14,99 zł
Lord Paul Frant ostatnie lata spędził w Indiach. Kiedy otrzymuje wiadomość o śmierci ojca, wraca do kraju. Na miejscu dowiaduje się, że nie tylko odziedziczył posiadłość, ale także stał się opiekunem młodej damy, panny Melii. Nie jest zachwycony tym obowiązkiem, dlatego z ulgą przyjmuje do wiadomości fakt, że Melia wybrała sobie już przyzwoitkę, która przygotuje ją do debiutu towarzyskiego. Okazuje się nią piękna, młoda wdowa, lady Jane…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 289
Tłumaczenie:
– Jeżeli zrobisz to dla mnie, będę twoja, a wraz ze mną wszystko, co mam – powiedziała kobieta. W blasku świec jej jasnooliwkowa skóra zdawała się miękka i gładka jak aksamit, a w oczach czarnych jak węgle jarzył się srebrzysty płomień. Piękna i pewna siebie, wyczuwała, jak on rozpaczliwie jej pragnie.
Spowijał ją duszny zapach perfum o egzotycznej nucie piżma i ambry, a na szyi połyskiwały najkosztowniejsze z klejnotów. Była córką indyjskiego księcia i prawnuczką angielskiego hrabiego, dumną i mściwą, a serce jej pałało nienawiścią do mężczyzny, który ją odtrącił. – Wykorzystał mnie cynicznie, a potem porzucił – i za to zapłaci życiem! Tylko jego śmierć jest w stanie zadośćuczynić za krzywdę, jaką mi wyrządził…
Przysunęła się do swego rozmówcy, pozwalając mu zachłysnąć się jej zapachem. Umiała doprowadzać mężczyzn do szaleństwa, była tego świadoma, i mogła zdobyć każdego – z wyjątkiem tego, którego naprawdę pragnęła, a który nią wzgardził. Mógł zostać jej kochankiem, poślubić ją i zamieszkać z nią w jej pałacu. On jednak oświadczył wprost, że jej nie kocha, czym boleśnie ją zranił. Dlatego dostanie nauczkę. Przekona się na własnej skórze, że nie można od niej odejść ot tak! Już ona się postara o to, aby miał długą i bolesną śmierć za to, że ją opuścił.
Ten tu, żałosny dureń, pożerający ją głodnym wzrokiem, nie był jedynym, któremu obiecała swoje względy. Miał też własne powody, aby stać się narzędziem jej zemsty. Wybrała go bardzo starannie, chcąc mieć pewność, że zrobi, o co tylko go poprosi – oczywiście za obietnicę wysokiej nagrody. Był na szczęście chciwy i równie mściwy jak ona.
– Pamiętaj, że skrzywdził ciebie tak samo jak mnie – syknęła. – Dlatego pojedziesz za nim do Anglii i zrobisz to, o co cię prosiłam. A kiedy tu wrócisz, będziesz miał wszystko, czego tylko zapragniesz… a nawet więcej…
– O tak, spełnię twe życzenie, najsłodsza pani, gdyż, szczęśliwym zrządzeniem losu, pewne sprawy wzywają mnie do Anglii. Wrócę po obiecaną nagrodę, kiedy tylko spełnię twoją prośbę.
Okrutny uśmieszek przemknął przez usta księżniczki. Serce jej było zimne jak lód, odkąd je złamano, i nie czuła nic, prócz nienawiści. Poza nagrodą ten dureń dostanie coś jeszcze, czego się nie spodziewa. Zatrzyma go przy sobie, tylko dopóki się jej nie znudzi, a potem…
On tymczasem ukląkł przed nią i ucałował rąbek jej kosztownej sukni.
– Przysięgam wymierzyć sprawiedliwość temu, który jest twoim i moim wrogiem, o pani – oświadczył. – Już wkrótce świat stanie się uboższy o tego głupca.
Gdy to usłyszała, zimny dreszcz przebiegł jej po plecach i zapragnęła cofnąć swe nienawistne słowa. Niestety, tylko krwią można ugasić ogień trawiący jej duszę.
Po wyjściu posłańca zaczęła krążyć po pokoju zdenerwowana. Opuściła ją pewność, która kazała szukać zemsty, a wkrótce zrozumiała, że śmierć ukochanego nie ukoi jej bólu. Wręcz przeciwnie. Ogarnęła ją czarna rozpacz. Osunęła się na kolana i płakała, póki nie ucichła burza w jej duszy. Wtedy pojęła, że oszukała samą siebie. Nie chciała przecież, aby jej najdroższy umarł, lecz aby z nią był, kochał ją i uśmiechał się do niej czule.
Musi natychmiast przywołać głupca, który tak ochoczo zgodził się zabić, i nakazać mu, żeby tego nie robił.
Podniosła oczy i ujrzała słońce na niebie. Było już za późno! Statek wyszedł z portu i wkrótce grzech zbrodni obarczy jej sumienie.
Krzyknęła rozpaczliwie i osunęła się bez zmysłów na marmurową posadzkę.
– Co ja widzę, listy! – ożywił się William, wicehrabia Salisbury, na widok Jane wchodzącej do pokoju. – Jest może coś dla mnie, siostrzyczko?
– Tak, chyba trzy – odparła ze znaczącym uśmieszkiem. – Jeden z nich pachnie perfumami panny Bellingham… Ciekawe, o czym też młoda rozsądna dama może pisać do ciebie?
– To nie twoja sprawa. – Will sięgnął po koperty.
Lady Jane March roześmiała się i przez moment droczyła z bratem, trzymając listy poza zasięgiem jego ręki. Smukła i elegancka, miała w sobie coś, co rozświetlało każde otoczenie, w jakim się znalazła, a jednak nawet jej uroda i wrodzony wdzięk nie były w stanie ukryć smutku, wyzierającego z jej cudownych oczu.
Jane zdecydowała się zamieszkać z Willem po przedwczesnej śmierci męża, który zginął przed dwoma laty na polu bitwy. Zabójczo przystojny Harry był jednym z adiutantów Wellingtona, a jego tragiczna śmierć złamała jej serce. Wtedy to John, hrabia Sutherland, jej przyrodni brat i głowa rodziny, zaproponował, aby zamieszkała z nim i jego żoną Gussie. Jane wybrała jednak Williama, młodszego od niej o rok, gdyż, jak to określiła „jako jedyny nie będzie obchodził się z nią w białych rękawiczkach ani też nie spróbuje jej tyranizować”.
– Nie wątpię, że za miesiąc będziesz chciał mnie odesłać na drugi koniec świata – zwróciła się do Willa, witającego ją po przyjeździe do tak zwanej mniejszej posiadłości ich ojca, będącej obecnie jego własnością. – Gussie doprowadziłaby mnie jednak do szału, a John… sam wiesz, jaki on jest…
– Oj tak – przyznał Will z westchnieniem. – Nieznośny pedant! Biedna mama drżała przed nim, dopóki nie poślubiła Porky’ego…
– Niech Bóg błogosławi księcia Roshithe – powiedziała Jane z wymownym uśmiechem. Ich matka po kilkuletnim wdowieństwie została ukochaną i wielce rozpieszczaną drugą żoną. Na ślub zdecydowała się po zamążpójściu córki, gdyż, jak stwierdziła, jej najdroższy William nie potrzebuje matczynej pomocy, aby znaleźć sobie żonę. Miał przecież spory majątek odziedziczony po dziadku ze strony matki, jak również spadek po ojcu, w którego skład wchodziły: dom w mieście, domek myśliwski w Szkocji oraz hektary ziemi gdzieś w Yorkshire. Był z pewnością zamożniejszy niż jego starszy, przyrodni brat, nigdy też nie prosił Johna, aby spłacał jego długi. Mimo to John nie przepuścił żadnej okazji, by go pouczać, jak ma zarządzać majątkiem.
– Z twoją urodą i fortuną będziesz miał większy kłopot z opędzaniem się od panien niż ze znalezieniem sobie żony – powiedziała Willowi matka przed wyjazdem w podróż poślubną z szaleńczo w niej zakochanym drugim mężem. Porky, czyli tłuścioszek, bo tak, mimo szacownego tytułu, wciąż nazywali go przyjaciele i rodzina, dał się owinąć ich mamie wokół małego palca i był szczęśliwy, mogąc ją wielbić i rozpieszczać. Kochał ją nad życie i martwił się, że jej ojciec wolał jako zięcia jej pierwszego męża, gdyż ten był hrabią. Prawdę powiedziawszy, żeniąc się z ukochaną, Porky nie miał raczej szans na dziedziczenie tytułu czy majątku. Dopiero seria pechowych i niespodziewanych zgonów w rodzinie sprawiła, że został spadkobiercą tytułu książęcego oraz rodowych dóbr – choć wcale nie był z tego zadowolony.
– Po diabła mi ta stara rudera Roshithe’ów – burczał, gdy dotarła do niego ta wiadomość. – Jaki pożytek z tytułu i wiejskiej rezydencji? Nigdy w życiu tam nie byłem, nawet w jej pobliżu, i teraz też się tam nie wybieram.
– Zgódź się… zrób to dla mnie… sprawisz mi wielką przyjemność – powiedziała jego małżonka. – Jako księżna, zajmę wyższe miejsce w hierarchii niż żona Johna, a to się jej nie spodoba…
Porky, co trzeba mu zapisać na korzyść, nie próbował już więcej protestować. Skoro tytuł księżnej Roshithe odpowiada jego ukochanej żonie, to i jemu także. Wiedział niejedno o przytykach i aluzjach, jakie musiała znosić z ust Gussie – w końcu tylko hrabiny. Dlatego, zamiast dalej narzekać, wydał wielki bal i zaprosił wszystkich, którzy się liczą, po czym z cichą satysfakcją patrzył, jak Gussie zmuszona jest dygać przed swoją teściową – czego nie robiła od dnia, w którym jej mąż, John, został hrabią.
Jane i Will przyglądali się towarzyskim triumfom ich ukochanej mamy z dyskretnym zadowoleniem i cieszyli się jej radością. Poślubiona dla pozycji i majątku, nie miała łatwego życia z nadętym pierwszym mężem oraz równie nadętym pasierbem, dzieckiem jego pierwszej żony, pochodzącej z lepszej, acz znacznie mniej zamożnej rodziny. Helen, ich matka, wniosła mężowi ogromny posag i na szczęście, dzięki mądrym klauzulom ojca, gdy owdowiała, mogła zatrzymać większą część dla siebie oraz swoich dzieci, Willa i Jane. Jeśli chodzi o Johna, uznano, że ma dosyć własnych środków – aczkolwiek, gdyby go o to zapytać, pewnie by się z tym nie zgodził. A choć uważał, że nie wypada mu o tym wspomnieć, krzywił się na wielkie sumy, trwonione, by zaspokoić próżność jego macochy, bo tak to nazywał.
Zajęta przeglądaniem poczty, Jane uświadomiła sobie nagle, że Will jakby się waha. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Czuję, że czegoś ode mnie chcesz. Mów, o co chodzi.
– Moja najdroższa Jane – mruknął Will z szelmowskim błyskiem w oku. – Jak ty mnie dobrze znasz… Chodzi o Melię Bellingham. Nie będzie mogła przyjechać w przyszłym miesiącu do Londynu, gdyż jej ciotka zachorowała w ostatniej chwili… No, chyba że zgodzisz się być jej przyzwoitką. Proszę cię, zgódź się, Jane. Melia tak bardzo cieszyła się na tę wizytę…
– Amelia Bellingham nie powinna była pisać do ciebie, Will. To jej ciotka musi napisać do mnie, jeżeli chce, abym zaopiekowała się jej bratanicą.
– Głowę dam, że list od pani Bellingham jest wśród twojej poczty. Zresztą, dlaczego ty zawsze dostajesz całe stosy listów, a ja najwyżej dwa lub trzy, i to głównie rachunki…
– Pewnie dlatego że prowadzę rozległą korespondencję – odparła Jane, tłumiąc śmiech. – To moje główne zajęcie… chyba że jedziemy do Londynu odwiedzić mamę, a wizyta u niej to jeden ciąg balów i proszonych kolacji…
– Mama uwielbia przyjmować gości; ma mnóstwo przyjaciół.
– Oczywiście, że tak – rzuciła sucho Jane. – Wszyscy ustawiają się w kolejce na wystawne kolacje, wydawane przez Porky’ego. Nie pojmuję, jak ona to robi, że nigdy nie przytyła nawet funta, choć niemal co dnia jest wystawiona na kulinarne pokusy.
– Po prostu je jak ptaszek; zawsze tak robiła – wyjaśnił Will. – Ty, Jane, jesteś taka sama i nigdy nie utyjesz. No więc, zaprosisz Melię do nas, prawda?
– Ależ oczywiście, skoro tego sobie życzysz. Przecież to twój dom, mój kochany. Jestem tu tylko gościem i uważam, że możesz zapraszać, kogo chcesz…
– Dobrze wiesz, że nie mógłbym zaprosić panny Bellingham – powiedział Will. – Ona musi mieć przyzwoitkę… A ty znasz ją od zawsze… dorastałyście razem.
– Przyjaźniłam się z jej starszą siostrą. – Jane cicho westchnęła, gdyż na wzmiankę o Beth Bellingham napłynęły wspomnienia o Harrym. Beth była w nim zakochana, podobnie jak większość dziewcząt tamtej wiosny, ale on świata nie widział poza Jane. Tak bardzo jej go brakowało. Nocami dojmujący ból przeszywał jej serce. – Lubię Melię, Will, i z przyjemnością ją zaproszę. – Przerzuciła pocztę, otworzyła list od ciotki Melii i sięgnęła po pióro, aby natychmiast odpisać. Gdy skończyła, zadzwoniła na lokaja i podała mu kopertę.
– Flowers, proszę, każ to natychmiast wysłać.
– Oczywiście, milady. – Lokaj spojrzał na nią z oddaniem i skłoniwszy się, wyszedł.
Will wiedział, że cała służba uwielbia Jane. Gdy się kiedyś ożeni, jego żonie nie będzie łatwo, ponieważ to Jane była w jego domu niekwestionowaną panią. Cieszyło go to, dopóki sobie nie uświadomił, że zaczyna poważnie myśleć o małżeństwie.
– No więc? – zapytała Jane, podnosząc się z krzesła i zamykając biurko przywiezione z Francji. – Czy już wkrótce mam ci życzyć szczęścia?
– Jeżeli Melia po powrocie z Londynu nie zmieni zdania, to tak – odparł Will. – Przecież szczerze pragniesz mego szczęścia, prawda, Jane? Wiem, że to trochę krępujące dla ciebie, ale…
– Nonsens – przerwała mu. – Zbyt długo nadużywałam twojej cierpliwości. Mam przecież własny, wygodny dom kilka mil od Johna i Gussie; pewnie też poszukam domu w Bath, gdy zdecyduję się osiąść gdzieś na stałe. Powinnam była zrobić to już rok temu, gdy tylko zdjęłam żałobę.
– Ale jak chcesz mieszkać całkiem sama? – zaniepokoił się Will. – Wiem, że wolałbyś nie mieszkać z Johnem, ale Gussie nie jest aż taka zła… albo mama…
– Wolałabym nie wchodzić jej w paradę – odparła Jane ze śmiechem. – A Gussie w dwa tygodnie doprowadziłaby mnie do szału!
– Mogłabyś przecież zostać tutaj. Melia tak cię lubi…
– Ja ją też, i niech tak zostanie – powiedziała cicho Jane. – Nie, mój najdroższy braciszku, nie będę utrudniać życia twojej żonie. Muszę tylko znaleźć sobie kogoś do towarzystwa…
– Pewnie tak, ale z kim byłabyś w stanie wytrzymać? Nie należysz do szczególnie cierpliwych, Jane.
– Cierpliwa to ja na pewno nie jestem – przyznała. – Ale… pamiętasz kuzynkę Sarah? Pewnie nie, bo kiedy do nas przyjechała, przebywałeś w szkole z internatem. Było to na krótko przed śmiercią papy…
– Ach tak, przypominam ją sobie z pogrzebu. Taka wysoka, chuda i raczej nieładna… Jej matka ciągle czegoś od niej chciała, zmieniając jej życie w piekło.
– Ciotka Serafina zmarła miesiąc temu, a kuzynka Sarah napisała do mnie z pytaniem, czy nie wiem o jakiejś odpowiedniej dla niej posadzie. Pomyślałam sobie, że ją tu zaproszę, aby się przekonać, czy będziemy w stanie znosić się nawzajem. Jeśli tak, zamieszkam z nią w Bath.
– Wyobrażasz sobie, co John powiedziałby na to? Sarah Winters nie może zostać twoją damą do towarzystwa. Jest na to za młoda i nie ma żadnych koneksji.
– W moim domu nie będą jej potrzebne. Byłam przez rok mężatką. Jako lady March, jestem finansowo niezależną wdową i tak zamierzam żyć… Po wolności, jaką miałam w małżeństwie i potem tutaj, u ciebie, myślisz, że mogłabym zamieszkać z Johnem i jego żoną?
Will przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, po czym pokiwał głową.
– Wiem, że nie mogłabyś, Jane, ale wszyscy będą temu przeciwni… nawet mama.
– Mama chce, abym znów wyszła za mąż. Jeżeli z nią zamieszkam, będzie mnie przedstawiała wszystkim znajomym kawalerom i nie da za wygraną, dopóki nie ulegnę. Wyszłam za mąż z miłości, Will, i nie zrobiłabym tego z żadnych innych powodów. Zbyt wysoko cenię sobie niezależność.
– Nie sądzisz, że lepiej byłoby wyjść za kogoś, kogo mogłabyś choćby szanować, jeśli nie pokochać? Miałbyś duży dom i męża, który by cię wspierał…
– O czymś takim nie potrafię nawet myśleć w tej chwili – przerwała mu Jane. – Wiem, że minął już rok, od kiedy zdjęłam żałobę, ale nadal opłakuję Henry’ego. Wciąż o nim myślę i chciałabym…
– Oczywiście, że tak. – Will stropił się. – Jak w ogóle mogłem powiedzieć coś takiego? Wybacz mi, kochanie.
Przepraszał szczerze, a Jane równie szczerze odpowiedziała mu, że nie ma za co. Rozstali się potem – Jane poszła napisać do kuzynki Sarah, a Will udał się do stajni. Chciał pojeździć na kupionym niedawno młodym ogierze, którego trenował, aby na nim wystartować w wyścigach.
Mijając stajnie, pogwizdywał wesoło, zadowolony ze świata, w jakim przyszło mu żyć. Wszyscy uważali go za szczęściarza, on zaś nie widział powodów, by szczęście miało go kiedykolwiek opuścić. Melia wyjdzie za niego i chętnie zamieszka z nim na wsi, zadowalając się rzadkimi wizytami w Londynie – dokładnie tak, jak to sobie wymarzył.
– Och, ciociu kochana, proszę spojrzeć… – Melia Bellingham otworzyła przesyłkę od lady March i jej szafirowe oczy zalśniły z podniecenia, gdy podawała starszej wymizerowanej damie list, napisany pięknym kaligraficznym pismem. Ciotka Margaret wydobrzała już na tyle po niedawnej chorobie, że mogła siedzieć w fotelu, wciąż jednak była zbyt osłabiona, aby myśleć o wyprawie z młodą żywiołową dziewczyną do Londynu. – Nie będzie ciocia miała nic przeciwko temu, że zostawię ją samą na jakiś czas? Zresztą, jaki ze mnie pożytek? Sama ciocia mówiła, że przyprawiam ją tylko o ból głowy…
Ciotka Margaret powąchała koronkową chusteczkę, skropioną konwaliowymi perfumami.
– Masz w sobie tyle energii, Amelio – powiedziała z westchnieniem. – Co tu się dziwić, że męczy mnie twoje towarzystwo, zwłaszcza gdy jestem osłabiona. Nie chciałabym jednak sprawiać ci zawodu, więc tak, oczywiście, możesz pojechać do lady March. Wolałabym wprawdzie widzieć cię pod opieką twojej siostry, ale biedna Beth jest już w bardzo zaawansowanym stanie i nie może się tobą zająć. Musisz napisać miły list do lady March, żeby jej podziękować.
– Ona pisze, że przyśle po mnie swój powóz. A potem pojedziemy razem do Londynu. Jeżeli zaraz nie wyślę odpowiedzi, nie dostanie listu na czas…
– Dziecko, jakaś ty w gorącej wodzie kąpana… – Ciotka westchnęła, pomachując pachnącą chusteczką. – Idź już sobie i przyślij mi tu pannę Beech. Potrzebne mi spokojne towarzystwo.
Melia wymknęła się szybko, rada, że została zwolniona z dalszych obowiązków. Ciotka Margaret okazała wiele serca jej i Beth, gdy ich rodzice zginęli na morzu w trakcie rejsu, który miał być miłą wycieczką do posiadłości ojca w Irlandii. Tymczasem podczas sztormu jacht roztrzaskał się o skaliste wybrzeże Kornwalii i wszyscy pasażerowie wraz z załogą utonęli.
Ciotka Margaret Bellingham przygarnęła wtedy osierocone bratanice, które znalazły się w trudnej sytuacji, gdyż zgodnie z prawem cały majątek ich ojca z braku syna przypadł jego dalekiemu kuzynowi, mieszkającemu gdzieś w Indiach. Obie dziewczyny miały tylko niewielkie posagi, a także po dwieście funtów od dziadka ze strony matki. Gdyby nie dobre serce ciotki Margaret, musiałyby zamieszkać w małym domku gdzieś na wsi – o czym sucho poinformował je adwokat wkrótce po pogrzebie.
Minęło pół roku, obie siostry opuściły swój rodzinny dom, a Beth wyszła już nawet za mąż, i wtedy przyszedł list z wiadomością, że mogą zostać u siebie tak długo, jak zechcą. Kuzyn ich ojca, jak się okazało, nie planował w najbliższej przyszłości wracać do Anglii i nawet po powrocie nie zamierzał pozbawiać ich domu. Napisał więc do swojego agenta, każąc mu zaopiekować się majątkiem, a także zawiadomić dziewczęta, gdy nowy właściciel zacznie planować wyjazd z Indii.
Dla Beth i Amelii było już jednak za późno. Beth, szczęśliwa mężatka, rezydowała w posiadłości męża, a Melia, nieco mniej szczęśliwa, zamieszkała z ciotką Margaret. Starsza dama absolutnie nie była dla niej niemiła i nie domagała się niemożliwego, jednak z racji wieku nie mogła uczestniczyć w zbyt wielu przyjęciach, a te, na które zabierała bratanicę, śmiertelnie nudziły młodą pannę. Obiecała więc Melii zabrać ją na sezon do Londynu po osiemnastych urodzinach, niestety zmógł ją ciężki atak grypy żołądkowej, a kiedy już dochodziła do siebie, przyplątał się katar. Jej doktor uznał, że Londyn w ogóle nie wchodzi w grę, i Melia już prawie pogodziła się z myślą, że nigdzie nie pojedzie, dopóki Beth nie urodzi.
– Do tego czasu wszyscy postawią już na mnie krzyżyk – zwierzyła się Melia swojej przyjaciółce Jacqui podczas spaceru po włościach ciotki. – Umrę tu z nudów, bez żadnych szans na znalezienie sobie męża.
– A co z wicehrabią Salisbury? – zagadnęła przyjaciółka. – Myślałam że przysięgliście sobie dozgonną miłość, kiedy gościłaś na wsi u Beth.
– Ależ tak, oczywiście – odparła Melia i oczy jej się zaświeciły. – Powiem ci coś w tajemnicy: od tamtej pory on dwukrotnie odwiedzał przyjaciół w sąsiedztwie. Spacerowaliśmy razem, jeździliśmy konno, a potem wymieniliśmy listy…
– Nie powinnaś! – wykrzyknęła Jacqui wstrząśnięta. – Co powiedziałaby na to twoja ciotka, gdyby wiedziała?!
– Ale nie wie, bo Beth odbiera listy i mi je przywozi.
– Pogniewałaby się, gdyby odkryła, że ją oszukujesz! – Jacqui pokręciła głową. – Mama za coś takiego zamknęłaby mnie na miesiąc w pokoju i trzymała o chlebie i wodzie.
– Ciebie nie miałaby za co zamykać. – Melia ścisnęła jej rękę. – Myślę też, że gdyby moja mama żyła, nie musiałabym tak robić. Zapraszałaby młodych kawalerów i pewnie byłabym już zaręczona.
– Czy wicehrabia poprosił cię o rękę?
– Nie, ale zrobi to, jeśli sobie tego zażyczę – odparła Melia z przekornym błyskiem w oku. – Nie potrafię jednak powiedzieć, czy na pewno chcę wyjść za niego. Gdybyśmy pojechały do Londynu, miałabym okazję poznać wielu miłych młodych ludzi…
– Musisz, wobec tego, poprosić ciotkę, aby napisała do lady March z pytaniem, czy zechciałaby cię zaprosić, kiedy będzie jechać do stolicy. Odkąd owdowiała, wzięła już pod swoje skrzydła kilka młodych panien. Wiem to na pewno, gdyż była wśród nich moja kuzynka. Myślę, że wicehrabia Salisbury bez trudu namówi siostrę, żeby się zgodziła.
Melia uznała to za dobry pomysł. Obie rodziny utrzymywały przecież bliskie kontakty, zanim Jane i Beth wyszły za mąż. Chcąc jednak zapewnić sobie przychylną odpowiedź, napisała wcześniej do wicehrabiego o chorobie ciotki, a list, jak widać, spełnił swoje zadanie. Będzie więc mogła pojechać do Londynu i jeszcze przed końcem sezonu zaręczy się albo z wicehrabią Salisbury – albo z kimś innym…
Melia napisała liścik z podziękowaniem i zadzwoniła na służącą, Beth. Przenosząc się do ciotki, zabrała ją ze sobą i wiedziała, że jest jej bardzo oddana. Nie będzie więc miała nic przeciwko temu, by pomaszerować do miasteczka i dopilnować, żeby list odszedł z najbliższą pocztą do Londynu.
Po chwili Beth stanęła w progu – z listem na tacy, zaadresowanym do Melii.
– Dziękuję. – Melia uśmiechnęła się do kobiety która niańczyła ją od kołyski, a teraz dbała o jej garderobę i układała włosy. – Chcę jak najszybciej wysłać ten list. Lady March zaprasza mnie do siebie, a potem wyjedziemy do Londynu. Ty też z nami pojedziesz, Beth. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
– Skoro panienka tak cieszy się na ten wyjazd, zrobię wszystko, by panienka była szczęśliwa.
– Jesteś moją najlepszą przyjaciółką! – Melia objęła ją i pocałowała w pulchny policzek.
– Dobrze już, dobrze, panno Melio. – Beth uśmiechnęła się zarumieniona. – Już lecę, nie musi mi panienka pochlebiać…
– Ciekawe, kto też może do mnie pisać… – Melia wzięła list z tacy i zmarszczyła brwi na widok rodowej pieczęci. – Dobry Boże! Czy to możliwe, aby był od…? – Otworzyła i zaczęła czytać.
Nadawcą był ktoś, kto przedstawił się jako Paul, kuzyn papy. Z narastającym rozdrażnieniem czytała dalej ten zaskakujący list.
Głęboko zaniepokoiła mnie wiadomość, że musiała Pani opuścić Wasz rodzinny dom. Było to wbrew memu życzeniu i szczerze za to przepraszam. Ufam, że wybaczy mi Pani to nieporozumienie i powróci do swego domu. Oczywiście, nie może Pani mieszkać tam sama. Zwłaszcza że ja, po powrocie do Anglii, na początku czerwca, zamieszkam w Londynie i będę tylko składał krótkie wizyty w Willow House.
Pragnę jednak, aby zadebiutowała Pani na londyńskich salonach pod opieką przyjaciółki mojej matki, lady Moiry Fairhaven. Lady Moira, po półtorarocznym wdowieństwie, jest gotowa podjąć znów życie towarzyskie i będzie mieszkała z Panią w Willow House aż do Waszego wyjazdu do stolicy. Pojawi się u Pani pod koniec maja, tak abyście mogły się lepiej poznać przed przybyciem do domu, który dla Was wynajmę w Londynie.
Pozostaję z szacunkiem.
Paul Frant
Melia poczuła się głęboko urażona. Jakim prawem napisał taki list? Czy on sobie wyobraża, że dziedzicząc majątek, stał się również jej prawnym opiekunem? Grubo się myli, a ona nie ma najmniejszego zamiaru słuchać jego poleceń. Zostanie gościem lady March, jak to sobie zaplanowała…
Choć musiała przyznać, że gdyby sprawy już wcześniej nie potoczyły się zgodnie z jej wolą, przyjęłaby pewnie z wdzięcznością jego propozycję.
Ciotka Margaret nie może się dowiedzieć o tym liście. Gdyby go przeczytała, kazałaby jej czekać na tę Moirę Fairhaven, która miała być jej przyzwoitką. Melia szybko schowała list do ukrytej szufladki sekretarzyka, lecz wciąż gnębił ją niepokój. Może jednak testament ojca dawał władzę nad nią temu dalekiemu kuzynowi? To bardzo niefortunne, że postanowił wrócić do Anglii właśnie teraz, kiedy wszystko wydaje się układać po jej myśli. Dotąd mogła mieć pewność, że jeśli zapragnie poślubić odpowiedniego dżentelmena, ciotka aż nazbyt chętnie udzieli jej swego błogosławieństwa. Tymczasem ten nieznajomy kuzyn może mieć całkiem inne plany względem jej osoby…
Tytuł oryginału: Claiming the Chaperon’s Hart
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2011
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2011 by Anne Herries
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-3555-6
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.