, który jest tak samo Francuzem jak Hiszpanem. Przekazałem mu to dzieło, aby przetłumaczył je na francuski i opublikował w jednym z czasopism. Z różnych przyczyn nie chciałem, żeby tekst ten pojawił się w pierwszej kolejności w języku oryginalnym. Przede wszystkim nie mogę być w Hiszpanii, gdzie pisarze są poddawani nader uwłaczającej wojskowej cenzurze przez tych, którzy nienawidzą prawdy i inteligencji – cenzura zaś jest czymś gorszym od analfabetyzmu. W ten właśnie sposób moje dzieło opublikowano pod tytułem Comment on fait un roman, przetłumaczone uprzednio przez Jeana Cassou, które poprzedził swoim esejem pod tytułem Portrait d’Unamuno (Portret Unamuna), w tomie CLXXXVIII szacownego czasopisma „Mercure de France” nr 670, rocznik 37, z 15 maja 1926 roku. Kiedy ukazało się to tłumaczenie, przebywałem już tutaj, w Hendaye, gdzie dotarłem pod koniec sierpnia w 1925 i gdzie wciąż się znajduję w odpowiedzi na naciski wywierane przez hiszpańską tyranię pretoriańską na rząd Republiki Francuskiej, żeby mnie usunąć spod granicy. Z tej przyczyny odwiedził mnie w imieniu pana Painlevégo, ówczesnego prezesa Rady Ministrów, prefekt Pirenejów Dolnych, który przybył z Pau z próbą przekonania mnie, abym się przeprowadził w inne miejsce. Oczywiście niczego nie osiągnął. Pewnego dnia opowiem ze szczegółami o tej wstrętnej farsie, jaką urządziła przy granicy, tuż pod Berą, służalcza policja hiszpańska na każde skinienie tego biednego szaleńca i epileptyka, generała Severiana Martíneza Anida[2], który wciąż jeszcze jest ministrem rządu i wiceprezesem Rady Asystentów Tyranii Hiszpańskiej, pozorując rewolucję komunistyczną – niczym jakieś straszydło rodem z dziecięcych opowieści! – żeby wywrzeć presję na rząd francuski w kwestii przewiezienia mnie w głąb kraju. Nawet teraz, kiedy to piszę, owe nieszczęsne biesy na usługach tej, której imię brzmi Dyktatura, uporczywie knują, żeby usunąć mnie z tego miejsca.
Gdy wyjeżdżałem z Paryża, Cassou był w trakcie tłumaczenia mego dzieła, a kiedy skończył, wysłał je do redakcji „Mercure”. Nie upomniałem się o oryginał, o pierwowzór zapisany przeze mnie piórem na kartkach papieru – nie zatrudniłem bowiem nikogo, kto by je przepisał na maszynie – więc pozostały w jego posiadaniu. Teraz jednak, gdy w końcu zdecydowałem się je opublikować w moim własnym języku, jedynym, w którym potrafię ukazać moją myśl, nie chcę odzyskać tekstu oryginalnego. Nie wiem nawet, czy potrafiłbym ponownie spojrzeć na owe złowieszcze stronice, które zapełniałem odosobniony w mojej izdebce, wśród moich samotności paryskich. Wolę powtórnie przetłumaczyć przekład francuski Cassou i to właśnie teraz zamierzam uczynić. Czy to możliwe jednak, żeby autor powtórnie przetłumaczył przekład jednego ze swoich dzieł, skoro zostało ono stworzone w uprzednim języku? Byłoby to doświadczenie bliższe powstaniu z martwych, czy też powtórnemu uśmierceniu. A może nawet – powtórnemu zamordowaniu[3*].
To, co się w literaturze nazywa tworzeniem, jest kwestią konsumpcji albo ściślej: destrukcji[4*]. Ktoś, kto wkłada w dzieło swoje myśli, marzenia, przeżycia – pochłania je i zabija. Kiedy tylko nasza myśl zostaje utrwalona na piśmie, wyrażona, skrystalizowana – umiera, już więcej do nas nie należy. Tak samo, jak – pewnego dnia – przestanie do nas należeć zagrzebany w ziemi szkielet. Prawdziwie żywa historia jest wieczną teraźniejszością, mijającą chwilą, która staje się przeszła, a która odchodząc, pozostaje. Literatura zatem nie różni się niczym od śmierci – śmierci, z której inni mogą czerpać życie. Gdyż ten, kto czyta powieść, może nią żyć, przeżyć ją – kto czyta powieść, czyta historię – kto czyta poemat, czyta stworzenie, które sam może stworzyć na nowo – poemat jest tworem, a poezja tworzeniem. A wśród czytających – sam autor. Czy nie jest tak, że ilekroć autor powraca do czytania swego starego dzieła, robi to, żeby odnaleźć ową minioną chwilę, która dzięki niemu staje się wieczną teraźniejszością? Czy nie zdarzyło ci się nigdy, czytelniku, popaść w zadumę, spoglądając na swój własny portret z czasów, gdy miałeś dwadzieścia lub trzydzieści lat? Wieczna teraźniejszość jest tragiczną tajemnicą, jest tajemniczą tragedią naszego historycznego czy też duchowego życia. Na tym właśnie polega tragiczna tortura, że chce się powtórzyć to, co się uczyniło, a co teraz już nie istnieje. Tyle o rozpoczęciu powtórnego tłumaczenia samego siebie. A mimo to...
Tak, muszę się ponownie przetłumaczyć, żeby żyć, żeby przeżyć, żeby uchwycić to, co odeszło, a co jednocześnie jest moją nadchodzącą rzeczywistością. I zamierzam to zrobić. A jeżeli chcę to zrobić, muszę także żyć moją historią teraźniejszą, moją historią od dnia, w którym oddałem te stronice Jeanowi Cassou, nie będzie więc możliwe, żebym ukazał wiernie tę minioną chwilę. Zatem tekst, który tutaj przekazuję, nie będzie się zgadzał z tym, co zostało przetłumaczone na francuski i pojawiało się w numerze „Mercure de France” z 15 maja 1926. Rozbieżności nie powinny nikogo interesować, może oprócz jakiegoś przyszłego badacza.
Skoro w „Mercure” moje dzieło pojawiło się poprzedzone swego rodzaju prologiem autorstwa Cassou pod tytułem Portrait d’Unamuno, przetłumaczę również i to, a następnie sam opatrzę krótkim komentarzem.
Jean Cassou
Portret Unamuna
Z pewnego rodzaju wzburzoną trwogą święty Augustyn niepokoił się na myśl o tym, że mógł istnieć, zanim przebudziła się jego świadomość. Nieco później przeraziła go śmierć przyjaciela, który był mu tak bliski, jak on sam[3]. Nie wydaje mi się, żeby Miguel de Unamuno, który przecież z uwagą zatrzymuje się nad każdym fragmentem swoich lektur, kiedykolwiek zacytował któryś z tych dwóch ustępów. Bez wątpienia po raz kolejny spotkałby w nich samego siebie. Jest w nim coś ze świętego Augustyna, z Jean-Jacques’a oraz z każdego, kto pochłonięty kontemplacją cudu własnego istnienia nie jest w stanie zdzierżyć jego skończoności.
Pycha samodzielnego wytyczania swoich granic oraz pochłonięcia całego stworzenia do głębin własnej egzystencji pozostaje w opozycji do dwóch nieprzeniknionych i powracających tajemnic: narodzin i śmierci, które współdzielimy z innymi żyjącymi istotami, a zatem przypada nam ten sam los. Właśnie w ten szczególny dramat we wszystkich możliwych sensach i wariantach zagłębiał się Unamuno swoimi dociekaniami.
Trzeba wniknąć we wszystkie jego wady i zalety: dumną samotność, nieodzowną żądzę, pochodzącą z baskijskiej ziemi, tak bardzo ojczystą zazdrość – córkę tego Kaina, którego cień w poemacie Machada[4] rozpościera się nad odosobnioną samotnią kastylijskiego pustkowia – pewną żarliwość, którą niektórzy nazywają miłością, a która oznacza dla niego przerażającą konieczność głoszenia pewności, że to ciało w dniu ostatecznym musi zmartwychwstać – a jest to pewniejsza pociecha od tej, która płynie z idei nieśmiertelności duszy! Krótko mówiąc, trzeba wniknąć w cały pochłaniający go tak bardzo świat wraz z cnotami kardynalnymi i grzechami, które różnią się całkowicie od tych znanych z ortodoksyjnej teologii... Spotykamy się tu z takim człowieczeństwem, które wyznaje, a właściwie nie przestaje wyznawać, wołać, głosić, myśląc, że w ten sposób przyznaje sobie istnienie, które nie podpada pod prawo powszechne; że w ten sposób stwarza byt, z którego nie tylko nic nie zginie, ale w całości pozostanie na wieczność: w substancji, formie, boskim porządku, przebóstwieniu i apoteozie.
Tymi nieustającymi analizami i własnymi sublimacjami Miguel de Unamuno zaświadcza o swojej wieczności: jest wieczny, podobnie jak wieczne jest w nim wszystko, jak każde potomstwo jego ducha, w tym bohater Mgły, który przyszedł do swego autora i rzucił mu w twarz przeraźliwy krzyk: „Don Miguelu, nie chcę umierać!”[5], jak Don Kichot, który ma w sobie więcej życia niż nieszczęsne zwłoki zwane Cervantesem, jak Hiszpania, nie ta należąca do książąt, lecz jego własna, Don Miguela, którą nosi ze sobą podczas wygnania, którą tworzy dzień po dniu, z której tworzy każde jedno ze swoich pism, językiem i myślą, wobec czego może o tej Hiszpanii powiedzieć, że bardziej niż matką jest jego córką.
Do doświadczeń i wysiłków Szekspira, Pascala, Nietzschego i wszystkich tych, którzy w swojej osobistej, tragicznej podróży próbowali zatrzymać dla siebie tę cząstkę człowieczeństwa, która wymyka się tak prędko, Hiszpan wnosi swój wkład. Jego dzieło wcale nie blednie w obliczu tak szlachetnych nazwisk: odnosi się bowiem do tej samej rozpaczliwej zachłanności.
Unamuno nie godzi się na los Poloniusza, którego Hamlet wlecze pod pachy niczym szmacianą kukłę i zrzucając ze sceny, mówi: „Pójdź Waszmość”[6]. Protestuje. Jego protest wznosi się do Boga, ale nie do tej chimery wyrzeźbionej z aleksandryjskich abstrakcji przez otumanionych logomachią metafizyków, lecz do hiszpańskiego Boga, do Chrystusa ze szklanymi oczyma, z naturalnymi włosami, z przegubowym, uczynionym z ziemi i drewna ciałem, do Chrystusa broczącego krwią, ubranego w haftowaną złotem przepaskę zakrywającą wstydliwe części, który żył pośród zwykłych spraw i którego, jak wspomina święta Teresa, „można spotkać nawet wśród garnków”[7].
Oto agonia Don Miguela de Unamuna, człowieka walki, walki z samym sobą, wraz ze swoim ludem i przeciwko niemu, człowieka rozbratu, człowieka wojny domowej, trybuna bez popleczników, człowieka osamotnionego, dzikusa, wygnańca, pustynnego kaznodziei, prowokatora, człowieka dumnego, zwodniczego, pełnego paradoksów, spolegliwego i nieprzejednanego, przeciwnika nicości, którego nicość pociąga i pochłania, rozdartego między życiem i śmiercią, martwego i wskrzeszonego jednocześnie, niepokonanego i wiecznie zwyciężanego.
Nie spodobałby mu się wysiłek, jaki wkłada się w studia nad jego ideami. Z dwóch rozdziałów, jakie zazwyczaj składają się na tego typu eseje – Człowiek oraz jego idee – nic tak bardzo nie przybliża do zrozumienia jak pierwszy z nich. Ideokracja[5*] jest najstraszniejszą ze wszystkich dyktatur, które Hiszpan próbował obalić. Podczas studiowania dzieł człowieka korzystniej jest skupić się na słowach niż na ideach. „Treść – powiedział Pascal Buffonowi – otrzymuje swoją godność od słów, nie zaś odwrotnie”[6*]. Unamuno nie posiada idei: on sam istnieje na sposób tych idei, które podczas spacerów po Salamance stwarzają w nim inni, kiedy to przypadkowo spotyka się z Cervantesem i bratem Luisem de Leónem[8], podczas tych przypadkowych podróży ducha, które niosą go do Port Royal, Aten, Kopenhagi, ojczyzny Kierkegaarda, jak również podczas tej przypadkowej, rzeczywistej podróży, która doprowadziła go do Paryża, gdzie nie dziwiąc się czemukolwiek ani przez chwilę, niewinnie wplątał się w nasz karnawał.
Owa nieobecność skrystalizowanych idei, a jednocześnie nieustanny monolog, w którym każda idea świata powstała, aby przeobrazić się w osobistą misję, żywą pasję, wrzący probierz, patetyczny egoizm – wszystko to nie przestaje zaskakiwać Francuzów, wielkich miłośników konwersacji, wymiany idei oraz dialektyki w granicach rozsądku, zwieńczonej dojściem do porozumienia, w którym czuwa się kurtuazyjnie nad osobistymi niepokojami, aż nie znikną w zapomnieniu. Oprócz tego, Francuzi przepadają za wywiadami i ankietami, w których umysł ustępuje przed sugestiami dziennikarza znającego świetnie swoich czytelników, orientującego się wśród ogólnych i nader aktualnych problemów, na które zostaje udzielona przez niego absolutnie precyzyjna odpowiedź oraz posiadającego umiejętność pisania takich artykułów, które mogą wywołać zgorszenie, a jednocześnie takich, które, bynajmniej, domagają się pokojowego rozwiązania. Gdzie w tym wszystkim miejsce na solilokwia starego Hiszpana, który nie chce umrzeć?
Przemarsz naszego gatunku przynosi bezustanny i zasmucający spadek poziomu energii: każde pokolenie rozwijając się z mniejszą lub większą stałością, traci zmysł ludzki – doskonałość ludzką. Dziwią się temu jedynie nieliczne indywidua, które w swej przerażającej chciwości nie tylko nie mają zamiaru niczego tracić, lecz, co więcej, chcą wszystko zdobyć. Tym właśnie martwił się Pascal i nie mógł zrozumieć, że można się w tym zatracić aż w takim stopniu. Tym również martwią się wielcy Hiszpanie, którzy w ideach oraz we wszystkim, co może przyczynić się do ustanowienia moralnej lub politycznej ekonomii tymczasowej, nie znajdują niczego interesującego. Nie posiadają innej ekonomii prócz swojej osobistej, a zatem wiecznej. Co za tym idzie, kiedy Unamuno mówi o zajmowaniu się polityką, ma na myśli swoje zbawienie, obronę swojej osoby: chce ją utwierdzić, sprawić, by na wieczność wkroczyła do historii. Rzecz nie polega jednak na tym, aby dążyć do zwycięstwa jakiejś doktryny lub partii, do powiększenia terytorium kraju albo do wywrócenia porządku społecznego. Toteż, jeśli Unamuno zajmuje się polityką, z żadnym politykiem porozumieć się nie potrafi. Każdy z nich zdaje się być nim rozczarowany, a jego polemiki zbijają ich z tropu, ponieważ spory toczy on jedynie sam ze sobą. Król czy dyktator – Unamuno chętnie uczyniłby z nich postaci swojego wewnętrznego spektaklu, tak jak już postąpił z „człowiekiem Kantem” i z Don Kichotem[7*].
Właśnie dlatego Unamuno bezustannie spotyka się ze strony swoich współczesnych z brakiem zrozumienia. Jest politykiem, dla którego nic nie znaczą zasady interesu ogólnego, powieściopisarzem i dramaturgiem, którego rozśmiesza wszystko, co można opowiedzieć, opierając się na obserwacji rzeczywistości albo na igraszkach namiętności; jest poetą, który nie pojmuje żadnego idealnego, najwyższego piękna. Z okrucieństwem i bez wspaniałomyślności Unamuno lekceważy systemy, zasady, a także wszystko, co jest zewnętrzne i obiektywne. Tak samo jak u Nietzschego, jego myśli nie da się wyrazić w formie dyskursywnej. Nawet nie musi uciekać się do aforyzmów i uderzeń młota filozofa-poety, aby czerpać z przypadkowych i różnorodnych źródeł. Zależą jedynie od osobistych przeżyć, wymagają bodźca i oporu. Jest to myśl w swojej istocie egzegetyczna. Unamuno, który nie posiada własnej doktryny, nie pisze niczego prócz komentarzy – komentarzy do Don Kichota, do Chrystusa Velázqueza[9], do przemów wygłoszonych przez Prima de Riverę[10], a przede wszystkim komentarzy do czegokolwiek, co tylko ma związek z Miguelem de Unamunem, z jego przetrwaniem i z jego życiem – doczesnym i przyszłym.
W ten sam sposób Unamuno poeta jest całkowicie poetą sytuacyjnym – oczywiście w możliwie najszerszym znaczeniu tego słowa. Zawsze opiewa coś konkretnego. Poezja nie jest dla niego czymś idealnym, poezją dla poezji, tak jak mógł to utrzymywać Góngora, lecz, wzburzony i wyniosły niczym wygnaniec z okresu risorgimento[8*], Unamuno odczuwał czasami konieczność wykrzyczenia w lirycznej formie wspomnień z dzieciństwa, swojej wiary, nadziei i wygnańczych cierpień. Sztuka pisania wierszy nie jest dla niego okazją ucieczki od siebie. Bynajmniej, jest raczej okazją nawet jeszcze wznioślejszą i bardziej niezbędną, aby po raz kolejny zwrócić się ku sobie i zatopić we własnych myślach. W szerokich perspektywach swojej krasomówczej, romantycznej, tęgiej oraz surowej poezji pozostaje sobą, a nawet rośnie w moc, ponieważ celebruje zwycięstwo odniesione podczas batalii najtrudniejszej ze wszystkich, batalii z materią słowa i czasem.
Postanowiliśmy uczynić ze sztuki kanon do naśladowania, normę do osiągania albo problem do rozwiązania. A jeżeli zatwierdziliśmy ten postulat, nie cieszy nas, kiedy ktoś go odrzuca. Czy będziemy tolerować napisane przez tego człowieka dzieła, tak najeżone nieładem, a jednocześnie tak nieokreślone i potworne, że nie jesteśmy w stanie zaklasyfikować ich do żadnego gatunku? Pomimo tego, że z okrutną oraz poufałą bezczelnością na każdym kroku zatrzymuje nas osobistymi wtrętami w nurcie swojej filozoficznej czy też estetycznej fikcji, czasem jednak jesteśmy skłonni się z nim zgodzić.
Powiadają o Luigim Pirandellu, któremu częstokroć czyniono wyrzuty z powodu ironicznego idealizmu, bliskiego Unamunowskim grom słownym, że na co dzień czuwał nad chorą psychicznie matką[9*]. Podobnie rzecz miała się z Unamunem, który całe życie spędził w towarzystwie szaleńca i to najwspanialszego ze wszystkich: Pana Naszego Don Kichota. Z tego powodu Unamuno nie może ścierpieć żadnej służalczości. Odrzucał ją w każdej postaci. Jeżeli ten niezwykły humanista, myślący o wszystkim, o czym tylko da się pomyśleć, uważał za potworność dwie konkretne nauki: pedagogikę i socjologię, to właśnie z powodu ich pretensji do formowania poszczególnych osób tak, aby to, co w nich najgłębsze i najbardziej nieredukowalne, podporządkować jakiejś apriorycznej konstrukcji. Jeżeli więc ktoś chce podążać za Unamunem, musi stopniowo wyeliminować ze swojej myśli wszystko, co nie przynależy do osobistej, radykalnej integralności oraz być gotowym na owe nagłe zachcianki, owe językowe odskocznie, dla których rzeczona integralność musi w każdym momencie zachowywać elastyczność i sprawność działania. Natomiast dla nas odstępstwo od powszechnie obowiązujących zasad może oznaczać ryzyko wystawienia się na pośmiewisko. I dokładnie tego niebezpieczeństwa nie był świadomy Don Kichot. Unamuno również nie chce o nim wiedzieć. Ma pojęcie o wszystkich innych niebezpieczeństwach, poza tym jednym. Zamiast popaść w choćby najmniejszą służalczość, wolałby rzucić się w otchłań odbijającą echo gromkich wybuchów śmiechu.
Jeżeli oddzielimy od Unamuna wszystko, co jest mu obce, staniemy w centrum jego oporu: pojawi się określony, ukształtowany człowiek w swojej fizycznej rzeczywistości. Dokądkolwiek pójdzie, gdziekolwiek będzie się przechadzał – po owym pięknym, barokowym, skąpanym w złocie salamańskim skwerze, po baskijskich szlakach czy też ulicami Paryża – kroczy wyprostowany, niosąc ze sobą niewyczerpany monolog, który, pomimo bogactwa wariantów, nigdy się nie zmienia. Szczupły, ubrany w mundur cywilny (jego własne określenie), z solidną głową na ramionach, które nigdy, nawet zimową porą, nie są zdolne udźwignąć płaszcza, idący zawsze naprzód, obojętny na zaangażowanie swoich słuchaczy i na podobieństwo swego mistrza – który rozprawiał wobec pasterzy, jakby byli książętami[10*] – kontynuuje pełną tragiczności grę słowną, w której skądinąd nie sposób go zaskoczyć. Czyż jednocześnie nie przywiązuje triumfalnie najwyższej wagi transcendentalnej do sztuki składania ptaków z papieru?[11*]