Jelita - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Opis

“Jelita” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Osią fabuły jest najazd krzyżacki na ziemie polskie w 1331 roku, zakończony bitwą pod Płowcami. Uczestniczy w niej główny bohater powieści, Florian Szary z Surdęgi, rycerz z ziemi sieradzkiej – wzór cnót rycerskich, patriotyzmu, oddania ojczyźnie, zwolennik Łokietka, w służbie króla poświęcający swe zdrowie i życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoDaw

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja.
00

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

JELITA

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-699-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Dedykacja

PANU GRACJANOWI

 UNGROWI 

wdzięczny

Autor.

 Drezno 1 Stycznia 1881.

I

Pora była jesienna, jeszcze letniém ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko nie pozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie duchowieństwo dziesięciny z nich swojéj nie oddzieliło; mało który zagon pochyloném od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło się bydło swobodnie, na ścierniach rozproszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad któremi ulatywało ptactwo szukające w świeżéj ziemi robaczego żéru.  Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotemi i pomarańczowemi bramowane pasami słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, zdala lasami otoczoną.  Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spokoju.  W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowanym częstokołem, rozsiadał się dwór duży drewniany z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd wskazywała. Stała ona teraz otworem.  W podwórzu dosyć pustem, wśród którego studnia z żórawiem i korytami najwidniejszą była — rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano, jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi dużo, wybiegłszy z szop kręciło się pospiesznie około dworu.  Włodarz miejscowy w długiéj opończy podpasanéj rzemieniem, w czarnych skórzniach, z twarzą ogorzałą, z długiemi włosy spadającemi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzymając, w drugiem kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezdnych.  Spadli tu widać niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło potraciwszy głowy...  Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspaniały i znamionował dostatniego człeka... Kilkudziesięciu zbrojnych w nielada oręż, na koniach dobrych i strojnych, wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żołnierza dumne a rzezkie, mogły bodaj udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać...  Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, starszy widać nad orężnemi, do włodarza nakazująco przemawiał, a ten czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał.  Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znużoną i zgłodniałą, karmić i poić.  Włodarza téż głos ochrypły, a krzykliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali to i owo chwytając postraszeni. Jeden pochwycił już był żuraw i stanąwszy na zrębie studni co rychléj wodę w koryta naléwał, bo konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i klęło... Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały, i okna były odsunięte.  Lecz tu oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było.  W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy; siedzieli znużeni nic nie mówiąc do siebie.  W izbie sąsiedniéj, której drzwi nie zamknięte były tylko przywarte, dawał się słyszeć krok ciężki mężczyzny, który zwolna, dziwnie się jakoś poruszał. Po tym chodzie znać było jakby go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła.  Zbrojni co słuchali pode drzwiami spoglądali czasem na siebie, jakby się pytali — co on robi...  W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli a pod władzą uczucia co nim miotało.  Szedł to żywo bardzo i jakby pędził za czemś, to stawał nieporuszony, to wlókł się nogi za sobą ciężkie pociągając... Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie piersi zmordowanéj...  Czasami przysiadał ciężko na ławę... słychać było uginające się pod nim suche drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w drugi koniec... zkąd głucho stąpania dochodziły.  Orężna straż ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie doczekała pana, opadała znużona, swobodniéj oddychając...  Tymczasem w podwórzu orszak pański zabierał się na nocny spoczynek, bo wieczór nadchodził.  W chacie stojącéj niedaleko dworu baby już roznieciły były ognisko wielkie, widne przez drzwi roztwarte, któremi dym wilgotnych, nagle podpalonych polan wychodził kłębami.  W drugiéj obok, gdzie łaźnia była, także parobcy co rychléj nakładali drzewo, aby dla podróżnych choć późno kąpiel była gotowa.  Zwolna słońce blade spuszczało się po za chmurami przeświecając ku zachodowi. Od wsi dochodził teraz gwar i beczenia a ryk trzód, które z pastwisk powracały... Zdala u stawu kołatał młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota...  Z izby po któréj się przechadzał przybyły, pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte, otwarte pokazywała się głowa...  Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemném tle głębi izby, ci co w podwórzu stali a ujrzeli ją... jakby po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali pokorni i gotowi na skinienie.  Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mogła, ni do lada kogo należeć.  Pańskie oblicze, groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczów siwych ale bladem wejrzeniem zimném przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade zorane już brózdami trosk i lat... Do koła włos bujny siwiejący...  Z ust dziwnie złożonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza dyszeć się zdawały...  Gdy wargi te zadrgały a oczy im szarym blaskiem swym szklannym zawtórowały — najmężniejszy poczuł trwogę, którą czeladź na widok tego bladego oblicza przejmowała...  Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czémś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi co się nią czuli zagrożeni — patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchiwała...  Chwilę tak malowała się na czarnem tle, z dwojgiem rąk silnych spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku...  Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie...  Zmierzchać zaczynało, gdy zdala ziemia zadrgała jakby od kopyt końskich...  Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi, i głowa w oknie błysnęła... Stanęła, nie chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał...  Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie było.  Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tentent pędzonego stada, co się płosząc rozpędza, ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie nawykły iść razem. Szczękało jakby żelazo... Chód był ciężki...  Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcéj jeszcze... Z za opłotków ukazały się żelazne hełmy spiczaste... i dzid kilka... Patrzący znikł odbiegłszy stanowiska.  Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym.  Przodem jechał w pięknej zbroi, czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół choć w podróży, obyczajem tych co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wąsaci, zarośli, chłop w chłopa ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani pędzili na koniach postrojonych jak kogo stało, w rzemienne i mosiężne rzędziki.  Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego co przodem jechał, widać było znamię zawołania, chustę białą, zwiniętą ze spuszczonemi końcami.  Po znaku tym ludzie w podwórzu musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną czyniąc przyjezdnym.  Jadący na przedzie zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór, i osadziwszy konia, zsiadł z niego nie troszcząc się oń, bo już pacholę u cugli stało.  Sam krokiem pospiesznym wbiegł ledwie na straż w sieni spojrzawszy, która zobaczywszy go powstała — i drzwi do izby otworzył, gdzie w progu czekał nań wcześniéj przybyły.  Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały czekając na gościa, jeszcze z podróżnéj zbroi nie rozdziawszy się — przy mieczu, głowę tylko mając od hełmu wyswobodzoną, który na stole wśród izby rzucony świecił blaskiem jaki okno nań ciskało.  Spojrzeli sobie w oczy i przybyły rękę wyciągnął ku siwemu gospodarzowi.  Nie powiedzieli słowa do siebie, oczyma mierząc się tylko...  — Bóg płać — głuchym, stłumionym głosem, ozwał się wreszcie siwy mąż — Bóg płać żeście przybyli... Sroga potrzeba była rozmowy...  Postąpili kilka kroków ku przodkowi wielkiéj a pustej izbicy. Czysta ona była, ale snać dawno nie zamieszkiwana, bo w niéj okrom niezbędnego sprzętu ław i stołu jakby wrosłego w podłogę, nie było nic.  Na stole hełm się świecił i dzban stał a kubek... Na ławie leżał płaszcz ciśnięty od niechcenia...  — Biegłem jakom mógł i co sił starczyło do Pomorzan — począł teraz hełm zdejmując i czoło ocierając z potu przybyły. Poseł wasz mi napędził strachu, bo mi na łeb spieszyć kazał do was. Obawiałem się zastać tu co złego...  — I niceś tu dobrego nie zastał — odparł głosem drżącym siwy.  — Cóż? wojna? Krzyżacy znowu na karku... Nie nowina to — odezwał się gość. — Jeżeli ich nie mamy, zawsze się ich spodziewamy... Rozejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie lub w Mazowszu albo gdzie na granicy...  — Krzyżacy! Krzyżacy! — z gorzkim uśmiechem żywiéj coraz począł siwy. — Toć chleb powszedni — nie byłoby po co was wołać na nich...  Potarł czoło i urwał, a po chwili silnie się w piersi bijąc krzyknął.  — Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszystkich nas, i o tę ziemię Wielkopolską całą, która przepadnie...  — Jakto! — odparł zdziwiony gość.  — Tak, jak mówię — unosząc się ciągnął daléj siwy... Nadeszła ta godzina że jéj bronić potrzeba.  — Od kogo?? — zdumiony spytał stojąc gość.  Siwy, którego kilka słów wyrzeczonych już o jakieś roznamiętnienie przyprawiły, drżał, nie mogąc czy nie śmiejąc powiedzieć co myślał.  — Rozgośćcie no się — rzekł hamując — pomówimy o tém, bo mówić o czém jest, na Boga miłego!!  Spocznijcie z drogi, siadajcie... ja, téż ledwiem z konia zsiadł, ale we mnie wre wszystko... jeszczem nawet tchnąć nie mógł.  — Straszycie mnie! — rzekł spokojnie miecz odpasując gość. Ani mogę odgadnąć o co idzie i co was tak zaniepokoiło...  — Chybabyś kamiennym był — zakrzyknął siwy — abyś jak ja nie zakipiał, gdy ci rozpowiadać zacznę. Ale, gościem mi jesteście, synowcze miły, naprzód trzeba po podróży ciało pokrzepić.  Klasnął w ręce. Wszedł jeden z siedzących u drzwi.  — Jeść i pić niech dadzą co mają — zawołał — a nie opieszale!! Włodarza pędzić aby nas nie morzył głodem...  W dzbanie woda tylko...  Wyszedł zbrojny.  Gość się tymczasem ze zbroi powoli rozdziewał, i ręce wyciągał, a nogi prostował. Ciemne swe włosy rękami poprawił i na tył głowy zarzucił.  Twarz jego wyszła teraz w całym blasku.  Gdyby nie wieku różnica i nie to co on zawsze po sobie zostawia, gdyby nie życia zapisane ślady, twarz siwego do téj młodszéj byłaby wielce podobną. Rysy mieli też same, lecz wyraz ich był różny. Ciemnowłosy miał coś rycerskiego, butnego a lekceważącego w sobie, zwiastującego, że życie brał po prostu, szedł jawnie do celu, a mówił jak myślał... I gdyby zgrzeszył byłby grzech swój wyznał.  Starszy tę butę miał już przerobioną na dumę niezmierną, drażliwą, chorobliwie bolejącą, niespokojną...  W téj chwili była ona jak rana rozdarta — tknąć jéj nie można było.  Wrzenie wewnętrzne zdradzało się poruszeniami i wzrokiem obłąkanym, a ostrym.  Nie rozpoczęli jeszcze rozmowy, gdy już czeladź żeńska i męzka, tak poprostu odziana, jak ją tu niespodziani goście zastali, wnosić poczęła jadło niewykwintne, mięsiwa pieczone, polewki, jaja, kaszę, a do nich piwo i miód.  Oba do wojaczki i myśliwstwa nawykli, niewybredni rzucili się na ten posiłek chciwie. Lecz starszy szybko zaspokoiwszy głód, rychło porzucił jedzenie, nóż swój otarł, ręce obmył i począł po izbie się przechadzać zasępiony. Dłużéj u stołu pozostał gość, oczyma ścigając gospodarza i przekąsając powoli.  Stróż tymczasem w kominie ogień wieczorny naniecił, a gdy dojadł gość, zebrano misy i zostawiono tylko miód i kubki.  Starszy popijał coraz, lecz w jaki sposób jakby sam nie wiedział co czynił. Zaprzątnięty był czém inném.  — Miły stryju — odezwał się, napróżno wyczekawszy by mówić począł, czarnowłosy — czekam na to, coście mi mieli rzec, i po co wezwany byłem tak pilno...  Siwy się namarszczywszy stanął i począł patrzeć nań.  — Obaśmy Świdwy — począł — tyś syn brata mojego, a dziś gdy jego na świecie nie ma, tyś drugiéj gałęzi naszego rodu, zawołania Nałęczów, głową... Nie z Dobkiem chciałem mówić, a z Nałęczem i temi co z nim idą...  — Wiecie, — odparł Dobek spokojnie — że dotąd po Bożemu ród nasz zawsze, w złéj i dobréj doli spójny był i jako snop związany... Nierozwiąże on się i teraz...  — Wszystkich bo nam sił trzeba, aby się nie dać pognębić — zawołał stary Świdwa.  Dobek słuchał jakby nie rozumiał.  — Ojczaszku, — rzekł łagodnie — bom ja od śmierci pana rodzica mojego tak was nawykł zwać — ojczaszku, cóż nam zagrażać może?  Dzięki Bogu, stanęliście z łaski pana a króla naszego tak wysoko, że całym krajem władacie. Wielkopolską rządzicie, panem jéj jesteście...  Stary żachnął się cały.  — Tak! tak! mówisz o tém co było — zakrzyknął — a co nie jest!..  Tak, król mi oddał wielkorządy w Polsce, bo ja mu ten kraj dałem, jam mu go ocalił, jam wyrwał z rąk Szlązaków... Należało mi się to i — więcej... Gdyby nie ja, dawnoby stracił Poznań i Gniezno... Dał mi wielkorządy bo musiał i był powinien...  Zapalał się stary.  — Nie tylko mnie, — ciągnął daléj — ale dzieciom moim Wielkopolska należała — gdyby nie ja niemiałby jéj Łoktek dawno...  Na tom rachował, żem tu dla siebie pracował nie dla niego. Byłbym koronie jego hołdował, z nią trzymał, służył mu, ale w kraju tym, który już za swój uważałem, com robił to była moja sprawa... Jam tu panem powinien był pozostać... jak inni...  Tu stary połknął znać nazwisko pomorskich panków, które chciał wymówić.  Dobek słuchał coraz poważniejąc.  — Teraz, jeżeli ja nie opatrzę się w czas co czynić — mówił Świdwa — stracone wszystko... Jaki mi koniec gotuje ten chytry starzec... któż przewidzi. Jestem dla niego kamieniem na drodze, solą w oku...  Chciwy, pochłonąłby wszystko, gdy tego co ma utrzymać mu trudno... Czeski król Jan, Krzyżacy, Mazury, wszystko przeciwko niemu... Zamiast bronić Krakowa, on sięga po Wielkopolskę...  Zaczął się śmiać szydersko.  — Ojczaszku — odparł z cicha Dobek — aleć bo to przecie jego dzielnica, przecie on koronowany król nasz...  — Tak! tak! koronowany! — śmiał się Świdwa. Korony ja mu z głowy nie zdejmuję, ale w Poznaniu ja — pan... Hołdu mu nie odmawiam, a wyrzucić się nie dam... Jużem zaraz podejrzewał złe zamiary gdy tu młodego Kaźmirza z żoną wysłał na mieszkanie do mnie...  Teraz mu już wielkorządy oddaje — a ja wojewodą mam pod nim być, więcéj nic?..  Z zamkum się dla królewicza wynosić musiał precz... Rozumiesz ty to??  Patrzał na Dobka, który wcale nie okazywał wzruszenia.  — Ojczaszku — począł uspokajająco. Rozumiem ci ja, że tobie coś tu długie lata jakby udzielnym był książęciem, teraz pod rozkazy iść dwudziestoletniego młodzieniaszka może przykro, ale, miły panie, syn to królewski... ziemia królewska... Cóż począć!!  Stary Wincz Świdwa (tak go z Wincentego mianowano) cały się wstrząsnął.  — Tego nie zniosę, nie będzie to! — krzyknął — raczéj niech wszystko przepada niżbym ja miał cierpieć upokorzenie...  Byłby może zapędził się daléj, w wyznaniach co chciał poczynać, gdyby go wyraz twarzy Dobka, na którą spojrzał nie powstrzymał.  Dobek jego oburzenia nie dzielił, stał zimny.  — Gotujcie się na moje rozkazy, do kupy pod moją chorągiew — odezwał się Wincz po małym namyśle. Tom wam chciał rzec... Nie opuścicie mnie przecie samego...  Nałęcze i ich powinowaci pójdą za mną. Powinowactwo nie co innego znaczy tylko powinność rodowi... Za Nałęczami oprócz ich nieprzyjaciół plemiennych, muszą wszyscy... Będzie tego więcéj niż pół Wielkopolski...

 — Na Boga, ojczaszku — przerwał podchodząc Dobek — uspokójcie się ino... Ślijcie albo jedźcie do króla, ale mu tak zaraz nie rzucajcie rękawicy... Możni my tu jesteśmy, ani słowa, macie przyjaciół, ale i na nieprzyjaciołach nam nie zbywa... Łoktek stary jest... przyciśnięty... prawda — ale król to i pan nasz...  Węgry za nim stoją, Papież się nim opiekuje...  Pan to nasz, namaszczony...  Wstrząsł się Wincz stary i huknął.  — Milcz-że. Wiem ja to wszystko... On król, a jam wielkorządca, nie synaczek jego... Niech go sobie posadzi gdzieindziéj, ma zamków dosyć — ja go w Poznaniu, gdziem pierwszym był, nie ścierpię. Drugim tu nie mogę być! nie będę!  Odwrócił się i począł chodzić żywo. Buchał z niego gniew. Dobek patrzał, stał, milczał.  — Ojczaszku, na Boga! namyślcie się, podumajcie — rzekł w ostatku — widząc że stary zżyma się i rzuca ciągle. — Królowi wojnę wypowiedzieć, nie mała rzecz... Łatwiéj pono się na to rzucić, niż podołać temu. Sroga to sprawa! Boże uchowaj!  — Ani tak straszna, ani taka ona trudna jak ci się widzi — krzyknął Wincz. — Niewiesz jaką siłę mam... Niech ja tylko Łoktka odstąpię, a szala się przeważy... Pójdzie chyba znów na skargę do Papieża, ale już nie do Rzymu, a do Awenionu... ale mu posiłków Ojciec święty nie da... a będzie kląć?! Jużci my do tych piorunów nawykli. Nauczyli nas Krzyżacy że można pod klątwą żyć i nic się nie stanie człowiekowi.  Dobek ręce załamał. Stary Wincz mówił coraz gorącéj.  — Ma króla Jana Czeskiego przeciwko sobie, który się téż polskim królem zowie, a jego krakowskim królem tylko zwą; ma Brandeburgów, ma Szlązaków przeciwko sobie, ma moc krzyżacką, a ta nie mała jest — niech ja stanę po ich stronie — wygnamy go!!  Oczy mu się zaiskrzyły okrutnie. Dobek milczał namarszczony.  — Cóż ty na to? co? — nalegał zapalony starzec.  — Milczę — rzekł powolnie Dobek. — Wyście ojczaszku mocno zażaleni, a żal pomiarkowania nie zna... Trzeba ochłonąć.  — Nie! trzeba drugich rozpalić! — zawołał Wincz. — Ja? nie ochłonę! Jam zestarzał na wielkorządach, posiwiał, a miałbym na starość karku ugiąć przed młokosem? Nigdy!!  — Sroga rzecz! sroga! — zamruczał Dobek — rozmysłu trzeba. Jeżeli się wam niesprawiedliwość stała, do królaby iść, wprost, a otwarcie mu skarżyć...  Wincz się rozśmiał.  — Tak to znasz Łoktka? — krzyknął. — On gdy co postanowi raz, żelaznym klinem mu tego nie wybić z głowy... Mały jest, stary... lat siedemdziesiąt mu, ale kamienny... Syn ten, to jego ukochanie... to jego przyszłość cała... dla niego mnie poświęcił. Targować się z nim, wodę warzyć daremno... Chciał nieprzyjaciela, będzie go miał we mnie.  Ja sobie kraju tego wydrzeć nie dam!  To mówiąc uderzył nogą w podłogę, aż na stole kubki zadrgały.  Dobek przyszedł powoli doń i chciał go w ramię całować, aby uspokoić, odepchnął go stary i rzucił się na ławę.  — Dla was ja i dla całego rodu pracowałem — począł głosem przerywanym. — Z téj ziemi chciałem dziedzictwo zrobić dla plemienia mojego... Także samo z Pomorzem się stało... z wielkorządzców porośli władycy... Ale jabym się był nie odrywał od korony i tak jéj hołdował jak Szlązacy czeskiemu królowi. Byłbym wiernym pozostał...  W samo serce mnie ugodził niewdzięczny Łoktek... I zwiódł mnie. Powiedział że Kaźmirza z młodą żoną nie ma kędy posadzić — i tylko mu na zamku mieszkanie dać niby chciał, a łowy w lasach. Co mi to szkodziło? nie sprzeciwiałem się. Aliści najechali, zamek ich pełen... polaków, litwy, służby, czeladzi, ciurów, bab... już dla wielkorządzcy kąta niema... Daléj Kaźmirz sobie rządy przywłaszcza i on tu już rozkazuje, a ja stary pod nim — wojewodą!!! Na równi mnie z kasztelanem Jędrkiem stawia! mnie! Wincza Świdwę z Pomorzan i Szamotuł! Mnie!..  To mówiąc wstał, rozprostował się, i ścisnąwszy rękę a wyprężywszy ją zdawał się chcieć niewidzialnego odpierać wroga.  Dobek czując że mu się sprzeciwiając więcéj go jeszcze podrażni, milczał. Spoglądał tylko szukając w twarzy i oczach znaków uspokojenia, które nie przychodziło.  Stary Wincz coraz to z kubka popijał i mówił, jakby sam do siebie, mniéj zważając na Dobka.  — Jeszczem ja tu dosyć silny, aby nie dopuścić czego nie chcę. W Polsce téj mojéj lepiéj mnie znają i więcéj mnie się boją niż Łoktka i synka jego... Jest nas kupa, wszyscy moi pójdą na skinienie ze mną, za mną... Nie odstanie dla niego żaden. Jam zęby na tém zjadł aby tu się panem uczynić i jestem nim...  Królewicz ze swoją śpiewającą Litwinką i wszystkiemi dziewkami, po za wrota zamku nie rozkazuje... kraju nie zna... ani jego nikt... W Krakowie się chował, na Węgrzech dokazywał, nauczył się pięknie stroić, mówić gładko, śpiewać może — ale do oręża nie zdolny... Młokos jest... z nim ja sobie rady łatwo dam, a Łoktek starzec...  — Samiście przecie mówili że kamienny to pan! — przerwał Dobek.  — Tak, ale i kamienie ludzie kruszą, a jam téż nie przewiąsło słomiane!! — zawołał stary uparty Wincz.  — Ojczaszku! — począł błagająco synowiec.  — Nie do rady jam cię tu wezwał, — przerwał nie dając mówić Wincz — lecz bym ci rozkazy dał... rozumiesz!...  Zamilkł Dobek.  Po chwili przecie Świdwa trochę się zdał spokojniejszy.  — Przywiedli mnie do ostateczności — odezwał się — nie jam winien że tam się rzucę, gdzie muszę abym sromu uniknął...  — Jużci pana swojego nie zdradzicie! — szepnął Dobek.  Wyraz ten — zdrady — jak miecz w piersi uderzył starego. Porwał się z wrzaskiem.  — On mnie zdradził! — zawołał — on mnie! Jam miał obiecane wielkorządy do żywota. Nie umarłem przecie... żyję — zdradą mi królewicza na zamek wwiedli, zdradą mnie z mojego stołka zrzucili... Sami oręż mi w ręce pchają!! Biorę go i nie puszczę...  Wśród rozmowy noc nadeszła ciemna, ale chmury się przerzedziły, niebo zaiskrzone od zachodu u góry zczerniało i osypało gwiazdami.  W izbie zamkniętéj od ognia i upału dnia gorąco się zrobiło.  Stary Wincz wstał z ławy na któréj siedział i poszedł do okna.  — Po tom cię wezwał — począł — abyś mi ludzi zbierał. Wszystką siłę jaką my mamy, powinowaci nasi, i przyjaciele zwoływać trzeba...  — Ojczaszku — przerwał Dobek — poczniemy my, opatrzą się i drudzy... A nie wszyscy pójdą z nami, to pewna.  Dużo mamy druhów, ale i wrogów dosyć.  Wincz się uśmiechnął.  — Garść ich jest — rzekł. Nie wołać ich, będą siedzieli po kątach... Naszych więcéj. Nie darmo ja tu lat tyle gospodarzył i ludzi sobie jednał...  — Lecz jeźli zmiarkują że przeciw królowi ich prowadzić masz? — zapytał Dobek.  — Oni króla nie znają, bom ja tu im za niego był — wyrwał się stary — dość mi tego...  Wstał z ławy i chodzić począł.  Na chwilę rozmowa się przerwała, gdy w progu stanął Włostek, prawa ręka wojewody, pułkowódzca jego, mąż jak olbrzym z wąsami miotlastemi, w kaftanie skórzanym i pasie kutym, na którym miecz wisiał ogromny.  Wincz się ku niemu zawrócił.  — Ludzi swych pomieściłeś? — spytał.  — Po szopach śpią, warty stoją, rzekł — Włostek — ale nie z tém przyszedłem. Ziemianin z Sieradzkiego jakiś od króla się do was opowiada. Tylko co przybył.  — Z pismem? — zapytał Wincz.  — Widzi mi się że z gębą tylko — rzekł Włostek.  — Dawaj go tu — zamruczał wojewoda powolnym krokiem idąc ku drzwiom.  Pułkowódzca wyszedł spiesznie i po chwili małéj wprowadził zapowiedzianego posła.  Mężczyzna był lat średnich, prawy ziemianin a wojak, który się w miękkich pieluchach nie chował. Mąż jakby z dębu wyrzeźbiony, słuszny, barczysty, silny, twarz ni piękna ni brzydka a rozumna i mocy jakiejś dusznéj pełna.  Po chodzie i obrocie znać było że się ani zatrwoży, ni zdziwi, ani da zbić z drogi. Wszedł tak pewien siebie, jakby nie przed wojewodą stawać miał, a do równego sobie w odwiedziny przybywał. Skłonił się mało, hełm zdjął i na ręku swym go położył.  — Czołem, panie wojewodo...  — Zkąd Bóg prowadzi? — hamując głos zapytał Wincz.  — Od wojska królewskiego mnie wysłano do was — rzekł poseł.  — Król? — przemówił Wincz.  — Nie, panam nie widział, ino naszego wojewodę Sieradzkiego, bom ja Sieradzianin z nad Pilicy od Hebdy i Hebda mnie z rozkazu króla do was wyprawił.  Wojewoda nim się zapytał z czém, jakby mu nie pilno się było dowiedzieć, lub łatwo się domyślał o co szło — naprzód kubek miodu nalał i podał go gościowi.  — Po drodze się pokrzepcie — rzekł.  Wolnym krokiem przybyły ku stołowi podszedł, wąsy odgarnął, kubek ujął i miodu się napił.

II

Znał Dobek dobrze stryja swojego i wiedział że mimo gwałtowności, umiał w potrzebie i spokojnego udać i co wybuchało z niego w głąb nazad zepchnąć, nie spodziewał się jednak aby tak nagła zmiana zajść w nim mogła. Twarz nawet tylko co namiętnością drgająca, wygładziła się jak jezioro w pogodę, ani zmarszczki na niej nie było; głos brzmiał jakby w duszy pokój panował.  Z gwałtownych ruchów przeszedł naraz do ociążałych jakichś i obojętnych. Przybyły też pewnie odgadnąć nie mógł, iż na chwilę przed tém burzył się wojewoda.  Nie pilno mu było nawet pytać o to z czém przyjechał.  — A jakież tam drogi? — rzekł zimno.  — Różne... — rzekł z równym spokojem poseł. — Deszcze już ulewne przechodziły gdzieniegdzie, to wody jesienne poprzybierały...  — Rozkisło u was bardzo? — mówił Wincz.  — A no! u mnie nad Pilicą wody dość — rzekł gość — indziéj drogi niezgorsze...  — Cóż? zbieracie się już? Wici były? pytał stary.  — Co żyło to się pozbiegało pod chorągwie — mówił ziemianin. — Niemabo rady, król chce raz skończyć z Niemcami.  Wojewoda się uśmiechnął.  — Z Krzyżakami! — poprawił — a no! dobrzeby było raz ich precz zegnać i Pomorze odzyskać, ale bodajby nie było trudno...  — Przy Bożéj pomocy — zamruczał z wielkim spokojem poseł.  — Z czémże was do mnie wyprawiono? — odezwał się nareszcie Wincz.  — Waszéj miłości też do tego tańca proszą niezwłocznie — odezwał się wysłany, Król Pan nasz nakazuje aby co żyje na granicy postawić, bo Krzyżaków tylko co nie widać.  Wojewoda obojętnie uśmiechał się.  — Będzie ich słychać wprzódy niż widać — rzekł. — Głośno idą te Niemcy, ho! ho!  Poseł nie zdawał się tém bynajmniéj strwożony, gładził się po głowie, usta ściągał, nie ogarniał go strach żaden przed tą głośną potęgą.  — Daremno was do mnie gnano — odparł wojewoda — bom ja moją powinność znał i bez tego...  Co ma być w swoim czasie przyjdzie...  — Spocznijcież u mnie — dodał. — A kto wam wskazał że mnie w Pomorzanach najdziecie?  — Byłem ci w Poznaniu na zamku — odparł ziemianin — ztamtąd mnie za wami wyprawiono.  Wojewoda nie rzekł nic.  Namyślił się nieco i wskazał na ławę przybyłemu, aby siadł, sam też nieco opodal się usadowił.  — Jak was zowią? — zapytał.  — Florjan Szary jestem, z Surdęgi nad Pilicą — rzekł głosem spokojnym przybyły.  — A zawołanie wasze?  — Różnie nas wołają, a no i Koźlarogi — odparł Florjan. Ziemianieśmy w Sieradzczyźnie tak starzy jak ona...  — Sami téż na wojnę idziecie? — szło daléj pytanie.  — Idę — mówił Szary — syna dorosłego niemam jeszcze, a ojciec stary już i na konia nie siędzie. Rad nie rad ludzi prowadzić muszę.  — Jak to, nie rad! ziemianin a rycerz zawsze wojnie rad być musi — rzekł wojewoda.  — I ja téż — mówił z flegmą Szary — ale ojczysko stare rady sobie nie da z sąsiadem, a mam pod bokiem takiego... z piekła rodem...  Westchnął — rozśmiał się téj szczerości wojewoda.  — Ten ci też musi na wojnę! — dodał.  — Nie, nie pójdzie, pośle kogo za siebie, bo będzie teraz właśnie z ojcem moim i czeladzią wojował — mówił Szary — od czasu jak tam siadł, dnia jednego pokoju od niego nie mieliśmy.  Westchnął znowu.  — Dlatego człowiek coby wojnie dla króla był rad, nie może się nią cieszyć, bo mu swoja własna dolega...  Wincz patrzał uważnie na mówiącego, a że w głosie jego żal i smutek się przebijał — nie wyciągał go już więcéj na słowo.  — Nalejcie sobie miodu — rzekł pół głosem.  Nie wymawiając się podróżny, poszedł do dzbanka, nachylił go, kubek napełnił i z nim powrócił na ławę.  — Wojna będzie sroga — począł Wojewoda trochę pomyślawszy. — Królewskiemu wojsku nic zarzucić nie można, dobre ono jest... ale Niemcy w stal pookowywani, każdy z nich gdyby twierdza, choć do niego się nasi dostaną, nie wiedzieć zkąd go począć... od stóp do głowy żelazo... konie téż zbrojne...  — Prawda to — rzekł Szary, ale za to gdy który z konia padnie, albo na ziemię się obali, nie podniesie się łatwo i toporami go można dobić. Nie ruszają się też w boju tak rączo, jak nasi...  — Ale za to murem stoją — rozśmiał się wojewoda. Toście pewnie słyszeli, że gdy w rząd się ustawią a chcą nieprzyjacielowi oprzeć się, łańcuchami jeden do drugiego, od pasa do pasa poczepiają i wszyscy jakby z jednej bryły!!  — Za to — rzekł Szary obojętnie — byle jeden padł muszą z nim też wszyscy leżeć...  — Rzadko to u nich bywa — odezwał się wojewoda. — Już co do tych spraw wojennych i oręża doskonałego, nie wiem czy gdzie na świecie lepszy jest niż u Krzyżaków. Co roku do nich ciągną pielgrzymi nietylko z Niemiec całych, Francyi, ale i z Anglii i — kto wie z jakich krajów?  Gdzie kto co wynalazł i zrobił, oni to pierwsi mają. Oręż od Saracenów, od Arabów, z Włoch i z Hiszpanii.  Powiadają nawet że jakiś ogień piekielny, co go niedawno mnich w klasztorze gdzieś na Niemcach zrobił, już od lat trzech mają u siebie...  — Jaki ogień? — zapytał Dobek ciekawie...  — Kto go wie co to takiego jest — począł wojewoda. — Tajemnicę z tego robią, jak ów ogień przyrządzać, ale straszny bardzo, bo go z rur żelaznych puszczają z wielkim hukiem, i leci daleko a co napotka to pali i kamienie ciska...  Szary się przeżegnał pobożnie.  — Szatańska chyba moc, a mnichy jej duszę zaprzedawszy, kupili, rzekł. U nas o tem nie słychać dzięki Bogu.  — U nas nie słychać — odezwał się ironicznie wojewoda — to prawda, a oni trzy lata temu już ten ogień robić się nauczyli. Przyjdzie im oblegać twierdzę, rzucą tylko ogniste pociski i żeby najlepiej była obwarowana to ją zżegą.  — Ale na ludzi w boju przecie nie będą szatańską mocą ciskali? przerwał ziemianin.  — Dla czego? rzekł wojewoda — albo oni nas za ludzi mają i pożałują, u nich co nie niemiec to nie człowiek... Srogie bestyje! Szary westchnął, lecz miód popił i dodał tylko.  — Jak skoro moc szatańską mają, a nią się posługują, pan Bóg ich sam pobije jak Lucypera i zastępy jego.  Wojewoda z prostoduszności ziemianina uśmiechnął się nieco.  — Mnie się widzi — dorzucił, że nie z szatana oni to mają, kiedy krzyże na płaszczach noszą.  — Na płaszczach, rozśmiał się Dobek — ale nie w sercach.  Florjan Szary spojrzał ku niemu i uśmiechnął mu się.  Wojewoda tymczasem prawił dalej.  — Nie będzie nam z niemi łatwo wojować, bo choć nasz lud mężny, ale tej chytrości i rozumu co oni nie ma. Oni w sto włóczni na naszych tysiąc idą.  Milczeli słuchający.  — Nie dla tegoż serce mamy tracić? odezwał się Szary. Mądrzy oni ale i król pan nasz rozumny jest i wie jako z niemi poczynać, a Bóg łaskaw. Sprawa nasza dobra, swojej ziemi bronimy, oni cudzą rozdrapują.  Popił miodem Szary, obejrzał się, powoli z ławy wstał, kubek postawił, i skłonił się ku drzwiom zmierzając.  — Jaką mam odpowiedź zanieść panu Hebdzie? spytał od progu.  — Spieszno wam! wtrącił Wincz.  — Jutro muszę być w drodze, rzekł Szary... Spoczywać nie czas.  Wojewoda postał trochę, dumając.  — Jedźcie z Bogiem — odezwał się, a wojewodzie powiedzcie, że ja co mi powinność moja każe, uczynię. Znajdą mnie gdzie potrzeba.  Tak dwuznacznie odprawiwszy poselstwo, kiwnął głową wojewoda, ręką dał znak. Szary się trochę pokłonił i wysunął z izby.  Czas był do snu już dawno, Dobek też przeciągnął się, ziewnął i obejrzał za posłaniem.  — Mnie jeszcze sen nie bierze — rzekł rozstając się z nim wojewoda, a jutro pomówiemy z sobą, bo mi ludzi przyprowadzić musisz i godziny do stracenia nie ma.  Dobek już na wychodnem się wstrzymał. Spojrzał stryjowi w oczy, mówiąc wejrzeniem to, czego już nieśmiał powtórzyć słowy.  Zrozumiał wzrok Wincz i odwrócił się z uporem.  — Spij spokojnie — rzekł ściskając go za rękę. Żadna siła w świecie nie może mnie od tego odwieść com raz postanowił.  Dobek wyszedł.  Zaledwie się oddalił do izby w której mu posłanie ludzie jego przygotowali, gdy wojewoda Włostka do siebie zawołać kazał.  Zbliżył się do niego znowu rozgorączkowany i niecierpliwy.  — Ślij mi po ludzi, rzekł — spieszyć... Już mnie posłami gnają aż tu. Niech pułki wszystkie i co naszego rycerstwa jest, do mnie przybywa. Im więcej nas będzie tem lepiej. Zbierać a wici słać naglące, pod gardłem, pod sromotą, do ostatniego człeka.. potrzebuję ludzi wielu.  Mówił tak przerywanym głosem, a Włostek, proste niby człeczysko tak mu w oczy patrzał, jakby jego myśl odgadywał.  Było to spojrzenie starego sługi, albo zwierzęcia wiernego co się z człowiekiem zżywszy, czyta mu w oczach i niewypowiedziane wyrywa z głębi duszy.  Po cichu rzekł Włostek.  — Nie już tak pilno królowi służyć, kiedy on nas...  Nie dokończył; wojewoda tylko nań spojrzał, i po ramieniu go uderzył.  — Ludzi trzeba, rzekł porywczo, a co potem — mnie wiedzieć... Idź — a spraw się.  W drugiej izbie zgotowane było posłanie dla Wincza, nie na łożu bo go tam brakło, ani na tarczanie bo i tego nie było we dworze, ale obozowe na ziemi, skórami pokryte.  Podszedł Wincz ku niemu, popatrzał, lecz układać się do snu nie miał ochoty.  Pacholę go rozebrało do siwego kaftana, siadł w nim dumać na ławie...  We dworze ucichło — spali wszyscy, wojewoda na komin polan dorzucać kazał, sen go nie brał. W duszy jego całe życie przechodziło płomieniami i czernią, wspomnieniami jasnemi i smutnemi. Stał jakby w progu nowego — a na stare się oglądał. Żal serce ściskał chwilami, to gniew brał górę — duma nim rzucała, wszystko zasłaniając sobą. Zemsty pragnął...  Tak długa noc posępna, cicho upłynęła cała w pół śnie, pół burzy tej dusznej, która czasu obliczyć nie dała. Zaczęło już szarzeć na dzień i ogień wygasał, gdy wojewoda jak siedział u stołu wsparty na ręku usnął.  Otwarłszy oczy zaledwie mógł im uwierzyć.  W pół mroku stała przed nim postać niewieścia, w długich szatach podróżnych, w białej zawitce dokoła twarzy i pod brodą, w czapce na głowie z chustą białą w ręku. Stała i ręce złożywszy zwisłe patrzała nań z politowaniem i przestrachem razem.  Twarz, którą biały rąbek otulał, piękna niegdyś, była jeszcze urodziwą, szlachetną, a słodyczy pełną, razem i męztwa nie niewieściego. Wielkie czarne oczy w oprawie powiek zarysowanych wdzięcznie, patrzały łzawo ale śmiało, i brwi nad niemi ciemne jakiś ból ściągał. Wyraz jego piętnował i usta małe a zbladłe.  Panią i matronę poznawać w niej było łatwo, która choć niewiastą, więc ledwie na pół wolną się czuła, zachowała powagę i wiarę w moc swoją.  Patrzała tak na spiącego jakby stała nad kolebką chorego dziecka, zrozpaczona i mężna, ufająca w Bogu.  Wojewoda podniósł głowę, oczy przetarł, obejrzał się do koła, jakby nie wierzył im i potrzebował przypomnieć sobie kędy się znajduje. Ona wciąż milcząc wpatrywała się jeszcze, a potem rzuciwszy nagle z wybuchem płaczu i jęku zawiesiła mu się na szyi.  — Halka? co ty tu? zamruczał poruszając się Wincz... Halka?! tutaj?...  — Tak — tutaj aż zbiegłam za tobą, odezwała się niewiasta głosem dźwięcznym a pewnym — tak, musiałam dogonić ciebie — bo wiem, czuję co się w duszy twej dzieje... Winczu mój!  Głos jej zmiękł i w płacz się znowu przemienił.  Wojewoda zlekka odtrącił ją od siebie.  — Babskie trwogi dziecinne, rzekł pomięszany, cóż się ma dziać? Nic się nie stało, i nic...  — Winczu mój, panie mój — w twojej duszy stała się okropna sprawa... poczęła Halka. Nie mówiłeś mi nic, alem nie daremnie żyła z tobą lat tyle, i umiem odgadywać nawet to co jutro myśleć będziesz.  Odstąpiła na krok i załamała ręce.  — Panie mój — nie! to się nie stanie. Lepiej być męczennikiem niż katem i zdrajcą!!  Ostatni wyraz posłyszawszy wojewoda jak piorunem ciśnięty rzucił się z ławy, wyprostował, głowę odrzucił na ramiona.  — Mnie zdradzili — krzyknął — ząb za ząb. Nie zdrada to będzie, ale spłata długu... Nie byłbym mężem gdybym ścierpiał sromotę nie zmazawszy jej krwią. Usta Halki otwarły się jakby mówić coś chciała.  — Milcz! milcz — zawołał wojewoda, którego twarz straszliwym wyrazem się zmieniła. Tyś niewiasta, ty nie rozumiesz tego, nie twoja rzecz. Strzeż swej czci, ale mojej straż zostaw mnie... Ruszył się jakby iść chciał, niewiasta mu drogę zastępowała.  — Zgadłam więc — zawołała podnosząc ręce, panie mój! jeszcze czas...  Z gwałtownego oburzenia i gniewu, Wincz przeszedł nagle w jakieś urąganie i szyderstwo, z którem mu łatwiej może było żonie dostać placu.  — Dość! dość! Wiesz że się nikomu mięszać w moje sprawy nie daję... Długie włosy macie, czeszcie je, aby pięknie świeciły, to wasza rzecz! Dać mi pokój!... Dać mi pokój...  — Żoną jestem twoją, odparła mężnie Halka. Nie mięszam się do niczego, lecz gdy o cześć i sumienie chodzi — ubij mnie... Wojewoda ruszył ramionami.  — Ubić nie ubiję, rzekł szydersko, lecz na koń lub wóz wsadzić każę i odprawię abyś mi nie rozbijała głowy. Świdwowie się nigdy babom wodzić nie dawali, ani ja pozwolę...  Namarszczył się grożno, lecz żona stała nieustraszona.  Łzy biegły po jej twarzy, nie wiedziała co mówić miała, słów jej nie stało, padła na kolana, wojewoda się rozgniewał i krzyknął; lecz widząc ją omdlewającą na poły, schylił się, podniósł w milczeniu i na łożu swem, które stało nietknięte położył.  Dwie towarzyszki które za drzwiami czekały, wsunęły się natychmiast niespokojne o panią, a wojewoda korzystając z tego wyśliznął się z sypialni, przeszedł wielką izbę pierwszą i nie zatrzymał się aż w podsieni u słupów. Tu już był Dobek, który wstał raniej. Nie powitali się nawet. Wojewoda był gniewny i wzruszony.  Zwrócił się do niego.  — Niemasz tu już co dłużej gościć — rzekł — wiesz czego żądam... Jedź.  Dobek popatrzył mu w oczy.  — Jam głową domu, jam wojewodą waszym, nie zrzucili mnie jeszcze... posłuchu żądam, posłuch mieć muszę. Nie proszę o radę nikogo. Jedź — a spiesz.  Dobek tak go widział poruszonym, iż długo przemówić nie mógł.  — Do dziś dnia — odezwał się w końcu — byłem gałęzi mej Nałęczowego zawołania głową, — ale od dziś nie chcę być więcej. Stawcie na miejsce moje innego, ja tam gdzie wy, nie pójdę.  Wincz natarł nań grożno.  — Wieszże ty dokąd ja idę? zawołał.  — Wiem — rzekł Dobek stanowczo — i dla tego z wami iść nie chcę.  Zwrócił się wołając na swych ludzi. Wczoraj łagodny i miękki, Dobek dziś występował męzko i śmiało, wojewoda zamruczał tylko i podniosłszy głos:  — Bez jednego człeka obejść się łatwo — zawołał śmiejąc się złośliwie. Z panem Bogiem! Pamiętajcie tylko że ja, choćby mi wielkie rządy odjąć chciano, rychlej tu rozkazywać będę niż kto inny.  Dobek ze spuszczoną głową, niechcąc sporu przedłużać, z bolem wypowiedziawszy co miał na sercu, stał milczący. Rękami tylko dawał swym ludziom w dziedzińcu znaki, ażeby mu konie co rychlej prowadzono.  Czeladź biegała siodłając i wędzidła nakładając, bo konie dopiero u wodopoju były. Przeciągnął się więc wyjazd, na który Dobek zżymając się i niecierpliwiąc czekał.  Wincz który stał długo w nadziei że z synowcem na nowo rozmowę zawiąże, w końcu widząc go odwróconym w stronę i umyślnie milczącym, odszedł gniewny.  Miał już siadać na podprowadzonego mu konia, młodszy Nałęcz, gdy za płotem ukazali się jezdni i w podwórzec wpadł kłusem zbrojny mąż, od Dobka młodszy, z oczyma bystremi, żywy, wesół, lecz coś obce pochodzenie i obyczaj zdradzającego mający w sobie. Strój jego i uzbrojenie było mniej więcej takie jak naówczas nosili wszyscy ci, co do zamożniejszego liczyli się rycerstwa.  Polska nie odróżniała się wielce od narodów zachodu powierzchownością w wyższych społeczeństwa klasach. Wojsko było mniej dobrze uzbrojone, ubożsi ziemianie nosili się ze staroświecka i podług dawnego obyczaju; ale na dworach królów i książąt, mających stosunki częste z Europą, strój i zbroja, pochodzenia francuskiego, włoskiego, niemieckiego, przeważały. Duchowieństwo które dawniej jeździło do Rzymu często, teraz do Awinjonu, rycerstwo które także chętnie się zaciągało za granicą dla poznania świata, kupcy dla zysku przywozili sprzęt, oręż, sukna flamandzkie, hollenderskie tkaniny, klejnoty, broń i t. p.  Na wojnie ziemianie bogatsi zbroje nosili takie w jakie niemcy i francuzi opatrzeni byli.  Przybywający wyglądał jeżeli nie z cudzoziemska, to na wzór obcych w stal okuty, i suknie miał wykwintnie szyte, o które dbać się zdawał. Koń też jego miał drucianą siatkę na sobie i rozmaite świecące blaszki na rzędzie.  Mężczyzna lat około trzydziestu, pięknej twarzy, ciemnowłosy, zręczny, zatoczył koniem przed dworzec jakby dla popisu, i choć dużo miał blach na sobie, lekko skoczył z siodła, konia pacholikowi tarczowemu oddając.