Jezioro. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 6 - Arnaldur Indridason - ebook

Jezioro. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 6 ebook

Arnaldur Indridason

3,9
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Islandia. Kleifarvatn, jezioro znajdujące się niedaleko dawnej bazy armii amerykańskiej, od jakiegoś czasu się kurczy. Jest wiosna, na odsłoniętym dnie zostaje znaleziony szkielet z dziurą w czaszce. Ku swemu zdziwieniu policjanci odkrywają, że do ludzkich szczątków przywiązane jest tajemnicze urządzenie. Po szczegółowych badaniach okazuje się, że to aparatura nasłuchowa, wyprodukowana w latach 60. XX wieku w Związku Radzieckim.

 

Erlendur i jego ludzie prowadzą żmudne śledztwo. Kryminalna fabuła z wątkiem szpiegowskim przypomni o grozie totalitaryzmu i o bezbronności krajów pozostających w strefie wpływów wielkich mocarstw, krajów takich jak Islandia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 427

Oceny
3,9 (11 ocen)
5
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



AR­NAL­DUR

IN­DRI­ÐA­SON

JE­ZIO­RO

prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Kle­ifa­rvatn

Co­py­ri­ght © Ar­nal­dur In­dri­ða­son, 2004

Pu­bli­shed by agre­ement with For­la­gið, for­la­gid.is

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2012

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2012

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2012

Śpij, mi­łu­ję cie­bie

(z pie­śni lu­do­wej)

1

Sta­ła dłu­go bez ru­chu, wpa­tru­jąc się w ko­ści, jak­by nie wie­rzy­ła, że się tu zna­la­zły. Po­dob­nie jak i ona sama.

Są­dzi­ła, że to ko­lej­na owca, któ­ra uto­nę­ła w je­zio­rze, ale po chwi­li po­de­szła bli­żej i za­uwa­ży­ła na wpół od­ko­pa­ną czasz­kę i za­rys ludz­kie­go szkie­le­tu pod pia­skiem. Że­bra wy­sta­wa­ły z mułu, a pod nimi ry­so­wa­ły się kon­tu­ry ko­ści bio­dro­wych i udo­wych. Szkie­let le­żał na le­wym boku, więc wi­dzia­ła pra­wą stro­nę czasz­ki, pu­sty oczo­dół i trzy zęby w gór­nej szczę­ce. Je­den z amal­ga­ma­to­wym wy­peł­nie­niem. W sa­mej czasz­ce znaj­do­wa­ła się dziu­ra i ja­koś tak jej się po­my­śla­ło, że to po młot­ku. Na­chy­li­ła się i utkwi­ła wzrok w czasz­ce. Z wa­ha­niem wsa­dzi­ła pa­lec w dziu­rę. Czasz­ka była peł­na pia­chu.

Nie wie­dzia­ła, dla­cze­go przy­szedł jej do gło­wy ten mło­tek. Myśl o tym, że ktoś zo­stał ude­rzo­ny młot­kiem w gło­wę, wy­da­ła jej się strasz­na. Ale dziu­ra spra­wia­ła wra­że­nie tro­chę więk­szej niż po młot­ku. Była wiel­ko­ści pu­deł­ka za­pa­łek. Po­sta­no­wi­ła wię­cej nie do­ty­kać szkie­le­tu. Wy­ję­ła ko­mór­kę i wy­bra­ła trzy­cy­fro­wy nu­mer.

Za­sta­na­wia­ła się, co po­wie­dzieć. To było ja­kieś ta­kie cał­ko­wi­cie nie­rze­czy­wi­ste. Szkie­let tak da­le­ko od brze­gu, za­ko­pa­ny w mule. Nie naj­le­piej się czu­ła. Trud­no jej się było skon­cen­tro­wać. My­śli błą­ka­ły się gdzieś da­le­ko i strasz­nie trud­no było je po­zbie­rać.

To pew­nie z po­wo­du kaca. Mia­ła ocho­tę zo­stać dziś w domu, ale po­tem zmie­ni­ła zda­nie i po­szła nad je­zio­ro. Wmó­wi­ła so­bie, że musi spraw­dzić urzą­dze­nia po­mia­ro­we. W koń­cu jest na­ukow­cem. Za­wsze chcia­ła być na­ukow­cem i wie­dzia­ła do­sko­na­le, że musi su­mien­nie pro­wa­dzić od­czyt urzą­dzeń mier­ni­czych. Te­raz jed­nak mia­ła po­tęż­ne­go kaca i nie my­śla­ła lo­gicz­nie. Po­przed­nie­go wie­czo­ru ba­wi­ła się na do­rocz­nym balu In­sty­tu­tu Ener­ge­ty­ki i jak to jej się cza­sem zda­rza­ło, prze­sa­dzi­ła z al­ko­ho­lem.

My­śla­ła o męż­czyź­nie, któ­ry zo­stał w domu, w jej łóż­ku, i mia­ła świa­do­mość, że to z jego po­wo­du po­szła nad je­zio­ro. Nie chcia­ła być przy tym, jak się obu­dzi, i mia­ła na­dzie­ję, że gdy wró­ci, już go nie bę­dzie. Przy­wlo­kła go ze sobą z balu, ale nie wy­da­wał się szcze­gól­nie in­te­re­su­ją­cy. Tak samo jak po­zo­sta­li, któ­rych po­zna­ła po roz­wo­dzie. Mó­wił cały czas wy­łącz­nie o swo­jej ko­lek­cji płyt, na­wet kie­dy prze­sta­ła uda­wać, że ją to cie­ka­wi. Po­tem za­snę­ła w fo­te­lu w sa­lo­nie. Kie­dy się zbu­dzi­ła, za­uwa­ży­ła, że po­ło­żył się do jej łóż­ka i spał z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi w cia­snych slip­kach i czar­nych skar­pet­kach.

– Nu­mer alar­mo­wy – usły­sza­ła głos w słu­chaw­ce.

– Tak, chcia­łam zgło­sić zna­le­zie­nie ko­ści – oznaj­mi­ła. – Czasz­ki z dziu­rą.

Skrzy­wi­ła się. Cho­ler­ny kac! Kto tak mówi? Czasz­ka z dziu­rą. Przy­po­mnia­ła jej się mo­ne­ta z dziu­rą. Dzie­sięć au­ra­ra czy dwu­ko­ro­nów­ka?

– Na­zwi­sko? – ode­zwał się bez­na­mięt­ny głos spod nu­me­ru alar­mo­we­go.

Zdo­ła­ła nie­co upo­rząd­ko­wać my­śli i po­da­ła na­zwi­sko.

– Gdzie to jest?

– W je­zio­rze Kle­ifa­rvatn. Od stro­ny pół­noc­nej.

– Zło­wi­ła ją pani w sieć?

– Nie. Jest za­ko­pa­na w dno.

– Nur­ko­wa­ła pani?

– Nie. Wy­sta­je z dna. Czasz­ka i że­bra.

– Leżą na dnie?

– Tak.

– To jak je pani wi­dzi?

– Sto­ję na brze­gu i pa­trzę.

– Wy­cią­gnę­ła je pani na brzeg?

– Nie, nie do­ty­ka­łam ich – skła­ma­ła mimo woli.

W słu­chaw­ce za­pa­dło mil­cze­nie.

– Co to za żar­ty? – usły­sza­ła po chwi­li wście­kły głos. – Ja­kiś dow­cip? Wiesz, ile taki żar­cik może cię kosz­to­wać?

– To nie ża­den dow­cip. Sto­ję tu i pa­trzę na ten szkie­let.

– Że niby co, po wo­dzie cho­dzisz?

– Woda znik­nę­ła – od­po­wie­dzia­ła. – W tym je­zio­rze nie ma już wody. Tyl­ko dno. Na któ­rym leży szkie­let.

– Jak to woda znik­nę­ła?

– Nie cała woda znik­nę­ła, ale tu, gdzie sto­ję, wody już nie ma. Je­stem hy­dro­lo­giem i pra­cu­ję w In­sty­tu­cie Ener­ge­ty­ki. Od­czy­ty­wa­łam po­ziom wody, kie­dy na­tknę­łam się na ten szkie­let. W czasz­ce jest dziu­ra, a więk­sza część szkie­le­tu za­ko­pa­na jest w dnie. Z po­cząt­ku my­śla­łam, że to owca.

– Owca?

– Ja­kiś czas temu zna­leź­li­śmy taką, któ­ra daw­no uto­nę­ła w je­zio­rze. Gdy było wię­cej wody.

W słu­chaw­ce za­le­gła ci­sza.

– Pro­szę tam po­cze­kać – z nie­ja­kim ocią­ga­niem ode­zwał się po chwi­li ten sam głos. – Wy­sy­łam sa­mo­chód.

Sta­ła bez ru­chu nad szkie­le­tem, po czym po­de­szła do wody i zmie­rzy­ła od­le­głość do niej. Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że szkie­le­tu nie było wi­dać, kie­dy dwa ty­go­dnie temu wy­ko­ny­wa­ła po­mia­ry w tym sa­mym miej­scu. Za­uwa­ży­ła­by go. W tym cza­sie po­wierzch­nia wody ob­ni­ży­ła się o ja­kiś metr.

Z tą za­gad­ką nikt nie po­tra­fił się upo­rać od cza­su, gdy spe­cja­li­ści z in­sty­tu­tu po raz pierw­szy za­uwa­ży­li, że wody w je­zio­rze Kle­ifa­rvatn szyb­ko uby­wa. Za­in­sta­lo­wa­no mier­ni­ki po­zio­mu wody w 1964 roku i jed­nym z za­dań hy­dro­lo­gów było do­ko­ny­wa­nie re­gu­lar­nych po­mia­rów. La­tem 2000 roku moż­na było od­nieść wra­że­nie, że mier­nik się po­psuł. Co­dzien­nie uby­wa­ła ogrom­na ilość wody, dwa razy wię­cej niż zwy­kle.

Znów po­de­szła do szkie­le­tu. Mia­ła ocho­tę le­piej mu się przyj­rzeć, wy­ko­pać go i oczy­ścić z pia­sku. Ale po­my­śla­ła, że po­li­cja pew­no nie by­ła­by za­do­wo­lo­na. Za­sta­na­wia­ła się, czy to męż­czy­zna, czy ko­bie­ta, i przy­po­mnia­ła so­bie, że gdzieś czy­ta­ła, pew­nie w ja­kiejś po­wie­ści kry­mi­nal­nej, że szkie­let ko­bie­ty w za­sa­dzie nie róż­ni się od mę­skie­go; je­dy­nie mied­ni­ca jest nie­co inna. Po­tem jed­nak przy­po­mnia­ło jej się też, że ktoś jej kie­dyś po­wie­dział, że nie na­le­ży przy­wią­zy­wać wagi do tego, co pi­szą w kry­mi­na­łach. Mied­ni­cy nie wi­dzia­ła, gdyż cała była przy­kry­ta mu­łem, ale prze­cież i tak nie za­uwa­ży­ła­by róż­ni­cy.

Kac do­ku­czał jej co­raz bar­dziej, więc usia­dła bli­sko ko­ści. Był nie­dziel­ny po­ra­nek. Od cza­su do cza­su szo­są obok je­zio­ra prze­jeż­dżał ja­kiś sa­mo­chód. Wy­obra­ża­ła so­bie, że to nie­dziel­ne wy­pa­dy ro­dzin­ne do Her­di­sa­rvik i da­lej do Se­lvo­gur. To po­pu­lar­na tra­sa wy­ciecz­ko­wa. Pięk­na, pro­wa­dzą­ca przez pola lawy i wznie­sie­nia, wzdłuż je­zio­ra­do sa­me­go mo­rza. Po­my­śla­ła o ro­dzi­nach w tych au­tach. Ją mąż zo­sta­wił, kie­dy sta­ło się ja­sne, że nie będą mo­gli mieć dzie­ci. Szyb­ko oże­nił się po­now­nie i te­raz wy­cho­wy­wał dwój­kę cu­dow­nych dzie­cia­ków. Od­na­lazł swo­je szczę­ście.

Ona zaś zna­la­zła so­bie męż­czy­znę, któ­re­go w za­sa­dzie nie zna­ła. Le­żał w skar­pet­kach w jej łóż­ku. Im bar­dziej przy­by­wa­ło lat, tym trud­niej było tra­fić na po­rząd­ne­go fa­ce­ta. Więk­szość to mo­de­le z od­zy­sku, jak ona, albo co gor­sza tacy, któ­rym się nie uda­ło oże­nić.

Pa­trzy­ła na wpół za­grze­ba­ne w pia­sku ko­ści i łzy na­pły­nę­ły jej do oczu.

Ja­kąś go­dzi­nę póź­niej po­ja­wił się ra­dio­wóz z Haf­na­fjör­dur. Nie­spe­cjal­nie się spie­szył, ra­czej le­ni­wie su­nął szu­tro­wą dro­gą w stro­nę je­zio­ra. Był maj, słoń­ce sta­ło wy­so­ko i od­bi­ja­ło się w gład­kim lu­strze wody. Sie­dzia­ła na pia­sku, ob­ser­wu­jąc dro­gę. Po­ma­cha­ła do kie­row­cy, któ­ry zje­chał na po­bo­cze i za­trzy­mał wóz. Wy­sia­dło dwóch po­li­cjan­tów, spoj­rze­li w jej stro­nę i ru­szy­li przed sie­bie.

Dłu­go sta­li w mil­cze­niu po­chy­le­ni nad szkie­le­tem, aż w koń­cu je­den z nich do­tknął nogą że­bra.

– Cie­ka­we, czy wy­brał się na ryby – ode­zwał się do swo­je­go to­wa­rzy­sza.

– Że niby na łód­ce? – spy­tał tam­ten.

– A może tu po pro­stu do­szedł.

– Tu jest dziu­ra – po­wie­dzia­ła, pa­trząc raz na jed­ne­go, raz na dru­gie­go. – W czasz­ce.

Je­den z nich się po­chy­lił.

– O – po­wie­dział.

– Mógł się prze­wró­cić w łód­ce i wte­dy pę­kła mu czasz­ka – za­su­ge­ro­wał jego to­wa­rzysz.

– Jest peł­na pia­sku – za­uwa­żył ten, któ­ry pierw­szy się ode­zwał.

– Nie po­win­ni­śmy za­wia­do­mić śled­czych? – za­sta­na­wiał się dru­gi.

– A to oni nie wy­je­cha­li do Ame­ry­ki? – zdzi­wił się jego ko­le­ga i spoj­rzał w nie­bo. – Na kon­fe­ren­cję kry­mi­na­li­stycz­ną?

Dru­gi funk­cjo­na­riusz ski­nął gło­wą. Po­tem sta­li do­brą chwi­lę w mil­cze­niu nad szkie­le­tem, aż wresz­cie je­den z nich zwró­cił się do niej.

– A gdzie się po­dzia­ła woda? – za­py­tał.

– Jest na ten te­mat kil­ka teo­rii – od­par­ła. – Co ma­cie za­miar zro­bić? Mogę iść do domu?

Po­li­cjan­ci spoj­rze­li po so­bie, spi­sa­li jej dane i po­dzię­ko­wa­li, nie prze­pra­sza­jąc jed­nak za to, że tak dłu­go mu­sia­ła cze­kać. Zresz­tą było jej wszyst­ko jed­no. Nie spie­szy­ła się. Dzień nad je­zio­rem był pięk­ny, a jesz­cze le­piej by zro­bił na jej kaca, gdy­by nie na­tknę­ła się na te ko­ści. Za­sta­na­wia­ła się, czy fa­cet w czar­nych skar­pet­kach już so­bie po­szedł. Mia­ła taką na­dzie­ję. Już cie­szy­ła się na to, że wie­czo­rem wy­po­ży­czy so­bie film i sku­li się pod ko­cy­kiem przed te­le­wi­zo­rem.

Spoj­rza­ła na ko­ści i dziu­rę w czasz­ce.

Może wy­po­ży­czy ja­kiś do­bry kry­mi­nał.

2

Funk­cjo­na­riu­sze za­mel­do­wa­li swo­je­mu prze­ło­żo­ne­mu w Haf­na­fjör­dur o zna­le­zie­niu szcząt­ków w je­zio­rze. Spo­ro cza­su za­ję­ło im wy­ja­śnie­nie, jak to się sta­ło, że spo­czy­wa­ją po­środ­ku je­zio­ra, ale nie leżą w wo­dzie. Prze­ło­żo­ny za­dzwo­nił do ko­men­dy głów­nej i za­mel­do­wał o zna­le­zi­sku. Chciał się do­wie­dzieć, czy ko­men­da zaj­mie się spra­wą.

– To coś dla wy­dzia­łu osób za­gi­nio­nych – stwier­dził ko­men­dant. – My­ślę, że mam do tego do­sko­na­łe­go czło­wie­ka.

– Kto to?

– Wy­go­ni­li­śmy go na urlop, bo ma za­le­gły chy­ba za pięć lat, ale wiem, że bę­dzie szczę­śli­wy, jak do­sta­nie ja­kieś za­da­nie. In­te­re­su­ją go za­gi­nię­cia. Lubi taką mrów­czą ro­bo­tę.

Ko­men­dant po­że­gnał ko­le­gę z Haf­na­fjör­dur, po czym pod­niósł po­now­nie słu­chaw­kę i po­pro­sił, aby od­na­le­zio­no Er­len­du­ra Sve­ins­so­na i wy­sła­no go na cze­le nie­du­żej gru­py do­cho­dze­nio­wej nad je­zio­ro Kle­ifa­rvatn.

Kie­dy za­dzwo­nił te­le­fon, Er­len­dur po­grą­żo­ny był w lek­tu­rze. Ro­bił wszyst­ko, aby nie wpu­ścić do środ­ka pro­mie­ni ma­jo­we­go słoń­ca. Okna w sa­lo­nie szczel­nie za­sło­nił gru­by­mi za­sło­na­mi i za­mknął drzwi do kuch­ni, gdyż tam nie miał po­rząd­nych za­słon. W ten spo­sób uda­ło mu się wy­two­rzyć wy­star­cza­ją­cy pół­mrok, by za­pa­lić lamp­kę noc­ną obok fo­te­la.

Świet­nie znał ten opis. Nie­raz go czy­tał. Opo­wia­dał o wy­pra­wie kil­ku osób je­sie­nią 1858 roku ze Ska­ftar­tun­ga dro­gą przez góry ma­sy­wu Fjal­l­ba­kur Po­łu­dnio­wy na pół­noc, za lo­do­wiec Myr­dal­sjökull. Prze­pra­wia­li się z za­mia­rem do­sta­nia się na łód­kę w Gar­dur. Był wśród nich sie­dem­na­sto­let­ni mło­dzie­niec o imie­niu Da­vid. Męż­czyź­ni, za­pra­wie­ni wę­drow­cy, do­brze zna­li dro­gę, lecz wkrót­ce po roz­po­czę­ciu po­dró­ży na­stą­pi­ło za­ła­ma­nie po­go­dy i do żad­nych za­bu­do­wań już nie do­tar­li. Roz­po­czę­to wiel­kie po­szu­ki­wa­nia, lecz wszel­ki ślad po nich za­gi­nął. Do­pie­ro dzie­sięć lat póź­niej zna­le­zio­no ich ko­ści przy wiel­kiej piasz­czy­stej wy­dmie na po­łu­dnie od Kal­da­klof. Przy­kry­li się plan­de­ką i po­ło­ży­li cia­sno przy so­bie.

Er­len­dur pod­niósł wzrok w pół­mro­ku i oczy­ma du­szy zo­ba­czył mło­dzień­ca, prze­ra­żo­ne­go i za­ła­ma­ne­go. Zda­wał się wie­dzieć, co ich cze­ka, jesz­cze za­nim wy­ru­szy­li. Jego krew­ni zwró­ci­li uwa­gę, że roz­dzie­lił swo­je rze­czy mię­dzy ro­dzeń­stwo i po­wie­dział, że wię­cej ich nie zo­ba­czy.

Er­len­dur odło­żył książ­kę, wstał nie­co ze­sztyw­nia­ły i ode­brał te­le­fon. Dzwo­ni­ła Elin­borg.

– I co, nie masz za­mia­ru przyjść? – brzmia­ły jej pierw­sze sło­wa.

– A mu­szę? – od­parł Er­len­dur.

Elin­borg od daw­na pi­sa­ła książ­kę ku­char­ską, któ­ra wresz­cie mia­ła się uka­zać.

– Boże, ale ja się stre­su­ję. Jak my­ślisz, zo­sta­nie do­brze przy­ję­ta?

– Ja wła­ści­wie jesz­cze nie na­uczy­łem się ob­słu­gi­wać mi­kro­fa­lów­ki – od­po­wie­dział jej Er­len­dur. – Więc może nie­ko­niecz­nie je­stem...

– W wy­daw­nic­twie bar­dzo się po­do­ba – do­da­wa­ła so­bie otu­chy Elin­borg. – I zdję­cia po­traw są wręcz ge­nial­ne. Od­de­le­go­wa­li do tego spe­cjal­ne­go fo­to­gra­fa. Je­den roz­dział po­świę­ci­łam świę­tom...

– Elin­borg.

– Tak.

– Dzwo­nisz z ja­kie­goś szcze­gól­ne­go po­wo­du?

– Z po­wo­du ko­ści w je­zio­rze Kle­ifa­rvatn – oznaj­mi­ła. Ści­szy­ła głos, kie­dy prze­sta­ła mó­wić o książ­ce ku­char­skiej. – Mam po cie­bie przy­je­chać. Je­zio­ro się zmniej­szy­ło, czy coś ta­kie­go, i dzi­siaj rano od­kry­to tam ko­ści. Chcą, że­byś obej­rzał to zna­le­zi­sko.

– Zmniej­szy­ło się je­zio­ro?

– Tak, do­kład­nie nie za­ła­pa­łam, o co cho­dzi.

Si­gur­dur Oli stał nad szkie­le­tem, gdy zja­wi­li się Er­len­dur i Elin­borg. Cze­ka­no na tech­ni­ków z ko­men­dy głów­nej. Po­li­cjan­ci z Haf­na­fjör­dur za­mie­rza­li roz­piąć żół­tą ta­śmę w celu od­gro­dze­nia miej­sca, ale zo­rien­to­wa­li się, że nie mają jej do cze­go przy­mo­co­wać. Si­gur­dur Oli przy­glą­dał się ich dzia­ła­niom, usi­łu­jąc przy­po­mnieć so­bie ja­kiś dow­cip o blon­dyn­kach, lecz bez skut­ku.

– Nie je­steś na urlo­pie? – spy­tał Er­len­du­ra zbli­ża­ją­ce­go się do nie­go po pia­sku.

– Je­stem – od­parł Er­len­dur. – Co u cie­bie?

– Same old. – Si­gur­dur Oli spoj­rzał na dro­gę, gdzie na po­bo­cze zjeż­dżał wiel­ki dżip na­le­żą­cy do re­dak­cji in­for­ma­cyj­nej jed­nej z dwóch sta­cji te­le­wi­zyj­nych. – Pu­ści­li ją do domu – do­dał i ski­nął gło­wą w stro­nę po­li­cjan­tów z Haf­na­fjör­dur. – Ko­bie­tę, któ­ra zna­la­zła te ko­ści. Ro­bi­ła tu ja­kieś po­mia­ry. Mo­że­my z nią póź­niej po­ga­dać, je­śli bę­dzie­my chcie­li się do­wie­dzieć, cze­mu znik­nę­ła cała woda. Gdy­by wszyst­ko było tak jak trze­ba, sta­li­by­śmy te­raz pod wodą.

– Ra­mię w po­rząd­ku?

– Tak. A co u Evy Lind?

– Jesz­cze nie zwia­ła – uspo­ko­ił go Er­len­dur. – My­ślę, że tego ża­łu­je, ale pew­no­ści nie mam.

Uklęk­nął i przyj­rzał się wi­docz­nym frag­men­tom szkie­le­tu. Wło­żył pa­lec do dziu­ry w czasz­ce i do­tknął jed­ne­go z że­ber.

– Do­stał w gło­wę – stwier­dził i pod­niósł się.

– To aku­rat do­syć oczy­wi­ste – iro­ni­zo­wa­ła Elin­borg. – Je­że­li to w ogó­le on – rzu­ci­ła po chwi­li.

– Tro­chę tak jak po bój­ce, co nie? – za­sta­na­wiał się Si­gur­dur Oli. – Dziu­ra jest tuż za pra­wą skro­nią. Może wy­star­czył ten je­den cios.

– Nie­wy­klu­czo­ne, że pły­nął sam łód­ką i upadł na bur­tę – po­wie­dział Er­len­dur, pa­trząc na Elin­borg. – Ta­kie­go tonu uży­wasz też może w tej two­jej książ­ce ku­char­skiej?

– Odłam­ki oczy­wi­ście już daw­no wy­płu­ka­ła woda – za­uwa­ży­ła Elin­borg. Nie od­po­wie­dzia­ła na za­czep­kę Er­len­du­ra.

– Mu­si­my usu­nąć piach z ko­ści – stwier­dził Si­gur­dur Oli. – Kie­dy zja­wią się tech­ni­cy?

Er­len­dur zwró­cił uwa­gę, że na po­bo­czu za­par­ko­wa­ły ko­lej­ne auta. Po­dej­rze­wał, że dzien­ni­ka­rze już zdą­ży­li się do­wie­dzieć o zna­le­zi­sku.

– Chy­ba będą mu­sie­li po­sta­wić na­miot – po­wie­dział, ob­ser­wu­jąc dro­gę.

– Tak – zgo­dził się Si­gur­dur Oli. – Na pew­no zja­wią się z na­mio­tem.

– My­ślisz, że sa­mot­nie węd­ko­wał na je­zio­rze? – spy­ta­ła Elin­borg.

– Nie, to tyl­ko jed­na z moż­li­wo­ści – od­parł Er­len­dur.

– A je­że­li zo­stał ude­rzo­ny?

– To w ta­kim ra­zie nie mamy do czy­nie­nia z wy­pad­kiem – za­uwa­żył Si­gur­dur Oli.

– Nie wie­my, co się sta­ło – pod­su­mo­wał Er­len­dur. – Może fak­tycz­nie zo­stał ude­rzo­ny. Może wy­brał się z kimś węd­ko­wać na je­zio­ro i ten ktoś na­gle wy­cią­gnął mło­tek. Może było ich tyl­ko dwóch. A może pię­ciu.

– Albo – do­łą­czył Si­gur­dur Oli – zo­stał ude­rzo­ny w gło­wę gdzieś w mie­ście i po­tem prze­trans­por­to­wa­ny na je­zio­ro i za­to­pio­ny.

– No ale jak zo­stał za­to­pio­ny? – za­sta­na­wia­ła się Elin­borg. – Trze­ba prze­cież w ja­kiś spo­sób przy­trzy­mać zwło­ki pod wodą.

– To ro­sły czło­wiek? – spy­tał Si­gur­dur Oli.

– Po­wiedz im, żeby trzy­ma­li się z da­le­ka – po­wie­dział Er­len­dur, ob­ser­wu­jąc dzien­ni­ka­rzy scho­dzą­cych z dro­gi na dno je­zio­ra. Od stro­ny Rey­kja­vi­ku nad­le­ciał nie­du­ży sa­mo­lot. Le­ciał ni­sko, tak że zdo­ła­li za­uwa­żyć męż­czy­znę z ka­me­rą.

Si­gur­dur Oli ru­szył na­prze­ciw dzien­ni­ka­rzom. Er­len­dur zszedł w kie­run­ku wody. Fale le­ni­wie ob­my­wa­ły pia­sek. Pa­trzył, jak po­po­łu­dnio­we słoń­ce od­bi­ja się od ta­fli wody, i za­sta­na­wiał się, co tu się dzie­je. Czy wody uby­wa z po­wo­du ludz­kiej dzia­łal­no­ści, czy to ro­bo­ta przy­ro­dy? Wy­glą­da­ło na to, że to sama woda chcia­ła ujaw­nić tę zbrod­nię. Czy ta mrocz­na, spo­koj­na głę­bia kry­je ko­lej­ne za­gad­ki?

Pod­niósł wzrok na dro­gę. Tech­ni­cy w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach stą­pa­li po pia­sku w jego stro­nę. Nie­śli na­miot i ku­fer­ki peł­ne ta­jem­nic. Spoj­rzał w nie­bo i po­czuł na twa­rzy cie­pło słoń­ca.

Może to ono spra­wi­ło, że je­zio­ro wy­sy­cha?

Pierw­szym, co od­kry­li tech­ni­cy, gdy tyl­ko za­czę­li zmia­tać pia­sek ze szkie­le­tu nie­du­ży­mi szczo­tecz­ka­mi o drob­nym wło­siu, był ka­bel prze­cią­gnię­ty mię­dzy że­bra­mi przy krę­go­słu­pie, któ­ry pod szkie­le­tem zni­kał w pia­sku.

Hy­dro­loż­ka mia­ła na imię Sun­na. Zdą­ży­ła już so­bie umo­ścić miłe gniazd­ko na so­fie pod ko­cy­kiem. Ka­se­ta ob­ra­ca­ła się w ma­gne­to­wi­dzie, ame­ry­kań­ski thril­ler pod ty­tu­łem Szkie­let. Fa­ce­ta w czar­nych skar­pet­kach już nie było. Zo­sta­wił jej dwa nu­me­ry te­le­fo­nu, któ­re spu­ści­ła do musz­li. Film le­d­wo się za­czął, kie­dy roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Mia­ła ocho­tę udać, że nie ma jej w domu. Cią­gle ktoś jej prze­szka­dzał. Jak nie te­le­mar­ke­te­rzy, to sprze­daw­cy su­szo­nej ryby albo chłop­cy zbie­ra­ją­cy bu­tel­ki po na­po­jach i kła­mią­cy, że to na Czer­wo­ny Krzyż. Dzwo­nek za­dźwię­czał po­now­nie. Znów się za­wa­ha­ła. W koń­cu jed­nak, wes­tchnąw­szy, wy­szła spod koca.

Otwo­rzy­ła. Za drzwia­mi sta­ło dwóch męż­czyzn. Je­den wy­glą­dał ra­czej nędz­nie, miał opusz­czo­ne ra­mio­na i ża­ło­sny wy­raz twa­rzy, był może nie­co po pięć­dzie­siąt­ce. Dru­gi, młod­szy, o wie­le przy­jem­niej­szy, a na­wet przy­stoj­ny.

Er­len­dur pa­trzył, jak ko­bie­ta z za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­da się Si­gur­du­ro­wi Ole­mu, i nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– My w spra­wie Kle­ifa­rvatn – oznaj­mił.

Kie­dy usie­dli w sa­lo­nie, opo­wie­dzia­ła im, ja­kie zda­nie w tej spra­wie mają ona i wszy­scy po­zo­sta­li pra­cow­ni­cy in­sty­tu­tu.

– Na po­wierzch­ni je­zio­ro nie ma żad­ne­go od­pły­wu – wy­ja­śnia­ła Sun­na – ale prze­są­cza się przez dno, w cią­gu ostat­nich lat mniej wię­cej metr sze­ścien­ny na se­kun­dę, co po­zwa­la­ło za­cho­wać pew­ną rów­no­wa­gę.

Er­len­dur i Si­gur­dur Oli pa­trzy­li na nią, uda­jąc bar­dzo za­in­te­re­so­wa­nych.

– Pa­mię­ta­cie trzę­sie­nie zie­mi na pół­wy­spie 17 czerw­ca 2000 roku? – spy­ta­ła, a oni ski­nę­li gło­wa­mi. – Ja­kieś pięć se­kund po nim przez je­zio­ro Kle­ifa­rvatn prze­szedł wiel­ki wstrząs, w wy­ni­ku któ­re­go wy­ciek wody z je­zio­ra uległ po­dwo­je­niu. Z po­cząt­ku, kie­dy wody za­czę­ło szyb­ciej uby­wać, są­dzo­no, że to z po­wo­du mniej­szych opa­dów, ale po­tem oka­za­ło się, że woda są­czy się przez pęk­nię­cia w dnie, któ­re znaj­do­wa­ły się tam od dzie­się­cio­le­ci. Tyle że po trzę­sie­niu zie­mi jak­by się otwo­rzy­ły. Je­zio­ro li­czy­ło kie­dyś oko­ło dzie­się­ciu ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzch­ni, a te­raz ma le­d­wie osiem. Lu­stro wody ob­ni­ży­ło się o co naj­mniej czte­ry me­try.

– I dla­te­go uka­zał się szkie­let – za­uwa­żył Er­len­dur.

– Kie­dy lu­stro ob­ni­ży­ło się o dwa me­try, zna­leź­li­śmy szcząt­ki owcy – po­wie­dzia­ła Sun­na. – Ale ona oczy­wi­ście nie do­sta­ła w gło­wę.

– Co zna­czy „do­sta­ła w gło­wę”? – spy­tał Si­gur­dur Oli.

Spoj­rza­ła na nie­go. Sta­ra­ła się ukryć, że pa­trzy na jego dło­nie. Nie chcia­ła się zdra­dzić, że wy­pa­tru­je ob­rącz­ki.

– Wi­dzia­łam dziu­rę w czasz­ce – przy­zna­ła. – Wia­do­mo kto to?

– Nie – od­parł Er­len­dur. – Ale mu­siał sko­rzy­stać z łód­ki, praw­da? Żeby do­stać się tak da­le­ko na je­zio­ro.

– Je­śli py­ta­cie o to, czy był­by w sta­nie dojść tam, gdzie leżą ko­ści, to od­po­wiedź brzmi nie. W tym miej­scu je­zio­ro mia­ło co naj­mniej czte­ry me­try głę­bo­ko­ści, i to jesz­cze cał­kiem nie­daw­no. A je­śli to zda­rzy­ło się wie­le lat temu, choć oczy­wi­ście nic na ten te­mat nie wiem, to mo­gło być tam jesz­cze głę­biej.

– Czy­li że mu­sie­li być na łód­ce? – za­uwa­żył Si­gur­dur Oli. – Są ja­kieś łód­ki koło je­zio­ra?

– W oko­li­cy sto­ją ja­kieś domy – po­wie­dzia­ła, pa­trząc mu w oczy. Miał pięk­ne oczy, gra­na­to­we z de­li­kat­ny­mi rzę­sa­mi. – Może lu­dzie mają łód­ki. – Że­by­śmy tak ra­zem mo­gli gdzieś od­pły­nąć, po­my­śla­ła so­bie.

Ode­zwa­ła się ko­mór­ka Er­len­du­ra. Elin­borg.

– Po­wi­nie­neś wpaść tu do nas – po­wie­dzia­ła.

– A co się sta­ło? – spy­tał.

– Przy­jedź i zo­bacz. Za­dzi­wia­ją­ce. Nig­dy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łam.

3

Wstał, włą­czył wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji i cięż­ko wes­tchnął. Przed­sta­wia­no wła­śnie ob­szer­ną re­la­cję o zna­le­zie­niu szkie­le­tu w je­zio­rze Kle­ifa­rvatn. Po­ka­za­no tak­że krót­ką roz­mo­wę z rzecz­ni­kiem głów­nej ko­men­dy po­li­cji, któ­ry za­po­wie­dział szcze­gó­ło­we śledz­two w tej spra­wie.

Pod­szedł do okna i spoj­rzał w stro­nę mo­rza. Na chod­ni­ku przed do­mem zo­ba­czył parę, któ­ra spa­ce­ro­wa­ła tędy co wie­czór, męż­czy­zna nie­co z przo­du, jak za­wsze, a za nim ko­bie­ta, usi­łu­ją­ca do­trzy­mać mu kro­ku. Idąc, roz­ma­wia­li, on rzu­cał sło­wa za sie­bie, a ona od­po­wia­da­ła w kie­run­ku jego ple­ców. Od lat tu­taj cho­dzi­li i już daw­no prze­sta­li zwra­cać ja­ką­kol­wiek uwa­gę na oto­cze­nie. Kie­dyś zda­rza­ło im się pod­nieść wzrok na jego i inne domy nad mo­rzem, zaj­rzeć do ogro­dów. Cza­sem na­wet przy­sta­wa­li, żeby przyj­rzeć się ja­kiejś no­wej za­baw­ce w ogro­dzie czy ro­śli­nom przy pło­tach lub na ta­ra­sach. Nie­za­leż­nie od po­go­dy i od pory roku za­wsze ru­sza­li na spa­cer po po­łu­dniu lub wie­czo­rem, za­wsze we dwo­je.

Prze­niósł wzrok na oce­an i na ho­ry­zon­cie za­uwa­żył wiel­ki frach­to­wiec. Mimo wie­czor­nej pory słoń­ce wciąż sta­ło wy­so­ko. Nad­cho­dzi­ła naj­ja­śniej­sza pora roku, a po­tem dzień znów za­cznie się skra­cać i w koń­cu znik­nie. Wio­sna była pięk­na. Pierw­sze siew­ki wo­kół domu za­uwa­żył już w po­ło­wie kwiet­nia. Przy­le­cia­ły z Eu­ro­py wraz z wio­sen­ny­mi wia­tra­mi.

Pierw­szy raz wy­pły­nął w mo­rze pod ko­niec lata. Wte­dy frach­tow­ce nie były tak ogrom­ne i jesz­cze nie zna­no kon­te­ne­rów. Pa­mię­tał, jak majt­ko­wie roz­miesz­cza­li w ła­dow­ni pięć­dzie­się­cio­ki­lo­we wor­ki. Pa­mię­tał ich prze­myt­ni­cze opo­wie­ści. Zna­li go jesz­cze z cza­sów wa­ka­cyj­nej pra­cy i lu­bi­li opo­wia­dać o tym, jak prze­chy­trza­li cel­ni­ków. Nie­któ­re z tych opo­wie­ści były bar­dzo barw­ne, do­sko­na­le wie­dział, że je zmy­śla­ją. Inne też były fa­scy­nu­ją­ce i cie­ka­we, ale ni­cze­go nie mu­sie­li wy­my­ślać. A nie­któ­rych hi­sto­rii pew­nie nig­dy nie usły­szał. Choć pod­kre­śla­li, że wie­dzą, iż on ich nie wyda. Nie ko­mu­ni­sta z ogól­nia­ka!

Nie wyda.

Spoj­rzał w stro­nę te­le­wi­zo­ra. Czuł się tak, jak­by cze­kał na tę wia­do­mość całe ży­cie.

Od­kąd pa­mię­tał, był so­cja­li­stą, po­dob­nie jak wszy­scy w ro­dzi­nie mat­ki i ojca. Nie wie­dział, jak to jest być apo­li­tycz­nym. Zo­stał wy­cho­wa­ny w nie­na­wi­ści do kon­ser­wy. Oj­ciec był człon­kiem ru­chu ro­bot­ni­cze­go od pierw­szych lat dwu­dzie­ste­go stu­le­cia. W domu dys­ku­to­wa­ło się dużo o po­li­ty­ce, a szcze­gól­nie nie­na­wi­dzo­no Ame­ry­ka­nów sta­cjo­nu­ją­cych na Mid­ne­she­idi, któ­rym is­landz­cy bo­ga­cze li­za­li tył­ki i do­ga­dza­li. To ka­pi­ta­li­ści naj­wię­cej za­ra­bia­li na ar­mii ame­ry­kań­skiej.

Poza tym całe jego to­wa­rzy­stwo, przy­ja­cie­le, też wy­wo­dzi­li się z po­dob­ne­go śro­do­wi­ska. Po­tra­fi­li być bar­dzo ra­dy­kal­ni, nie­któ­rzy byli ob­da­rze­ni wiel­kim ta­len­tem ora­tor­skim. Do­brze pa­mię­tał te wie­ce po­li­tycz­ne. Pa­mię­tał tam­tą pa­sję. Żar prze­ma­wia­ją­cych. Cho­dził na te spo­tka­nia ra­zem ze swo­imi to­wa­rzy­sza­mi, któ­rzy po­dob­nie jak on za­czy­na­li dzia­łać w ru­chu mło­dzie­żo­wym par­tii, słu­chał jej prze­wod­ni­czą­ce­go, wy­gła­sza­ją­ce­go grzmią­ce, żar­li­we mowy na te­mat pro­le­ta­riu­szy wy­zy­ski­wa­nych przez ka­pi­ta­li­stów i ame­ry­kań­ską ar­mię, któ­ra mia­ła wszyst­kich w kie­sze­ni. Czę­sto to sły­szał i za­wsze mó­wio­no o tym z jed­na­ko­wym prze­ko­na­niem. Fa­scy­no­wa­ło go wszyst­ko, cze­go tam słu­chał, gdyż wy­cho­wa­ny zo­stał w du­chu is­landz­kie­go na­cjo­na­li­zmu i twar­de­go so­cja­li­zmu. Wie­dział, w co ma wie­rzyć. Wie­dział, że praw­da jest po jego stro­nie.

Na wie­cach wie­le mó­wio­no o ame­ry­kań­skiej ar­mii sta­cjo­nu­ją­cej na Mid­ne­she­idi i me­to­dach, ja­kie sto­su­ją is­landz­cy ka­pi­ta­li­ści, by za­pew­nić Ame­ry­ka­nom zgo­dę na bu­do­wę bazy na is­landz­kiej zie­mi. Wie­dział, jak sprze­da­wa­no Ame­ry­ka­nom kraj, tak by is­landz­cy bur­żu­je mo­gli się na tym upaść ni­czym wieprz. Był na­sto­lat­kiem, gdy pie­chu­rzy ka­pi­ta­li­zmu wy­pa­dli z sie­dzi­by par­la­men­tu z ga­zem łza­wią­cym i pał­ka­mi okła­da­li pro­te­stu­ją­cych na skwe­rze Au­stu­rvel­lir. On był wśród nich. Sprze­daw­czy­ki oj­czy­zny to pu­cy­bu­ty ame­ry­kań­skie­go im­pe­ria­li­zmu! Dep­cze nas że­la­zny ob­cas ame­ry­kań­skich bo­ga­czy! Slo­ga­nów mło­dzie­ży nie bra­ko­wa­ło.

Sam na­le­żał do gnę­bio­ne­go ludu. Uwiódł go żar re­wo­lu­cji i wiel­kie sło­wa oraz ta spra­wie­dli­wa idea, że wszy­scy lu­dzie po­win­ni być rów­ni. Dy­rek­tor miał pra­co­wać w fa­bry­ce ra­zem z ro­bot­ni­ka­mi. Precz z po­dzia­łem kla­so­wym! Szcze­rze i nie­za­chwia­nie wie­rzył w so­cja­lizm. Czuł ja­kąś we­wnętrz­ną po­trze­bę wal­ki o spra­wę, prze­ko­ny­wa­nia in­nych do boju o pra­wa słab­szych, ro­bot­ni­ków i uci­śnio­nych.

Wy­klę­ty po­wstań ludu zie­mi...

W peł­ni świa­do­my brał udział w dys­ku­sjach pod­czas ze­brań, a w mło­dzie­żów­ce par­tyj­nej zdo­by­wał lek­tu­ry. Szu­kał ich w bi­blio­te­kach i księ­gar­niach. Dużo tego było. Chciał się prze­bić. W głę­bi ser­ca wie­dział, że jego bro­nią jest praw­da. Wie­le z tego, co sły­szał w mło­dzie­żów­ce, prze­peł­nia­ło go po­czu­ciem spra­wie­dli­wo­ści.

Po­wo­li na­uczył się od­po­wia­dać na py­ta­nia o ma­te­ria­lizm dia­lek­tycz­ny, o wal­kę klas jako koło na­pę­do­we hi­sto­rii, o ka­pi­ta­li­stów i pro­le­ta­riu­szy, a im wię­cej czy­tał, tym bar­dziej był ocza­ro­wa­ny lek­tu­rą i uczył się ozda­biać swo­je wy­po­wie­dzi cy­ta­ta­mi z du­cho­wych re­wo­lu­cjo­ni­stów. Nie mi­nę­ło wie­le cza­su, a prze­ści­gnął swo­ich to­wa­rzy­szy w re­to­ry­ce mark­si­stow­skiej i spra­wił, że kie­row­nic­two mło­dzie­żów­ki za­in­te­re­so­wa­ło się jego oso­bą. Zbli­ża­ły się wy­bo­ry do władz i ko­mi­sji oraz przy­go­to­wy­wa­nie odezw, więc spy­ta­no go, czy nie miał­by ocho­ty kan­dy­do­wać. Był wte­dy w trze­ciej kla­sie ogól­nia­ka. Za­ło­ży­li w szko­le klub dys­ku­syj­ny, któ­ry na­zwa­li Czer­wo­ny Sztan­dar. To oj­ciec po­sta­no­wił, że po­wi­nien się kształ­cić jako je­dy­ny z czwor­ga ro­dzeń­stwa. Całe ży­cie był mu za to wdzięcz­ny.

Mimo wszyst­ko.

Mło­dzie­żów­ka pro­wa­dzi­ła za­kro­jo­ną na sze­ro­ką ska­lę dzia­łal­ność, wy­da­jąc ga­zet­kę i czę­sto or­ga­ni­zu­jąc mi­tyn­gi. Prze­wod­ni­czą­ce­go na­wet za­pro­szo­no do Mo­skwy, skąd wró­cił z mnó­stwem opo­wie­ści o kra­ju pro­le­ta­riu­szy. Wiel­ki roz­wój. Lu­dzie szczę­śli­wi. Ni­cze­go im nie bra­ku­je. Koł­cho­zy i go­spo­dar­ka pla­no­wa za­po­wia­da­ją nie­zna­ny do­tąd po­stęp. Roz­wój prze­my­słu po woj­nie prze­kra­cza wszel­kie wy­obra­że­nia. Po­wsta­ją fa­bry­ki, któ­rych wła­ści­cie­lem i użyt­kow­ni­kiem jest spo­łe­czeń­stwo, ro­bot­ni­cy. Nowe dziel­ni­ce miesz­ka­nio­we ro­sną na obrze­żach miast. Dar­mo­wa opie­ka le­kar­ska. Wszyst­ko, o czym czy­ta­li, co sły­sze­li, to praw­da. Naj­praw­dziw­sza. Co za cza­sy!

Inni, któ­rzy wy­jeż­dża­li do Kra­ju Rad, opo­wia­da­li o in­nych, gor­szych do­świad­cze­niach. Ale to nie mia­ło żad­ne­go wpły­wu na mło­dzież. Tam­ci byli tam z nada­nia ka­pi­ta­li­stycz­nej wła­dzy. Zdra­dzi­li spra­wę, wal­kę o spra­wie­dli­we spo­łe­czeń­stwo.

Ze­bra­nia Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru były tłum­nie uczęsz­cza­ne i ruch zdo­by­wał co­raz wię­cej no­wych człon­ków. Jed­no­gło­śnie wy­bra­no go na prze­wod­ni­czą­ce­go. Szyb­ko zwró­cił na sie­bie uwa­gę dzia­ła­czy Par­tii So­cja­li­stycz­nej. W ostat­niej kla­sie ogól­nia­ka, któ­ry ukoń­czył z wy­róż­nie­niem, ja­sne już było, że jest do­sko­na­łym ma­te­ria­łem na przy­szłe­go przy­wód­cę.

Od­wró­cił się od okna i pod­szedł do zdję­cia ma­tu­ral­ne­go wi­szą­ce­go nad pia­ni­nem. Pa­trzył na twarz w bia­łej czap­ce. Chłop­cy w czar­nych gar­ni­tu­rach, dziew­czy­ny w su­kien­kach. Słoń­ce świe­ci­ło tak moc­no, że aż lśni­ły bia­łe czap­ki. Był pra­wie pry­mu­sem. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a był­by naj­lep­szy. Prze­su­nął ręką po zdję­ciu. Tę­sk­nił do cza­sów szkol­nych. Tę­sk­nił do cza­sów, gdy miał tak wiel­ki za­pał i prze­ko­na­nie, że nic nie może go zła­mać.

W ostat­niej kla­sie ogól­nia­ka za­pro­po­no­wa­no mu pra­cę w pra­so­wym or­ga­nie par­tii. Pod­czas wa­ka­cji za­wsze za­ra­biał przy roz­ła­dun­ku w por­cie. Po­znał ro­bot­ni­ków i majt­ków, dys­ku­to­wał z nimi. Na­zy­wa­li go ko­mu­ni­stą, wie­lu z nich wy­zna­wa­ło naj­czar­niej­sze kon­ser­wa­tyw­ne po­glą­dy. In­te­re­so­wa­ło go dzien­ni­kar­stwo i wie­dział, że ga­ze­ta to je­den z fi­la­rów par­tii. Za­nim za­czął w niej pra­co­wać ra­zem z prze­wod­ni­czą­cym mło­dzie­żów­ki, po­szedł do domu wi­ce­prze­wod­ni­czą­ce­go par­tii. Chu­dy wi­ce­prze­wod­ni­czą­cy sie­dział w głę­bo­kim fo­te­lu, wy­cie­rał oku­la­ry chu­s­tecz­ką do nosa i opo­wia­dał o so­cja­li­stycz­nym pań­stwie na Is­lan­dii. Mó­wił ci­cho, a wszyst­ko brzmia­ło tak praw­dzi­wie i prze­ko­nu­ją­co, że aż prze­cho­dzi­ły go ciar­ki, kie­dy sie­dział w ma­leń­kim sa­lo­ni­ku i chło­nął każ­de sło­wo.

Był do­brym uczniem. Nie­waż­ne, cze­go się uczył, hi­sto­rii czy ma­te­ma­ty­ki, nic go to nie kosz­to­wa­ło. Tego, co raz mu we­szło do gło­wy, nie za­po­mi­nał nig­dy i kie­dy tyl­ko chciał, mógł to przy­wo­łać. Pa­mięć i ta­lent bar­dzo mu się przy­da­wa­ły w pra­cy dzien­ni­kar­skiej, bły­ska­wicz­nie się uczył. Pra­co­wał szyb­ko, wart­ko my­ślał i po­tra­fił prze­pro­wa­dzać dłu­gie wy­wia­dy bez ko­niecz­no­ści no­to­wa­nia. Naj­wy­żej kil­ka zdań. Wie­dział, że nie upra­wia dzien­ni­kar­stwa bez­stron­ne­go, ale nikt ta­kie­go nie upra­wiał.

Je­sie­nią miał za­miar iść na uni­wer­sy­tet, lecz zo­stał po­pro­szo­ny o po­zo­sta­nie przez zimę w re­dak­cji. Nie mu­siał się dwa razy za­sta­na­wiać. W środ­ku zimy wi­ce­prze­wod­ni­czą­cy we­zwał go do sie­bie do domu. Ko­mu­ni­stycz­na par­tia NRD za­pro­si­ła kil­ko­ro mło­dych Is­land­czy­ków na stu­dia na uni­wer­sy­te­cie w Lip­sku. Je­śli ze­chce przy­jąć tę ofer­tę, sam bę­dzie mu­siał się tam do­stać, ale na miej­scu otrzy­ma za­kwa­te­ro­wa­nie i sty­pen­dium na wy­dat­ki.

Miał ocho­tę wy­je­chać do Eu­ro­py Wschod­niej albo do Kra­ju Rad, by na wła­sne oczy przyj­rzeć się po­wo­jen­nej od­bu­do­wie. Chciał po­dró­żo­wać, po­zna­wać na­ro­dy, uczyć się ję­zy­ków. Chciał po­znać so­cja­lizm w prak­ty­ce. Przez ostat­ni rok ogól­nia­ka za­sta­na­wiał się, czy nie za­pi­sać się na uni­wer­sy­tet w Mo­skwie, ale kie­dy zja­wił się u wi­ce­prze­wod­ni­czą­ce­go, jesz­cze nie wie­dział, co zro­bi. Wi­ce­prze­wod­ni­czą­cy wy­tarł oku­la­ry chu­s­tecz­ką i po­wie­dział, że na­uka w Lip­sku to dla nie­go wy­jąt­ko­wa oka­zja, aby po­znać fun­da­men­ty pań­stwa ko­mu­ni­stycz­ne­go, zo­ba­czyć na wła­sne oczy re­al­ny so­cja­lizm i kształ­cić się ku chwa­le oj­czy­zny i jej przy­szło­ści.

Wi­ce­prze­wod­ni­czą­cy wło­żył oku­la­ry.

– I dla spra­wy – do­dał. – Na pew­no bę­dzie ci tam do­brze. Lipsk to mia­sto hi­sto­rycz­ne. Jest czę­ścią na­szej kul­tu­ry. To tam po­je­chał Hal­l­dor La­xness od­wie­dzić swe­go przy­ja­cie­la, Jo­han­na Jons­so­na. A Po­da­nia gmin­ne Jona Ar­na­so­na zo­sta­ły wy­da­ne przez księ­gar­nię He­in­ri­cha w Lip­sku w 1862 roku.

Ski­nął gło­wą. Prze­czy­tał wszyst­ko, co Hal­l­dor La­xness na­pi­sał na te­mat so­cja­li­zmu na Wscho­dzie, i po­dzi­wiał go za ogrom­ną siłę su­ge­stii.

Wpadł na po­mysł, żeby za­ra­biać na po­dróż, pra­cu­jąc w dro­dze do Nie­miec na frach­tow­cu. Jego stryj znał ko­goś w li­niach oce­anicz­nych i za­ła­twił mu pra­cę. Nie­trud­no było za­brać się stat­kiem. Cała ro­dzi­na była w siód­mym nie­bie. Nikt z nich nig­dy wcze­śniej nie wy­jeż­dżał za gra­ni­cę. Nikt nie pły­nął stat­kiem, nie mó­wiąc już o stu­dio­wa­niu na uni­wer­sy­te­cie. To wspa­nia­ła przy­go­da. Roz­ma­wia­no o tym przez te­le­fon i pi­sa­no w li­stach. Będą z nie­go lu­dzie, po­wia­da­no. Pew­nie w koń­cu zo­sta­nie mi­ni­strem!

Pierw­szy etap po­dró­ży za­koń­czył się na Wy­spach Owczych, po­tem Ko­pen­ha­ga, Rot­ter­dam i wresz­cie Ham­burg. Tam zszedł na ląd. Wsiadł w po­ciąg do Ber­li­na i jed­ną noc spę­dził na dwor­cu. Na­stęp­ne­go wie­czo­ra zna­lazł się w po­cią­gu do Lip­ska. Wie­dział, że nikt tam na nie­go nie cze­ka. Miał jed­nak kar­tecz­kę z ad­re­sem w kie­sze­ni i gdy do­tarł do mia­sta, spy­tał o dro­gę.

Stał przed zdję­ciem kla­sy ma­tu­ral­nej. Cięż­ko wes­tchnął i po­pa­trzył w twarz swe­go przy­ja­cie­la z Lip­ska. Cho­dzi­li do jed­nej kla­sy w li­ceum. Gdy­by tyl­ko wte­dy wie­dział o tym, co sta­nie się póź­niej.

Za­sta­na­wiał się, czy po­li­cja kie­dyś od­kry­je praw­dę o czło­wie­ku w je­zio­rze. Po­cie­szał się, że mi­nę­ło dużo cza­su i ni­ko­go nie ob­cho­dzi, co wy­da­rzy­ło się daw­no temu.

Ni­ko­go już nie ob­cho­dzi czło­wiek spo­czy­wa­ją­cy na dnie je­zio­ra Kle­ifa­rvatn.

4

Tech­ni­cy roz­ło­ży­li na­miot nad szcząt­ka­mi. Elin­borg sta­ła przed nim i pa­trzy­ła, jak Er­len­dur i Si­gur­dur Oli szyb­ko po­dą­ża­ją w jej stro­nę po wy­schnię­tym dnie. Był już wie­czór i dzien­ni­ka­rze od­je­cha­li. Gdy po­da­no w me­diach in­for­ma­cję o zna­le­zie­niu szcząt­ków, wzmógł się ruch sa­mo­cho­dów wo­kół je­zio­ra, ale te­raz sy­tu­acja wró­ci­ła już do nor­my i nad oko­li­cą znów za­pa­no­wał spo­kój.

– No, na­resz­cie – po­wie­dzia­ła Elin­borg, kie­dy do niej po­de­szli.

– Si­gur­dur mu­siał wrzu­cić ham­bur­ge­ra na ruszt – wy­ja­śnił roz­draż­nio­ny Er­len­dur. – Co jest?

– Chodź­cie – od­par­ła Elin­borg i uchy­li­ła połę na­mio­tu. – Jest tu le­karz są­do­wy.

Er­len­dur po­pa­trzył na je­zio­ro po­grą­żo­ne w wie­czor­nej ci­szy i po­my­ślał o szcze­li­nach w dnie. Spoj­rzał w nie­bo. Słoń­ce wciąż jesz­cze sta­ło na fir­ma­men­cie, więc nadal było cał­kiem ja­sno. Pa­trzył na bia­łe ob­ło­ki tuż na sobą i wciąż nie mógł się na­dzi­wić, że w miej­scu, w któ­rym te­raz stoi, kie­dyś je­zio­ro było głę­bo­kie na czte­ry me­try.

Tech­ni­cy usu­nę­li piach ze szkie­le­tu, więc cały już był wi­docz­ny. Żad­nych po­zo­sta­ło­ści cia­ła i ubra­nia. Obok klę­cza­ła ko­bie­ta oko­ło czter­dziest­ki i stu­ka­ła żół­tym ołów­kiem w ko­ści bio­dro­we.

– To męż­czy­zna – ode­zwa­ła się. – Śred­nie­go wzro­stu, naj­praw­do­po­dob­niej w śred­nim wie­ku, ale mu­szę to do­kład­nie zba­dać. Nie wiem, jak dłu­go le­żał w wo­dzie, może czter­dzie­ści, pięć­dzie­siąt lat. Może dłu­żej. To tyl­ko hi­po­te­za. Wię­cej będę w sta­nie po­wie­dzieć, jak do­star­czą mi szkie­let do nas na Ba­ron­sti­gur i go zba­dam.

Pod­nio­sła się i przy­wi­ta­ła z nimi. Er­len­dur wie­dział, że ma na imię Mat­thil­dur i jako le­karz są­do­wy pra­cu­je od nie­daw­na. Miał ocho­tę ją spy­tać, dla­cze­go chce zaj­mo­wać się prze­stęp­stwa­mi. Dla­cze­go po pro­stu nie chce być le­ka­rzem, jak nor­mal­ny czło­wiek, i za­ra­biać na is­landz­kim pań­stwie do­bro­by­tu.

– Do­stał w gło­wę? – spy­tał Er­len­dur.

– Na to wy­glą­da – od­par­ła. – Ale trud­no się zo­rien­to­wać, ja­kie­go uży­to na­rzę­dzia. Wszel­kie śla­dy wo­kół dziu­ry już daw­no znik­nę­ły.

– Czy­li że mó­wi­my o mor­der­stwie z pre­me­dy­ta­cją? – za­in­te­re­so­wał się Si­gur­dur Oli.

– Wszyst­kie mor­der­stwa są z pre­me­dy­ta­cją – po­uczy­ła go Mat­thil­dur. – Tyl­ko są w róż­nym stop­niu głu­pie.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści, że to było mor­der­stwo – zgo­dzi­ła się Elin­borg, któ­ra przy­słu­chi­wa­ła się ich roz­mo­wie.

Sta­nę­ła okra­kiem nad szkie­le­tem i po­ka­za­ła prze­stron­ny dół, któ­ry tech­ni­cy wy­ko­pa­li w dnie. Er­len­dur pod­szedł bli­żej i za­uwa­żył w nim wiel­ką, czar­ną me­ta­lo­wą skrzyn­kę z ka­blem uwią­za­nym do krę­go­słu­pa. Więk­sza jej część nadal tkwi­ła w zie­mi, na wierz­chu moż­na było jed­nak do­strzec coś, co przy­po­mi­na­ło po­ła­ma­ne wskaź­ni­ki, czar­ne po­krę­tła i przy­ci­ski. Skrzy­nia była ob­dra­pa­na i po­gię­ta, mu­sia­ła się otwo­rzyć, bo we­wnątrz za­le­gał piach.

– Co to ta­kie­go? – spy­tał Si­gur­dur Oli.

– Bóg je­den wie – od­par­ła Elin­borg. – Ale dzię­ki temu nie wy­pły­nął na po­wierzch­nię.

– Ja­kieś urzą­dze­nie po­mia­ro­we? – za­sta­na­wiał się Er­len­dur.

– Nig­dy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łam – stwier­dzi­ła Elin­borg. – Tech­ni­cy po­wie­dzie­li, że ich zda­niem to może być sta­ry na­daj­nik. Sko­czy­li coś prze­ką­sić.

– Na­daj­nik? – za­my­ślił się Er­len­dur. – Jaki na­daj­nik?

– Tego nie wie­dzie­li. Mu­szą go naj­pierw wy­ko­pać.

Er­len­dur pa­trzył na ka­bel przy­cze­pio­ny do szkie­le­tu i na skrzyn­kę uży­tą do ob­cią­że­nia zwłok. Wy­obra­żał so­bie lu­dzi wy­cią­ga­ją­cych cia­ło z sa­mo­cho­du i przy­wią­zu­ją­cych do nie­go na­daj­nik, wio­słu­ją­cych po­tem na śro­dek je­zio­ra i wy­rzu­ca­ją­cych wszyst­ko za bur­tę.

– Czy­li zo­stał za­to­pio­ny? – za­py­tał.

– Sam tego ra­czej nie zro­bił – wy­psnę­ło się Si­gur­du­ro­wi. – Prze­cież nie wy­pły­nął na je­zio­ro, nie przy­wią­zał do sie­bie na­daj­ni­ka, nie wziął go na ręce, nie sko­czył na głów­kę, pil­nu­jąc przy tym, żeby na pew­no znik­nął. To by­ło­by naj­bar­dziej idio­tycz­ne sa­mo­bój­stwo w hi­sto­rii.

– Cie­ka­we, czy to cięż­kie urzą­dze­nie? – prze­rwał mu Er­len­dur, nie da­jąc się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi.

– Dla mnie wy­glą­da na bar­dzo cięż­kie – od­po­wie­dzia­ła Mat­thil­dur.

– Jest sens szu­kać na dnie na­rzę­dzia zbrod­ni? – za­sta­na­wia­ła się Elin­borg. – Na przy­kład wy­kry­wa­czem me­ta­li, je­śli to mło­tek czy coś po­dob­ne­go? Może wrzu­co­no go ra­zem ze zwło­ka­mi?

– Tech­ni­cy się tym zaj­mą – uspo­ko­ił ją Er­len­dur i ukląkł obok czar­nej skrzyn­ki. Zgar­nął z niej pia­sek.

– Może to ra­dio­ama­tor – za­żar­to­wał Si­gur­dur Oli.

– Przyj­dziesz? – spy­ta­ła Elin­borg. – Jak wyj­dzie książ­ka?

– A to nie obo­wią­zek? – zdu­miał się Si­gur­dur Oli.

– Nie będę cię zmu­szać.

– A jaki jest ty­tuł? – za­in­te­re­so­wał się Er­len­dur.

– Wina a prze­pi­sy – wy­ja­śni­ła Elin­borg. – Taki żart. Wina jako na­po­je oczy­wi­ście i prze­pi­sy. Ku­li­nar­ne, rzecz ja­sna.

– Bar­dzo spryt­ne. – Er­len­dur spoj­rzał zdu­mio­ny na Si­gur­du­ra Ole­go, któ­ry par­sk­nął śmie­chem.

Eva Lind sie­dzia­ła na­prze­ciw­ko nie­go w bia­łym szla­fro­ku z no­ga­mi pod­ku­lo­ny­mi pod sie­bie i okrę­ca­ła so­bie wło­sy wo­kół pal­ca, ko­smyk za ko­smy­kiem, ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­na. Za­zwy­czaj pen­sjo­na­riu­szom nie po­zwa­la­no przyj­mo­wać go­ści, ale per­so­nel do­brze znał Er­len­du­ra, więc nie mie­li żad­nych za­strze­żeń, gdy po­pro­sił o wi­dze­nie z cór­ką. Dłu­gą chwi­lę sie­dzie­li w mil­cze­niu. W świe­tli­cy, któ­rej ścia­ny przy­ozdo­bio­no pro­pa­gan­do­wy­mi pla­ka­ta­mi na te­mat szko­dli­wo­ści al­ko­ho­lu i nar­ko­ty­ków.

– Da­lej spo­ty­kasz się z tą babą? – spy­ta­ła cór­ka, wciąż ba­wiąc się wło­sa­mi.

– Prze­stań na­zy­wać ją babą – uniósł się Er­len­dur. – Val­ger­dur jest o dwa lata młod­sza ode mnie.

– No wła­śnie, baba. Da­lej się z nią spo­ty­kasz?

– Tak.

– I co? Od­wie­dza cię w domu? Ta Val­ger­dur?

– Raz mnie od­wie­dzi­ła.

– No i spo­ty­ka­cie się w ho­te­lach.

– Po­wiedz­my. A co u cie­bie? Masz po­zdro­wie­nia od Si­gur­du­ra Ole­go. Mówi, że z bar­kiem już le­piej.

– Nie tra­fi­łam. Mia­łam za­miar ude­rzyć go w gło­wę.

– Ale ty po­tra­fisz być głu­pia – po­wie­dział Er­len­dur.

– Rzu­ci­ła już swo­je­go sta­re­go? A może jest jesz­cze mę­żat­ką, ta Val­ger­dur? Kie­dyś chy­ba tak po­wie­dzia­łeś?

– Nie two­ja spra­wa.

– Czy­li że go zdra­dza? Co ozna­cza, że dmu­chasz mę­żat­kę. I co ty na to?

– Nie spa­li­śmy ze sobą. A poza tym to nie two­ja spra­wa. I prze­stań tak się wy­ra­żać!

– Uwa­żaj, bo uwie­rzę, że­ście ze sobą nie spa­li!

– Nie dają ci tu ja­kichś le­ków? Żeby przy­tę­pić tę two­ją wście­kłość?

Wstał. Ona pod­nio­sła na nie­go wzrok.

– Nie pro­si­łam cię, że­byś mnie tu wsa­dzał – po­wie­dzia­ła. – Nie pro­si­łam cię, że­byś się mną in­te­re­so­wał. Chcę, że­byś mnie zo­sta­wił w spo­ko­ju. Daj mi świę­ty spo­kój.

Wy­szedł ze świe­tli­cy bez po­że­gna­nia.

– Po­zdrów ode mnie swo­ją babę! – krzyk­nę­ła za nim Eva Lind, wciąż z jed­na­ko­wym spo­ko­jem krę­cąc loki. – Po­zdrów ode mnie tę cho­ler­ną babę – po­wtó­rzy­ła ci­cho.

Er­len­dur za­par­ko­wał auto przed blo­kiem i wszedł do klat­ki. Kie­dy do­tarł na pię­tro, za­uwa­żył, że przy drzwiach do miesz­ka­nia stoi ja­kiś dłu­go­wło­sy chu­dzie­lec i pali pa­pie­ro­sa. Jego po­stać po­zo­sta­wa­ła w cie­niu, więc Er­len­dur nie wi­dział twa­rzy. Naj­pierw po­my­ślał so­bie, że to ja­kiś prze­stęp­ca ma z nim do po­ga­da­nia. Cza­sem dzwo­ni­li do nie­go po pi­ja­ku i gro­zi­li mu, bo w ten czy inny spo­sób ośmie­lił się in­ge­ro­wać w ich po­nu­re ży­cie. Nie­licz­ni zaś zja­wia­li się u nie­go w domu z beł­ko­tli­wy­mi pre­ten­sja­mi. I tu, na ko­ry­ta­rzu, cze­goś ta­kie­go wła­śnie się spo­dzie­wał.

Mło­dy czło­wiek wy­pro­sto­wał się, za­uwa­żyw­szy Er­len­du­ra.

– Mogę u cie­bie za­miesz­kać? – spy­tał. Wy­raź­nie nie wie­dział, co zro­bić z nie­do­pał­kiem. Er­len­dur do­strzegł już dwa na po­kry­tej wy­kła­dzi­ną pod­ło­dze.

– Kto to...?

– Sin­dri – od­parł mło­dy czło­wiek i wy­szedł z cie­nia. – Twój syn. Nie po­zna­jesz mnie?

– Sin­dri? – po­wtó­rzył Er­len­dur zdzi­wio­ny.

– Wró­ci­łem do mia­sta – ode­zwał się chło­pak. – Przy­szło mi do gło­wy, żeby cię od­wie­dzić.

Si­gur­dur Oli po­ło­żył się obok Berg­tho­ry, kie­dy ode­zwał się te­le­fon na sto­li­ku noc­nym. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Nie miał po­ję­cia, kto to może być, więc nie miał za­mia­ru ode­brać. Po szó­stym dzwon­ku szturch­nę­ła go Berg­tho­ra.

– No, od­bierz – po­wie­dzia­ła. – Roz­mo­wa z tobą do­brze mu zro­bi. On uwa­ża, że mu po­ma­gasz.

– Nie mam za­mia­ru przy­zwa­lać, żeby dzwo­nił do mnie do domu w środ­ku nocy – zi­ry­to­wał się Si­gur­dur Oli.

– Oj, prze­stań. – Berg­tho­ra się­gnę­ła nad Si­gur­du­rem Olim po te­le­fon ze sto­li­ka.

– Tak, jest w domu – po­wie­dzia­ła do słu­chaw­ki. – Chwi­lecz­kę.

Po­da­ła Si­gur­du­ro­wi Ole­mu apa­rat.

– Do cie­bie – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.

– Spa­łeś już? – ode­zwał się głos w słu­chaw­ce.

– Tak – skła­mał Si­gur­dur Oli. – Pro­si­łem, że­byś nie dzwo­nił do mnie do domu. Nie ży­czę so­bie.

– Prze­pra­szam – od­parł roz­mów­ca. – Nie mogę za­snąć. Bio­rę psy­cho­tro­py, środ­ki uspo­ka­ja­ją­ce i na­sen­ne, ale to nie wy­star­cza.

– Nie mo­żesz tu dzwo­nić, kie­dy ci się po­do­ba – tłu­ma­czył Si­gur­dur Oli.

– Prze­pra­szam – po­wtó­rzył tam­ten. – Nie czu­ję się do­brze.

– W po­rząd­ku – zła­god­niał po­li­cjant.

– Wła­śnie mi­nął rok – cią­gnął dzwo­nią­cy. – Dzi­siaj.

– Tak – po­twier­dził Si­gur­dur Oli. – Wiem.

– Cały rok w pie­kle – ża­lił się roz­mów­ca.

– Po­sta­raj się prze­stać o tym my­śleć – tłu­ma­czył mu Si­gur­dur Oli. – Naj­wyż­szy czas, że­byś prze­stał się w ten spo­sób za­drę­czać. To nic nie da.

– Ła­two po­wie­dzieć – za­brzmiał głos w słu­chaw­ce.

– Wiem – zgo­dził się Si­gur­dur Oli. – Ale spró­buj.

– Dla­cze­go mi się wte­dy za­chcia­ło tych tru­ska­wek?

– Ty­siąc razy już o tym roz­ma­wia­li­śmy. – Si­gur­dur Oli po raz pierw­szy spoj­rzał na Berg­tho­rę. Po­krę­cił gło­wą. – Mu­sisz to zro­zu­mieć. Prze­stań się za­drę­czać.

– Ja­sne – od­po­wie­dział męż­czy­zna. – Ja­sne, że to moja wina. To wszyst­ko moja wina.

Po­tem odło­żył słu­chaw­kę.

5

Ko­bie­ta po­pa­trzy­ła na nich po ko­lei, uśmiech­nę­ła się smut­no i za­pro­si­ła do środ­ka. Elin­borg we­szła przo­dem, a Er­len­dur za­mknął drzwi. Za­po­wie­dzie­li swo­ją wi­zy­tę, więc na sto­le cze­ka­ły pącz­ki i bab­ka. Z kuch­ni roz­cho­dził się aro­mat świe­żo pa­rzo­nej kawy. Miesz­ka­ła w sze­re­gow­cu w dziel­ni­cy Bre­idholt. Elin­borg uprze­dzi­ła ją przez te­le­fon. Ko­bie­ta wy­szła dru­gi raz za mąż. Jej syn z pierw­sze­go mał­żeń­stwa stu­dio­wał me­dy­cy­nę w Sta­nach. Z dru­gim mę­żem do­cze­ka­ła się dwój­ki dzie­ci. Za­nie­po­ko­jo­na roz­mo­wą z Elin­borg, wzię­ła wol­ne w pra­cy, żeby spo­tkać się z nimi w domu po po­łu­dniu.

– To on? – spy­ta­ła, po­pro­siw­szy ich naj­pierw, aby usie­dli. Na imię mia­ła Kri­stin, prze­kro­czy­ła już sześć­dzie­siąt­kę i z wie­kiem tro­chę jej się przy­ty­ło. Wi­dzia­ła w te­le­wi­zji wia­do­mo­ści o zna­le­zi­sku w je­zio­rze.

– Nie mamy po­ję­cia – od­parł Er­len­dur. – Wie­my, że to męż­czy­zna, ale wciąż cze­ka­my na do­kład­niej­sze okre­śle­nie wie­ku.

Nie­wie­le dni mi­nę­ło od zna­le­zie­nia szkie­le­tu. Część ko­ści ode­sła­no na ba­da­nia za­war­to­ści wap­nia, a le­kar­ka są­do­wa po­sta­no­wi­ła wy­ko­nać jesz­cze inne, któ­re mia­ły całą spra­wę przy­spie­szyć. Elin­borg od­by­ła z nią roz­mo­wę.

– W jaki spo­sób przy­spie­szyć? – za­py­tał po­tem Er­len­dur Elin­borg.

– Dzię­ki hu­cie alu­mi­nium w Straum­svik – uśmiech­nę­ła się Elin­borg.

– Dzię­ki hu­cie alu­mi­nium?

– Spraw­dza hi­sto­rię emi­sji róż­nych sub­stan­cji w hu­cie. Cho­dzi o dwu­tle­nek siar­ki, flu­or i róż­ne tego typu tru­ci­zny. Nie sły­sza­łeś o tym?

– Nie.

– Dwu­tle­nek wę­gla emi­to­wa­ny jest do at­mos­fe­ry w okre­ślo­nej ilo­ści i osia­da w mo­rzu i gle­bie. Moż­na go rów­nież zna­leźć w je­zio­rach w po­bli­żu huty, na przy­kład w Kle­ifa­rvatn. Ale te­raz lep­sze fil­try zmniej­sza­ją emi­sję. Ona okre­śli­ła jego stę­że­nie w ko­ściach i z grub­sza oce­nia, że zwło­ki zna­la­zły się w wo­dzie przed 1970 ro­kiem.

– A gra­ni­ca błę­du?

– Pięć lat w tę, pięć w tam­tą – po­wie­dzia­ła Elin­borg.

Śledz­two w spra­wie zna­le­zio­nych szcząt­ków na tym eta­pie ogra­ni­cza­ło się do zba­da­nia za­gi­nięć męż­czyzn w la­tach 1960–1975. W ca­łym kra­ju od­no­to­wa­no osiem ta­kich przy­pad­ków. Z tego pięć w oko­li­cach sto­li­cy.

Pierw­szy mąż Kri­stin był jed­nym z za­gi­nio­nych. Przej­rze­li ra­por­ty. Oso­bi­ście za­wia­do­mi­ła o jego znik­nię­ciu. Pew­ne­go dnia po pro­stu nie wró­cił z pra­cy do domu. Cze­ka­ła na nie­go z obia­dem. Sy­nek ba­wił się w po­ko­ju. Mi­nął wie­czór. Wy­ką­pa­ła chłop­ca, po­ło­ży­ła spać i po­sprzą­ta­ła w kuch­ni. Po­tem usia­dła i cze­ka­ła. Oglą­da­ła­by te­le­wi­zję, gdy­by to nie był czwar­tek.

Dzia­ło się to je­sie­nią 1969 roku. Miesz­ka­li w nie­du­żym miesz­kan­ku w blo­ku, któ­re nie­daw­no ku­pi­li. On pra­co­wał jako agent w biu­rze han­dlu nie­ru­cho­mo­ścia­mi i na­był miesz­ka­nie na bar­dzo do­brych wa­run­kach. Kie­dy się po­zna­li, ona do­pie­ro co skoń­czy­ła szko­łę han­dlo­wą. Rok póź­niej po­bra­li się z pom­pą, a po ko­lej­nym roku przy­szedł na świat ich sy­nek, któ­re­go mąż uwiel­biał.

– Dla­te­go nie po­tra­fi­łam tego po­jąć – po­wie­dzia­ła Kri­stin, pa­trząc na nich.

Er­len­dur czuł, że ko­bie­ta nadal cze­ka na swo­je­go męża, któ­ry znik­nął z jej ży­cia tak na­gle i w tak nie­po­ję­ty spo­sób. Wy­obra­żał ją so­bie, jak cze­ka sa­mot­nie w je­sien­nej sza­ru­dze. Wi­dział, jak wy­dzwa­nia do jego zna­jo­mych, do ich przy­ja­ciół, dzwo­ni do ro­dzi­ny, któ­ra w na­stęp­nych dniach scho­dzi się u niej w miesz­ka­niu, aby ją po­cie­szyć i wes­przeć w nie­szczę­ściu.

– By­li­śmy szczę­śli­wi – po­wie­dzia­ła. – Ben­ni był na­szym oczkiem w gło­wie, ja wła­śnie do­sta­łam pra­cę w ko­ope­ra­ty­wie ku­piec­kiej, o ile wiem, jemu też do­brze szło w pra­cy. To było duże biu­ro, a on był do­brym agen­tem. W szko­le do or­łów nie na­le­żał, po trzech la­tach zre­zy­gno­wał z ogól­nia­ka, ale był pra­co­wi­ty i są­dzi­łam, że jest za­do­wo­lo­ny z ży­cia. Nig­dy nie dał mi po­znać, że jest in­a­czej.

Na­la­ła kawy do fi­li­ża­nek.

– Ostat­nie­go dnia nie za­uwa­ży­łam ni­cze­go nie­zwy­kłe­go – po­wie­dzia­ła i pod­su­nę­ła im ta­lerz z pącz­ka­mi. – Po­że­gnał się ze mną z rana, za­dzwo­nił w po­łu­dnie tyl­ko po to, żeby usły­szeć mój głos, a po­tem jesz­cze raz w cią­gu dnia, i po­wie­dział, że się tro­chę spóź­ni. I po tym już nig­dy wię­cej go nie usły­sza­łam.

– Ale chy­ba nie naj­le­piej szło mu w pra­cy, choć może o tym nie mó­wił? – spy­ta­ła Elin­borg. – Czy­ta­li­śmy ra­por­ty i...

– Mia­ły być ja­kieś re­duk­cje. Wspo­mi­nał o tym od ja­kie­goś cza­su, ale nie wie­dział, kogo zwol­nią. Po­tem tego dnia we­zwa­no go na ze­bra­nie i po­in­for­mo­wa­no, że już nie jest po­trzeb­ny w pra­cy. Wła­ści­ciel po­wie­dział mi o tym póź­niej. Twier­dził, że mąż w ogó­le nie za­re­ago­wał na wy­po­wie­dze­nie, nie pro­te­sto­wał ani nie pro­sił o wy­ja­śnie­nia, tyl­ko po pro­stu wy­szedł i usiadł przy swo­im biur­ku. Żad­nej re­ak­cji nie oka­zał.

– Nie dzwo­nił, żeby o tym opo­wie­dzieć? – spy­ta­ła Elin­borg.

– Nie – od­par­ła ko­bie­ta z wy­raź­nym smut­kiem. – Tak jak po­wie­dzia­łam: za­dzwo­nił, lecz ani sło­wem nie wspo­mniał o zwol­nie­niu.

– A dla­cze­go zo­stał zwol­nio­ny? – za­in­te­re­so­wał się Er­len­dur.

– Na ten te­mat nig­dy nie uzy­ska­łam sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej od­po­wie­dzi. My­ślę, że kie­dy wła­ści­ciel ze mną roz­ma­wiał, nie chciał mnie ra­nić, był de­li­kat­ny. Po­wie­dział, że mu­sie­li ogra­ni­czyć za­trud­nie­nie z po­wo­du mniej­sze­go po­py­tu, ale sły­sza­łam też, że Ru­nar jak­by stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie pra­cą. Stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie tym, co ro­bił. Po tym, jak spo­tkał się z ludź­mi ze swo­jej daw­nej kla­sy z ogól­nia­ka, któ­rzy na­mó­wi­li go, by skoń­czył szko­łę. Do­stał za­pro­sze­nie na zjazd kla­so­wy, mimo że rzu­cił szko­łę, a wszy­scy daw­ni ko­le­dzy po­koń­czy­li me­dy­cy­nę, pra­wo, po­li­tech­ni­kę. Tak mó­wił. Jak­by mu było przy­kro, że rzu­cił szko­łę.

– Czy to mo­gło mieć ja­ki­kol­wiek zwią­zek z jego znik­nię­ciem? – kon­ty­nu­ował Er­len­dur.

– Nie, ra­czej nie – od­po­wie­dzia­ła Kri­stin. – Mogę rów­nie do­brze do­szu­ki­wać się ja­kie­goś związ­ku z drob­ną kłót­nią, jaką mie­li­śmy dzień wcze­śniej. Albo z tym, że nasz sy­nek nie­spo­koj­nie śpi w nocy. Albo że nie stać go na zmia­nę sa­mo­cho­du. Tak na­praw­dę to nie wiem, co my­śleć.

– Miał de­pre­sję? – spy­ta­ła Elin­borg i za­uwa­ży­ła, że ko­bie­ta mówi w cza­sie te­raź­niej­szym, jak­by to wszyst­ko do­pie­ro co się wy­da­rzy­ło.

– Jak my wszy­scy, Is­land­czy­cy. Znik­nął je­sie­nią, je­śli to ma ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie.

– Swe­go cza­su twier­dzi­ła pani, że wy­klu­cza moż­li­wość, by to było prze­stęp­stwo – przy­po­mniał jej Er­len­dur.

– Tak – przy­zna­ła. – Nie mogę so­bie tego wy­obra­zić. Nie miał nic wspól­ne­go z ta­ki­mi spra­wa­mi. Je­śli spo­tkał ko­goś, kto mu za­dał śmierć, to był to zu­peł­ny przy­pa­dek. Nig­dy nie po­dej­rze­wa­łam, że coś ta­kie­go mo­gło się stać, po­dob­nie jak i wy z po­li­cji. Nig­dy nie uwa­ża­li­ście jego za­gi­nię­cia za spra­wę kry­mi­nal­ną. Zo­stał w pra­cy, kie­dy wszy­scy inni już wy­szli, i wte­dy wi­dzia­no go po raz ostat­ni.

– Nig­dy nie pró­bo­wa­no ba­dać tej spra­wy pod ką­tem po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa? – za­py­ta­ła Elin­borg.

– Nie – od­par­ła Kri­stin.

– A pro­szę po­wie­dzieć, czy mąż był może ra­dio­ama­to­rem? – za­gad­nął Er­len­dur.

– Ra­dio­ama­tor? A kto to taki?

– Sam tak do koń­ca nie je­stem pe­wien – przy­znał się Er­len­dur i spoj­rzał na Elin­borg, szu­ka­jąc u niej po­mo­cy. Ale ona mil­cza­ła. – To tacy lu­dzie, któ­rzy po­zo­sta­ją w kon­tak­cie ra­dio­wym z in­ny­mi ludź­mi na ca­łym świe­cie – był zmu­szo­ny mó­wić da­lej. – Po­trzeb­na jest do tego sil­na ra­dio­sta­cja, żeby mieć wy­star­cza­ją­co duży za­sięg. Mąż może miał taki ra­dio­na­daj­nik?

– Nie – zdzi­wi­ła się go­spo­dy­ni. – Ra­dio­ama­tor?

– Nie kon­tak­to­wał się z in­ny­mi? – do­cie­ka­ła Elin­borg. – Miał ra­dio­sta­cję, a może...?

Kri­stin spoj­rza­ła na nią.

– Co wy­ście zna­leź­li tam w Kle­ifa­rvatn? – spy­ta­ła zdzi­wio­na. – Nig­dy nie miał żad­nej ra­dio­sta­cji. Ja­kiej ra­dio­sta­cji?

– Jeź­dził kie­dyś węd­ko­wać nad Kle­ifa­rvatn? – Elin­borg kon­ty­nu­owa­ła prze­słu­cha­nie, nie od­po­wia­da­jąc ko­bie­cie. – Albo może tro­chę znał to je­zio­ro?

– Nie, nig­dy w ży­ciu. Węd­kar­stwo w ogó­le go nie in­te­re­so­wa­ło. Mój brat jest za­pa­lo­nym węd­ka­rzem, jeź­dzi na ło­so­sie, i kie­dyś pró­bo­wał go ze sobą za­brać, ale on nie chciał. Pod tym wzglę­dem był taki sam jak ja. Je­śli o to cho­dzi, my­śle­li­śmy tak samo. Nie chcie­li­śmy ni­cze­go za­bi­jać nie­po­trzeb­nie, a tym bar­dziej dla roz­ryw­ki. Nig­dy nie jeź­dzi­li­śmy nad Kle­ifa­rvatn.

Wzrok Er­len­du­ra po­wę­dro­wał w kie­run­ku pięk­nie opra­wio­ne­go zdję­cia na pół­ce w sa­lo­nie. Przed­sta­wia­ło Kri­stin z ma­łym chłop­cem, któ­ry, jak przy­pusz­czał, mu­siał być jej po­zba­wio­nym ojca sy­nem. Za­czął roz­my­ślać o wła­snym po­tom­ku, Sin­drim. Nie od razu zo­rien­to­wał się, dla­cze­go na­gle go od­wie­dził. Sin­dri za­wsze sta­rał się go uni­kać, w prze­ci­wień­stwie do Evy Lind, któ­ra ko­niecz­nie chcia­ła wy­wo­łać w nim po­czu­cie winy za to, że nie in­te­re­so­wał się nimi w dzie­ciń­stwie. Er­len­dur roz­wiódł się po krót­ko­trwa­łym związ­ku z ich mat­ką, ale w mia­rę upły­wu cza­su co­raz bar­dziej ża­ło­wał, że nig­dy się ze swo­imi dzieć­mi nie spo­ty­kał.

Za­kło­po­ta­ni po­da­li so­bie ręce na klat­ce scho­do­wej ni­czym dwaj nie­zna­jo­mi, po czym on za­pro­sił syna do środ­ka i za­pa­rzył kawę. Sin­dri po­wie­dział, że szu­ka miesz­ka­nia lub po­ko­ju. Er­len­dur od­parł, że o ni­czym ta­kim nie wie, ale obie­cał się skon­tak­to­wać, je­śli o czymś usły­szy.

– To może bym zo­stał tu­taj tym­cza­sem – za­pro­po­no­wał syn i zaj­rzał do re­ga­łu z książ­ka­mi w sa­lo­nie.

– Tu? – jęk­nął Er­len­dur, sta­jąc w drzwiach kuch­ni. Zro­zu­miał wresz­cie, po co syn się u nie­go zja­wił.

– Eva mó­wi­ła, że masz wol­ny po­kój, że są w nim tyl­ko ja­kieś kla­mo­ty.

Ko­mi­sarz spoj­rzał na syna. W jego miesz­ka­niu był do­dat­ko­wy po­kój. Kla­mo­ty, o któ­rych wspo­mi­na­ła Eva, to przed­mio­ty, któ­re kie­dyś na­le­ża­ły do jego ro­dzi­ców, a on je jesz­cze prze­cho­wy­wał, bo nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, że miał­by je wy­rzu­cić. To pa­miąt­ki z domu jego dzie­ciń­stwa. Szka­tuł­ka z li­sta­mi ro­dzi­ców i ich przod­ków, ręcz­nie rzeź­bio­na pół­ka, pli­ki sta­rych cza­so­pism, książ­ki, węd­ki, sta­ra, cięż­ka strzel­ba my­śliw­ska, któ­ra kie­dyś na­le­ża­ła do jego dziad­ka. Ze­psu­ta zresz­tą.

– A two­ja mama – za­in­te­re­so­wał się. – Nie mo­żesz pójść do niej?

– Tak, ja­sne – od­parł syn. – Tak zro­bię.

Mil­cze­li.

– Nie, tam w po­ko­ju nie ma miej­sca – tłu­ma­czył się Er­len­dur. – Więc... nie wiem...

– Eva tu no­co­wa­ła – po­wie­dział Sin­dri.

Po jego sło­wach za­pa­dła głę­bo­ka ci­sza.

– Po­wie­dzia­ła, że się zmie­ni­łeś – ode­zwał się w koń­cu Sin­dri.

– A ty? – spy­tał Er­len­dur. – Ty się zmie­ni­łeś?

– Od mie­się­cy nie bio­rę do ust – uspo­ko­ił go Sin­dri. – Je­śli o to ci cho­dzi.

Er­len­dur otrzą­snął się i na­pił się kawy. Prze­niósł wzrok ze zdję­cia na Kri­stin. Miał ocho­tę na pa­pie­ro­sa.

– To mały nig­dy nie po­znał swo­je­go ojca – po­wie­dział. Ką­tem oka wi­dział, jak Elin­borg pa­trzy na nie­go ze zło­ścią, ale nie prze­jął się tym spe­cjal­nie. Do­sko­na­le wie­dział, że wdarł się w pry­wat­ne ży­cie ko­bie­ty, któ­ra po­nad trzy­dzie­ści lat wcze­śniej stra­ci­ła męża w za­gad­ko­wy spo­sób i ta­jem­ni­ca ta nig­dy nie zo­sta­ła wy­ja­śnio­na. Py­ta­nie Er­len­du­ra nie mia­ło nic wspól­ne­go z po­li­cyj­nym śledz­twem.

– Jego oj­czym za­wsze trak­to­wał go bar­dzo do­brze i syn ma do­sko­na­ły kon­takt z brać­mi – od­po­wie­dzia­ła. – Nie wiem, co to ma wspól­ne­go ze znik­nię­ciem mo­je­go męża.

– Nic, prze­pra­szam – po­wie­dział Er­len­dur.

– W ta­kim ra­zie to już chy­ba wszyst­ko. – Elin­borg po­sta­no­wi­ła skoń­czyć prze­słu­cha­nie.

– My­śli­cie, że to on? – Kri­stin wsta­ła z miej­sca.

– My­ślę, że nie jest to ra­czej praw­do­po­dob­ne – ostu­dzi­ła jej na­dzie­je Elin­borg. – Ale oczy­wi­ście mu­si­my spra­wę do­kład­nie zba­dać.

Sta­li chwi­lę bez ru­chu, jak­by jesz­cze coś zo­sta­ło do po­wie­dze­nia. Jak­by w po­wie­trzu wi­sia­ło coś, co trze­ba wy­po­wie­dzieć, nim się ro­zej­dą.

– Rok po jego znik­nię­ciu – za­czę­ła Kri­stin – zna­le­zio­no na pół­wy­spie Sna­efel­l­snes zwło­ki wy­rzu­co­ne na brzeg. Są­dzo­no, że to on, ale po­tem oka­za­ło się, że jed­nak nie.

Po­tar­ła dło­nie.

– Cza­sa­mi, jesz­cze na­wet dzi­siaj, my­ślę, że on może żyć. Że wca­le nie umarł. Cza­sa­mi my­ślę, że od­szedł od nas i wy­pro­wa­dził się gdzieś na pro­win­cję albo na­wet wy­je­chał z kra­ju, nic nam o tym nie mó­wiąc, i za­ło­żył nową ro­dzi­nę. Wi­dzia­łam go na­wet, jak mi kie­dyś mi­gnął w Rey­kja­vi­ku. To było ja­kieś pięć lat temu. Jak idiot­ka po­szłam za nim. W cen­trum han­dlo­wym Krin­glan. Śle­dzi­łam go, do­pó­ki nie prze­ko­na­łam się oczy­wi­ście, że to nie on.

Spoj­rza­ła na Er­len­du­ra.

– Znik­nął, a jed­nak... on nig­dy nie znik­nie – skoń­czy­ła, a smut­ny uśmiech błą­kał się na jej ustach.

– Wiem – po­wie­dział Er­len­dur. – Do­sko­na­le to ro­zu­miem.

Kie­dy wsie­dli do auta, Elin­borg zru­ga­ła go za to, że był tak nie­de­li­kat­ny i za­py­tał o syna. Ko­mi­sarz zaś po­pro­sił ją, by nie była zbyt wraż­li­wa.

Za­dzwo­ni­ła jego ko­mór­ka. Val­ger­dur. Miał na­dzie­ję, że się do nie­go ode­zwie. Po­zna­li się w ostat­nie świę­ta, gdy Er­len­dur pro­wa­dził śledz­two w spra­wie mor­der­stwa w ho­te­lu w Rey­kja­vi­ku. Pra­co­wa­ła jako la­bo­rant­ka. Od tam­te­go cza­su po­zo­sta­wa­li w bar­dzo kru­chej re­la­cji. Była mę­żat­ką. Jej mąż przy­znał się do zdra­dy, ale kie­dy przy­szło co do cze­go, nie chciał zry­wać związ­ku, spo­kor­niał, prze­pra­szał i obie­cy­wał po­pra­wę. Ona zaś oznaj­mi­ła, że od nie­go odej­dzie, ale na ra­zie jesz­cze tego nie zro­bi­ła.

– Jak się czu­je two­ja cór­ka? – spy­ta­ła Val­ger­dur, a Er­len­dur opo­wie­dział jej po­krót­ce o od­wie­dzi­nach u Evy Lind.

– Ale chy­ba nie wąt­pisz, że to jej po­mo­że? Ten od­wyk?

– Mam na­dzie­ję, ale praw­dę mó­wiąc, ona sama nie ma po­ję­cia, co jej może po­móc – od­parł Er­len­dur. – Zno­wu jest taka, jak przed utra­tą dziec­ka.

– Spo­tka­my się ju­tro? – spy­ta­ła.

– Tak, spo­tkaj­my się – od­parł, po czym się po­że­gna­li.

– To ona? – spy­ta­ła Elin­borg, któ­ra wie­dzia­ła, że Er­len­dur spo­ty­ka się z ja­kąś ko­bie­tą.

– Je­śli py­tasz o Val­ger­dur, tak, to była ona – od­po­wie­dział.

– Mar­twi się o Evę Lind?

– A co po­wie­dzie­li na te­mat tego na­daj­ni­ka w tech­nicz­nym? – Er­len­dur usi­ło­wał zmie­nić te­mat.

– Nie­wie­le wie­dzą – od­po­wie­dzia­ła Elin­borg. – Wy­da­je im się, że to ro­syj­skie urzą­dze­nie. Na­zwa i nu­mer są star­te, ale wi­dać po­je­dyn­cze li­te­ry, i po­dob­no wy­glą­da­ją na cy­ry­li­cę.

– Ro­syj­skie?

– Tak, ro­syj­skie.

Na po­łu­dnio­wym brze­gu je­zio­ra Kle­ifa­rvatn sta­ły nie­licz­ne domy. Er­len­dur i Si­gur­dur Oli zdo­by­li in­for­ma­cje na te­mat ich wła­ści­cie­li. Dzwo­ni­li do nich, żeby za­dać ru­ty­no­we py­ta­nia o przy­pad­ki za­gi­nięć, któ­re mo­gły­by mieć ja­kiś zwią­zek z je­zio­rem. Nie przy­nio­sło to żad­nych efek­tów.

Si­gur­dur Oli wspo­mniał o Elin­borg, któ­ra mia­ła peł­ne ręce ro­bo­ty, przy­go­to­wu­jąc wy­da­nie swo­jej książ­ki ku­char­skiej.

– Jej się chy­ba zda­je, że dzię­ki temu sta­nie się sław­na – po­wie­dział Si­gur­dur Oli.

– A ma na to ocho­tę? – zdzi­wił się ko­mi­sarz.

– Wszy­scy chy­ba chcą być sław­ni – od­parł Si­gur­dur Oli.

– Próż­ność – pod­su­mo­wał Er­len­dur.

6

Si­gur­dur Oli prze­czy­tał list, ostat­nie sło­wa mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry wy­szedł z domu pew­ne­go dnia w 1970 roku i nig­dy nie wró­cił.

Ro­dzi­ce za­gi­nio­ne­go byli w tym sa­mym wie­ku, obo­je mie­li po sie­dem­dzie­siąt osiem lat i cie­szy­li się do­sko­na­łym zdro­wiem. Mie­li jesz­cze dwóch sy­nów, młod­szych, obaj byli dziś oko­ło pięć­dzie­siąt­ki. Wie­dzie­li, że pier­wo­rod­ny po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Nie wie­dzie­li jed­nak jak i nie wie­dzie­li, gdzie znaj­du­ją się jego szcząt­ki. Si­gur­dur Oli wy­py­ty­wał ich o Kle­ifa­rvatn, ra­dio­sta­cję i dziu­rę w gło­wie, ale star­si pań­stwo nie mie­li po­ję­cia, o czym on mówi. Ich syn nig­dy nie miał z kim­kol­wiek żad­nych za­tar­gów i nie miał żad­nych wro­gów, to było wy­klu­czo­ne.

– To nie­do­rzecz­ne, on nie zo­stał za­mor­do­wa­ny – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta i spoj­rza­ła na męża, wciąż za­nie­po­ko­jo­na lo­sa­mi syna, któ­ry znik­nął przed tak wie­lu laty.

– To moż­na wy­czy­tać w li­ście – po­parł ją mąż. – Od razu wi­dać, jaki miał za­miar.

Si­gur­dur Oli po­now­nie prze­czy­tał list.

dro­dzy tato i mamo wy­bacz­cie ale in­a­czej nie mogę to nie­zno­śne nie po­tra­fię wy­obra­zić so­bie ży­cia nie mogę i nie chcę żyć

List pod­pi­sa­ny był imie­niem Ja­kob.

– To przez tę dziew­czy­nę – ode­zwa­ła się ko­bie­ta.

– Tego nie wia­do­mo – uspo­ko­ił się mał­żo­nek.

– Za­czę­ła cho­dzić z jego ko­le­gą – upie­ra­ła się ko­bie­ta. – I nasz chło­piec tego nie wy­trzy­mał.