Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najlepsze opowiadania amerykańskiego mistrza pióra!
Jeździec bez głowy, Rip Van Winkle oraz Upiorny narzeczony to trzy ponadczasowe perły dziewiętnastowiecznej literatury grozy. Inspirowały samego Tima Burtona, który w swej twórczości garściami czerpie z gotyckiej estetyki!
Krążące od pokoleń legendy, w których kuszą złowrogie moce. Nieustannie przeplatające się zbrodnia i makabra, lęki i pragnienia, miłość i zemsta. Skrywające mroczne sekrety domostwa, gdzie ożywają baśnie, duchy i czary. Przykryte mgłą zamki, które nawiedzają spowite w czerń postaci. Irving w opowiadaniach doskonale uchwycił tę niepowtarzalną atmosferę tajemniczości i mroku, którą ograniczają jedynie ramy wyobraźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 101
Tytuł oryginału: The Legend of Sleepy Hollow, Rip Van Winkle, The Spectre Bridegroom
Prawa autorskie do tego wydania © Wydawnictwo Nowa Baśń 2022
Tłumaczenie © Wydawnictwo Nowa Baśń 2022
Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktor prowadząca: Izabela Troinska
Redakcja: Marta Stołowska
Ilustracje: Marta Różycka
Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich.
eISBN 978-83-8203-164-5
Wydawnictwo Nowa Baśń
ul. Święty Marcin 77 lok. 8a, 61-717 Poznań
telefon 881 000 125
www.nowabasn.com
ZNALEZIONO POŚRÓD ZAPISKÓW ZMARŁEGO DIEDRICHA KNICKERBOCKERA
Kraj słodkiej drzemki, gdzie sen toczy fale,
Przed szczelinami półprzymkniętych powiek;
A w każdej chmurce jest wesoły zamek,
I wiatr po letnim pcha go nieboskłonie.
Zamek gnuśności, Pieśń I, VI1
We wgłębieniu jednej z tych obszernych zatok, którymi usiany jest wschodni brzeg rzeki Hudson, w jej najszerszym miejscu, które zostało nazwane przez dawnych holenderskich żeglarzy Tappan Zee, gdzie podczas przeprawy zawsze przezornie opuszczali żagle i powierzali się opiece św. Mikołaja, leży małe miasteczko targowe czy też wiejski port zwany przez niektórych Greensburgh. Powszechniej znany pod właściwą mu nazwą Tarry Town. Nazwę tę podobno nadały mu w dawnych czasach dobre gospodynie z sąsiedniej prowincji z powodu notorycznej skłonności swych mężów do przesiadywania w dni targowe w okolicy tamtejszej gospody. Trudno powiedzieć, jak rzeczywiście było, nie ręczę za te informacje, a jedynie do nich nawiązuję, by nie pominąć żadnego szczegółu i być rzetelnym. Niedaleko tego miasteczka, w odległości być może dwóch mil, pośród wysokich wzgórz leży mała dolina czy też zagłębienie terenu, jedno z najspokojniejszych miejsc na świecie. Przepływa przez nie strumyk, którego szmer jest w stanie uśpić łaknącego drzemki, a gwizd przepiórki lub stukanie dzięcioła to jedyne odgłosy, które zakłócają panującą tam ciszę.
Pamiętam, że jako młokos pierwszy raz spróbowałem swych sił w polowaniu na wiewiórki w zagajniku wysokich orzechowców rosnących po jednej stronie doliny. Zawędrowałem tam w samo południe, gdy w przyrodzie panuje szczególny spokój, dlatego zaskoczył mnie huk mojej broni rozrywający szabasową ciszę, przedłużający się i powtarzany potem przez rozgniewane echo. Gdybym kiedykolwiek zapragnął znaleźć schronienie przed zgiełkiem świata i znużony chciał przespać w spokoju resztę życia, nie znalazłbym bardziej odpowiedniego miejsca niż ta mała dolina.
Z powodu leniwej, spokojnej atmosfery, która panuje w tym miejscu, i osobliwego charakteru jego mieszkańców, potomków pierwszych holenderskich osadników, owa ustronna dolina od dawna znana jest w okolicy jako Senna Kotlina, a miejscowych młodzieńców zwie się chłopcami z Sennej Kotliny. Apatia i senność zdają się rozciągać nad tą ziemią i przenikać atmosferę. Jedni twierdzą, że w początkach osadnictwa pewien doktor z południowych Niemiec rzucił na to miejsce urok. Drudzy mówią, że stary indiański wódz, prorok lub szaman organizował tam spotkania rady plemiennej, zanim krainę tę odkrył Hendrick Hudson. Pewne jest, że miejsce to pozostaje pod wpływem czarodziejskich mocy, kontrolujących umysły dobrych ludzi, którzy cały czas trwają w sennym rozmarzeniu. Wierzą w przeróżne niestworzone historie, wpadają w trans, miewają wizje, często widzą nieprawdopodobne rzeczy, słyszą wokół muzykę i głosy. Cała okolica obfituje w miejsca, w których straszy, a ludzie opowiadają o nich przeróżne historie. W żadnej części kraju gwiazdy nie spadają, a meteory nie przelatują z błyskiem tak często jak przez tę dolinę, a zmory nocne po dziewięćkroć czynią ją ulubionym miejscem swych igraszek.
Ale najważniejszym duchem, który nawiedza Senną Kotlinę i wygląda na głównodowodzącego wszystkich niewidzialnych mocy, jest Jeździec bez głowy. Ponoć jest on duchem pewnego heskiego najemnika, któremu głowę zmiotła kula armatnia podczas jednej z licznych bitew w trakcie wojny o niepodległość. Raz po raz wieśniacy widują go, jak nocą przemierza pospiesznie okolice, niczym niesiony na skrzydłach wiatru. Wyprawy te nie ograniczają się tylko do doliny, ale prowadzą czasem na sąsiednie drogi, a szczególnie w pobliże znajdującego się niedaleko kościoła. Najbardziej godni zaufania historycy tego regionu, którzy niezwykle starannie zebrali i połączyli w całość fakty o owym duchu, twierdzą, że ciało jeźdźca zostało pogrzebane na cmentarzu, a duch co noc jeździ na miejsce bitwy w poszukiwaniu swej głowy. Gdy wraca zbyt późno, spieszy się, by zdążyć na cmentarz przed północą, przemierza więc dolinę z prędkością błyskawicy.
Tak brzmi w skrócie legenda, która dostarczyła materiału do niejednej szalonej opowieści w tej mrocznej krainie, a duch znany jest tu w każdym domu jako Jeździec bez głowy z Sennej Kotliny. To wyjątkowe, że skłonność do snucia wizji, o której napomknąłem, nie ogranicza się tylko do mieszkańców doliny, ale zupełnie nieświadomie ulega jej każdy, kto przebywa tu przez jakiś czas. Bez względu na to, jak mocno stąpałby po ziemi, zanim znalazł się w tej sennej krainie, po pewnym czasie ulega wpływowi zaczarowanego powietrza, a wyobraźnia zaczyna płatać mu figle, ma niepokojące sny i widzi zjawy.
Wspominam to spokojne miejsce, nie szczędząc mu pochwał, ponieważ to właśnie w takich małych ustronnych holenderskich dolinach, rozrzuconych tu i tam po wielkim stanie Nowy Jork, mieszkańcy, sposób bycia i tradycje pozostają niezmienne, a wielki strumień migracji i postępu, który nieustannie powoduje zmiany w pozostałych częściach kraju, omija je niezauważony. Są one niczym małe zalewy na obrzeżach strumienia, gdzie dostrzeżemy słomkę i bąbelki zakotwiczone cicho w miejscu lub kręcące się wolno jak w maleńkim porcie, nieporuszone przez wartki nurt wody. Mimo że minęło wiele lat, odkąd wędrowałem w ospałym cieniu Sennej Kotliny, to jestem pewien, że dziś znalazłbym tam te same drzewa i te same rodziny wiodące życie w jej bezpiecznych rewirach.
W tym zakątku przyrody mieszkał w odległym okresie amerykańskiej historii, czyli około trzydziestu lat temu, pewien zacny człek, Ichabod Crane, który przebywał lub, jak sam twierdził, „mitrężył czas”, nauczając w Sennej Kotlinie okoliczne dzieci. Pochodził z Connecticut, stanu, który zapewnia krajowi zarówno pionierów umysłu, jak i lasu, wysyłając doń co roku całe legiony dzielnych drwali i nauczycieli. Crane stanowił dobrą ilustrację tego przypadku. Wysoki, a nawet nadmiernie tyczkowaty, miał wąskie ramiona, długie ręce i nogi, rękawy kończyły mu się dużo powyżej dłoni, a stopy mogły służyć za szufle — wszystkie członki jego ciała robiły wrażenie nieskoordynowanych. Miał małą, płaską głowę, ogromne uszy, duże zielone, szkliste oczy i długi haczykowaty nos przypominający różę wiatrów zatkniętą na jego wrzecionowatej szyi, aby pokazywała, z której strony dmie wiatr. Gdyby ktoś zobaczył go wędrującego po grzbiecie wzgórza w niezbyt pogodny dzień, w wydętym i szarpanym wiatrem odzieniu, mógłby wziąć go za ducha głodu, który zstąpił na ziemię, lub jakieś inne straszydło.
Jego szkoła była niskim budynkiem skleconym z bali. Składała się z jednego dużego pomieszczenia, którego okna były częściowo przeszklone, a częściowo załatane kartkami ze starych zeszytów. W czasie nieobecności nauczyciela szkoła była zabezpieczona w niezwykle pomysłowy sposób — za pomocą witki brzozowej owiniętej wokół klamki i pali podpierających okiennice. W efekcie złodziej z łatwością mógł dostać się do środka, ale napotkałby pewne trudności, próbując wyjść. Pomysł ten architekt Yost Van Houten najprawdopodobniej zaczerpnął z pewnej opowieści o tajemniczym węgorzu. Szkoła stała na uboczu, ale w przyjemnym miejscu, u stóp porośniętego lasem wzgórza. W pobliżu płynął strumyk, a przy jednym z krańców budynku rosła okazała brzoza. W senne letnie popołudnie dobiegał stamtąd szmer głosów uczniów — przypominający brzęczenie w ulu — pracujących nad lekcjami. Od czasu do czasu słychać było też władczy głos nauczyciela, a także przerażający odgłos rózgi, kiedy skłaniał jakąś guzdrałę do podążania ścieżką wiedzy. Trzeba przyznać, że nauczyciel był skrupulatnym człowiekiem i postępował zgodnie ze złotą maksymą: „nie kocha ten dziecięcia, kto rózgi oszczędza”. Ichabod Crane z pewnością bardzo kochał swych uczniów.
Ale nie powiedziałbym, że Crane był jednym z bakałarzy znajdujących przyjemność w zadawaniu podopiecznym bólu. Wręcz przeciwnie, wymierzał sprawiedliwość raczej z roztropnością niż surowością, zdejmując ciężar z pleców słabszych i kładąc go na ramiona silnych. Cherlawego młokosa, który wzdragał się na najmniejszy ruch rózgi, nauczyciel mijał z pobłażliwością, ale sprawiedliwości czynił zadość, spuszczając manto małemu, twardemu i przekornemu holenderskiemu urwisowi w długiej kurtce, który pod rózgą dąsał się, nadymał, zacietrzewiał i pochmurniał. Nauczyciel nazywał to „wywiązywaniem się ze swojego obowiązku wobec rodziców” i zawsze po wymierzeniu kary pocieszał i zapewniał obolałego hultaja, że ów „zapamięta to sobie i będzie mu za to dziękował do końca swoich dni”.
Po lekcjach bywało, że uczestniczył w zabawach starszych uczniów, a w świąteczne popołudnia eskortował do domu młodszych chłopców, zwłaszcza tych, którzy mieli ładne siostry albo których matki były dobrymi gospodyniami i słynęły z bogato zaopatrzonych kredensów. W istocie zależało mu na tym, żeby być w dobrych stosunkach z uczniami. Szkoła generowała niewielki dochód, który nie wystarczał, by zapewnić mu wyżywienie, a jadł dużo i mimo że był tyczkowaty, jego ciało potrafiło zwiększać swą objętość niczym anakonda. By rozwiązać ten problem, zgodnie ze zwyczajem panującym na tamtych terenach, farmerzy, których dzieci chodziły do szkoły, przyjmowali go u siebie i żywili. I tak co tydzień wędrował od jednego gospodarza do drugiego, nosząc cały swój dobytek w chustce do nosa.
Aby nie stanowiło to zbyt dużego obciążenia dla sakw jego wiejskich patronów, którzy uważają koszty nauki za przykry ciężar, a nauczycieli mają za zwykłych trutni, Ichabod Crane wypracował różne metody, żeby być użytecznym i lubianym. Asystował farmerom przy lżejszych pracach, pomagał przy sianokosach, naprawiał płoty, poił konie, sprowadzał krowy z pastwiska i rąbał drewno na zimę. Odkładał również na bok całą wyniosłość i władczość, które przejawiał w swoim małym imperium, czyli w szkole, i stawał się niezwykle łagodny i ujmujący. Wkradał się w łaski matek, doglądając ich dzieci, szczególnie tych najmłodszych. Niczym ten wilk z bajki, który zamieszkał z owieczką, siadał z jednym dzieckiem na kolanie, a drugą stopą przez całe godziny wprawiał w ruch kołyskę, w której leżało niemowlę.
Oprócz tych dodatkowych umiejętności był również nauczycielem śpiewu i zarobił niejednego szylinga, instruując młodzież, jak śpiewać psalmy. W każdą niedzielę zajmowanie miejsca przed kościelnym chórem, w towarzystwie wybranych chórzystów, niezmiernie łechtało jego próżność, bo tu, wedle własnej oceny, bezapelacyjnie odbierał palmę pierwszeństwa pastorowi. Pewne jest, że jego głos brzmiał donośniej niż śpiew całej kongregacji, a ludzie twierdzą, że w kościele w spokojny niedzielny poranek nadal można usłyszeć, nawet z odległości pół mili, stojąc po drugiej stronie stawu przy młynie, szczególne wibracje, które bez wątpienia pochodzą z krtani Ichaboda Crane’a. I tak, poprzez różne drobne zabiegi, sprytnie imając się każdego możliwego sposobu, szacowny pedagog radził sobie całkiem nieźle i wszyscy, którzy nie rozumieli potęgi ludzkiego intelektu i nie mieli pojęcia, ile wysiłku wymaga praca umysłowa, uważali, że wiedzie rajskie życie.
Nauczyciel cieszy się zazwyczaj autorytetem pośród żeńskiej części wiejskiej społeczności. Postrzegany jest jako dżentelmen, który nie musi zajmować się przyziemnymi sprawami, smakiem i umiejętnościami zdecydowanie przewyższa prostych wiejskich amantów, a wiedzą ustępuje jedynie pastorowi. Jego pojawienie się na herbatce w gospodarskim domu wywołuje w związku z tym poruszenie i skutkuje uzupełnieniem poczęstunku talerzem ciasteczek lub cukierków czy wzbogaceniem zastawy w srebrny imbryk. Nasz uczony człowiek miał zatem szczególny powód do radości, gdy widział uśmiechy na twarzach wszystkich dam w okolicy. W niedzielę na cmentarzu, pomiędzy nabożeństwami, kręcił się pośród nich jak fryga, zrywając winogrona z dzikiej winorośli pnącej się po sąsiednich drzewach, odczytując im dla rozrywki napisy z nagrobków albo przechadzając się z całą gromadką nad brzegiem pobliskiego stawu, podczas gdy bardziej nieśmiali wieśniacy wstydliwie trzymali się z tyłu i zazdrościli mu wyjątkowej elegancji i obycia.
Ze względu na swoje wpół wędrowne życie był również niczym omnibus. Zawsze doskonale poinformowany, niósł od domu do domu mnóstwo miejscowych plotek, dlatego jego pojawienie się zawsze było mile widziane. Ponadto kobiety miały go za wielkiego erudytę, ponieważ przeczytał dokładnie co najmniej kilka książek i opanował po mistrzowsku Historię czarów w Nowej Anglii Cottona Mathera, w którą, to dodam na marginesie, głęboko i entuzjastycznie wierzył.
Wykazywał dziwną mieszaninę sprytu i łatwowierności. Jego apetyt i zdolność chłonięcia spraw nadprzyrodzonych były równie nadzwyczajne. Obydwie te cechy uległy jeszcze spotęgowaniu podczas jego pobytu w Sennej Kotlinie. Nie było opowieści zbyt wyolbrzymionej czy zbyt potwornej, żeby natychmiast w nią nie uwierzył. Lubił popołudniami, po zakończeniu lekcji, ułożyć się wygodnie na gęstym dywanie koniczyny ciągnącym się wzdłuż strumyka, który szemrał obok szkoły, i czytać straszne opowieści starego Mathera, aż zapadający zmierzch sprawiał, że kartka papieru zaczynała mu się rozmywać przed oczami.
Potem, gdy maszerował przez bagna, strumienie i lasy do gospodarstwa, gdzie akurat przebywał, jego rozbudzoną wyobraźnię poruszał o tej diabelskiej godzinie każdy odgłos natury: zawodzenie lelka na wzgórzu czy złowróżbny krzyk ropuchy, zwiastunki burzy, przerażające pohukiwanie puszczyka lub nagły szelest spłoszonych z zarośli ptaków. Nawet świetliki, które w najciemniejszych miejscach świeciły najjaśniej, od czasu do czasu go przerażały, gdy akurat jeden z nich przeciął mu drogę. A jeśli się zdarzyło, że wleciał w niego ogromny zbłąkany chrząszcz, biedny bakałarz był gotów wyzionąć ducha, przekonany, że to magiczny znak. W takich sytuacjach bronił się, próbując zagłuszyć myśli czy przepędzić złe duchy, śpiewając psalmy, a ludzi z Sennej Kotliny siedzących wieczorem przed domem często wprawiała w zdumienie jego nosowa melodia, „gdy wdzięczne pienie serce do głębi przenika”2, dobiegająca z odległego wzgórza lub skąpanej w zmierzchu drogi.
1 Fragment poematu The Castle of Indolence osiemnastowiecznego szkockiego poety Jamesa Thomsona w tłumaczeniu Piotra Plichty (przyp. tłum.).
2 Fragment poematu Allegro, czyli Wesoły Johna Miltona w tłumaczeniu Juliana Ursyna Niemcewicza zaczerpnięto z tomu Poeci języka angielskiego, oprac. H. Krzeczkowski, J. Sito, J. Żuławski, t. 1, Warszawa 1969, s. 571 (przyp. tłum.).