Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

“Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Utwór pisany w formie fikcyjnego pamiętnika. Jaszko Orfan jest narratorem i tytułowym bohaterem powieści. Akcja obejmuje okres panowania czterech królów dynastii jagiellońskiej: Kazimierza Jagiellończyka, Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiellończyka i Zygmunta Starego. Akcja ropoczyna się w czasie, kiedy Jaszko jest kilkuletnim dzieckiem. Później jest on dworzaninem na dworze kolejno czterech monarchów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 786

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

JASZKA ORFANEM ZWANEGO ŻYWOTA I SPRAW PAMIĘTNIK

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-705-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

TOM I

W imię Trójcy Przenajświętszej. Amen.

 Przyrodzona każdemu człowiekowi, złego i dobrego w tem życiu zażywając, a na lepsze pracując — pożądać, aby po nim pomiędzy ludźmi pamięć na ziemi została.  Przeto się kładną grobowe kamienie i piszą księgi, z których każda niczem innem nie jest ino człowiekiem, a że człowiek z wieku swego wyszedł jak kurczę z jaja, więc zarazem księga i czasem jest, o którym daje świadectwo.  Ja też, maluczkie stworzenie, słabości tej czy prawu ulegając, z żywota mojego długiego, wielu przygodami niepośledniemi odznaczonego, sprawę zdać pragnę, jakom na ten mizerny świat przyszedł, i jak z pomocą a za miłosierdziem Bożem, acz nie bez grzechu i obłędów po nim szedłem, ku temu kresowi, który pewnie już dziś jest blizkim.  Małym ci i nieznaczącym byłem i jestem, a żywot mój do wielu innych podobien, alem to szczęście miał, żem się o wielkich i znaczących ocierał, na nich prawie nieustannie patrzałem — pisać więc o czem się znajdzie, nie o samym sobie.  Przeciąg też czasu niemały dał mi Pan Bóg przeżyć na tym padole, gdzie, jak na pobojowisku, codzień niemal padających obok mnie widziałem, codzień sam paść się spodziewałem, i cudem prawie doszedłem późnej starości.  Ilu ich było, mój Boże, co i sił mieli nademnie więcej i prawa do życia, a w kwiecie kosą podcięci padli, gdy ja jako łopuch i pokrzywa pod płotem stojąca ocalałem...?  Aby świat ten zrozumieć, chyba nie z niego patrzeć potrzeba na sprawy ludzkie i losy — przecież wierzyć musimy, iż to co się dzieje, sprawiedliwem i dobrem być musi.  Nim więc pisać rozpocznę — naprzód przyznać muszę uroczyście, że jako za życia fałszem ust moich nie zmazałem nigdy, tak i kart tych nim nie zbruczę, pisząc prawdę czystą, choćby się do niej przyznać wstyd było.  Nie będę fałecznie przodków sobie wymyślał żadnych — ilem wiedział tyle wyznam, a nie wszystko w życiu własnem było dla mnie jasnem. Takie było już przeznaczenie moje.  Od tego więc poczynać muszę, ani się sromam wyznać, że ani roku urodzenia mojego, ani rodziców moich nie znam. Wina w tem nie moja, żem na ten świat przyszedł pono jako gość nieproszony. To tylko zaznaczyć mogę, iż żywot rozpocząłem w tych leciach, gdy wielkim księdzem był Kaźmirz, Jagiełłowy syn wtóry, za panowania w Polsce Władysława, który zginął, nieodżałowane panię — pod Warną walcząc z pogany.  Z dzieciństwa mojego mało co mi się w pamięci zostało, a to co sobie przypomnieć mogę, dlatego się może w umysł młody wraziło, że te pierwsze lata życia nie płynęły mi jednostajnie, a było w nich już dla dziecka zagadek i niespodzianek wiele.  Kobieta uboga, prosta mieszczanka, której imię było Sonka, a po mężu ją Gajdysową mianowano — opowiadała się matką moją, chociaż, jak się potem okazało, nią nie była. Mąż jej Gajdys na zamku miał około stajen książęcych zajęcie, był nad niemi starszym dozorcą, przyczem i młodsze źrebce ujeżdżał. Człek był dobroduszny, jako to najczęściej siłacze i olbrzymy bywają, którym Pan Bóg daje zimną krew, gdy małym i słabszym kipi ona w żyłach. Mówił mało, śmiał się rzadko, jadł dużo, pił chętnie.  Mieszkali Gajdysowie we dworze pod zamkiem dolnym u furty, od której klucz miał dozorca, tak że zrana wstawszy, mógł zaraz do stajen przejść, od których nawet rżenie koni po nocach nieraz słychać było. Domostwo choć drewniane wygodne było i zaciszne, a że Gajdys żołd miał dobry, przy czem zboże, sukno, płótno i skóry mu ze skarbu co rok wydzielano, a podarki częste się trafiały — działo się więc im dobrze.  Krom mnie mieli Gajdysowie tylko o parę lat starszą córeczkę Marychnę. Jam też zwał się ich własnem dzieckiem, a nie mogę powiedzieć, tylko że Sonka tak się zemną obchodziła, takie dla mnie serce miała, jakbym w istocie był jej synem.  Później się to dopiero okazało, że Gajdysowie przez miłosierdzie mnie wzięli i jak dziecko własne hodowali, bo snadź rodzice moi przyznać się do mnie czy nie mogli, czy nie chcieli. Nie będę ich sądził ani im tego wyrzucał.  Wychowywałem się więc zprosta, nie nawykając do pieszczot i wykwintów żadnych — na chlebie razowym, mleku i kluskach, ni też do zbytku od chłodu i słoty strzeżony, za co Panu Bogu dziękuję, bo później mi niejeden trud, niewygodę, niedostatek łatwiej było znosić, zawczasu się obywszy z niemi.  Ale niezawsze jednakowo bywało. Powszednich dni Gajdysowie tak się ze mną, jak z Marychną obchodzili, a niekiedy zjawiły się dla mnie jakby świąteczne i słoneczne doby.  Nadchodziły one niespodzianie, gdy w różnych porach we dworku się zjawiała nagle kobieta młoda, cała szatami otulona, z twarzą osłoniętą, którą gdy odkryła, oblicze się ukazywało dziwnej piękności i blasku. Naówczas do chaty jakby promień wpadł słoneczny z nią razem.  Gajdysowa, ledwie rękę jej ucałowawszy, śpieszyła drzwi zaraz na skobel zasunąć, i choćby kto się dobijał, to go już nie wpuszczano.  Przybyła pani rzucała się na mnie, porywała, sadzała na kolanach, okrywała pocałunkami, przyciskała do piersi, śmiała się razem i płakała.  Nawykły tak byłem do tego, iż mi przynosiła słodycze, zabawki dziecięce, przyodziewek różny, wygodny a nie bijący w oczy, żem za nią tęsknił, a gdy odchodzić miała, trudno mnie od niej oderwać było.  Nieraz, sam nie wiem, jak się to działo, ale pieszczotami jej utulony, objąwszy ją za szyję, na kolanach jej usypiałem, a słodszego snu w życiu nad ten nie było dla mnie.  Ale niekiedy wiele czasu upływało, a widać jej nie było, to znowu przez dni kilka z kolei wracała ciągle i dłużej przesiadywała; nie można było odgadnąć, ani kiedy się ona zjawi, ani na jak długo.  Wpadała czasem jak po ogień, a ledwiem miał czas objąć ją i przytulić — uchodzić musiała.  Gajdysowa i mąż jej, oboje z wielkiem dla niej byli poszanowaniem, ona też im łaskawą i wielce dobroczynną. Nie odchodziła nigdy prawie, coś dla nich, dla Marychny i dla mnie nie zostawiwszy.  Gdym mówić począł, kazała mnie nieznajoma pani matką siebie zwać — Gajdysową też tak mianowałem i miałem ich naówczas dwie, a Bóg widzi, nie wydawało mi się, aby było nadto.  Ta matka, którą rzadziej widywałem, psuła mnie i pieściła, gdy Gajdysowa surowszą daleko będąc, naprawiała to, co tamta zepsowała.  Prostej kobiecie serce rozumu dolewało. Znała ona to dobrze, iż losy moje przyszłe niepewne były, więc zmięknąć mi nie dopuszczała. Owszem umyślnie na chłód, na słotę, do roboty mnie pędzała, ciągle to powtarzając, że Bóg wie jeden co mnie czeka. Więc jak skorom chodzić począł, razem ze starszą Marychną boso musiałem w podołku z podwórka trzaski obmokłe przynosić, drób zapędzać, małe posługi w domu spełniać, więcej dlatego, aby się nazwyczajał do wszystkiego, niżby gwałtowna była potrzeba.  Dla starszej córki swej Sonka bywała często surową, nieraz się jej kuksaniec dostał — mnie też bywało połaje, popchnie czasem, gdym szedł leniwo, ale nie uderzyła nigdy. Jeżelim co zbroił a przewinił srogo, wówczas brzozowy winnik, jakich do łaźni używano, z za pieca dobywała i nim mi groziła, ale na plecach moich nigdy on nie postał.  Sam Gajdys w domu siadywał mało; jam też z nim niewiele miał do czynienia, ale i on dobrym dla mnie był, a zdala mi się uśmiechał.  Wychodził zwykle z domu o świcie, potem jeść powracał, dwa razy we dnie, a wieczorem bywało i tak, że napity przyszedł. Wówczas już prosto się kładł i zasypiał.  Pani ta, która mi się matką nazywać kazała, dopóki młodszym był, przychodziła częściej — a potem coraz rzadziej... Wówczas niekiedy długo na osobności rozmawiała z Gajdysową, płakiwała trzymając mnie na kolanach, tak, że ciepłe jej łzy dobrze po dziś dzień na twarzy mojej pamiętam.  Bywało, że mnie osmolonego, nieumytego zastała — ale i chwili nie chcąc stracić, takim brała na kolana, jakim byłem, nie dawszy nawet Sonce ręcznikiem mnie otrzeć.  Pamiętam i to, com naówczas ledwie mógł zrozumieć, że ciągle do ucha jedno mi powtarzała:  — Nie zapomnisz ty o mnie? nie zapomnisz?  Tak razu jednego przybywszy poruszona, smutna, blada — płacząc powiesiła mi na szyi, na mocnym sznurku krzyżyk błyszczący, nalegając a przykazując mocno, abym go nigdy a nigdy nie zrzucał i nie stracił.  Do dziś też dnia ostał się on cudem na piersiach moich.  Długi potem czas nie widziałem jej wcale, a gdym się o nią tęsknie dopytywał, Sonka mi odpowiadała, że odjechała daleko i nikt nie wie, kiedy znowu przybyć będzie mogła.  Rosłem tak dziko, jak one pokrzywy i łopuchy pod płotem i pospolita dziatwa wiejska i miejska, zabawiając się z rówieśnikami, ich językiem mówiąc i obyczaje przyjmując.  Do kościoła zamkowego stara Gajdysowa mnie i Marychnę czasami tylko na święta prowadziła, a we dni powszednie, choć niedaleko do niego było — boso i w koszulinach nie ważyliśmy się. Nauczono nas tylko żegnać się, pacierza trochę, i gdy księdza spotkamy, w rękę go całować.  Małym jeszcze byłem, gdy — pamiętam, jak się dnia jednego strasznie zawieruszyło na zamku i w mieście, bo strach jakiś poszedł po ludziach, że nam naszego Wielkiego księdza Polacy chcą sobie odebrać na króla. Jednak do tego nie przyszło na razie i Kaźmirz w Wilnie pozostał. Odjeżdżał tylko parę razy, ale powracał wprędce. Utkwiło mi to w pamięci, bo gdy wyjeżdżał, ludzie go przeprowadzali, a powracającego witali z radością wielką, jak ojca, choć młody bardzo był.  Potem nagle w zamku się zrobiło pusto. Gajdys około stajen nie miał tak dalece co robić, bo w nich mało co koni zostało. Siadywał w domu a biedował, bo na próżniactwo skazany był.  Znowu lat kilka tak upłynęło. Pani owa, o której dobrze pamiętałem i dopytywałem o nią — bardzo rzadko i na krótko się pokazywała u Gajdysów. Nie zapominała jednak o mnie, bo Sonka z odzieży, obuwia coś nowego mi dając, powiadała, że to wszystko miałem z jej łaski.  Jednego dnia Sonka stara, która cały dzień chodziła posępna mrucząc sama do siebie i wzdychając, jak miała we zwyczaju, gdy jej co dolegało, siadłszy wieczorem na ławie przy piecu, do siebie mi przyjść kazała. Pogłaskała mnie i pocałowała, bo miała macierzyńskie dla mnie serce, i zaczęła coś mówić, czego w początku zrozumieć nie mogłem, zapowiadając mi, że w końcu trzeba będzie mi gdzieindziej jechać i Gajdysów opuścić.  Rozpłakałem się mocno, wołając, że nie chcę i nie dam się ztąd wziąć nikomu. Stara mnie uściskała i uspokoiła, więcej już nie chcąc mówić nic... Utkwiła mi groźba ta w pamięci i strach ogarnął, ale przeszedł wkrótce, gdy potem nie zmieniło się nic i przez czas dosyć długi mowy o tem nie było.  Naraz jednego dnia Sonka nic mi już nie powiadając, zabrała się do mycia i czesania od rana, przyodziała mnie jak na święto, choć dzień był powszedni, i na zapytanie, co to znaczyć miało, oznajmiła, że z Gajdysem mi pójść pozwoli patrzeć jak Kaźmirz, który już królem był, ale oni go tu zawsze Wielkim księdzem nazywali, do Trok na łowy jechać będzie.  Nauczyła mnie, ażebym, gdy nade drogą, którą ma przejeżdżać, staniemy — jak tylko ujrzę orszak pański, zaraz czapkę zdjął, a gdy się przybliży, głową do ziemi przypadł pokłonem.  Ciekawy byłem, jak każde dziecko, więc gdy potem Gajdys mnie za rękę wziął prowadzić, choć się trochę obawiałem, szedłem rad zobaczyć tego Wielkiego księdza, którego tylko zdaleka widywałem, bo my dzieci uciekaliśmy i kryliśmy się przed obcymi... Powiadano nam, że przed niemi ludzie jadą przodem z biczyskami, którzy gawiedź i dzieci precz smagają.  Dnia tego, choć stary jestem i mógłby mi był wyjść z pamięci, nie zapomniałem dotąd, a stoi on tak żywo przed oczyma mojemi, jakbym go wczoraj oglądał... Staliśmy nade drogą u zamkowej bramy, a było nas ludu dosyć. Gajdys przecie tak siebie i mnie umieścił, ciągle za rękę trzymając, żeśmy w pierwszym rzędzie byli.  Przez otwarte wrota w podwórzu zamkowem widać było dwór pański, który się szykował; jedni ze psy, z sokołami drudzy, z oszczepami, dzidami, panowie konno, wozy pod zwierzynę za niemi.  Mogłem nawet rozróżnić łatwo Polaków od naszych Litwinów po odzieży i kołpakach, bo Polacy strojniejsi byli i śmielsi niż nasi. Kilkoro paniąt, co na króla czekali, tak bez mała wyglądali, jakby też książętami byli albo królewiczami. Choć się to na łowy wybierało, ale stroje mieli błyszczące od złota i srebra, a szable, kołczany i łuki lśniące całe.  Po tłumie jakby drżenie poszło. Tst! tsyt! — stawali wszyscy cisnąc się naprzód, odkrywały się głowy, orszak z zamku wyruszać począł.  Szła naprzód czeladź ze psy i sokołami, z sieciami z różnym rynsztunkiem, psiarze, łowczowie, dwór, a za niemi dopiero ukazali się panowie. Przodem jechał król, koło którego jakieś książątko tuż u boku postępowało, tak konia wstrzymując, aby królewski przodem szedł zawsze. Siedział na koniu gniadym, pokrytym suknem zielonem ze złotem, w sobolowem futurku, bo jesień była, w kołpaczku też z kun, czy z sobola, z mieczem u boku a drugim u kolana, twarz rumiana, ciemna i jakby opalona, z żywemi oczyma czarnemi śmiała się wesoło, bo wiadomem było, że tak jak ojciec łowy lubił, a nie miał dnia szczęśliwszego, jak gdy ruszył w lasy ze psy na myślistwo. Długi ciemny włos spadał mu na ramiona, a postawę miał pańską taką, że nie potrzeba było palcem nań ukazywać, iż on tu panem. Każdy w nim poczuł króla.  Śmiała mu się twarz, gdy coś rozpowiadał jadącemu tuż przy sobie książęciu, ale pomimo to coś w niej surowego i poważnego trwogę patrząc nań obudzało. I tegom później zawsze doświadczał, często się zbliżając do Kaźmirza, iż choć dobrym, szczodrym, łaskawym się okazywał, majestat go zawsze jakiś otaczał, a groza i smutek z oczów jego patrzały.  Czapczynę moją zawczasu z głowy zdjąwszy, przypadłem głową też do ziemi, już na zbliżających się patrzeć nie śmiejąc, aż Gajdys mnie podniósł i kazał prosto stać, a śmiałym być.  Gdy oczy podniosłem ku Kaźmirzowi, postrzegłem, że on w Gajdysa się począł wpatrywać, i jakby czegoś przy nim szukać oczyma. Aż jego oczy we mnie pilno wlepione zobaczyłem i uląkłem się tak, że mi się na płacz zbierać zaczęło, i gdyby mnie za rękę nie trzymał Gajdys, uszedłbym pewnie.  W tej chwili król właśnie zwolna podjechał ku nam tuż, przystanął nieco i odezwał się do tego, którego ojcem nazywałem.  — Gajdys, syn to twój?  Z pokłonem nizkim potwierdził to dozorca stajenny, król w milczeniu długiem przypatrywał mi się, twarz mu spoważniała, nie rzekł już nic, koniowi ostrogę dał i ruszyli dalej.  Lżej odetchnąłem dopiero, gdy się oddalili, a Gajdys krótko coś pomówiwszy z temi co go otaczali, do domu mnie poprowadził. Zaledwieśmy tu przyszli, gdzie Sonka już w progu na nas niespokojna oczekiwała, i Gajdysowie coś z sobą pocichu szeptać poczęli. Ja też ośmielony a dumą przejęty, żem tak blisko króla był, począłem Marychnie opisywać orszak i panów i wszystko com tam oglądał.  Tegoż dnia wieczorem Gajdys na zamek poszedł i dosyć tam długo zabawił, a gdy wrócił, pocichu się naradzali z żoną.  Skoro nazajutrz Sonka się znowu wzięła do umywania i czesania, a gdym zapytał, czy z ojcem gdzie pójdziemy — odpowiedziała pomyślawszy:  — Czas się tobie uczyć; ojciec cię zaprowadzi do wikarego, co przy kościele zamkowym mieszka, ten ci nauczycielem będzie.  Struchlałem słuchając, bo nie mogłem pojąć, do czego mi jaka nauka służyć miała i co to znaczyć mogło. Uczułem też, że to groziło utratą tej swobody, której dotąd używałem i zacząłem płakać.  Nauka w myśli stawała mi z rózgą razem. Nie wiem już jak Gajdys mnie zaciągnął na kanonię, i ze łzami w początku nie widziałem nic, głos tylko nad sobą usłyszawszy w izbie sklepionej, do której weszliśmy.  Napróżno opierałem się, kryjąc po za Gajdysem, popchnięto mnie gwałtem naprzód; dwie duże, suche, kościste ręce pochwyciły i schylona tuż siwa głowa zaczęła głosem łagodnym uspokajać mnie razem i śmiać się.  Nie wielem rozumiał, co do mnie mówił nauczyciel ów przyszły; lecz pochwili, trochę ochłonąwszy, ciekawość mnie wzięła przypatrzeć się temu nowemu panu, któremu mnie na pastwę dać miano. Siedział przedemną stary człek, słusznego wzrostu, kościstej budowy, chudy, z głową i twarzą pociągłą, w sukni długiej czarnej i przypatrywał mi się, rękami coś ukazując, szepcząc coś niezrozumiałego, ale łagodnie i uspokajająco brzmiącego.  To wiem, że ze mnie dnia tego słowa dobyć nie mógł, choć i po głowie głaskał, i po ramionach klepał.  Dał mi więc pokój, do Gajdysa mówić coś zaczął, z drugiej izby chłopaka wywołał trochę starszego nademnie i razem z nim odpuścił mnie do domu, zapowiadając, iż nauka nazajutrz pocznie się rano.  Rozumnie to bardzo uczynił ksiądz wikary Łukis, że za towarzysza mi dał chłopię, którego choć nie znałem bliżej, widywałem je w ulicy. Z tem porozumienie się łatwiejszem było.  Otóż w jaki sposób naukę moją rozpocząłem u wikarego, który po kilku dniach całkiem mnie do siebie ośmielił i dzikość moją ugłaskał. Niech Bóg miłościw będzie duszy jego, wielem mu ja winien i modlę się codziennie za niego. Na nauczyciela dziatek stworzony był ks. Łukis, bo ukochał je, a cierpliwości był świętej i można powiedzieć nadludzkiej.  Z uśmiechem dobrotliwym na ustach pokonywał krnąbrności nasze, lenistwo i ociężałość umysłu, nieznużoną swą łagodnością a wytrwałością niesłychaną.  Ze mną stało się to, czego pewnie ani on się nie spodziewał, ani ja sam po sobie. W początku do tej nauki jakiejś najmniejszej nie miałem ochoty, wstręt i obrzydliwość; postanowiałem opierać się tak jak koń, który się najeździć nie daje, bo wie, że potem na sobie ciężar dźwigać będzie musiał. Tymczasem nagle obudziło się coś we mnie: ciekawość, ochota, pragnienie i z dnia na dzień zupełniem się odmienił. Co to było i jaka mnie tknęła dusza Boża — nie wiem.  Od tej chwili nauka mi poczęła iść z taką łatwością, jak gdybym tylko przypomniał sobie to, co umiałem dawno i zabyłem... Zdumiewał się ks. Łukis i cieszył niezmiernie, całując mnie w głowę, a nad miarę chwaląc. Niedawno ostatni, wyprzedziłem innych uczniów, i tak mnie gorąca żądza jakaś brała wszystko umieć, wiedzieć jak najwięcej, żem i zabaw wszelkich i pustot się wyrzekł dziecięcych.  W drugim roku potem ks. Łukis począł przebąkiwać, że mnie do innej szkoły dać potrzeba, ale rok cały potem zostałem jeszcze przy nim.  Życie moje całkiem się przez tę naukę zmieniło i w domu inaczej się ze mną obchodzono, patrzano na mnie inaczej. Sonka smutna była. Gajdys milczący, z Marychną na dawne zabawy czasu wcale nie miałem. Powoli się oswajając z tą myślą, że mi gdzieś indziej jechać przyjdzie, gotowałem się do podróży. Ks. Łukis mówił mi o Krakowie, jam też teraz obawy nie miał, ale ciekawość i pragnienie wielkie. Żal mi było Gajdysów i Wilna, bom się do moich przybranych rodziców przywiązał, ale obiecywałem im i sobie, że w Krakowie się wyuczywszy, powrócę nazad.  Od lat kilku opiekunki tej nieznajomej, która mi krzyżyk na piersi zawiesiła, już nie widywałem. Mówiła Gajdysowa, że odjechała daleko. Od czasu do czasu tylko przychodziły od niej podarki i pozdrowienia, a gdym pytał, czy ją kiedy widzieć będę, stara Sonka głową pokręcając, odpowiadała wątpliwie. — Bóg to wie, moje dziecko.  Trzeciego roku nauki mej u ks. Łukisa, nadjechali panowie jacyś na zamek z Krakowa, dla narady z wojewodą, i ks. Łukis ściskając mnie zapowiedział, że zapewne ja z niemi do Krakowa się teraz dostanę, że takie były rozkazy.  Ale czyje one były, kto je dawał, kto się mną opiekował, nie mówiono mi. W chacie Gajdysów smutne się poczęły przygotowania do tej mojej w świat wyprawy. Oboje oni nawykłszy do mnie, rozstawali się ze mną z boleścią, chociaż przyrzekłem im, że do nich powrócę. Ja sam nie wiem, czy więcej bolałem nad tem, że ich i Wilno opuszczę, czym goręcej pragnął do Krakowa się dostać.  Młody umysł każda nowość zaprząta a mnie więcej jeszcze chciwość tej nauki, o której ks. Łukis powiadał zawsze, że jest studnią niezgłębioną, ciągnęła urokiem wielkim.  Wyznać jednak muszę, że choć naówczas chłopięciem byłem, w którego wieku mało się jeszcze troszczyć zwykło o siebie i losy swe, mnie jednak niektóre życia przygody już do myślenia wiele dawały. A gdym, nierozumiejąc ich dobrze, Gajdysowej o wytłumaczenie ich pytał, odpowiedzi jej jeszcze bardziej ciekawość moją drażniły.  Gajdysowa długo bardzo milczeniem mnie zbywała, gdym dopytywał o tę panią, która mi się matką naprzód nazywać kazała, a potem nagle opuściła, i o tych co się mną opiekowali teraz, i to, do czego mnie w przyszłości przeznaczano.  Dopiero gdy Gajdys zapowiadać coś zaczął, że mnie bodaj przybyli panowie polscy do Krakowa z sobą zabiorą, stara co mnie wychowała, płacząc a ściskając, lamentować nad tem poczęła i usta się jej rozwiązały.  Prawda, że też ja przez tych parę lat nauki u ks. Łukisa, obcowania z nim i ze starszymi uczniami bardzo, nad wiek mój dojrzałem, zostałem się aż nadto poważnym i wszystkiego przyczyn dochodzącym.  Rozumiała to dobrze Gajdysowa, że teraz ze mną jak ze starym mówić może, a nad losem moim bolejąc, chciała mi dać naukę i przestrogę... nie spodziewając się, aby mnie już widzieć mogła, co też na nieszczęście moje się sprawdziło.  Więc gdy przyszło do przygotowań ku tej podróży, która we mnie strach i pożądliwość obudzała, a Gajdysowa to mi męztwa dodając, to go łzami swemi odejmując, więcej jeszcze niż kiedy krzątała się koło mnie, wieczorem jednym przyszło do otwartej z nią rozmowy.  Matkąm ją zwał, na co wzdychając odpowiedziała.  — Wiedz to, Jaszku mój, że chociażem cię, Bóg widzi, kochała i kocham jakbym była rodzoną, przecież nią nie jestem...  A gdym żywo zapytał.  — Więc któż mi ojcem, a kto matką? — naprzód płakać poczęła, długo mówić nic nie chcąc, a potem się odezwała.  — Taka dola twoja, że ty ani matki twojej, ani ojca nigdy znać nie będziesz... Sierotą przyszedłeś na świat, ani pytaj, ani dochódź.  Oburzyło mnie to, bo już wprzód chłopcy prześladowali mnie nieraz, żem z pod płota, sroce z pod ogona wypadł... i nieraz się o to biłem z niemi; począłem więc gorąco bardzo.  — Póki żyw, matko Gajdysowo — rzekłem — nie przestanę śledzić i dochodzić ojca i matki... Niech się dzieje co chce.  Stara przestraszona tulić mnie i uspokajać poczęła.  — Ani się waż, ani myśl, ani sobie tem głowę zaprzątaj — rzekła. — Wyszłoby ci to na złe i życiem byś może przypłacić musiał... Póty spokoju i opieki nad tobą, dopóki ty jesteś sierotą. Co Bóg ci przeznaczył, to przyjm z pokorą, dochodzić darmo, bo niczego się nie dowiesz... a na siebie gniew ściągniesz i zemstę.  Ale mnie dotknąwszy tej struny bolesnej, nie łatwo uchodzić było... a im Gajdysowa więcej uspokoić i nastraszyć chciała, tem mocniej mnie podrażniła. Wspomniałem jej o tej drugiej matce, której choć bardzo dawno nie widziałem, przecieżem ją pamiętał i czułem, że ona prawdziwą być musiała.  — Spotkam ją-li gdzie w życiu — dodałem — choćby nie wiem ile lat na to czekać przyszło, poznam ją, a ona się mnie wyprzeć nie może.  Na co stara Gajdysowa odparła:  — Wyprzeć się musi, ty tego nie rozumiesz; a no, żebyś ją spotkać mógł, albo miał, niech ci się nie śni, nie może to być.  Chwilę podumawszy, dodała żywo:  — Ona umarła, nie ma jej już na świecie...  Dlaczegom ja tym słowom nie uwierzył, tego nie wiem, alem był prawie pewnym, że umyślnie to powiedziała, aby mi z głowy wybić szukanie matki.  Nadszedł potem Gajdys stary i rozmowa się przerwała, ale poszedłszy na mój siennik spać, oka zmrużyć nie mogłem, ciągle myśląc o tem, że ojca sobie i matki szukać powinienem, a upomnieć się o swe prawa... Widziałem od dziecka, że się rodzice opiekowali tymi, których im Bóg dał, za cóż ja miałem być wydziedziczony?  Nazajutrz i przez tych kilka dni, pókiśmy się do drogi gotowali, Gajdysowa przestraszona tą rozmową ze mną, ciągle wracała do niej, starając się wmówić we mnie, że chcę li być szczęśliwym, powinienem sobie z głowy wybić rodziców, bom ich nie miał... ale im więcej to pragnęła mi wpoić, tem w duszy mojej rodziło się większe pragnienie odkrycia tej jakiejś tajemnicy, która moje pochodzenie okrywała.  Ażeby matka tamta w jedwabnych szatach, piękna owa niewiasta, młoda, umrzeć miała, jak zapewniała Gajdysowa, temu wierzyć nie chciałem.  W dziecinnej głowie z tego wszystkiego ile się snów i marzeń naroiło, co się nigdy ziścić nie miały, policzyć zaprawdę trudno.  Tymczasem do podróży się wszystko przysposabiało, a Gajdys jednego dnia przyniósł z zamku wiadomość tę, że nazajutrz ma mnie zaprowadzić i ukazać temu duchownemu panu, który z sobą do Krakowa zabrać obiecywał.  Gdym się Gajdysa ośmielił zapytać, kto to tem rozporządzał i mnie ztąd wysyłał, groźno spojrzał na mnie.  — A tobie gołowąsie co do tego? — zawołał. — Woli swej nie masz, co ci każą czynić powinieneś i nie pytać. Ja ci jestem ojcem, uprosiłem o to, i tak się stanie jak postanowiono.  Wiedziałem, że z nim się sprzeczać nie było można, milczeć musiałem.  Nazajutrz, jak zapowiedział, poprowadził mnie na zamek dolny, do izby, w której zastaliśmy księdza, w sukni prawda takiej jak oni wszyscy nosili, ale postawy gdyby dopiero się ze zbroi wywlókł, rycerskiej.  Ten zobaczywszy mnie, a snać już o mnie wiedział wprzódy, namarszczył brwi i twarz mu się wykrzywiła, ale z za stoła wstał i zbliżył się ku mnie, a jął w milczeniu jakiemś, smutnem przypatrywać.  Potem wyszedłszy z zadumy zadał mi pytań kilka.  Chociaż dosyć wyglądał groźno, nie bardzom się uląkł i odpowiadałem śmiało.  Słuchał uważnie, a w końcu spytał:  — A uczyć się chcesz?  Żywom to potwierdził.  — To dobrze — rzekł, klepiąc mnie po ramieniu — bo sierotą jesteś i nie masz na świecie nikogo, a to co sam sobie pracą zarobisz, to twoje... Ludzie są miłosierni, ale na miłosierdzie zasłużyć potrzeba.  Znowu mnie to sieroctwo do żywego ubodło. Wtem ksiądz ów, jako później się dowiedziałem Jan z Rzeszowa, co później biskupem był, odemnie się odwróciwszy zcicha zapytał Gajdysa, jak mnie zwano? Oprócz tego imienia Jaszka nie miałem innego, ksiądz nie wiem czemu Gajdysem mnie mieć nie chciał i dodał:  — Orfanem go nazwiemy.  I ot jakim sposobem do tego imienia przyszedłem, które mi na całe pozostało życie, bom do innego prawa nie miał nigdy.  Nie będę opisywał jakem się z poczciwemi przybranemi rodzicami rozstawał we łzach wielkich, i jak Gajdysowa, fartuchem łzy ocierając, przeprowadzała mnie jak mogła najdalej.  Panowie polscy, którzy z sobą zabierali sierotę, jechali dosyć dworno. Wszyscy oni, nie wyjmując duchownych, konno podróż odbywali; ale wozów szło za nami sporo, bo nie było takich gościńców i gospód, ani gęstych osad, aby się można obejść bez zapasu dla ludzi i koni.  Jechało z nami księży kanoników dwu, więc z prawa do plebanij i klasztorów zajeżdżać mogli o gościnę prosząc, ale na Litwie podówczas probostwa, kościoły, ba nawet wsie nie były gęste. Często przychodziło w lesie popasać, czasem i nocować pod wozami i małemi namiotkami, któreśmy mieli z sobą. Nie pamiętam już spełna, jaką drogę do Krakowa obrano; to tylko wiem, że księża i panowie chcieli koniecznie do cudownego miejsca i obrazu się dostać, który nie tak dawno Władysław książę opolski z Bełza sprowadziwszy, oddał pod straż zakonników Paulinów.  Wiele już naówczas o obrazie tym cudownym rozpowiadano, o czem się w drodze nasłuchałem, iż na tym stole malowany być miał, przy którym Rodzina święta zasiadała, a nie kto inny jak Łukasz święty z pomocą anielską go malował, wpatrując się w oblicze Matki Bożej.  Opowiadano, jako się tam cuda działy wielkie w miejscu tem, i tłumy ludu zbiegały dla uczczenia go i uproszenia łask... Więc i ja w duszy postanowiłem w cudownem miejscu dopraszać się Matki Bożej, aby Ona mi matkę i ojca wróciła.  Nie pamiętam już, ileśmy dni do Częstochowej jechali, a to wiem, że zrazu wsadzony na wóz, gdym się potem naparł jako i drudzy do konia, dano mi go. Nieprzywykły do tak długiej podróży na niewygodnej a twardej kulbace, straszne męki wycierpiałem, ale mi na wóz z powrotem wstyd było iść i śmiechu napytać. Więc choć kości czułem jak połamane w sobie, a na nocleg przybywszy padałem gdyby ubity, wytrwałem do końca, nie skarżąc się.  W podróży krom księdza Jana z Rzeszowa, który na mnie oko miał, nikt się nie troszczył i nie myślał o sierocie. Dwór panów rad był podrwić z wyrostka, a choć krzywdy mi nie czynił, szczególnych też nie miał względów.  Stanęliśmy nareszcie w Częstochowie, którą ja sobie wyobrażałem cale inaczej. Kościół był naówczas niewielki, klasztor przy nim niedokończony, murów dużo porozpoczynanych. Miasteczko do koła drewniane i ubogie mi się zdało.  Nas, księża Paulini do klasztoru wzięli, a co się ze dworu nie pomieściło w nim, na mieście gospodę znalazło.  Nazajutrz rano wszyscy byliśmy już przed obrazem na nabożeństwie i klęczeliśmy wpatrując się w owo cudowne malowidło, a jam gorąco się modlił, prosząc, by mi Królowa niebios ojca i matkę oddała.  Nie jednej ale kilku mszy tu wysłuchawszy, ponieważ konie i ludzie wypoczynku potrzebowali, staliśmy przez ten cały dzień, słuchając nieszporów i litanij w kościołku. Ludu było dosyć... ścisk wielki.  Mnie ksiądz Jan przy sobie na korytarzu nocować kazał, gdzie dla nas kilku słomy rzucono.  Po nieszporach i wieczerzy, gdym legł, natychmiast sen mnie głęboki ogarnął; ale mimo to zdawało mi się, że czuwam i widzę co się koło mnie dzieje. We śnie tym, obraz cudowny ujrzałem przed sobą, ale z niego jakby żywe oblicze Matki Bożej na mnie patrzyło, i zdało mi się, że łagodny głos słyszę.  — Przyjm z pokorą co ci Bóg przeznaczył, a nie buntuj się, albowiem matki i ojca odzyskać nie będziesz mógł i nie powinieneś starać się o to, chcesz li być spokojnym i szczęśliwym.  Rozpłakałem się przez sen, wyrok ten słysząc; ale gdym się rano przebudził, tak mi się serce ścisnęło potem, iż w sen ten uwierzyć nie chciałem i lekceważyłem go sobie.  Zrana pierwszej mszy świętej jeszcze słuchaliśmy wszyscy u obrazu, poczem zaraz na koń siadać było potrzeba i w dalszą wyruszać drogę.  Piasczyste i puste gościńce wiodły nas ku Krakowu i lasom, które ławą szeroką z tej strony go opasywały. Rzadko gdzie spotykaliśmy ubogie osady, lub zdala je dostrzedz było można.  Dla tego starego obyczaju, którego i teraz się oduczyć nie umieli szlachta i urzędnicy, że we wsiach samowolnie podwody, konie, ludzi, przewodników i obroki wybierali — uciekały wioski od gościńców wielkich w lasy, a i gospody były rzadkie i biedne.  Najczęściej szopa wielka z chróstu pleciona, nie zawsze wrotami zamknięta, a przy niej chałupa z dwojgiem starych ludzi, u których czerstwego chleba, a czasem kwaśnego cienkuszu dostać było można — zwała się gospodą. Konie od słoty i zawiei schronić się mogły, ludzie przytulić, ale pokarmić nie było czem. Studnia tylko i wodopój musiała się znaleźć koniecznie, ale i ta często zapuszczona, gniłej wody dostarczała.  Prawda też, iż za postójne w gospodzie mało co lub nic się nie płaciło. Po takich gospodach ostatnia biedota się tylko osiedlała, bo tu łatwiej było guza niż grosza napytać. Rzadko dworno jadący ludzie zapłacili za co.  Jużeśmy się zbliżali, przebywszy srogie piaski, ku lasom, i ludzie księdza Jana zapowiadali lepszą gospodę u skraju puszczy, aleśmy pobłądzili i późno tu na nocleg przyciągnęli.  Oprócz księdza Jana, drugiego kanonika i pana wojewody sandomierskiego, był z nami podkanclerzy, a każdy z panów służbę z sobą prowadził i dworzan miał kilku, tak że wszystkich nas zliczywszy, poczet był znaczny i samych żłobów dla koni dosyć potrzebowaliśmy, bo się czeladzi nie chciało za każdym razem koły wbijać i płócienne podróżne żłoby rozpinać.  Tymczasem gdy się nam we mroku gospoda owa ukazała, zobaczyliśmy przed nią stojącą ogromną kolebkę pańską i ludzi około niej dosyć. Zapowiadało to, że my już pewnie nie będziemy się mieli gdzie pomieścić i że nam na jesiennym chłodzie obozować przyjdzie, bo w gospodzie jak we młynie, kto pierwszy zajeżdża, ten zajmuje... Kolebka zaś oznajmywała, że niewiasty pewnie jakieś jechać musiały i znacznego rodu, bo dwór widać było liczny.  Wszystkim to na przekór było, a naszym dworskim tak markotno, że gotowiby byli zadrzeć się i noclegujących precz wygnać, tylko podkanclerzy i nasi księża żadnej burdy się dopuszczać nie dozwalali i karali ją srodze.  Zbliżywszy się do gospody, przez okna ujrzeliśmy rozpalone w niej ognie, służbę krzątającą się, ludzi tłum, niewiast też niemało, zbrojny poczet okazały, słowem dwór pański.  Słyszałem jak ks. Jan zapytał stojącego zbrojnego człeka: ktoby to był — a ten mu odpowiedział, że Nawojowa z Tęczyna od ojca na Litwie do męża powracała.  Ja com nigdy o panach z Tęczyna nie słyszał, nie wiedziałem też jak to ród wielki i możny był, ale mi się prawie królewskim dwór Nawojowej wydał.  Podkanclerzy i księża posłyszawszy kto był, obóz w pobliżu na polanie rozbijać kazali, sami nawet do gospody się nie zbliżając. Zbrojny ów mąż, który ochmistrzem dworu był, zapytał u naszych ludzi o podróżnych, dowiedział się o jadących, ale nie zbliżyło to jednych do drugich. Owszem postrzegłem, że Tęczyńscy z naszemi koso na się patrzali.  Wydał zaraz surowy rozkaz podkanclerzy, ażeby do gospody się nie wpić rano. Myśmy też z niej nic nie potrzebowali, bo na wozach żywności było podostatkiem, a studnia wody mogła dla wszystkich dostarczyć.  We mroku z ciekawością spoglądałem ku oknom, przez które się ukazywały głowy niewiast, jeszcze, jak z podróży przybyły białemi namiotami i zasłonami poobwijane.  Ustąpiliśmy zaraz w bok, tak, że od gospody szeroki gościniec nas dzielił. Rada nie rada czeladź, choć klnąc, musiała dla panów dwa namioty rozbijać, żłoby stawić i jak należało obóz zakładać. Po gościńcach naówczas napaście nocne i dzienne nie były żadną osobliwością i każdy się na baczności mieć musiał, ba, nocą straż nawet stawić.  Mnie, gdyśmy się już rozłożyli, a robić nie było co, bo jeść nierychło mieliśmy dostać, i krupnik dla nas dopiero w kociołkach nastawiano, ciekawość wzięła wielka tych niewiast i dworu.  Podkradłem się więc pod otwarte okna gospody, bo ich okiennicami nie zasunięto dla dymu, który izbę napełniał i wychodził niemi.  Widok dla mnie ciekawy był i nowy, tylu pań różnego wieku, postrojonych bogato, choć w podróży i otoczonych sprzętem różnym, jakiegom w życiu mojem nie widywał.  Służba na stole okrytym obrusem poustawiała podróżne dzbany, kubki, misy kruszcowe, błyszczące. Woń jadła korzeniami zaprawnego dochodziła mnie przez okna.  Za stołem siedziały dwie niewiasty, z których jedna starsza ku mnie zwrócona, twarz miała bladą, długą, wychudłą, z zapadłemi oczyma czarnemi, do koła rąbkiem białym opasaną. Wydała mi się bardzo poważną i surową. Druga, której twarzy ztąd widzieć nie mogłem, młodszą być musiała, ruchy miała żywsze i na głowie oprócz białych rąbków, czepiec szyty bogato, z pod którego włosy ciemne się wymykały.  Reszta służby żeńskiej przynosiła misy, chodziła około stołu i pilno tym dwom podawała kubki i ręczniki. Blask od ognia rozpalonego w kominie i grubych świec woskowych na stole, padał na niewiasty przy nim siedzące, tak, że najmniejsze rzeczy dobrze widać było. Z ciekawością wielką pochyliwszy się przypatrywałem temu widokowi, gdy młodsza pani odwróciła się do sługi i twarz jej oblana światłem ukazała mi się nagle.  Jakby piorun mnie raził, zdrętwiałem zobaczywszy ją i dobrze żem nie krzyknął. Poznałem bowiem w tej kobiecie tę, której już nie widywałem od lat wielu, tę co mi się matką nazywać kazała.  Chciałem ochłonąwszy cokolwiek, biedz zaraz do niej, nie wątpiąc, że i ona mnie poznać musi, a nie odepchnie od siebie; ale mnie strach ogarnął jakiś. Ciągnęło coś i odpychało.  Przyszedł wreszcie na pamięć sen, który miałem w Częstochowie, rady Gajdysowej — nie wiedziałem co począć. Łzy mi w oczach stanęły.  Gdybym był słuchał pierwszego popędu, pewniebym wpadł do izby i rzucił się do tej kobiety. Lecz, nuż mnie oczy zwodziły? nuż to nie ona była? a inna do niej podobna?  Mówiło mi serce, że to nie mogło być, żem się nie mylił, a jednak obawiałem się.  Stałem u okna jakbym w ziemię wrosnął, nie mogąc ni odejść, ni oczów odwrócić, choć twarzy już nie widziałem. Teraz głos jej do mnie dochodził, a ten potwierdzał jeszcze, że ona była, nie inna, bo mi brzmiał znajomym, serdecznym dźwiękiem.  Tak, był to głos tenci sam, choć inny razem, ostrzejszy, dumniejszy, surowszy, a jam go pamiętał miękkim, łagodnym i załzawionym.  Nie wiem jak długobym był u tego okna pozostał, gdyby nagle silna dłoń nie chwyciła mnie za kark i nie rzuciła precz na gościniec, tak, że o mało twarzą na ziemię nie padłem.  Krzyk mi się z ust wyrwał, i nie wiem czy znużenie podróżą, wzruszenie, uderzenie to, czy inna jaka przyczyna o mdłość mnie przyprawiła. Pamiętam, że ręce wyciągnąwszy, zachwiałem się, w oczach mi się zaćmiło i już nie wiem co się stało ze mną.  Poczułem potem chłód na twarzy, a gdym powieki podniósł, postrzegłem światło łuczywa nad sobą i pochylone dwie twarze niewieście, które mi się przypatrywały. Do koła stała gawiedź dworska, opowiadając jak mnie u okna złapała.  Mnie nic to wszystko nie obchodziło, bom oczy miał wlepione w tę, w której matkę poznałem. Schylona była nademną, brwi ciemne miała groźno ściągnięto i usta zapadłe, wyraz niemal gniewu i strachu na twarzy.  Gdy mnie omdlałego cucono i rozpinano, krzyżyk, który na szyi nosiłem, dobył się na wierzch, a ja w obawie, aby go nie stracić, sięgnąłem ręką po niego. Kobieta stojąca nademną nie mogła go niewidzieć i niepoznać, bo był zupełnie inny od tych, jakie pospolicie noszono. Sądziłem, że mnie po nim pozna, ale zamiast uczucia na jej twarzy, odmalowała się odraza, trwoga i gniew. Czarne jej oczy zdawały się mi grozić.  Nie śmiałem więc ani ust otworzyć, ani się ruszyć. Wtem od naszego obozu nadbiegł kleryk księdza Jana niespokojny, bo się opatrzył, że mnie nie było, a tu jakieś zbiegowisko postrzegł.  Gdy się zbliżył, posłyszałem jak starsza niewiasta rozpytywać zaczęła, kto jechał, zkąd, jak się duchowni zwali, a młodsza głosem porywczym spytała, ktobym ja był.  Kleryk jej odpowiedział, że mnie ks. Jan wiózł z Wilna do Krakowa dla nauki, bo mu to polecone było przez kogoś, ale nie mówił przez kogo.  Podniosła się i wyprostowała dumnie ta, w której ja matkę upatrywałem, i ostrym głosem zaczęła wyrzucać klerykowi, że bez dozoru mnie puszczano pod okna się podkradać i ludzi podpatrywać.  Ani słowem, ani wejrzeniem nie dała mi poznać, żeby się domyślała we mnie tego dziecka. Ja byłem pewnym, żem się nie mylił, ale też i tego, że ona znać mnie nie chciała. Puściły mi się dziecinne łzy z oczów, wstałem o swej mocy i nie dając klerykowi rozmawiać dłużej, pociągnąłem go z sobą do naszego obozu.  Tu od ks. Jana musiałem wysłuchać nauki, że ciekawość pierwszym stopniem do piekła, że niegodziwą to naturę zdradzało podpatrywanie niewiast zwłaszcza i złodziejskie takie podkradanie się.  Anim się myślał tłumaczyć, poszedłem płakać na moją wiązkę słomy. Okrucieństwo tej kobiety, która we mnie choćby po krzyżyku dziecko swoje poznać musiała, było mi tak bolesnem, iż o wszystkiem dla niego zapomniałem. Nic mnie nie obchodziło.  Prawdę więc mówiła Gajdysowa, że ja matki mieć nie mogłem, a ona się przyznać do mnie. Ja com ją tak kochał, powziąłem żal do niej, który prawie w gniew przechodził. Nawykły do modlitwy i do zwracania się ku Bogu, pytałem Jego, dla czego mnie jednemu los taki przeznaczył, bo mi się zdawało, że chyba nie było w świecie drugiego, któregoby się własna wypierała matka.  W tych łzach i męczarni usnąłem potem takim snem głębokim, że mnie dopiero nazajutrz rano kleryk zbudził, gdy już do drogi było wszystko gotowem.  Oczy otworzywszy, mimowolnie naprzód ku gospodzie spojrzałem, ale już przed nią ani kolebki wczorajszej, ani dworu, ni śladu niewiast nie było.  Ludzie mówili, że o brzasku pośpiesznie wyruszyli, z czego radzi byli, bo izba próżna stała i ognisko w niej gotowe.  Nazajutrz, choć wczorajszy wieczór miałem przed oczyma, o białym dniu ostygłszy, gdym wszystko sobie znowu rozważać zaczął, chciałem wmówić w siebie, iż nie mogła ta kobieta być matką moją. Ale i głos i twarz i coś co się opisać nie daje, za tem świadczyło.  Drugiego dnia potem nad wieczorem ujrzeliśmy przed sobą Kraków, który mi się po Wilnie już zdaleka wydał tak dziwnie wspaniałym, wielkim, istnie królewskim grodem, że mi to wrażenie trochę boleści odjęło.  Im bardziej zbliżaliśmy się ku miastu, tem ono większy we mnie podziw budziło. W Wilnie ani tych wież, ani kościołów, ani połowy okazałych murów nie było. Dwa zamki, okólne mury z wieżycami, kościół zamkowy, kilka ledwie kamienic w mieście, w oczy wpadały, reszta wszystka prawie drewniana była i przy ziemi siedziała.  Tu już zdala ogrom murów i wież zapowiadał miasto, jakiego na całej Litwie nie było; a gdyśmy Floryańską bramą w ulice ku Rynkowi ciągnęli, oczów nie mogłem oderwać od osobliwego widoku, jaki mi się przedstawił.  Choć wieczór już był i dzień powszedni, na mieście więcej ruchu, wrzawy i ludzi znaleźliśmy niż w Wilnie czasu targów i jarmarków. Domy, choć dużo drewnianych było, bielone i malowane tak ozdobne były w ganki, słupy, dachy i daszki, a na każdym niemal z nich jakieś godło rzeźbione i złocone tak oczy pociągało, że się ich napatrzeć nie mogłem do syta. Wszystko cudnem mi się wydawało.  I przechodzący też ulicami, od mieszczan wileńskich ze staroświecka poodziewanych wcale byli różni. Strojów co niemiara osobliwych spotykaliśmy, bogatych, pańskich, zamorskich jakichś i do naszych niepodobnych. Rycerstwo konno uwijało się w rynku, ciągnęły ogromne wozy kupieckie, po pod domami szli mieszczanie w bławatach, łańcuchach i kołpakach wspaniałych.  Przytem, że wieczór był, więc i dzwony na różne głosy odzywały się po kościołach i z otwartych niektórych śpiewy wieczorne słychać było.  Jechałem upojony i zachwycony, widząc teraz, że wszystko co o Krakowie opowiadał ks. Łukis, wcale przesadzonem nie było... ale jak tu mnie biednemu sierocie, którego się wypierali wszyscy, niemającemu opieki, przebić się było i nie zginąć ściśniętym w tym tłumie.  Wzdychałem ku Bogu tylko, stawszy się pobożniejszym jeszcze: — Tyś Ojcem wszystkich, a szczególnie tych co ojca ni matki nie mają.  Pierwszego wieczora tego, tylkośmy się o zmroku przesunęli ulicami, więc ciekawość obudziła się raczej, niż zaspokoiła.  Kleryk ks. Jana, który mi dosyć życzliwym był, o kilka lat tylko starszy odemnie, zapowiedział, że nazajutrz, ponieważ dzień był na spoczynek przeznaczony, a on wolny, więc mnie po mieście poprowadzi i ukaże, co w niem było najpiękniejszego.  Mnie się tu wszystko cudownem zdawało!  Ks. Jan z nami gospodą stanął w domu przy ulicy św. Anny, inni nasi towarzysze podróży na zamek i po domach swoich się rozjechali.  Trochę widok ten pięknego i wielkiego miasta zatarł we mnie smutne wrażenie owego noclegu, ale cokolwiek mi go na pamięć przywodziło, a szczególniej mój krzyżyk, gdy go dotknąłem, znowu mi boleść pierwszą powracał.  Kleryk nazajutrz słowa dotrzymał. Poszliśmy na miasto i do kościołów, jakich ja w życiu mojem nie oglądałem; do P. Maryi, do kilku zakonnych, do Bożego Ciała i co ich było w pośrodku miasta, bośmy za mury nie wychodzili.  Dziwiłem się bogactwom i wspaniałościom, liczbie duchowieństwa, nabożeństwom okazałym; jedno mnie tylko raziło, że oprócz mowy polskiej, prawie tyle co jej, słyszeliśmy dokoła niemieckiego szwargotu. Stroje też mieszczan dużo pomiędzy niemi różnych Niemców się domyślać kazały, ale i z innych narodów około sukiennic kręciło się dziwnie postrojonych kupców i podróżnych niemało, a tu języków się było można nasłuchać osobliwych.  Rynek i kamienice około niego wspanialsze były, niż książęcy zamek wileński. Ratusz z wieżą, sklepy ogromne, a dalej domy wysokie, całe malowane i rzeźbione, podobały mi się bardzo.  Na niektórych święci patronowie stali ponad bramami jakby żywi, na innych wizerunki królów wyglądały i rozmaity zwierz, jakby skamieniałe jelenie, lwy, orły, barany, kruki. Śmiał się kleryk, gdym stawał przypatrywać się tym niewidzianym rzeczom. Każdy bowiem dom miał w rynku szczególniej coś, czem się odznaczał od innych i po czem odróżnić było można.  Wszystko to świeże, lśniące, pomalowane wytwornie, gdyby żywe stało. Cóż dopiero powiedzieć o sklepach, jakich ja i śnić nawet nie mogłem, bo pełne one były towaru, o którym nigdym nawet nie słyszał. Kleryk z dumą mi to wszystko ukazywał i tłumaczył.  Przeszedłszy parę ulic, w głowie się mąciło od tego, co się tu widziało. Co chwila stawałem, bo ciągle było na co patrzeć i o co pytać. Na zamek jechały poczty rycerstwa, kapiące od złota, z zamku powracali panowie ze służbą i zbroją dla mnie niewidzianą. Rusinów, Tatarów, Turków, Węgrów nauczyłem się dopiero rozróżniać.  Pytałem nieustannie, a dziwiłem się bez miary. Wreszcie kleryk zmęczywszy się, nazad mnie do kamienicy odprowadził i tu samego zostawił.  Jaki mnie tu los czekał w tem obcem zupełnie mieście, wśród ludzi, co mi nie byli niczem, nie wiedziałem spełna.  Mówiono mi, żem się uczyć miał, ale gdzie i jak — głucho było.  W Wilnie przy Gajdysach czuło się jakby w rodzinie, tu wszyscy obcy i straszni się wydawali. Co kogo mógł obchodzić taki jak ja sierota?  Kleryk mi zawczasu powiadał, że do Krakowa takich jak ja pauprów, bez ojca, matki, sierot napływało bardzo dużo, że sobie przy pomocy dobrych ludzi dawali rady i z głodu nie marli; krzepił mnie, ale w taki sposób jakiś, iż słuchając go, większy jeszcze strach ogarniał.  Nie będę się nad temi mojemi laty pierwszemi rozszerzał zbytnio, bo i bez tego wiele mam do powiedzenia o losach i przygodach moich; powiem tylko, że choć o mnie ks. Jan nie zapominał, przez kilka dni czekałem, gdyż nic postanowionego nie było. Nie pytano mnie o nic, woli swej nie miałem; ale kto mną rozporządzał, nie mówiono mi też.  Czwartego czy coś dnia rano ks. Jan ze mszą idąc do kościoła zamkowego, za sobą mi iść kazał, zapowiadając, iż do mszy służyć mu miałem.  Szedłem więc dosyć tem dumny, a zwłaszcza mi się podobało, gdy mnie w zakrystyi w piękną, białą ze wstęgą liliową komeżkę ubrano.  Msza była nie pierwsza, ale wotywą zwana, w kościele ludzi dosyć, a w tem miejscu, które mi kleryk pokazywał, że tam król zwykł był słuchiwać mszy, ujrzałem go wistocie i poznałem zaraz. Z trwogą jakąś spoglądałem ku niemu tem większą, że ile razy zwróciłem oczy, zawsze wejrzenie jego ku mnie skierowane spotykałem.  Przypatrywał mi się tak, iż mnie coraz większy strach ogarniał.  Od tego czasu gdym go nie widział, wydawał mi się zmienionym. Młody jeszcze i przystojny, twarzy regularnych rysów i cale pięknej, miał na niej wyraz smutku jakiegoś i troski, który z niej nigdy nie schodził. Długie włosy spadały mu na ramiona.  Aż do końca mszy ks. Jana siedział tak, słuchając jej, patrząc na mnie, a po benedykcyi, gdyśmy do zakrystyi powracali, zniknął.  Ks. Jan kazawszy mi iść do domu samemu, udał się na zamek.  Nie było go do obiadu, który on tu razem z dwoma kanonikami jadał, a co zeszło ze stołu ich, tomeśmy z klerykiem się żywili.  Nie było głodu, ale i wymysłów też żadnych, bo się księża prostym stołem obchodzili, a we dni postne mało nawet co jedli.  Pod wieczór zawołano mnie do ks. Jana. Biło mi serce dobrze, bom przeczuwał, że się musiał mój los rychło rozstrzygnąć. Tak się też stało. Zapowiedział mi ks. Jan, że uczyć się powinienem był, i nic lepszego nie mam do wyboru, tylko się tak przygotować, ażebym później godzien był przyoblec suknię duchowną.  Począł się nad tem szeroko rozwodzić, jakiem to było szczęściem zostać wybranym i kapłanem Bożym; dodając, że on sam rycersko wprzódy sługiwał, przecież wczas przejrzał i obrał sobie lepszą cząstkę. Radził mi więc zawczasu na duchu się gotować i sposobić do stanu tego, który wymagał wiele; bo niedosyć było nauki, niedosyć mądrości, ale świętości, pokory i wszelkich cnót do niego nabyć potrzeba było.  Zapowiedział mi w ostatku, iż świętobliwemu mężowi dany będę w opiekę, chodzić mam do szkoły, a jemu posługiwać, na niego się zapatrywać i być mu we wszystkiem jak ojcu posłusznym.  Czekałem z obawą wielką, modląc się, jaki mnie los i opiekun spotka.  Nazajutrz ks. Jan węzełek mi rozkazawszy zabrać z sobą, niedaleko ztamtąd powiódł do Collegium, gdzie w samych prawie drzwiach do maleńkiej celi zapukał. Weszliśmy. Stał nieopodal odedrzwi jakby na nas oczekując mężczyzna w samej wieku sile, z piękną, pogodną i niemal promienistą, dobrocią uśmiechającą się a rozumną twarzą.  Od pierwszego wejrzenia nań, nie można się było powstrzymać, aby ku niemu jakiejś czci nie powziąć. Dzieckiem byłem, ludzi nie znałem, przecie mąż ten na mnie takie uczynił wrażenie, jakbym niepospolitego przed sobą człowieka widział, ale jakąś istotę wyższą i doskonalszą.  Gdym nieśmiało wsuwał się za ks. Janem, oczy stojącego wlepione były pilno we mnie, a miały wyraz taki miłości, jakby chciały mówić owo: Sinite parvulos venire ad me.  Dodał mi otuchy wejrzeniem.  — Oto jest chłopak, o którym mówiłem — dodał kłaniając się wchodzący. — Sierota, dano mu też imię Jaszka Orfana. Daj Boże, aby godzien był wam służyć.  Gdy to mówił, stojący naprzeciw patrzał na mnie, a ja z natury trochę dziki, tak dziwnie byłem tym wzrokiem ośmielony, tak mi on błogo jakoś do duszy mówił, żem się odważył postąpić i rękę jego ująwszy ucałowałem ją.  — Księże Janie mój — odezwał się głosem jasnym i dźwięcznym — sierotą się zaopiekować i obowiązkiem jest i rozkoszą, alem ja, wiecie, nie tak swobodny, abym mógł się tego podjąć. Siedzę tu w Krakowie, mam co czynić w Akademii i w domu, a wiecie, iż pielgrzymuję często. Znowu mnie ciągnie do Rzymu potrzeba duszna, cóż naówczas z nim pocznę? Rychło a nie ujrzycie mnie — dodał z uśmiechem. — Pieszo chcę do grobu apostołów.  Ks. Jan po chwilce namysłu rzekł:  — Na ten czas zwierzyłbyś go ojcze osobie swojego wyboru, a choćby niewiele czasu miał szczęście przy was pozostać, te chwile wiele mogą.  Westchnął nic nie mówiąc przyszły mój opiekun, zadumał się.  Szepnął coś pochylając się ku niemu ks. Jan. Zaczęli mówić pocichu. Los się mój rozstrzygał.  Szedłem tu prawda ze strachem wielkim, ale teraz, gdym zobaczył tego, któremum miał służyć, lękałem się tylko, aby mnie nie odepchnął. Siłą jakąś wielką ciągnął mnie ku sobie.  Każde jego spojrzenie było jakby lekarstwo jakieś uspokajające duszę.  W czasie gdy dwaj księża pocichu rozmawiali z sobą, starałem się błagającym wzrokiem pozyskać sobie tego człowieka, który tak cudowne wywierał na mnie wrażenie. Czyniłem się łagodnym, pokornym, chciałem mu wydawać dobrym. Pocichu odmawiałem Zdrowaśkę na tę intencyą, abym przy nim mógł pozostać.  Nigdy w ciągu długiego później życia mojego, nikt na mnie nie uczynił takiego wrażenia; a gdym dojrzawszy zastanawiał się nad tem, nie mogłem go porównać z niczem, chyba z tą potęgą Chrystusa Pana, który też jednem wejrzeniem i słowem za sobą ciągnął tłumy. Ten też tą samą Chrystusową mocą na ludzi działał.  Nie wiem co ks. Jan, który mnie tu przyprowadził, powiedział o sierocie, czem go skłonić się starał, aby ją przyjął w służbę swoją; uważałem tylko w oczach duchownego malującą się litość, i w końcu zwrócił się ks. Jan do mnie, rozkazując mi dziękować. Przypadłem do nóg nowemu opiekunowi, który mnie podniósł i pobłogosławił.  Pozostałem odtąd przy ks. Janie Kantym, jako zaraz opowiem. Mąż to był uczony wielce, pracowity niesłychanie, a cały żyjący w Bogu, ale nad wszystkie jego cnoty górowała niezrównana dobroć, łagodność i wyrozumiałość dla ludzi.  Dla siebie samego katem był, bo postami, umartwieniami, biczowaniem ciało swe dręczył nieustannie, względem drugich zaś anielską miał dobrotliwość i miłosierdzie. Szanowany przez wszystkich, bo swojego czasu akademia nie miała nad niego uczeńszego męża — pokorę miał dziecięcą. Nigdym go nie widział ani zniecierpliwionym, ni gniewnym — widok nieprawości zasmucał go, do łez rozbolewał, ale nie burzył. Dusza była spokojna i ubłogosławiona taką potęgą nad sobą, że krew nie mogła przeciw niej nic.  Tuż w bramie kollegium mieliśmy izdebek parę szczupłych, w których ks. Jan się mieścił z książkami swemi i sprzętem ubogim, bo można było powiedzieć, że dla siebie nic prawie nie potrzebował. W jednej z nich miałem ja mój sienniczek na podłodze i pomieszczenie. Służba przy nim nie była ciężką, prawie żadną, bo on sam, modląc się sam sobie służył, a często do stajni w podwórzu kollegium ze dzbankiem chodził, aby mnie snu nie przerwać.  Jednej chwili spoczynku w życiu jego nie było. Czytał, pisał, albo klęcząc się modlił. Wzywano go też często na poradę i przychodzono do niego, aby jej zasięgnąć. Cisnęli się oprócz tego ubodzy, którym nieraz od ust odjęte jedzenie i ostatni płaszcz oddawał, jeśli nic innego nie miał. Grosz też u niego nie przeleżał jednego dnia — mówił, że go nie potrzebował. A co najdziwniejsza, przy ciągłych umartwieniach, pracy, znużeniu, nie widział go nigdy zmęczonym, nigdy smutnym i chmurnym. Twarz wypogodzona uśmiechała się, dodawał otuchy i męztwa drugim, a sam mądry z prostaczkami tak mówić umiał, iż go każdy zrozumiał, a słowo jego szło prosto do serca.  Po wyjściu ks. Jana, zajął się mną zaraz z niewysławioną dobrocią, a naprzód wziął mnie na konfesatę, dopytując o życie przeszłe.  Mówiłem już, jakie na mnie świątobliwy mąż ten uczynił wrażenie, nie dziw też, iż ja, dosyć w sobie dotąd zamknięty, przed nim się ze wszystkiego wyspowiadałem co mi na sercu leżało. Więc i ten mój najdroższy ból sieroctwa, żem ojca nie miał, matka się mnie zaparła... i że nadewszystko pragnąłem o nich się dowiedzieć, ich odzyskać.  Bardzo łagodnie naówczas począł mnie przekonywać, iż powinienem był się poddać woli Bożej, przeciwko niej nie buntować i pokorą sobie wyjednać miłosierdzie.  Na łzach się to skończyło... ale, gdy mnie przeżegnał i pobłogosławił, uczułem jakby pokój jakiś wstąpił we mnie.  Następnych dni począłem chodzić do szkoły. Nie szło mi trudno, a około mojego opiekuna usługi nie było, któraby czas zabierała. Gdym umiótł i wody przyniósł, wieczorem światło zapalił, płaszcz czasem wytrzepał, mogłem potem siedzieć z książką i papierem, a tego tylko pilnował, aby nauka modlitwie nie przeszkadzała.  Obyłem się tak powoli ze szkołą i Krakowem, a jak ziarno piasku utonęłem w tych tłumach młodzieży, które naówczas po szkołach i kollegiach nauki tu szukały.  Począwszy od dzieciaków do ludzi pod wąsem, uczących się było bez miary, tak, że w kollegiach największe sale nie starczyły, i często przy drzwiach otwartych, ci co się wewnątrz nie mieścili, z korytarza słuchali. I nie było jednej ziemi polskiej, z którejby tu się nie ściągała młodzież, co łatwo po wymowie się poznawało, jako też i stanu, któryby uczniów nie dostarczał. Szlachta, panowie, mieszczanie, synowie kupców, ba nawet sołtysów wiejskich i prostych kmieci dzieci się tu garnęły. Większa część ubogich i biedniejszych do stanu duchownego się sposobiła, bo choć beneficya większe tylko szlachcie się dostawały, po klasztorach, wikaryach, po oddaleńszych ziemiach i plebejusze kawałek chleba z ołtarza mieć mogli.  Do czego też dodać potrzeba, że nigdy może do nauki takiej ochoty i gorączki ludzie nie mieli, jak czasu onego. Coś ich tu pędziło, jakby przeciw własnej woli, często o głodzie i chłodzie.  Była też w powietrzu, rzec można, pobożność wielka i gorącość ducha, bo nigdy tylu świątobliwych mężów ziemia polska nie wydała, co podówczas.  Prawda, że z drugiej strony hussytyzm czeski się wkradał i jako zły wrzód nabierał, że obok świętych siła było warchołów i zbójów nawet między najprzedniejszemi, lecz przemagało dobre.  Oprócz nas z Polski, Litwy, Rusi i dalekich ziem ode wschodu, co dziwniejsza, napływali Czesi, Serbowie, Niemcy i Węgrów siła, a z tych ziem, które Turcy zawojowali, a które słowiańską mowę, jak my, mają. Chociaż w Niemczech nie zbywało też na szkołach, a w Pradze mieli Czesi swoją, do Krakowa ich sława nauczycieli tutejszych ciągnęła.  Nietylko teologowie słynęli tutejsi, ale astrologowie i matematycy szczególniej, tak, że ci, co w gwiazdy patrzyli, pokoju nie mieli, horoskopy i karty urodzenia spisując, z czego grosz płynął, a tego nikt do zbytku nie posiadał, bo akademia szczupło była wyposażoną.  Pisząc to ze wspomnień lat moich młodych, w których rozeznania wielkiego nie miałem jeszcze, oczywista, że tylko ogólnemi wyrazy mogę zaznaczyć, co pamiętam.  Wiele rzeczy mocno się w pamięć wraziło, lecz wiele później zatarło, bo ludzka pamięć jest jako tablica owa, na której w szkołach piszą. Zamazuje się ona cała naprzód, a potem ściera się z niej dawne, gdy przychodzi nowe, i ślad ledwie gdzieniegdzie pozostaje.  Z tych ludzi, którzy najwięcej z ks. Janem obcowali, a najulubieńsi mu byli, pamiętam kilku, później, jak on sam, świątobliwością słynących. Jakem wyżej rzekł, nigdy tak wielu ludzi pobożnych nie miała Polska i Kraków, co tego czasu. Pomnę z nich, naówczas już starego, ale do bardzo późnego wieku dożywającego Izajasza Bonera, zakonnika OO. Eremitów Augustyna świętego, który rzadko sam bywał u nas, ale często go ks. Jan nawiedzał, mówił o nim i był dlań ze czcią wielką.  Żył on u ś. Katarzyny na Kaźmirzu w takiej celce maleńkiej jak mój dobroczyńca, tak ubogo jak on. Boso chodził zawsze latem i zimą, na gołej sypiał ziemi i nigdy więcej nad trzy lub cztery godziny.  Pomimo wieku, nieraz, gdym do niego księgi nosił, bo sobie je z ks. Janem często posyłali, zastawałem go zamiatającego klasztorne korytarze, wynoszącego śmiecia.  Innym razem znajdowałem go klęczącym przed obrazem N. Panny, ale w takim zachwycie i zatopieniu, żem, nie śmiejąc przerywać, godzinami czekać musiał, aż się przebudził z tego marzenia i wrócił do życia.  Świątobliwy mąż ten wcale do mojego ks. Jana nic był podobnym. Wychudły, skóra a kości, zżółkły, z oczyma pałającemi tylko, zdawał się duchem i myślą na innym już świecie przebywać. Często razy kilka powtarzać było potrzeba, z czem przyszedłem, nim zrozumiał i odpowiedział — tak zatopiony był w sobie. Czasu rozmowy, gdy przychodził do kollegium, nieraz milknął, zapominał się, oczy mu zachodziły łzami, drżał, ręce składał jak do modlitwy i dopiero po chwili do siebie przychodził.  Dzień w dzień widzieć go było można od ś. Katarzyny do grobu ś. Stanisława na Wawel pielgrzymkę odprawującego. Naówczas mogło się sobie na ulicy dziać co chciało, nie widział nic, nie słyszał nic, gdy szedł cały w swej modlitwie.  Starcem już był, bo się w przeszłym wieku rodził, jak mówiono, żywot prowadził anachorety, nie szczędził siebie, a cudowna siła go trzymała. W wielkim tygodniu powiadano, krom wody nic do ust nie brał.  Cale znowu innym był drugi, a na pierwsze wejrzenie tak niepoczesnym, że się w nim ani świątobliwego, ani tak mądrego człeka, jakim był w istocie, domyślać nie było podobna.  Rzadko kiedy z ust mu się słowo dobyło. Zwał się Świętosławem, a wszystkim wiadomem było, że nim do Krakowa przyszedł i mansyonarzem został, prostym szewcem w Sławkowie był i swe rzemiosło sprawiał.  Blady, mały, przygarbiony, z rękami długiemi, z nogami trochę krzywemi, z głową dużą, na której włos krótko postrzyżony się jeżył, miał przecież coś w twarzy wyżółkłej, co poszanowanie dla niego budziło.  Pokora w nim nadzwyczajna była. Kochał go mój opiekun i troskał się o niego, bo on sam o sobie nie pamiętał. Cudem było słowo z niego dobyć. Mówiono, iż ślub jakiś milczenia uczynił, ale — nie — bom go przecie mówiącym słyszał, tylko nie lubił się rozszerzać ze słowem.  Co osobliwa, rozpowiadano o nim, że kapłanem zostawszy, jako żywo dawnego rzemiosła nie porzucił. Miał do niego słabość, czy też postanowienie takie uczynił; dosyć, że w celi wszystek przyrząd rzemieślniczy chował, a w wolnych godzinach obówie męzkie, jakie naówczas jeszcze niektórzy nosili, z nosami długiemi, ozdobnie wyszywane, wyrabiał bardzo kunsztownie, tak, że mu za nie płacono drogo, a on ten wszystek zarobiony grosz obracał na kupienie ozdób i sprzętów do kościołów.  Chodził tak a podpatrywał, gdzie czego brakło. Siadał na swym stołeczku i pobożną pieśń śpiewając, szył buty lub trzewiki, dopóki na ampółki, na lichtarze, na lampę jaką do zawieszenia przed obrazem nie starczyło. Chociaż prostym człowiekiem był i z rodziców ubogich narodzonym, nie mniej go wszyscy szanowali — bo mu więcej niż szlachectwo dała świątobliwość.

 Jakim sposobem zaś z owego prostego szewca w Sławkowie, do kapłaństwa doszedł, słyszałem, iż sam opowiadał, jak pobożnym będąc do ś. Stanisława we śnie widzenie miał, aby wstał i do Krakowa szedł.  Posłuszny temu głosowi, udał się do Krakowa, gdzie do szkoły chodzić zaczął, potem suknię kleryka wdział i stan duchowny obrał, do czego przeszkody żadnej nie miał; a nie pragnął też więcej nic, tylko służyć ołtarzowi.  Czasu też tego; gdym był przy księdzu Janie, przybył do Krakowa młody jeszcze nowicyusz Augustyanów z Bystrzycy na Litwie, o którym wiele mówiono i słynął jako wielkiej pobożności człowiek.  Obok tego szewca ze Sławkowa stał oto ze krwi książąt litewskich, możnej rodziny potomek, brat Michał Giedroić. Ktoby nie wiedział, iż krwi tej sławnej był dzieckiem, pewnieby się w tym pokornym biedaku książęcia nie domyślił.  Bardzo małego wzrostu, trochę na jedną nogę nalegający, chudy, szczupły, twarzy niepięknej, ale miłej i słodyczą okraszonej — brat Michał nawet kapłaństwa nie czuł się godnym i nie kusił o nie. Chciał i pozostał prostym braciszkiem.  Przybywszy do Krakowa z generałem zakonu swego, gdy dla wielości kościołów, relikwij i nabożeństwa wielce sobie tu upodobał — pozwolono mu zostać przy zakrystyi.  Jakiś czas chodził do kollegium na naukę, gdziem go widywał w sukni mocno wyszarzanej, ubogiej, z wielkim drewnianym krucyfiksem na piersi na prostym sznurku zawieszonym, jak w ostatniej ławce w kącie się tulił, oczu ludzkich unikając.  Rozpowiadano o nim też, jak o Świętosławie i o żywocie jego rzeczy dziwne, które że prawdziwemi były, nie miał wątpliwości. Celkę miał maleńką przy zakrystyi, w niej kominek, przy którym sam sobie biedną strawę ważył, post najściślej zachowując. Z zakrystyi zaś wyprosił sobie klucz do kościoła, gdzie więcej czasu spędzał niż w celi, krzyżem leżąc godzinami na modlitwie.  We dnie czasami tylko godzinę jaką zabawiał się pracą ręczną, wyrabiając z drzewa puszeczki na Wiatyk, bardzo misternie, a te kapłanom po kościołach rozdawał.  Od tego też, jak od Świętosława, niewiele było można posłyszeć, bo milczał rad, lub modlił się, a w rozmowy nie wdawał, czas na nich spędzony uważając za stracony.  Wszyscy go naówczas już, gdy jeszcze dość młodym był, za świętego niemal uważali, choć on sam za ostatniego tylko ze sług i w klasztorze i na świecie chciał uchodzić. Dlatego i z pochodzeniem swem książęcem się taił, i nigdy inaczej jak bratem Michałem lub zakrystyanem nie pozwalał nazywać.  Późniejszych nieco czasów, jak opowiem, do tych mężów przybyło wielu jeszcze, gdy pobożność rozgorzała po weselu króla i nawiedzinach świątobliwego Włocha, o którym niżej pisać będę.  Jakim sposobem wśród tych ludzi żyjąc, na nich codziennie patrząc i o nich się ocierając, w wieku do naśladowania i przejęcia się przykładem najskłonniejszym — ja naówczas, choć pobożnym byłem, do stanu duchownego nie nabrałem skłonności... wytłumaczyć nie umiem.  Ciągnęło mnie właśnie tam, dokąd ja prawa nie miałem iść. Najmilszem dla mnie było w ulicę zbiedz, gdy rycerstwo na koniach jechało, gdy turniej się na zamku wyprawiał, gdy w rynku szlachta wytwornie zbrojna i strojna się zbierała. Do nich mi serce biło... koń a kord, o tem tylko marzyłem, choćby przyszło jako pacholikowi a giermkiem służyć. Alem o tem ani śmiał mówić, ni dać tego poznać po sobie.  Badał mnie ks. Jan, bo widać było, iż życzył sobie tego, abym sukienkę kleryka później wdział, a nie taił przedemną, iż to było życzenie tych, co się mną opiekowali — ale przed nim kłamać nie mogłem, ani było podobna.  Święty mąż tak czytał ludziom myśli z oczów, a miał siłę taką dobywania z nich prawdy, że mu fałszu powiedzieć nikt nie śmiał. Ja też milczałem, a on to rozumiał dobrze. I nie nakłaniał mnie, ani zbytecznie nastawał. Powiadał spokojnie: — Różnemi drogami Pan Bóg do siebie prowadzi. Módl się moje dziecko.  Modliłem się też, natura przemagała, do stanu duchownego żadnego powołania nie czułem. Nauka była mi pożądaną, piłem ją chciwie i łatwo. Szło mi dobrze, ale z nią nie przychodziło usposobienie zmiany stanu. Zresztą o przyszłość się nie troszczyłem bardzo, rojąc zawsze po dziecinnemu, że rodziców wyszukać muszę, że się oni o mnie upomną; a że rodem i bogactwy musieli być znaczni, o tem nie wątpiłem. Snułem takie marzenia, z których mnie nikt wyleczyć nie mógł dlatego, iż o nich nie wiedzieli nawet najbliżsi.  Te moje sny na jawie, któremi się karmiłem, sprawiły, żem się nauczył w sobie zamykać i od ludzi stronić. Wiedziałem, że to, co mi było najdroższem, wyśmianoby, gdybym się z tem wydać ośmielił.  Drugiego roku mojego pobytu w szkołach i na służbie u świątobliwego ks. Jana — to, co przepowiadał, zawczasu spełniło się. Gorąco pragnął znowu odbyć pielgrzymkę do Rzymu, i do niej się sposobił.  Naprawdę żadnych przygotowań nie potrzebował, gdyż pieszo, o kiju odbyć ją zamyślał, tak jak poprzedzające, których już dwie wprzódy dokonał. Pielgrzymów takich niemało naówczas się napotykało, pojedyńczo i gromadkami do miejsc świętych wędrujących.  Przyjmowały ich wszędzie i karmiły klasztory, duchowieństwo, a tam, gdzie brakło stacyj obchodzili się suchym chlebem i wodą, które zawsze z sobą nosili. Tykwa u kija wysokiego lub baryłeczka u pasa pełną była, a w torbie przez plecy suchar się znalazł.  Niektórzy pielgrzymowali, ślub uczyniwszy, boso.  Gdy o podróży ks. Jan mówić zaczął, a do mnie odwróciwszy się oznajmił, że ma już kogoś, któremu mnie do powrotu swojego chce powierzyć — rzuciłem się mu do nóg nie namyśliwszy nawet — bo mnie coś tknęło, abym mu towarzyszył. Począłem go prosić o to, aby mi iść z sobą dozwolił. Zdumiał się nieco i zamyślił. Począł potem reflektować mnie, że nauk przerywać nie powinienem, a niewygód, i znużenia podróży długiej nie zniosę.  Nie ustępowałem jednak, po rękach i po nogach go całując, aż zmiękł nieco. Ani mi się przeciwił, ani obiecywał.  Szpiegując go teraz, zmiarkowałem, że sam nie chciał o tem stanowić i czyjejś rady co do mnie musiał zasięgnąć. Przekonywałem się z tego, iż był przecie ktoś, co się losem moim zajmował, a to jeszcze marzenia moje niedorzeczne o przyszłość rozkołysało.  Nagle potem jednego dnia, jak sam bardzo ochoczo i wesoło się do tej podróży gotował, z wielką serca gorącością, tak i mnie, głaszcząc po brodzie, rzekł.  — Gotuj nogi do drogi, ale pamiętaj, jak mi omdlejesz gdzie, to cię w klasztorze jakim zostawię.  — Na kraj świata pójdę za tobą, ojcze — zawołałem, do nóg mu się rzucając.  Myślałem, że oszaleję z radości, gdy mi ks. Jan towarzyszyć sobie dozwolił. On sam, jak skoro to postanowił, a była wczesna wiosna i sama Wielkanoc, kiedy się to stało, po odbyciu spowiedzi i przyjęciu Komunii, wyruszył tak wybrany jakom mówił. Suknia jedna, płaszcz, kij, tykwa, sakwa i grube trzewiki. Jam też podobnie był odziany. Obciążać się niczem na drogę nie było można, a ks. Jan brewiarz tylko z sobą wziął.  Dzisiaj, po latach tylu, jużbym tej pielgrzymki opowiedzieć, ani opisać nie mógł. Przesuwało się codzień tyle nowych widoków przed oczyma mojemi, żem ciągle był, jakby we śnie gorączkowym. Po Wilnie Kraków mi się wydawał miastem takiem, jakiemu równego chyba na świecie nie było, a gdyśmy podróżować zaczęli przez miasta niemieckie, nawiedzając olbrzymie kościoły, patrząc na zamki, pałace i grody ogromne, co chwila słupieć było potrzeba z podziwu.  Oprócz tego sam świat, któryśmy przebywali, wcale od naszego inny, cudownym razem i strasznym się wydawał. W górach zdawało się, że się świat kończy śniegami zasypany, a tu dopiero, przebywszy je, gdyśmy weszli jak do zaczarowanego ogrodu, miły Boże, człowiek zrazu zmysły postradał.  Ja, co te cuda po raz pierwszy oglądałem, szedłem oczarowany niemi. Ks. Jan mało na nie patrzał, modlił się albo rozmyślał. Nie pominęliśmy żadnej figury, kaplicy, ani kościoła bez modlitwy.  Przygód wielkich Pan Bóg nam szczędził jakoś, jak gdyby szczególną opieką ks. Jana osłaniał. Nieraz na burzę się zbierało, nieraz obłąkać się mogliśmy, a i zbójectwa po drogach było dosyć, wszystko nas pomijało. Stawaliśmy zawsze w porę po klasztorach na noclegi, nigdzie nas nie odepchnięto.  Za górami już pielgrzymów się spotykało dosyć, ale ks. Jan wolał iść samotnie.  Tu, choć z Krakowa wyszliśmy chłodną wiosną, zaskoczyły nas skwary okrutne, tak, że we dnie prawie iść nie było podobna. Szliśmy więc wieczorami i rankami. Lato było najśliczniejsze, a dla mnie dziwem tu wszystko, bo nie było prawie trawy, drzewa, kwiatu podobnego do naszych. Rajem się to wydawało, chociaż słońce paliło jak w piekle.  Ostatnich dni, gdyśmy do