Jesteśmy sobą - Małgorzata Koch - ebook + audiobook + książka

Jesteśmy sobą ebook

Koch Małgorzata

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po wybudzeniu z narkozy Marcelina zmuszona jest zmierzyć się nie tylko ze szpitalną rzeczywistością, ale też z licznymi kłamstwami. Okazuje się, że została oszukana zarówno przez ukochanego, jak i przez własną matkę. Prywatne życie pani prokurator Julianny Szafrańskiej jest bowiem bardziej pogmatwane niż niejedna prowadzona przez nią sprawa karna i ściśle wiąże się z postacią tajemniczego Orła. To przez niego matka Marceliny wielokrotnie zmuszona była podejmować trudne – i nie zawsze słuszne – decyzje. Kontynuacja powieści „Jesteśmy inni” to nie tylko gorący romans, ale także kawał dobrej sensacji.

Małgorzata Koch– urodzona w Gdańsku, całe dotychczasowe życie związana z Trójmiastem. Obecnie mieszka w Rumi, małym mieście nieopodal Gdyni. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. W 2022 roku zadebiutowała powieścią „Jesteśmy inni”. Mężatka i mama dorosłego już syna, Kuby. Właścicielka dwóch kotów, od których towarzystwa jest uzależniona. Podobnie jak od podróżowania i swojego ogrodu. Po siedemnastu latach porzuciła etat urzędnika samorządowego, żeby zostać pisarką, o czym zawsze marzyła. Jej pasja to literatura piękna, poświęca jej cały wolny czas. Jest dowodem na to, że nigdy nie jest za późno, by zakotwiczyć w nowym porcie. Kiedy nie pisze ani nie czyta, rozmyśla nad kolejną fabułą, najchętniej spacerując po orłowskim molo, bo kocha Bałtyk i nie wyobraża sobie żyć z dala od niego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Oceny
4,8 (20 ocen)
17
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karinii

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Polecam 🤗
00
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Drugi tom bardziej poszedł w kierunku sensacji. W pierwszym tomie było to połączenie romansu z literaturą typowo obyczajową, natomiast drugi tom dostarcza czytelnikowi wrażeń jak przy filmie sensacyjnym. Mocne zakończenie, po którym prawdopodobnie powinnam czuć niewymowną chęć czekania na kolejny tom, ale jakoś tego nie odbieram w ten sposób. To nie jest historia, aż na taką długość, tu za mało się dzieje i zbyt wolno, żebym pragnęła czytać kolejny tom, w którym znowu będą się schodzić i rozchodzić. Nie zachęca już do tego wątek sensacyjny,
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

cudna kiedy dalsze losy bohaterów
00
ewitka66

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia polecam, czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg
00

Popularność




Copyright © Małgorzata Koch, 2023

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Kiselev Andrey Valerevich | Shutterstock

© Lacheev | Dreamstime.com

Redaktor inicjujący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Marta Stochmiałek

ISBN 978-83-8352-522-8

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

PROLOG

Stał na rozedrganych nogach i z przestrachem słuchał kłótni rodziców. Po raz pierwszy tego wieczoru chciał umrzeć, przekonany, że dzięki temu zdoła uchronić mamusię przed gniewem ojca, przed jego dłońmi brutalnie wymachującymi tuż przy jej twarzy, raz celnie, raz nie. Schowany za plecami drobnej kobiety, chłopiec czuł, jak po jego policzkach strużkami płyną łzy. Każdy kolejny oddech łapał z coraz większym trudem, jakby strach nie pozwalał powietrzu dotrzeć do płuc. Ona zaś, jego dzielna matka, z rękami rozpostartymi szeroko niczym skrzydła, broniła dostępu do niego zataczającemu się ojcu. Skryty za plecami mamy, nie widział jej twarzy, lecz czuł ból, którego doświadczała. Ten ból należał się jemu.

Kiedy mama odkryła, co kazał mu robić ojciec, co się stało, gdy po raz pierwszy mu odmówił, i ile siniaków pozostawiły bezlitosne ciosy zadane tymi samymi dłońmi, które w tym momencie krzywdziły ją, wyrzuciła męża potwora z domu.

– Wynocha – wycedziła. – Nie prowokuj mnie. I módl się, żeby on nie poznał prawdy, bo to będzie twój koniec. – Miała zsiniałe z gniewu usta, na jej bordowej szyi pulsowały napięte jak struny dwie granatowe żyły i patrzyła niczym drapieżne, żądne krwi zwierzę.

– Pożałujesz, że sprowadziłaś to ścierwo do naszego domu – usłyszała w odpowiedzi. – A jeszcze bardziej, że zamiast mnie wybrałaś jego.

Wracał co parę dni. Za pierwszym razem przepraszał, za drugim też, ale mama była nieugięta. Nie straszyła go policją, lecz wujkiem. Chłopiec nie znał swojego wuja, słyszał o nim ledwie ze dwa razy, i to wyłącznie z ust taty. Kiedyś ten w złości wykrzyknął: „Zesłał nam tego bękarta i reszta gówno go obchodzi! Masz mu kazać wciągnąć mnie do interesu, inaczej niech szuka dla gnojka przytułku! Nie spełnił żadnej obietnicy w związku z ad…”. Wtedy mamusia wpadła w złość i odpowiedziała drżącym głosem: „Rozejrzyj się dookoła. Luksusowa willa, dwa samochody, niby twoja firma, w której nawet palcem nie kiwniesz. Nasz syn ma wszystko dzięki niemu”.

Tata się bronił, straszył, że powie wszystko o jakiejś adopcji, groził, że „odbiorą jej to ścierwo i nawet tamten nie będzie w stanie nic wskórać”. Siedmioletni chłopczyk nic z tego nie rozumiał. Analizował słowa ojca na swój dziecięcy sposób i za nic nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytania, kim jest tamten i co to takiego ścierwo. Ze szczegółami zarejestrował jednak wydarzenia tamtego dnia, gdy mama ostatecznie kazała ojcu opuścić dom i zabroniła zbliżać się do syna. Pamiętał, jak głośno przełykał ślinę, w końcu jak zamknął oczy, gdy jego spojrzenie spotkało się z rozszalałym wzrokiem tatusia. Jego ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, bo niemal poczuł, jak ojciec wwierca się spojrzeniem w jego skórę, jakby smagał ją laserowym mieczem Luke’a Skywalkera. Dlaczego tatuś nie jest dla mnie taki dobry jak mamusia? Chciałbym mieć innego tatę, pomyślał strwożony.

Wtedy też, zupełnie jak teraz, stał za plecami mamy z zaciśniętymi do bólu powiekami, a jego pierś falowała ciężkim oddechem. Bał się otworzyć oczy, gdy słyszał kroczącego w ich kierunku ojca. Bał się, ale naprawdę skamieniał ze strachu, dopiero gdy usłyszał dźwięk siarczystego ciosu. Zdziwił się, że nie poczuł bólu, a wyłącznie pchnięcie. Otworzył oczy i zobaczył zataczającą się mamusię. Po ­chwili wydała z siebie nieludzki jęk:

– Won z domu mojego brata!

Niecały tydzień temu, po tym, jak ojciec – trzeci raz z rzędu od momentu wyrzucenia – wparował pijany do domu, a następnie bestialsko odepchnął mamusię, szarpiąc ją za włosy, żeby tylko go dosięgnąć, pojawili się panowie z narzędziami. Bacznie obserwował, jak uwijali się przy montażu nowych drzwi, mając nadzieję, że tata przenigdy nie zdoła ich sforsować. Te poprzednie, z piękną szybką pośrodku, którą mamusia regularnie polerowała, tata zniszczył doszczętnie. Toteż wujek, ten od prezentów, załatwił im nowe. I dlatego teraz tatuś zniszczył okno.

Niestety nic nie pomogło – ani wymiana zamków, ani nowe drzwi. Gorzej, tata był okrutnie rozzłoszczony, dlatego wyżył się na oknie, a teraz wyżywał się na mamusi zamiast na nim. Chłopiec pragnął umrzeć, chciał, żeby mamusia nie musiała już więcej cierpieć. Wiedział, jak paskudnie bolą razy zadawane przez ojca. I chociaż od ponad tygodnia nie mieszkał pod jednym dachem z tym złym człowiekiem, w jego głowie nadal pobrzmiewały błagania: „Tatusiu, nie bij, proszę…”. Potwór jednak nigdy nie słuchał, tylko straszył: „Zabiję twoją matkę, jeśli piśniesz słowo”. Chłopiec nigdy nie pisnął, aż do tego dnia, gdy mama wcześniej niż zwykle wróciła z pracy. Sporo pracowała, podczas gdy tata wcale.

Kiedy myśleli, że najgorsze już za nimi, że będzie już miło i bezpiecznie, sielską atmosferę zniweczył łomot w korytarzu. W salonie powiało chłodem, ktoś wybił szybę w jednym z okien, żeby dostać się do środka. Na dworze było zimno, więc do pokoju momentalnie wdarło się chłodne powietrze. Czuł rześki powiew na twarzy, mimo że mama zasłaniała go plecami przed pijanym ojcem, który właśnie zniszczył kolejną rzecz w domu. W ogóle się nie przejął faktem, że zdeptał ich prawie skończony obrazek z puzzli, który jeszcze przed momentem z radością układali na dywanie. Chłopiec płakał coraz głośniej, bo na mięciutką tkaninę – tę samą, po której turlał się ze śmiechem, gdy mama go łaskotała – teraz kapały nie tylko jego łzy, ale i krew.

Gwałtownie wyskoczył zza pleców mamusi. Musiał ją ratować. Ojciec z całych sił pchnął mamę z zakrwawioną twarzą na wielkie szklane drzwi, obok których stali. Osunęła się po szybie. W jej odbiciu chłopiec zobaczył zmierzającego w ich stronę olbrzymiego człowieka. Mama krzyknęła: „Uciekaj!”. Nie miał jednak szans, bo wielkolud był zbyt blisko, a ojciec już szarpał chłopca za ramiona.

Huk! Przeraźliwy grzmot! Zanim tata runął jak długi na dywan, rykoszetem oberwała wielka tafla szkła. Odłamki potłuczonej szyby wystrzeliły, zasypując mięciutki zakrwawiony dywan niczym kolorowe konfetti w dniu jego siódmych urodzin. Ten ogromny pan rzucił w tatę kamiennym wazonem stojącym na komodzie w holu. Potem podszedł do chłopca, wziął go na ręce i zaniósł na sofę, a następnie wrócił po mamę.

– Masz złamany nos? – zapytał, gładząc ją po włosach.

Pokręciła głową.

Zamroczony ojciec wymamrotał z poziomu podłogi jakieś niezrozumiałe słowa.

– Podaj mi inne jego buty, a potem zabierz małego na górę. Za pół godziny wezwij policję i opowiedz o wszystkim. Tylko niczego nie pomiń. Powiedz, dlaczego wyrzuciłaś go z domu, co robił dziecku, powiedz o włamaniu, drzwiach, oknie, o pobiciu. W obronie własnej rzuciłaś wazonem i uciekł przez okno. – Wskazał głową na okienko, przez które wtargnął tata. Następnie zamachał dłońmi przed twarzą mamy, pokazując czarne rękawiczki, a potem swoje buty, które pokrywały dziwne pokrowce. – Drzwi otworzyłem swoim kluczem, tylko na wazonie zostaw swoje odciski – instruował mamę. Pocałował ją w czoło, pochylił się nad chłopcem i wyszeptał: – Przepraszam za tego drania, mały. Już nigdy cię nie skrzywdzi. Niedługo przyjedzie policja. Ale pamiętaj, nigdy mnie nie widziałeś. Mów tylko to, co każe mama. Tym razem naprawdę o was zadbam – zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Chcesz, żebym został twoim tatą?

Chłopiec w milczeniu wpatrywał się w postawnego pana. Pierwszy raz poczuł, jak męska dłoń delikatnie głaszcze jego blond czuprynkę, zamiast wymierzyć cios.

Zanim z wolna pokonali z mamusią schody dzielące ich od piętra, musieli odpocząć na pierwszym stopniu, bo mama niemal zasłabła. W sumie się cieszył, że może dzięki temu rzucić okiem na to, co dzieje się w salonie. Duży pan zdjął ojcu buty, potem zdjął swoje i schował je do plecaka, a założył te przed chwilą zdjęte, za to ojcu włożył te, które wcześniej przyniosła mama. Chłopczyk śledził każdy ruch mężczyzny, chociaż cała ta zabawa wydawała mu się pokręcona. Pomyślał, że potem zapyta mamusię, o co chodziło. Liczył, że zamiana butów ma sprawić, że tatuś zniknie na zawsze, ale ku jego zdziwieniu nagle przewieszony przez potężne ramię ojciec otrząsnął się z letargu i półprzytomny wycharczał: „Nie mogę uwierzyć, że zamierzasz zabić własnego szwagra”. Tamten zaś odparł: „A ja nie mogę uwierzyć, że byłeś w stanie wyrządzić swojemu dziecku i żonie tyle krzywdy. Tym bardziej jednak nie wierzę, że byłem tak ślepy. Wiedz, że nie zamierzam tego zrobić za ciebie, tylko posłużę pomocą”.

Gdy ich mijał, wręczył mamie wazon. Ta kilka razy potarła go dłońmi, a potem, jakby ten przedmiot wskrzesił jej siły, wstała i zaniosła go na miejsce potłuczonego szkła.

Chłopczyk bez żalu żegnał ojca bezwładnie zwisającego przez plecy dużego pana. Oddychał ciężko, a wielkie łzy toczące się po drobnej buźce wyrażały nie smutek, a nadzieję. Nadzieję, że tata znika już na zawsze w tym samym oknie, które tak brutalnie zniszczył. Zupełnie jak ostatnie trzy lata jego dzieciństwa.

FRANEK

Korytarz. Długi, ciągnący się przez kilkanaście metrów biały tunel, przesadnie oświetlony zimnym blaskiem halogenów. Na obu jego przeciwległych ścianach lśniło kilkoro olbrzymich chromowanych drzwi. Ich błyszczące powierzchnie iskrzyły niczym diamenty w blasku rażących z sufitu halogenów. Można by uznać, że za tymi drzwiami znajdują się skarby. Może nawet fabryka syntetycznych diamentów. I w sumie to prawda, bo wszystkie prowadziły na sale operacyjne, gdzie zwykli, a zarazem niezwykli ludzie ratowali życie. Prawdziwy skarb.

Stałem po drugiej stronie stalowych wrót oddzielających mnie od sterylnego tunelu. Za nie niestety zabroniono mi wejść. Musiałem czuwać tutaj aż do chwili, gdy zza srebrnych drzwi z numerem sześć w końcu wywiozą mój skarb. Czekałem kolejną cholerną, ciągnącą się w nieskończoność godzinę, podczas gdy za drzwiami sali operacyjnej numer sześć inni dokonywali cudu, próbując naprawić to, co sam bezmyślnie uszkodziłem. Nie miałem pojęcia, jak uda mi się wytłumaczyć Marcelinie, w jaki sposób ją zapłodniłem. Na dodatek wtedy, kiedy miałem sposobność wyznać całą prawdę, tchórzliwie skłamałem. Oszukałem najbliższą mi istotę, patrząc jej prosto w oczy. Następnego dnia po tamtej nieszczęsnej nocy nie powiedziałem jej, że kiedy mnie pocałowała, ja poszedłem na całość. Nie wyznałem prawdy, nawet gdy wprost zapytała mnie o to w Pornic. Dlaczego? Dlaczego wciąż motałem się we własnych kłamstwach? Błądziłem w nieprawdzie, krzywdząc tym innych i siebie. Wstydziłem się własnych czynów, nie umiałem się zmierzyć z prawdą o osobie, bo wiedziałem, że ta pokaże, jak nieodpowiedni jestem dla Marceliny. Miałem tego coraz większą świadomość. Marcelina była kobietą, o której mogłem tylko marzyć, ale nie miałem prawa wiązać z nią swojej przyszłości, ponieważ moja teraźniejszość to bagno. Świat, który tak pragnąłem porzucić, być może nigdy mnie nie wypuści. Byłem z nim związany wieloma niewidzialnymi nićmi, czy tego chciałem, czy nie.

Zwiesiłem głowę między ramiona. Co ja sobie właściwie myślałem? Że to się nigdy nie wyda? Nie ma tak dobrze. Karma to suka i zawsze wraca ze zdwojoną mocą. Zdobyłem miłość wymarzonej kobiety i zaraz mogłem ją stracić.

Kiedy poznałem Marcelinę, zrozumiałem, jak beznadziejnie oceniałem innych oraz siebie. Zuchwalstwo to moja słaba strona. Delikatność, inteligencja, oszałamiająca uroda, a przy tym niesamowita skromność tej kobiety sprawiały, że po latach wreszcie spojrzałem na siebie krytycznie. Dzięki niej próbowałem naprawić siebie. Jakie to wszystko było pochrzanione. Jaki ja byłem pochrzaniony. Miałem dopiero trzydzieści lat, a tak wiele już spieprzyłem.

Zawsze nienawidziłem czuć się bezsilny, a teraz właśnie taki byłem – i pozostało mi tylko czekać, co nastąpi. Pogrążony w tych myślach, zacząłem się modlić. Boże, pomóż mi jeszcze ten jeden raz, proszę! Kurwa. Pomyślałby kto, że się nawróciłem. Za to, co zrobiłem ukochanej istocie, powinienem sam się zamknąć na co najmniej pół roku w klasztorze i odbębnić ascetyczną pokutę. Ale oddalenie się choćby na kilka dni od Lisi było dla mnie niewyobrażalne. Ta kobieta była moją heroiną, a ja byłem totalnym ćpunem. Nie pomoże mi żaden detoks. Najważniejsze, żeby ona wyszła z tego cało.

Co za beznadziejna niemoc! Niech już się skończy ta okropna operacja, niech ktoś położy kres mojemu cierpieniu. Dreptałem od krzesła do drzwi, starając się zapanować nad emocjami. Te trzy godziny ciągnęły się w nieskończoność. Czułem, jak moim ciałem wstrząsają dreszcze. Już drugi raz w życiu tak bardzo bałem się o czyjeś życie. Drugi raz czyjeś życie było zagrożone z mojej winy. Przez mój egoizm. Ból wwiercał się w mój mózg, nie potrafiłem racjonalnie myśleć, a w uszach szumiał mi ustawiczny głos, który powtarzał w nieskończoność: „Ona może umrzeć”. Potrząsnąłem głową, pragnąc się go pozbyć, ale wtedy dołączyło do niego wycie syren. Nie ogarniałem tego stanu, nie rozumiałem, dlaczego śmierć wciąż czai się z tyłu mojej głowy.

Przecież mojej dziewczynce nie może się stać nic złego! Przecież nie umiem już bez niej żyć…

Czułem niemoc, jakbym nie potrafił zapanować nad żadnym z nerwów przebiegających przez moje ciało. Wszystko we mnie się telepało, byłem jak w delirium. Miałem wrażenie, że jestem tylko obserwatorem rozgrywających się wydarzeń. To było jak film, a ja w tej scenie na sali operacyjnej borykałem się z niezwykle trudnym przypadkiem. Nagle tętno operowanej przeze mnie pacjentki ustało. Spojrzałem na jej twarz i zorientowałem się, że to piękna buzia Marceliny. Wtedy straciłem przytomność.

– Halo? Proszę na mnie spojrzeć! – Ktoś pochylił się nade mną i poklepał mnie w policzek. – Proszę się ocknąć…

Uchyliłem powieki. Nie potrafiłem stwierdzić, gdzie jestem ani co się dzieje. Skąd wzięła się nade mną kobieta w amarantowym stroju i dziwnym okryciu głowy, czymś na kształt czepka, czarnego w biało-różowe sowy?

– Może pan wstać? Proszę powoli unieść głowę – powiedziała łagodnie, podtrzymując mnie za ramię.

– Co się dzieje? Kim pani jest i co ja tu robię? – próbowałem rozwikłać zagadkę.

– Jest pan w szpitalu. – Kobieta wskazała na duże metalowe drzwi z przeszkleniem. – Tam odbywa się operacja pana żony. Zasłabł pan. Czy zwykle reaguje pan tak na stres? – dociekała troskliwie.

Rzuciłem okiem na plakietkę przypiętą do jej uniformu. Była pielęgniarką.

– Wszystko w porządku. – Potrząsnąłem energicznie głową, żeby sprawdzić, czy nadal mam zawroty, a gdy stwierdziłem, że nie, raptownie wstałem. Zaraz jednak ponownie osunąłem się na podłogę.

Kobieta ściągnęła twarz w grymasie, zmarszczyła brwi i zganiła mnie gniewnym spojrzeniem.

– Proszę nie wstawać! – krzyknęła. – Zaraz przyniosę panu wodę.

Podreptała w głąb korytarza na swoich krótkich nóżkach, zarzucając kuperkiem niczym kaczuszka. Po chwili wróciła z plastikowym kubkiem wypełnionym po brzegi wodą. Wypiłem wszystko duszkiem, a ona pomogła mi usiąść na stojącym nieopodal krześle.

– Niech pan woła, gdyby mnie pan potrzebował. Będę obok. – Kiwnęła głową w bliżej nieokreślonym kierunku, po czym się oddaliła.

MARCELINA

Otworzyłam oczy, jednak zaraz moje powieki znowu opadły. Spróbowałam ponownie, tym razem na dłużej – zdążyłam zobaczyć jakieś okno, jednak nie rozpoznałam w nim żadnego, które znałam. Nie było to okno w moim domu. Nie kojarzyłam go też z domu rodziców.

Żyłam. Czułam, jak moje serce bije. Usta miałam wysuszone, a zmęczone, ciężkie powieki znowu zakryły gałki oczne. Gdy spróbowałam podnieść rękę, poczułam na niej coś ciężkiego i miękkiego zarazem. Poruszyłam nią, a wtedy miękkość się przesunęła, delikatnie łaskocząc moją dłoń.

– Maleńka, wybudziłaś się. – W uszach zawirował mi znajomy, ukochany głos. – Tak się cieszę… Przepraszam, przygniotłem twoją rękę, musiałem przysnąć…

Ta cudowna miękkość to były włosy Franka. Pomału docierały do mnie zdarzenia ostatnich godzin. Samolot, ból, szpital, operacja. Tak, byłam w szpitalu, a mój ukochany czuwał przy mnie. Ścisnęło mi się serce, a po policzkach popłynęły łzy.

– Kochanie… Marcyś moja… wszystko jest już dobrze… – uspokajał mnie niezwykle ciepłym tonem, starając się wyciszyć moje obawy. – Zabieg się udał. Wiem, że jest ci przykro, mnie również… Uwierz, gdybym mógł, cofnąłbym czas, ale stało się. Jestem pojebem, tak strasznie cię pragnąłem… – kontynuował coraz bardziej łamiącym się głosem. Zerknął w bok, mimo tego spostrzegłam, że po jego zaczerwienionych policzkach płyną łzy, które szybko otarł rękawem koszuli.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i do sali weszła jakaś kobieta.

– Witam, widzę, że się pani wybudziła. Jak samopoczucie? – zapytała.

Od razu ją poznałam po nietuzinkowej, rasowej urodzie. Mimo że pytanie kierowała do mnie, przenikliwe spojrzenie utkwiła we Franku.

– Dobrze. W zasadzie to dopiero się ocknęłam – odrzekłam zachrypniętym głosem. Miałam podrażnione gardło. To zapewne efekt usuniętej niedawno z tchawicy rurki intubacyjnej. Tak bardzo chciało mi się pić.

Franek najwyraźniej błyskawicznie odgadł moją potrzebę, bo podsunął mi szklankę z wodą, lecz pozwolił wziąć zaledwie jeden łyk. Potem, jakby na pocieszenie, wilgotną chusteczką higieniczną zwilżył moje wargi.

– Maleńka, na razie tyle musi ci wystarczyć. – Pogłaskał mnie po policzku.

– Zabieg był skomplikowany – kontynuowała lekarka beznamiętnym głosem, przy czym nie omieszkała obrzucić Franka gradowym spojrzeniem. – Ale udało nam się oczyścić jajowód bez jego usuwania. Na szczęście podczas rozrastania się jajeczko nie zdołało nieodwracalnie uszkodzić jajowodu, mimo obfitego krwawienia udało się go uratować.

– Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, przecież… – To zaledwie cztery dni temu, dodałam w myślach. – Mniejsza o to. Ale proszę mi wytłumaczyć, skąd te komplikacje? – Przeniosłam spojrzenie na Franka, który do tej pory głaskał moją dłoń. Teraz zamarł i opuścił głowę, a jego szyja i uszy przybrały nienaturalnie bordowy kolor.

– Cóż… – zaczęła lekarka. – Jeżeli zapłodniona komórka jajowa nie może sama się przemieścić, pozostaje osadzona w jajowodzie, tam zaczyna wzrastać, ale ze względu na brak miejsca, bo wyłącznie macica może pomieścić rosnący zarodek, dochodzi do krwotoku i pęknięcia ścianek jajowodu. U pani na szczęście udało się oczyścić jajowód i go uratować.

– Pff… – Wypuściłam powietrze z płuc. – To niesamowite, że organizm tak szybko zareagował. Od zapłodnienia i niewłaściwego zagnieżdżenia zarodka minęło raptem kilka dni i…

– Marcyś, wyjaśnię ci to później, proszę… – wszedł mi w słowo Franek. W jego oczach przerażenie mieszało się z błagalną prośbą.

Kiwnęłam tylko głową i posłałam mu najczulszy uśmiech, na jaki potrafiłam się zdobyć. Czułam bijący od niego strach. Wiedziałam, że całą winą obarcza siebie, podczas gdy tak naprawdę był to kolejny brutalny prztyczek w nos od fatum, które uwielbiało siać chaos w moim życiu. A skoro Franek stał się jego częścią, zwyczajnie oberwał rykoszetem. Było mi go szkoda. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że wpisał się w moje przeznaczenie. W moje życie, w którym wciąż brakowało fragmentów układanki z przeszłości.

– Kilka tygodni – poprawiła mnie lekarka z ironicznym uśmieszkiem. – Zarodek po zapłodnieniu dociera do macicy dopiero na trzeci dzień, by tam wzrastać. Nie rośnie w zatrważającym tempie, miejsca w jajowodzie zaczyna brakować po około sześciu tygodniach. Pani Marcelino, to była ciąża sześciotygodniowa. – Utkwiła ciemne źrenice w oczach mojego ukochanego. – Może wtedy, Franek, nie zadbałeś o odpowiednie zabezpieczenie? – Bezpardonowo skierowała do niego pytanie, nie kryjąc przy tym braku zażenowania.

Otworzyłam oczy równie szeroko jak buzię.

– Chyba się pani przejęzyczyła – natychmiast wyjaśniłam naiwnie. – Nasze niezabezpieczone zbliżenie miało miejsce cztery dni temu. I to by się zgadzało, że po trzech dniach od niewłaściwego zagnieżdżenia doszło do pęknięcia… – Słowa boleśnie drażniły mój przełyk, tak że musiałam odchrząknąć.

Franek podał mi butelkę z wodą i upiłam kolejny łyk. Tylko na moment doznałam ulgi.

– Powtarzam i wiem, co mówię. – Lekarka położyła szczególny nacisk na wypowiadane słowa. – Zarodek zamiast w macicy rośnie w jajowodzie, a nie mieści się w nim dopiero po około sześciu, ośmiu tygodniach. Sądząc po jego wielkości, u pani był sześciotygodniowy.

– To niemożliwe… – Zaprzeczałam, nie mogąc złapać tchu. – To niemożliwe… – Spojrzałam na Franka, który pochylił głowę i kręcił nią jak w transie. – Franek, wytłumacz pani doktor, że to niemożliwe. Przecież wiesz, że z nikim nie byłam! – oświadczyłam, poważnie wzburzona, ze łzami w oczach, próbując wytłumaczyć, że to pomyłka. – Pani się myli! To niemożliwe, z nikim nie współżyłam od dwóch i pół roku! Dopiero cztery dni temu…

– Przykro mi, ale tę kwestię musi pani wytłumaczyć Frankowi osobiście, bo z medycznego punktu widzenia, a o tym na pewno ma on pojęcie, była to ciąża sześciotygodniowa. – Powiedziała to tak wyniosłym tonem, akcentując ostatnie słowo, że niemal zmroziło mi krew w żyłach.

– Możesz się zamknąć? – wycedził Franek, wyraźnie nie panując nad emocjami, czym wprowadził mnie w zażenowanie. – To nasze sprawy. Jestem ci wdzięczny za opiekę medyczną, ale edukację możesz sobie darować. – Jego ton był ostry, ale na nią podziałał tylko jak płachta na byka.

– Nie życzę sobie takiego zachowania – odparowała Natasza. – Nawet jeżeli kiedyś byliśmy sobie bliscy, nie masz prawa odzywać się do mnie w tak prostacki sposób. To nie moja wina, że kolejny raz przyprawiono ci rogi! Widać takie twoje przeznaczenie…

Zwrot „byliśmy sobie bliscy” uderzył we mnie niczym rozbujane wahadło. Zaraz? To oni byli parą? Wszystko jasne! Czyli nie znali się wyłącznie ze studiów.

We Franku zabuzował taki gniew, że aż zacisnął pięści, jakby miał ochotę ją walnąć.

– Franek, kochanie, uspokój się. Pani najwidoczniej ma ochotę nam dopiec, a ze mnie zrobić kogoś, kim nie jestem i nigdy nie byłam. Wierzysz mi, prawda? – wydobyłam z siebie te słowa zduszonym, ledwo słyszalnym głosem, bo wysuszone gardło wciąż mnie paliło.

– Nikogo z pani nie robię. Każdy ma własne sumienie. Tak czy owak, medycyny pani nie oszuka. A czy zdoła pani oszukać jego… – lekarka zawiesiła głos i wskazała głową na Franka – to już wasza sprawa.

– Jesteś stukniętą hipokrytką! – wrzasnął mój ukochany. – Ty śmiesz mówić o sumieniu? A gdzie było twoje, kiedy pieprzyłaś się z doktorkiem, będąc moją dziewczyną? – Zmarszczył brwi i zmierzył Nataszę nienawistnym spojrzeniem.

Podobał mi się w tej odsłonie, chociaż ujawniona przed chwilą prawda o ich związku podobała mi się zdecydowanie mniej. Mimo tego poczułam satysfakcję.

– Wydaje mi się czy naprawdę uczestniczę w tanim melodramacie? – skwitowała z uśmiechem Natasza, po czym spojrzała na nas triumfalnie.

Na swój naiwny sposób chciałam podjąć następną próbę przekonania jej, że spotkało mnie niepokalane poczęcie, ale gdy chciałam zabrać głos, Franek pogłaskał mnie po czole i powiedział:

– Ciii, maleńka, to nie jest twoja wina. Jesteś moim skarbem, a to było moje dziecko. Wszystko sobie wytłumaczymy, tylko nie teraz, nie… przy niej. – Kucnął przede mną i dodał szeptem: – Przepraszam, że byłem takim palantem.

– Co ty mówisz? O czym…? Jak twoje dzie…? Jezu, Franek! – Zakryłam usta dłonią, a gdy chciał coś jeszcze powiedzieć, przerwałam mu ostro: – Przestań! – Potem już szeptem dodałam: – Proszę, to nie może być prawda… Powiedz, że tego nie zrobiłeś…

Nie musiałam czekać na odpowiedź. Po jego spojrzeniu widziałam, że nie zaprzeczy. Zaczęłam się telepać jak osika. Złapałam się za włosy i wpadłam w znany sobie rytm bujania się w przód i w tył. Wiedziałam, że to już koniec, że zaraz się zacznie i nie zdołam już tego powstrzymać, a przez głowę jak meteory przelatywały mi słowa: „On mnie wykorzystał, a potem w żywe oczy zaprzeczył!”.

Ale dlaczego kłamał? Przecież mogliśmy to wyjaśnić zaraz po. Nawet jeśli nie od razu następnego dnia, to we Francji była doskonała okazja. Co go powstrzymywało? Może stawiałam wtedy opór? Może zrobił to wbrew mojej woli? Może mnie… Boże, tylko nie to!

Próbowałam krzyknąć, ale byłam w stanie jedynie wydać z siebie skrzekliwy pisk:

– Wykorzystałeś mnie… Wtedy po winie, gdy spałeś w moim domu, a ja byłam nieprzytomna… – Bujanie się nasilało, a drgawki przeszły w silne wstrząsy. Zaczęłam wrzeszczeć, wydawałam z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki.

Franek zbliżył się do mnie, chciał mnie przytulić, ale odepchnęłam go z całej siły, gwałtownie szarpiąc kroplówkę, która z impetem wylądowała na podłodze wraz ze stojakiem, wyrywając mi z ręki wenflon.

– Marcyś, uspokój się… To nie tak… Pozwól mi sobie wyjaśnić… – Bezskutecznie próbował się ze mną szamotać, ale byłam w takim amoku, że na oślep kopałam go gdzie popadło. Wiedziałam, że nikt i nic nie jest w stanie mnie uspokoić.

– Wynoś się stąd, oszuście! Nie chcę cię znać! Wynocha! – Patrzyłam na niego dzikim wzrokiem. – Wypierdalaj! – wyplułam znienawidzony, często wykrzykiwany przez moją matkę do Rafika wulgaryzm. To nie może być prawda. Czyżbym zaszła w ciążę, będąc totalnie pijana? Płakałam nad sobą coraz żałośniej. – Co się gapisz?! – wrzasnęłam na lekarkę, krztusząc się własnymi łzami. – Wynoście się oboje! Natychmiast! – Chwyciłam za kabel wiszący przy łóżku i wcisnęłam czerwony guzik, uruchomiając alarm.

Już po chwili w sali pojawiła się pielęgniarka.

– Pani doktor, co się tu dzieje? Wezwać pomoc? – Kobieta wbiła w lekarkę wystraszony wzrok.

– Proszę zadzwonić na psychiatrię, potrzebna pilna konsultacja. Pacjentka jest w stanie silnego wzburzenia emocjonalnego, potrzebne są środki uspokajające.

– Telefon, chcę mój telefon, natychmiast… – wyszeptałam ochryple, będąc już na skraju wyczerpania.

Pielęgniarka ominęła Nataszę i Franka i podała mi telefon.

– Jest zakodowany? – zapytała, a gdy kiwnęłam głową i wyciągnęłam w jej kierunku kciuk, przyłożyła go do czytnika.

Osunęłam się na poduszkę, ale drgawki nie ustąpiły. Ogarnął mnie przeszywający chłód. Chciałam zasnąć i obudzić się z przekonaniem, że to wszystko było tylko przerażającym koszmarem. Że dwa razy człowieka nie spotyka identyczne nieszczęście, przynajmniej nie w tak krótkim odstępie czasu. Drugi facet, któremu bezgranicznie zaufałam, perfidnie mnie oszukał, wykorzystał. Chciał mnie tylko przelecieć. To nie miało nic wspólnego z uczuciem.

– Do kogo zadzwonić? – dopytywała pielęgniarka.

– Marta. Jest w ulubionych. Proszę powiedzieć, żeby przyjechała natychmiast. Proszę, żeby razem z mamą tu… – Nagle zaniosłam się histerycznym płaczem.

Franek pochylił się nade mną. Jak przez mgłę widziałam, że on też ma mokrą od łez twarz. Ale nie było we mnie współczucia. Wyciągnęłam przed siebie ręce w geście obronnym, próbując się podnieść.

– Kochanie, chciałem tylko powiedzieć, że twoja mama jest już w szpitalu, w bufecie… – Franek pociągnął nosem. – Poszła tylko po kawę dla nas.

No tak. Przypomniałam sobie, że jeszcze z lotniska zatelefonował do Marty, a moja siostra na pewno dalej przekazała, że…

Pielęgniarka była szybsza i chyba najbardziej trzeźwa z całego towarzystwa, bo natychmiast odsunęła Franka i delikatnie pchnęła mnie na poduszkę.

– Nie wolno wstawać! Pewnie szwy i tak już puściły, bo kołysała się pani jak dziecko w chorobie sierocej. – Posłała naganne spojrzenie lekarce, że w ogóle na to pozwoliła.

Ta na chwilę oprzytomniała i stanowczym gestem wyprosiła Franka z pokoju. O dziwo, posłusznie się poddał, a ja poprzysięgłam sobie już nigdy w życiu nie przebywać z nim sam na sam. Nie wysłucham jego tłumaczeń, nigdy więcej nie pozwolę, by się do mnie zbliżył. Nie zapomnę mu wszystkich jego oszustw, bo tego typu kłamstw się nie wybacza, takich ran czas nie uleczy.

A potem do sali wkroczyła Julianna Szafrańska, moja mama. I oniemiała na mój widok, jakbym była zjawiskiem nadprzyrodzonym, a nie jej córką.

JULIANNA SZAFRAŃSKA

Zatrzymałam się tuż za drzwiami szpitalnej sali. Spojrzałam na Marcelinę i zamarłam. Była przeraźliwie blada i wyglądała stokroć gorzej niż przed operacją. Omiotłam spojrzeniem pomieszczenie. Na podłodze leżał przewrócony stojak z kroplówką, z dłoni Marceliny sączyła się krew, musiała się szarpnąć i wyrwać z żyły wenflon. Rozwichrzone, skołtunione włosy wskazywały na atak furii. Kiedy mnie dostrzegła, wierzchem dłoni spróbowała zetrzeć łzy z twarzy. Zmieszały się z krwią, malując brzydkie esy-floresy na pięknym obliczu mojej córki.

– Ma-mu… – wydukała, ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Zapewne niedawno przeraźliwie krzyczała albo to efekt wcześniejszego zaintubowania.

To niedokończone słowo oraz wygląd Marceliny sprawiły, że w głowie mi zaszumiało, a nogi stały się ciężkie jak z ołowiu. Zamknęłam oczy, żeby odegnać uporczywie powracające obrazy sprzed dwudziestu lat. Teraz nie mogły mnie nawiedzić.

Marcelina chciała wstać, a pielęgniarka próbowała ją powstrzymać. Nagle do sali wpadło kilka osób w białych kitlach. Obok łóżka ustawiono jakąś maszynę, ktoś naciągał do strzykawki przezroczysty płyn.

– Proszę leżeć spokojnie. Nie wolno się rzucać, zrobiła pani sobie krzywdę, puściły szwy… – tłumaczył mojemu roztrzęsionemu dziecku facet w poliestrowym wdzianku.

Chciałam krzyczeć, błagać, żeby ją ratowali, ale w gardle czułam ogień. Nie mogłam złapać tchu, kompletnie nie rozumiałam, co się dzieje. Ogarnęło mnie takie samo przerażenie jak wtedy. Zamknęłam oczy… i powróciły wspomnienia sprzed lat oraz to samo uczucie strachu. W myślach znowu byłam w…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI