54,00 zł
"Kaprysy i zygzaki" to zbiór beletryzowanych tekstów Théophile'a Gautiera (1811-1872), przedstawiciela francuskiego romantyzmu, prekursora parnasizmu. Zbiór tekstów podróżniczych lub nawiązujących do konwencji „podróży", a zarazem wariacje na strunie gatunku, antypodróże, zygzaki i kaprysy. Początkowo ukazywały się one w latach 1836–1851 na łamach wysokonakładowej prasy, potem autor wydał je w postaci książkowej. na polu literatury podróżniczej (można chyba zaufać takim znawcom, jak Charles Baudelaire czy Henry James) literacki kunszt Gautiera objawił się najdobitniej. W każdym z tych wspaniale napisanych tekstów widać próbę odświeżenia gatunku, za każdym razem mamy do czynienia z oryginalnymi środkami i strategiami do tego wiodącymi.
Gautier, opisując podróż do Belgii i Holandii, konsekwentnie wywraca na nice konwencję, choćby poprzez ustawiczne sięganie po środki parodii, ironii i autoironii. „Podróżuje” do Chin: pretekstem do rozważań o chińskiej kulturze jest jego wizyta na pokładzie chińskiej dżonki zacumowanej przy nabrzeżu Tamizy. „Podróżuje” do Indii: snuje fantazje na temat hinduskiej religii, sztuki i indyjskiego rzemiosła, zwiedzając indyjską ekspozycję na wystawie światowej w 1851 roku. W tych dóch ostatnich przypadkach podróże de facto się nie odbyły, ale też nie były autorowi do niczego potrzebne. Jeszcze dalej autor posuwa się w „Paryżu przyszłości", snując utopijną wizję zaprzęgnięcia najnowszych zdobyczy cywilizacji, podporządkowanych dotychczas nikczemnie „utylitarnym” celom, aby nadać właściwą formę sztuce współczesnej i właściwy wyraz nowoczesności.
Oprócz samego zamysłu, humoru, pięknego, wysmakowanego języka (zarówno Victor Hugo, jak i Sainte-Beuve nie bez racji uważali Gautiera za jednego z najwybitniejszych francuskich stylistów), łączącego lekki ton felietonu z najwyższym literackim kunsztem, jednym z głównych walorów tej książki jest też okres jej powstawania. Połowa XIX wieku to moment, w którym rewolucja przemysłowa i zjawiska globalizacji nabierają rozpędu, świat gwałtownie przeobraża się, jednocześnie rozciągając się i kurcząc, słowem są to początki naszej nowoczesności. Gautier przygląda się narodzinom tego świata in statu nascendi, z zaciekawieniem, niekiedy fascynacją artysty, ale także z niepokojem i zgrozą.
Projekt okładki: Kamil Rekosz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 450
Podstawa przekładu
Théophile Gautier, Capriceset zigzags, Victor Lecou, Paris 1852
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Kamil Rekosz
Na obwolucie wykorzystano
portret Théophile’a Gautiera
pędzla Auguste’a de Chatillon (1839)
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Ryszarda Krzeska
Korekta
Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys, Piotr Królak
© for the Polish translation by Mateusz Kwaterko
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
Fragmenty Kaprysów i zygzaków drukowała „Literatura na Świecie” (3–4/2022)
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-609-2
I
Zanim przejdę do opisu mej tryumfalnej ekspedycji, powinienem, jak sądzę, przestrzec czytelnika, że nie znajdzie tu wzniosłych rozważań politycznych, przemyśleń na temat kolejnictwa, utyskiwań na pokątne przedruki1 ani wreszcie dytyrambicznych tyrad ku czci wszystkich grubiutkich milionów zainwestowanych w szczęsnej Belgii, prawdziwym eldorado przemysłu; ograniczę sprawozdanie do tego, com widział na własne oczy, a ściślej rzecz ujmując, przez lunetę lub lornetkę, obawiam się bowiem, że własne oczy zwykły mi płatać figle. Nie będę powielać informacji zaczerpniętych z przewodników turystycznych, cytować dzieł historycznych albo przytaczać wyimków z geograficznych opracowań, i jest to zasługa na tyle rzadka, że powinna wzbudzić powszechne uznanie.
To pierwsza wyprawa, jaką kiedykolwiek przedsięwziąłem2. Wyniosłem z niej głębokie przeświadczenie, że autorzy literatury podróżniczej nawet nie zbliżyli się do opisywanych przez siebie krajów, a jeśli zabłądzili tam jakimś cudem, to dopiero wtenczas, jak by powiedział ksiądz de Vertot, gdy już zakończyli swoje oblężenie3. Rozmaite literackie opisy Belgii, z którymi zapoznałem się po powrocie, wielce mnie zdumiały, tak szczodrze nafaszerowano je fantazjami i poezją. Chyba nie muszę dodawać, że nie rozpoznałem w nich ani miejsc, które właśnie opuściłem, ani ich mieszkańców.
Teraz zaś, jeśli dociekliwy czytelnik pragnie poznać przyczynę, dla której udałem się nie gdzie indziej, ale właśnie do Belgii, chętnie mu ją wyjawię, nie zamierzam bowiem niczego ukrywać przed tym czcigodnym stworzeniem, które zwie się czytelnikiem. Wpadłem na ów pomysł w Luwrze, przechadzając się po galerii Rubensa. Widok tych nadobnych kobiet o pełnych kształtach, tych pięknych i tryskających zdrowiem figur, tych pagórków różowego ciałka, po których spływają kaskady złotych włosów, wzbudził we mnie przemożną chęć skonfrontowania namalowanych postaci z prawdziwymi kobietami w typie flamandzkim. Ponadto, jako że bohaterką mojej przyszłej powieści zamierzam uczynić blondynkę, upiekłbym tym sposobem dwie pieczenie na jednym ogniu. Oto pobudki, które pchnęły uczciwego i niedoświadczonego paryżanina do chwilowego porzucenia kochanych rynsztoków z rue Saint-Honoré. Nie wyruszałem na Wschód, aby szukać kobiety wolnej, jak ojciec Enfantin: ruszałem na Północ w poszukiwaniu kobiety jasnowłosej; nie poszczęściło mi się zresztą lepiej niż wielebnemu saintsimoniście, byłemu Bogu, który przedzierzgnął się w inżyniera4.
Wiadomo, że paryżaninowi opuszczenie rodzimego miasta przychodzi z największym trudem; ludzka roślina wykorzystuje każdą szczelinę chodnika, aby głęboko zapuścić korzenie. Spędziłem dobre trzy miesiące na wymigiwaniu się od tej podróży, mającej potrwać dwa tygodnie. Dziesięć razy pakowałem i rozpakowywałem bagaże, rezerwowałem bilety na wszystkie możliwe dyliżanse; nie pomnę już, jak często żegnałem się z trzema lub czterema osobami, które posądzałem o to, że mogłyby zauważyć moją nieobecność; jako istota wrażliwa cierpiałem katusze z powodu powtarzalności tych patetycznych scenek, a żołądek dawał mi się we znaki za sprawą niezliczonych strzemiennych. W końcu, pewnego ranka, wymieniwszy pokaźny stos miedziaków na nader niepozorną kupkę ludwików5, chwyciłem samego siebie za kołnierz i wyrzuciłem się za drzwi własnego mieszkania, polecając uprzednio koledze, który tam pomieszkiwał, aby strzelał do mnie jak do wściekłego psa, gdybym się zjawił przed upływem trzech tygodni; po czym skierowałem kroki ku złowrogiej rue du Bouloi, gdzie czekał już powóz.
Nie ulega wątpliwości, że wyjazd przyjaciela to dla duszy wrażliwej doświadczenie na wskroś bolesne, gdy jednak, uprzedziwszy o rychłej wyprawie, nie ruszamy z miejsca, w naszym otoczeniu narasta z wolna uczucie żywo przypominające niezadowolenie: na próżno uiszczacie wymaganą opłatę, poborcy mostowi nie pozwalają wam przejść przez Pont des Arts; stróż długo się ociąga, zanim otworzy wam drzwi; Paryż dość jednoznacznie wypycha was za próg, a własna sypialnia traktuje niczym intruza. Oto jak zostałem skarcony, gdy zapowiedziałem wyjazd do Antwerpii. Nawet pani mego serca, choć ubolewała, że te trzy tygodnie będą jej się niemiłosiernie dłużyć, dawała mi jednocześnie i bardzo wyraźnie do zrozumienia, że już dawno powinienem być w drodze.
Jeśli wasi przyjaciele parają się piórem, a przynajmniej uważają za oczytanych, wyprawa do Belgii pociąga za sobą kolejną niewygodę. Przywieź mi, złociutki, moją najnowszą powieść, mój ostatni tomik wierszy, nowego Victora Hugo, Lamartine’a, Alfreda de Musseta, katalog bibliograficzny Bruneta (cztery opasłe tomy in octavo, serdeczne dzięki!). Pamiętaj tylko, mój drogi, żeby dokładnie porozcinać strony, w przeciwnym razie celnicy położą na tym łapę... Zamówienia na trzy bite strony, lista dłuższa od sono già mille e tre Don Giovanniego i nikt nie ma, rzecz jasna, dość taktu, aby wam wręczyć pełną sakiewkę i pusty kufer na te wszystkie klamoty.
Ojciec, który towarzyszył mi aż do dyliżansu, zachował się w tej doniosłej chwili nad wyraz godnie; wprawdzie nie przytulił mnie do piersi ani nie obdarzył swoim błogosławieństwem, ale też nie ofiarował mi nic innego. Ja też sprawiłem się bardzo po męsku: nie uroniłem choćby łzy, nie padłem na kolana, żeby całować piękną francuską ziemię, a nawet jąłem pogwizdywać, dość raźnie i fałszywie, jak to mam w zwyczaju, melodyjkę będącą moim lilliburello6 i moim „Tirli!”7; cała odwaga mnie jednak odbiegła, gdym ujrzał mych towarzyszy podróży, a ściślej rzecz ujmując: towarzyszki. Były to dwie kobiety w wieku wahającym się od lat dwudziestu dziewięciu do sześćdziesięciu, o ekstrawaganckich kapeluszach, groźnie wyglądających rękawach, rozbuchanych fryzurach, mało towarzyskich nosach, uzbrojone w najbardziej ludożerczą i najnikczemniej rozwrzeszczaną ze wszystkich zielono-czerwonych papug, jakie kiedykolwiek wpędziły w rozpacz poczciwego człeka uwięzionego w przedniej kabinie dyliżansu. Na ten widok moje brwi
wygięły się w straszliwy cyrkumfleksu daszek8
i poczułem, jak wypełnia mnie dojmujący smutek. Na szczęście znalazłem wolne miejsce w kabinie środkowej, dokąd czym prędzej przeniosłem się wraz z mym dzielnym druhem Fritzem9, o którym jeszcze nie wspominałem, ale wspominać zamierzam często, gdyż jest to najzacniejszy w świecie chłopak. Powóz ruszył, a gdy dotarliśmy do rogatek La Villette, mogliśmy powtórzyć za Rousseau: „Żegnaj, Paryżu, mieście błota, dymu i zgiełku”10.
Jakże ponuro przedstawiają się najbliższe okolice najwspanialszego z miast! Nie ma na świecie nic równie nędznego jak te stłoczone wokół rogatek domy, których na wpół wyburzone ściany zachowują jeszcze czarne ślady przewodów kominowych, strzępy tapet, wyblakłe pozostałości farb; jak te opuszczone grunty poprzecinane kałużami i sfałdowane pagórkami śmieci. Ta dewastacja i brud uderzyły mnie szczególnie silnie w drodze powrotnej, gdy miałem jeszcze świeżo przed oczyma obraz czystych i schludnych miast flamandzkich.
Postanowiwszy rzetelnie wywiązywać się z obowiązków, jakie ciążą na pisarzu odbywającym malowniczą podróż, przytknąłem nos do szybki, aby zobaczyć, jak wiedzie się przyrodzie z lewej i z prawej strony. Dojrzałem wpierw znaczną liczbę pni drzew, których nie będę opisywać detalicznie, jako że na dłuższą metę mogłoby się to okazać nużące; owe pnie, których liściastym koronom nie zdołałem się przyjrzeć, cwałowały równie szybko jak konie zaprzęgu, błyskawicznie znikając w tyle, niczym armia rejterujących kijaszków. Zza tej ruchomej siatki przeświecały pola uprawne, wielobarwne zagony, kilka małych domków zwieńczonych strużkami dymu, rzędy topoli, kępy drzew owocowych, a także, na samym skraju, niebieski obrąbek wysoki na dwa palce; nad tym wszystkim unosiły się ławice chmur, siwe jabłkowite, ciągnące po niebie błękitnozielony tren, gdzieniegdzie gromadziły się śnieżne płatki, niczym topniejące bryły lodowe na podbiegunowych morzach. Niebo było piękne, pomalowane grubo, pociągnięte szerokim i zamaszystym gestem. Za to ziemię uznać musiałem za mniej udaną; linie były chłodne, a kolory krzykliwe i niezbyt szczęśliwie dobrane: nie mogłem uwierzyć, że natura może się wydawać tak mało naturalna i tak bardzo przypominać brzydką, stołówkową tapetę. Niewykluczone, że zbyt częste oglądanie obrazów upośledziło mój wzrok i wypaczyło zdolność osądu, w każdym razie rzeczywistość sprawia na mnie często niezbyt szczególne wrażenie: prawdziwy krajobraz wydaje mi się namalowany, i to dość licho, jakby chodziło o niezręczne naśladownictwo pejzaży Cabata czy Ruisdaela. Ta myśl nawiedzała mnie kilkakrotnie, gdy przypatrywałem się przez okienko tym wijącym się nieprzerwanie wstęgom czekoladowej ziemi oraz sznurom drzew wdzięczącym się najprzyjemniejszą szpinaczkową zielenią, jaką sobie można wyobrazić.
Malarza, który odważyłby się na takie przedstawienie listowia i gleby, zganiono by za braknaturalności; wszystkie te widoczki zdawały się jakby wycięte foremką do ciastek i raziły wręcz niepojętą surowością, twardością i całkowitym brakiem perspektywy powietrznej: dekoracje teatru Gymnase11 z trawnikami z sukna bilardowego, alejkami o barwie kawy z mlekiem i domkami odzianymi w nankinowe portki przypominają naturę w większym stopniu, niż się zazwyczaj sądzi.
Tyle o kolorze; co do formy, to wyobraźcie sobie niekończące się wstęgi ziemi przypominające długie i wąskie paseczki papieru, na których litograf Arnout przedstawia bulwary i pasaże: trudno o lepsze porównanie.
Gdy pokonywaliśmy dość niebezpieczną pochyłość, zauważyłem na skraju drogi skupisko niewielkich krzyży o dość posępnym wyglądzie. Wytłumaczono mi, że znaczą one miejsca, w których jacyś nieszczęśni pocztylioni, spadłszy z konia, skręcili sobie kark, a sam dyliżans wywrócił się i potoczył do rowu, co pociągnęło za sobą straty w pasażerach i innych sprzętach. Objaśnienie to wyrwało piskliwe krzyki z piersi istoty, którą z braku lepszych określeń możemy nazwać kobietą. Była w wieku nieprzyjemnym, oczy miała czarne jak węgiel, nos wstydliwie zaczerwieniony, a za jej główny powab należałoby uznać trzydzieści dwa zęby w barwie pożółkłej kości słoniowej, długie, szerokie niczym trzonek noża i przedstawiające najniezwyklejszy widok. Ta ciekawa młódka, pyszniąca się głębokim znawstwem strategii, a w każdym razie intymną znajomością francuskiej armii, siedziała w kącie przedziału pośród niezliczonych toreb i worków skrywających jakieś naczynia nieodgadnionego rodzaju, które przy każdym podskoku pojazdu wydawały najosobliwsze dźwięki. Mdlała co dziesięć minut z regularnością, jakiej nie powstydziłby się najlepiej nastawiony zegarek.
Ponieważ naszkicowałem już ten portret, postaram się uzupełnić kolekcję o zwięzły opis pozostałych pasażerów. A więc, po pierwsze, wysoki starzec, chudy niczym jaszczurka, która postanowiła odbyć półroczny post, na dobrą sprawę zmumifikowany, tak suchy, że gdyby spróbował zgasić palcem świeczkę, niechybnie poszedłby z dymem. Jego pomarszczone czoło liczyło więcej fos i przeciwskarp niż niejedno miasto ufortyfikowane osobiście przez Vaubana12. Obwisłe policzki, poprzecinane szkarłatnymi wybroczynami, przypominały winną latorośl zwarzoną przymrozkiem, czarne usta odcinające się na ziemistej twarzy udatnie naśladowały zaś otwór skarbonki. Ten świadek dawno minionych czasów, ten rówieśnik zwierząt kopalnych, nie obawiając się, że siwe włosy spąsowieją mu ze wstydu, oddawał się najbardziej anakreontycznym facecjom, dzieląc się nader hojnie dziarskimi przygodami z bardzo zamierzchłych epok, które zapewne uświetniał swą osobą; wydawał się przy tym studnią bez dna:
Przy nim jurny Herkules, ba, sam Jowisz Stator
To ciamajda, niezguła, zwyczajny amator13.
Historia, do której najczęściej powracał, dotyczyła czasów rewolucji i afektu, jakim darzył wówczas pewną boginię Wolności o nader swobodnychobyczajach – z tego powiedzonka był, jak się zdaje, szczególnie rad. Opowiedział nam tę anegdotę pięć czy sześć razy na pięć czy sześć sposobów. Sądzę, że w żadnej z tych wersji nie było ani krzty prawdy.
Dalej, przedziwny i tajemniczy jegomość, któremu z początku nie potrafiłem przypisać żadnej profesji. Odziany był dość cudacznie: surdut pretensjonalnie podpięty lśniącym materiałem rzucał osobliwie metaliczne refleksy; można by pomyśleć, że człek ów przed chwilą wyszedł z rzeki albo nie zdołał się schronić przed burzą. Niewielka i pomięta czapka niebezpiecznie balansowała na jego drobnej, nabitej guzami główce. Spodnie nie zasługują na wzmiankę, za to buty z cholewami do kolan wydały mi się dziwne, by nie rzec dziwaczne. Nigdy nie widziałem równie pociesznej fizjonomii; ostro zakrzywiona lewa brew, osadzona znacznie wyżej niż prawa, nadawała mu spłoszony i ekstrawagancki wyraz, tak komiczny, że trudno to oddać słowem. Nos przypominał klin wciśnięty gwałtem na sam środek twarzy; podbródek niedbała natura wyciosała mu zapewne siekierą, a w połowie szyi, nieprzesłoniętej nisko zawiązanym krawatem, pyszniła się gigantyczna chrząstka; na jej widok niejedna pobożnisia oskarżyłaby go, że osobiście pożarł słynne i zgubne jabłko, a biedak nie mógłby się nawet bronić: pokaźny kawałek owocu utkwił mu wszak w przełyku i stanowił niepodważalny dowód zbrodni. Co jakiś czas wstrząsały nim nerwowe tiki; przewracał wytrzeszczonymi oczyma i poruszał gwałtownie ustami niczym mamrocząca pod nosem małpa. Idę o zakład, że ta postać była modelem pierwszego dziadka do orzechów skonstruowanego w Norymberdze14. Poza tym nie odzywał się słowem. Uznałbym, że to poeta, szukający dokładnego rymu do słów takich jak „tryumf” albo „piękna”, jako że zdawał się pogrążony w najgłębszej zadumie, kształt jego dłoni nie pozwolił mi jednak poprzestać na tym pierwszym domyśle, skądinąd bezpodstawnym. Dowiemy się później, kim była ta pocieszna figura, którą można by uznać za postać z jednej z fantastycznych opowieści Hoffmanna i która, faktycznie, prezentowałaby się tam całkiem godnie.
Nie zamierzam sporządzać topografii mojego znamienitego towarzysza, lękam się bowiem urazić jego skromność i zdradzić incognito. Sporo na tym tracicie: w czasie tej udanej wyprawy w poszukiwaniu błazeństw to właśnie on, bez wątpienia, okazał się największym błaznem; dość powiedzieć, że okolic, które przemierzaliśmy, nie zaszczycił choćby spojrzeniem, zanadto zaprzątnięty lekturą Nowej Heloizy i jakiegoś żywota świętych; przyznajmy zresztą, że trudno o bardziej budującą lekturę.
Gdy zbliżaliśmy się do granic departamentu Sekwany, otwarto drzwiczki naszej menażerii i wepchnięto do środka nowe zwierzę; nigdy nie widziałem podobnego okazu: był to sympatyczny Walończyk w narodowej bluzie i nie mniej patriotycznej czapce. Zjawisko to trzymało pod pachą obiekt z ocynowanej blachy, o kształcie wrzecionowatym i kryjącym tajemniczą zawartość. Jegomość wcisnął się pomiędzy mnie a miodoustego starca, po czym wyciągnął zza pazuchy nadzwyczajny krążek, który wydał mi się początkowo stołem z nakryciem dla tuzina osób albo kamieniem młyńskim, ale okazał się tabakierą, wydającą przy każdym poruszeniu zawiasów przykre i miauczące tony, jak gdyby ktoś obdzierał ze skóry mendel rozwścieczonych kotów. W porównaniu z tym piekielnym przedmiotem pudło Roberta Macaire’a15 przypominało dziecięce organki. Walończyk czerpał z tego krateru pełne garści tabaczki i faszerował nią sobie trąbę, niuchając tak donośnie, że zagłuszyłby Lewiatana i Behemota kichających pospołu; nie wyprzedzajmy jednak wydarzeń.
Pojazd nie przestawał się toczyć i niebawem dotarliśmy do jakiejś lichej mieściny, a może większej osady – choćbyście mnie wzięli na męki, nie potrafiłbym orzec – gdzie wszystkie bez wyjątku domki były ozdobione od frontu napisem złożonym z liter najróżniejszego kroju i zawierającym wszelkie możliwe błędy ortograficzne, a który obwieszczał równie kusząco, co bałamutnie: „Słyniemy z najprzedniejszej ratafii”. Jako że w miejscu tym zmienialiśmy konie, zeszliśmy z naszej grzędy i poszliśmy sprawdzić wiarygodność tego obwieszczenia, jak postąpiłby zresztą na naszym miejscu każdy skrupulatny turysta. Zaczęliśmy od sklepików z lewej, a skończyliśmy na sklepikach z prawej i, klnę się na Hekate o trzech twarzach i przepastne głębiny Styksu, wielce się rozczarowaliśmy: wyobraźcie sobie coś gorzkiego, a zarazem mdłego, zostawiającego na ustach ohydny posmak melasy, niczym czarna porzeczka, która zdążyła już ździebko sfermentować. O nazbyt ufny wędrowcze, nie pozwól, aby nasze heroiczne poświęcenie poszło na marne, zamiast przynieść pożytek ludzkości: trzymaj się z dala od ratafii z Louvres! W tej samej miejscowości obejrzeliśmy, w ramach zadośćuczynienia, niepozbawiony wdzięku gotycki szpital z ostrołukami o diamentowym boniowaniu oraz żebraków tak dostatnio odzianych i tak korzystnie wyglądających, że chcieliśmy poprosić ich o jałmużnę.
Senlis, które zostawiliśmy za plecami, długo nas ścigało, wskazując niebo palcem swej dzwonnicy. Niestety, nasze myśli nie krążyły wokół nieba, lecz gospody i stołu; głód, malesuadus16, szarpał nam wnętrzności, tak że zaczynaliśmy zerkać na współpasażerów nader wyposzczonym i zdziczałym wzrokiem, niczym Ugolino zamknięty wraz ze swymi synami w wieży17, a w razie gdybyśmy nie dojechali o czasie do Gournay, gdzie planowany był posiłek, postanowiliśmy ustalić, ciągnąc słomki, kto z nas zostanie zjedzony.
Czytelnik nie powinien żałować czasu spędzonego na opisie tymczasowych mieszkańców tego miasteczka na kółkach, które zwie się dyliżansem; droga rysowała się niezbyt ciekawie, natura nie przestawała ze mnie szydzić swymi rozmytymi, pastelowymi planami: nic, tylko topole przypominające rybie ości, uprawy pstrokate niczym próbnik tkanin u krawca, liście z pomalowanej na zielono blachy i grunt usypany z trocin; drzewa, ziemia i niebo, jak okiem sięgnąć; żadnego zajmującego widoczku, żadnego zakątka, który można by uznać za romantyczny czy choćby malowniczy.
Zatrzymajmy się w tym miejscu i zwróćmy ku wesołej scence, która pozwoli wytchnąć znużonej wyobraźni czytelnika. Wystawcie sobie wielki stół nakryty pięknym, białym obrusem, na którym lśnią konstelacje wypełnionych po brzegi talerzy i półmisków; dodajcie do tego dwóch rozweselonych wędrowców i jakiś tuzin nie mniej rozanielonych podróżnych, którzy z serwetkami zawiązanymi u szyi prezentują się równie chwacko, co greccy herosi w marmurowych chlamidach: podobieństwo wzmocnione jeszcze hardą miną, z jaką wywijają orężem zaczepnym.
II
O przewrotni oberżyści, do was bardziej jeszcze niż do kobiet pasują słowa Szekspira: „fałszywi jak woda”18! O makiaweliczni Palforiowie19, o dwulicowi gospodarze, czyżbyście się łudzili, zwiedzeni mym prostodusznym wyglądem, że nie zdołam przejrzeć bezecnej machinacji, która pozwala wam skraść nieszczęsnym, z głodu konającym podróżnym, dziesięć z dwudziestu zaledwie minut, jakie bezwzględny woźnica przeznacza na spożycie posiłku?
Stawiam pod pręgierzem oraz przed sądem koczowniczego i turystycznego świata tę najniegodziwszą z intryg. Jest ona tym groźniejsza, że występuje w niewinnym przebraniu pięknej wazy z matowej porcelany o niebieskich żyłkach, wypełnionej rosołem dostatecznie gęstym, aby uśpić wszelką podejrzliwość. Po chwili okazuje się jednak, że ów bulion, mieniący się okami tłuszczu liczniejszymi niż oczy Argusa, upichcono w diabelskim kotle z wulkanem w roli paleniska, o ładnych kilka stopni przekracza bowiem temperaturę topnienia ołowiu i bulgocze jeszcze długo po przelaniu na talerz.
Mój akolita, śmiało zanurzywszy lśniącą głowę w chmurach apetycznych oparów unoszących się nad tą zdradliwą miksturą, zagłębił w niej łyżkę; z wnętrza nieprzeniknionych wyziewów dobiegł nas krzyk bólu, a po chwili ujrzeliśmy paskudnie wykrzywioną twarz Fritza, który trzymał w palcach, niczym obróconą na nice rękawiczkę, czubek własnego języka.
Choć głodni byliśmy jak psy, ten tragiczny przykład skłonił nas do zaczekania, aż zupa wystygnie; żeby znieść taką temperaturę, musielibyśmy bowiem mieć podniebienie podbite i wzmocnione miedzianą blachą. Oberżyści wiedzą o tym doskonale i na to właśnie liczą; zupka, przemyślnie utrzymywana w temperaturze stu pięćdziesięciu stopni, pozwala im zaoszczędzić trzy lub cztery sztuki drobiu i całkowicie zwalnia z przykrej konieczności podania deseru. Tę zwłokę odczuliśmy tym boleśniej, że najkąśliwszy z czasomierzy, który lustrował scenę dwoma podobnymi do źrenic otworami służącymi do nakręcania mechanizmu, okazywał nam głęboką pogardę i dręczył kostycznym tykaniem, co oznaczało w języku zegarów: „Czas leci, a zupa nie stygnie”.
Wzywam na świadków wszystkie cywilizacje, tak starożytne, jak i nowożytne: czy może istnieć czarniejsza rozpacz?
Pojawiła się kolejna trudność: mój przyjaciel i ja dołożyliśmy starań, żeby nie usiąść obok którejś z dam, obliguje to bowiem do dwornego i obyczajnego zachowania, co jest nad wyraz kłopotliwe, gdy człowiek pragnie się najeść do syta; mimo to nie zdołaliśmy zapobiec, aby jedna z nich nie oflankowała nas z prawej strony. Przyznam, że nic w świecie tak mnie nie drażni jak konieczność ustąpienia nieznajomej – ukształtowanej w taki sposób, że uważasz się za szczęściarza, jeśli nigdy wcześniej jej nie spotkałeś – jedynych części drobiu, które, moim zdaniem, zasługują na uwagę, to jest skrzydełka lub piersi. Fritz, spostrzegłszy moje cierpienie, zręcznie usunął zawadę, ściągając z półmiska wszystkie smaczne kąski, jakimi szczycił się zaserwowany kurczak. Ów zmyślny fortel sprawił, że nie mogłem już ofiarować damie ani skrzydełka, ani piersi, bowiem Fritz, prawem kaduka, zarekwirował wszystkie te frykasy; dla zachowania pozorów nałożyłem sobie kawałek przysmażonej skóry, a rozgoryczonej damie przypadło w udziale udko, żylaste i suche jak ona. Później wielkoduszny Fritz, udając, że przeszacował własny apetyt, oddał mi połowę swego łupu: tak oto zjadłem skrzydełko, nie wychodząc przy tym na gbura i nie psując korzystnej opinii, jaką cieszyłem się dotychczas wśród współpasażerek.
Oto jeden z tych uczynków, których pamięć trwa do grobowej deski i które stanowią kamień węgielny nierozerwalnej przyjaźni: Orestes i Pylades, Eneasz i Achates, Tezeusz i Pejritoos świadczyli sobie, jak mniemam, podobne grzeczności przy wspólnym stole w oberży.
O, przyjaźni! Choć pan Alexandre Dumas w swym dramacie Antony nazywa cię uczuciem fałszywym i znieprawionym, ja ze swej strony polecam cię światu jako rzecz nader przyjemną i przewyższającą miłość we wszystkim, co dotyczy kurzych skrzydełek.
Gdy owa bitwa między oberżystami a podróżnymi, która nosi miano kolacji, zakończyła się dla nas dość pomyślnym rezultatem, co zawdzięczamy własnej niedościgłej drapieżności, wepchnięto nas z powrotem do klatki i odjechaliśmy co koń wyskoczy.
Cherlawy ekscentryk, zakolebawszy parę razy głową jeszcze silniej niż zazwyczaj, wymruczał pod nosem: „Cóż za paskudna kolacja! Daję słowo: paskudna!”, i pogrążył się na powrót w zadumie. Po kilku wstrętnych grymasach, robiących niesamowite wrażenie, pogrzebał kościstą ręką w kieszeni surduta i wyciągnął portfel nazbyt pękaty, aby mógł należeć do elegijnego poety czy wodewilisty. Z portfela wydobył czarny przedmiot, któremu zaczął się przyglądać z tajemniczym ukontentowaniem. Wszystko jasne, pomyślałem, oto pukiel włosów jego wybranki. Mamy więc do czynienia z człowiekiem zakochanym; ale ten dziwny nos i jeszcze dziwniejsze buty!
Kocham zakochanych, sam się do nich zaliczam20,
musiałem spojrzeć na niego jakoś przychylniej, wręczył mi bowiem tę małą czarną szmatkę, którą trzymał w ręku, uznawszy najwyraźniej, że zasługuję na to, aby stać się powiernikiem sekretu; po czym, nieruchomy w swym kącie, jął mnie świdrować oczyma o źrenicy obwiedzionej całkowicie białą tęczówką, z wargami usiłującymi połączyć się z tyłu głowy w zgoła nieludzkim uśmiechu i czołem, które rozświetlała promienna duma: milcząco wyczekiwał, aż okażę zdumienie.
Zacny czytelniku, choćbyś miał Edyp na imię, nie zdołasz odgadnąć, co też dał mi do zbadania ów dziwaczny człeczyna w dyliżansie z Paryża do Bordeaux.
Kiedy dość już naobracałem tym przedmiotem we wszystkie strony, niby małpa, której dano do potrzymania zegarek, zadziwiająca istota w lśniącym surducie odezwała się głosem znamionującym silne i z trudem skrywane emocje:
– No więc! Cóż tam pan znajdujesz?
– Wygląda mi to na ciuszek z czarnej materii uszyty białymi i grubymi nićmi, jak partacko obmyślony podstęp: oto co w tym znajduję, mój panie, tylko to i nic więcej. Czyżby pracował pan w cyrku i tresował chrząszcze?
Osobnik potrząsnął przecząco głową.
– W takim razie jest pan niechybnie Guliwerem, który przywozi z krainy Liliputów kapotę jednego z tubylców. Co teraz? Czy okaże mi pan jego galoty?
– Nie jestem Guliwerem i nie znam tego pana. Wracam z Paryża, gdzie sprzedałem czternaście tych cacuszek po sto franków od sztuki. Jadę zaś, podobnie jak pan, do Brukseli, dokąd dotrzemy jutro wieczór z pomocą Boga i poczmistrzów. Ale niech pan jeszcze raz rzuci okiem, bacząc uważnie na szycie.
Przystąpiłem do ponownych oględzin, ale i tym razem nie zdołałem spostrzec nic ciekawego w tej sukience dla lalek, wyjąwszy, rzecz jasna, sam rozmiar.
– Nic pan nie widzisz? – rzekł śmieszny ludzik, uznawszy, że dał mi już dość czasu na zebranie myśli.
– Dalibóg, nie! – odparłem. – Może mnie pan zaliczyć do podrodziny płetwonogów, a nawet uznać za członka Instytutu21, muszę być chyba głupi jak gęś...
Zwróciłem mu wdzianko, on zaś puścił je w obieg wśród pozostałych pasażerów, którzy jednak nie okazali się mądrzejsi ode mnie.
Wówczas, majestatyczny niczym mistagog albo orficki poeta objaśniający alegorię, wytłumaczył oniemiałej publiczności, że jest to model wdzianka uszyty z jednego kawałka materiału i jednym tylko szwem; co dotychczas zakrawało na niemożliwość. Nić była biała, aby móc lepiej śledzić meandry tego niepowtarzalnego i tryumfalnego ściegu.
– Sukno nie kosztowało więcej jak dwa miedziaki, o nici szkoda nawet gadać! Tymczasem za to ubranko winszuję sobie krągłe sto franków, no ale płaci się za sam pomysł.
Odpowiedziałem na to, że podobne wdzianko, ale całkiem wyzbyte szwów, górowałoby nad jego wynalazkiem i musiałoby kosztować dobre dwieście franków, choćby wyróżniało się jeszcze skromniejszym rozmiarem.
– Ma pan całkowitą słuszność – odparł po głębokim namyśle. – Ale do tego nadawałby się tylko kauczuk.
Widząc, jak wielką przykłada do tego wagę, uznałem za stosowne wygłosić przesadny pean na cześć jego cudownego odkrycia, co z kolei tak bardzo połechtało jego próżność, że nie zdołał już dłużej zachować incognito.
– A teraz zgadnij pan, kto to wymyślił? Może kto inny? Nie! To ja, ja sam! Cóż począć, głowę mam nie od parady! Jestem krawcem!
Wypowiedział to głosem błogim i pełnym poczucia własnej godności, niczym osoba, która przedstawia się jako książę lub wirtuoz; po czym dodał tonem nieco bardziej przyziemnym: „Dla cywili i wojskowych, rue d’Or w Brukseli”.
Do diaska, pomyślałem w duchu, włóczęga jest księciem, idiota geniuszem, kot śpiący kotem łownym, mój elegijny poeta zaś okazał się szacownym krawcem.
Widząc, że wpadłem w milczący nastrój, jął opiewać swą profesję z liryzmem przekraczającym wszelkie pojęcie, budząc tym samym skojarzenie z małym żarliwym perukarzem tak znakomicie odmalowanym przez Hoffmanna w Diablich eliksirach. Skądinąd jego wybitnie twórczy umysł nie ograniczał się do branży konfekcyjnej, odkrył też sposób stawiania młynów wodnych na szczytach najwyższych gór, co należy uznać za wynalazek równie przydatny jak budowanie wiatraków na samym dnie studni. Objaśnił mi działanie swojego mechanizmu w sposób tak przejrzysty, że, wstyd przyznać, przedsięwzięcie wydało mi się nie tylko możliwe, ale wręcz dziecinnie proste. Nie przytaczam tu jego opisu, lękam się bowiem, że jakiś bezwzględny inżynier mógłby ukraść wynalazek mojego przyjaciela, rycerza od igły, i jego wspólnika – cieśli. Poczekam, aż, zgodnie z zapowiedzią, wystąpią o patent.
W trakcie tych rozmów drzewa nadal ciągnęły się sznurem z lewa i z prawa, różowy odcień widnokręgu zabarwiał się fioletem; niebo się chmurzyło, a słońce, przeświecające zza mgieł, wyglądało jak jajko sadzone, fakt dość zawstydzający dla ciała niebieskiego, któremu pan Malfilâtre poświęcił odę bardzo chwaloną przez d’Alemberta22.
Spadek temperatury i rześkość zapadającej nocy pokryły szyby obfitym, perłowym potem, który nie pozwalał dojrzeć przedmiotów i tak ginących już w mroku; podmuch lodowatego wiatru zmuszał mnie zaś do schowania głowy, ilekroć usiłowałem ją wystawić, niby ślimak, gdy go pacnąć w rogi. Zrzekłem się zatem stanowiska obserwatora i rozparłem się w swym kącie, usiłując zająć pozycję możliwie najmniej niewygodną. Fritz z kolei, aby się wyspać, sięgnął po środek, którym kto inny posłużyłby się w celu wprost przeciwnym: dwa końce swego fularu przywiązał do antaby skrzyni bagażowej, wcisnął pysk w tę uzdę, a po chwili pił już pełnymi haustami z mrocznej czary snu. Niezwykle mnie zdumiało, że się nie udusił, najwyraźniej dobry Pan Bóg, darzący ludzkość miłością ojcowską, postanowił oszczędzić mu trudu powieszenia się własnymi siłami.
Niebawem wszyscy pasażerowie spali już snem sprawiedliwych, z wyjątkiem anakreontycznego stulatka, nadal wyrzucającego z siebie półsłówka w śmiałej próbie uwiedzenia właścicielki trzydziestu dwóch złotobarwnych zębów, której garncarskie skarby łoskotały coraz bardziej złowieszczo. Blady brat śmierci, któremu opierałem się od dwóch godzin, śpiewał mi tak czułą kołysankę, że w końcu zamknąłem oczy, jak to już zdążyli uczynić moi towarzysze podróży. W tym miejscu pojawia się więc z konieczności pewna luka w naszym opowiadaniu; upraszam czytelników o wybaczenie, nie zdołałem jednak przemóc natury, której, w imię Przyjaźni, zasługującej na godne pożegnanie, całą poprzednią noc mężnie stawiałem czoło.
Zbudziłem się, gdy podskoczyliśmy na jakimś wyboju; powóz toczył się głucho, jakby sunął po posadzce; uchyliłem szybkę i dostrzegłem wśród ciemności inną ciemność, jeszcze gęstszą i bardziej nieprzejrzystą, niby czarny aksamit rozłożony na czarnym suknie: oto Péronne, mieścina, do której wjeżdżaliśmy już od pół godziny, pokonując nader zniechęcające zapory złożone z bezliku bram i mostów zwodzonych, pomagających lepiej zrozumieć osławioną dziewiczość tego miasta23. Gdy przejeżdżaliśmy przez coś na kształt placu, spostrzegłem, w świetle dwóch lub trzech gwiazd, które wysunęły główki przez lukarnę chmury, niewyraźny zarys czworobocznej wieży. Nic więcej nie udało mi się dojrzeć. Koła naszego ciężkiego dyliżansu wprawiły w drżenie domki kilku wąskich ulic, po czym wyjechaliśmy z miasta, pokonując tyle samo bram, co przy wjeździe.
Gdy zostawiliśmy Péronne za plecami, ponownie zasnąłem, a kiedy otworzyłem oczy, zaczynało już świtać. Bogini Jutrzenka odznaczała się uroczą bladością, jak panna młoda, choć sądzę, że tej nocy nie spała w łożu swojego starego małżonka. Co się tyczy słońca, które kazało na siebie czekać, to myślę, że całą noc hulało, pijąc w kabarecie i zgrywając się w tryszaka u pani Tetydy24, oczy miało bowiem dość silnie zaczerwienione.
Zbliżaliśmy się do Cambrai. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Temperatura wyraźnie spadła, w każdej chwili spodziewaliśmy się widoku białych niedźwiedzi i dryfującej kry lodowcowej. Dopiero na tej szerokości geograficznej uświadomiłem sobie, że nie znajduję się już w Pantin czy Bagnolet25: francuskie fizjonomie ustępują tu pola flamandzkim; tutaj też obyczaj noszenia pończoch i wkładania butów stopniowo zanika, a mieszkańcy z takim oddaniem szorują elewacje domów, że nie starcza im już czasu na umycie twarzy.
III
Cóż mogę rzec o Cambrai prócz tego, że jest to miasto ufortyfikowane, w którym François de Salignac de la Mothe Fénelon pełnił niegdyś arcybiskupią posługę, czym zasłużył sobie na przydomek „łabędzia z Cambrai”, dość chyba odpowiedni dla adwersarza orła z Meaux26. Jeśli już mowa o ptactwie, to w mieście tym nie widziałem nic ponad wspaniałe stado białych i szaro nakrapianych gęsi.
Miasto ufortyfikowane, i to przez samego Vaubana, a więc coś najbrzydszego i najsmutniejszego w świecie. Przedstawcie sobie w myśli trzy ceglane mury obronne wijące się aż do znudzenia, poprzedzielane fosami wypełnionymi trzciną, sitowiem, nenufarami, ziemniakami i właściwie wszystkim, co wam się żywnie podoba, z wyjątkiem, rzecz jasna, wody. Trzy mury ozdobione jedynie ambrazurami o zielonych okiennicach; trzy mury podobne do siebie jak dwie krople wody. Bladoróżowy odcień cegieł i łagodna zieleń tych okiennic otwieranych co rano, żeby przewietrzyć działa, tworzą najdziwniejszy i najbardziej pastoralny widok, jaki sobie można wyobrazić.
Szczycę się daleko posuniętą ignorancją w dziedzinie inżynierii wojskowej oraz strategii i muszę przyznać, że te umocnienia, tak często chwalone, nadają się moim zdaniem raczej do obsadzenia winoroślą lub szpalerami brzoskwinek niż do obrony jakiegokolwiek miasta.
Co do mnie, potrzebuję donżonów, okrągłych i kwadratowych baszt, podwójnych wałów, machikułów, barbakanów, mostów zwodzonych, bron okutych żelazem i pełnego wyposażenia dawnych fortec; lunety, kazamaty, bastiony, przeciwskarpy i półksiężyce nie budzą we mnie entuzjazmu; jestem jak Mascarille, wolę księżyce w pełni27.
Do czego może zresztą służyć ufortyfikowane miasto prócz tego, aby zostać zdobytym? Gdyby nie było ufortyfikowanych miast, nie byłoby także oblężeń; nie widzę zresztą przeszkód, dla których nie dałoby się obejść bokiem tych fortec tak cnotliwie oszańcowanych spódnicami murów.
Miasta warowne, jakkolwiek udają skromne dziewice, okazują się, po prawdzie, zawołanymi kokietkami; niezbyt się wzbraniają, gdy wojenny bóg Mars tarmosi im kołnierze blanek, i o wiele chętniej rozpinają nabijany wieżami pas, aby wejść do łoża zwycięzcy, niżby na to wskazywała ich reputacja nieprzystępnych okrutnic. Dla wroga przewidziano wszelkie ułatwienia, aby mógł się dostać do wnętrza w sposób najdogodniejszy z możliwych; prowadzą tam niezliczone „ścieżynki drobne różami zasłane”28 i pielęgnowane nader starannie: łagodne pochyłości zboczy i stoków zachęcają do wspinaczki nawet tych, którzy nie mieliby na to najmniejszej ochoty.
W Cambrai, gdzie zjedliśmy obiad, nie widziałem nic godnego uwagi, wyjąwszy olbrzymi afisz reklamujący dziennik „La Presse”29 i inny, znacznie skromniejszych rozmiarów, który powiadamiał szacownych mieszkańców, że tego wieczoru w miejskim teatrze wystawia się wspaniałą sztukę Édouard en Écosse30, wzbudzającą powszechny podziw w Paryżu i obsadzoną najprzedniejszymi talentami; i jeszcze, po prawej stronie drogi, całkiem zgrabną wieżyczkę, której jednak nie zdążyłem się dobrze przypatrzeć.
Uderzyło mnie, że na wszystkich ulicach zalega niebieski pył; pojąłem przyczyny tego zjawiska dopiero wtedy, gdym ujrzał trzy lub cztery wozy wyładowane węglem, które tocząc się, oprószały drogę tym miałkim proszkiem. Wcześniej, sięgnąwszy po ołówek, zanotowałem w kajecie: „W tych dalekich, nieopisanych dotychczas krainach ziemia, za sprawą niewyjaśnionego zjawiska, jest barwy niebieskiej”; wiele spostrzeżeń podróżników opiera się na równie wątłych podstawach.
Na koniec przedstawmy jeszcze opis Cambrai, żeby zadowolić miłośników lokalnego kolorytu. Ziemia: niebieska; niebo: wody nilowe pociągnięte ołowiem; domy: uschnięte liście róży; dachy: fiolet biskupi; mieszkańcy: jasnodyniowi; mieszkanki: słomkowa żółć. Cambrai to znakomite tło dla powieści intymnej i gdybym parał się tego typu figielkami, szybko nakreśliłbym plan takiego dziełka, umieszczając w nim jedną lub dwie pary bohaterów i heroin, mniej lub bardziej cudzołożnych i suchotniczych; rezultat, ręczę, byłby wielce efektowny.
Gdy pozostawiliśmy za sobą Cambrai, pejzaż odmienił się nie do poznania, wyraźnie zbliżaliśmy się do dalekiej Północy, jej lodowaty oddech owiewał nam już twarze. Opuściłem poprzedniego dnia Paryż w samej koszuli, gdy temperatura wynosiła dwadzieścia sześć stopni, dwadzieścia godzin później uświadomiłem sobie, że moja cnota nie jest dostatecznym przyodziewkiem, i starannie owinąłem się płaszczem.
Nie widziałem nigdy czegoś równie uroczego i świeżego jak obraz, który ukazał się moim oczom przy wyjeździe z tego starego, szpetnego miasta, zadymionego i czarnego od węgla.
Bladoniebieskie niebo nabierało barwy jasnoliliowej, zbliżając się do strefy różowych odblasków, którą wschód słońca podwiesza na skraju horyzontu. Teren falował leniwie, przełamując dominującą w tej krainie monotonię płaszczyzn, delikatne lazurowe lamówki wieńczyły harmonijnie widok po obu stronach drogi; rozległe połacie karłowatych maków perliły się rosą i, kołysane tchnieniem poranka, delikatnie drżały, niczym ramiona młodej dziewczyny wychodzącej z balu; kwiat ten przypomina irys, wyróżnia się delikatnym błękitem z przewagą bieli; te wielkie lazurowe obrusy sprawiały wrażenie kawałków nieba, które niebiańska praczka rozłożyła na ziemi do wyschnięcia. Samo niebo z kolei wydawało się kwaterą maczków, odwróconą albo, jeśli takie porównanie bardziej wam odpowiada, przeszytą na ręby. Pod względem przejrzystości, subtelności i lekkości tonów, rzekłbyś, jedna z najczystszych akwarel Turnera; dwa odcienie władają tu niepodzielnie: jasnobłękitny i bladoliliowy; tu i ówdzie paseczek głębokiej zieleni, którą malarze nazywają zielenią Veronesa, dwie lub trzy smugi ochry i złocistych blasków snujące się w kępach odległych drzew, i to wszystko. Lepiej od razu porzucić zamysł namalowania czy opisania tak czarownych widoków, odbiera się je raczej sercem niż wzrokiem.
W miarę jak pokonywaliśmy kolejne mile, widok stopniowo się poszerzał i z każdej strony otwierały się nowe perspektywy. Małe ceglane domki zakryte listowiem, niczym czerwone jabłka zagrzebane w mchu, przemykały się wśród gałęzi, jakby śledziły nas wzrokiem. Strumyki migotały w skośnych promieniach słońca, łupkowe dachy dzwonnic zdawały się pokryte srebrnymi cekinami łusek; szerokie rozstępy wiodły oko na łączki najkochliwszej wiosennej zieleni, jaką można sobie wymarzyć, i ukazywały tysiące zacisznych, tchnących spokojem zakątków, cechujących się iście flamandzką intymnością i najbardziej wzruszającym urokiem.
Były tam też i nade wszystko wąskie ścieżki, jakby stworzone dla wagarowiczów; łączyły się z główną drogą, przedtem jednak długo ciągnęły się wzdłuż ogrodzeń lub żywopłotów z głogu, dzikie, zachęcające i budzące zachwyt. Jakże pragnąłem wysiąść z pojazdu i pomaszerować prosto przed siebie jedną z tych ścieżynek, które, jestem o tym przekonany, musiały prowadzić do najprzyjemniejszych i najbardziej malowniczych zakątków ukrytych wśród pól. Łatwo się domyślić, ileż idylli w stylu Salomona Gessnera ułożyłem za sprawą takich bocznych drożynek, w jak wielu oceanach śmietanki kąpały one moje senne marzenia i jak dużo szpinaku w cukrze kazały posiekać mojej wyobraźni!
Mijaliśmy często osady, wioski i miasteczka wzniesione wyłącznie z cegieł, charakteryzujące się miłą schludnością i wdzięczną zabudową; nie mogłem się dość nadziwić, jak bardzo różniły się od zabitych deskami chałup szpecących okolice Paryża.
Domy z pomalowanymi i polakierowanymi okiennicami, pręgowane bielą i czerwienią, szamerowane rysunkami, jakie tworzy różnorodny układ cegieł, wystające gzymsy, dachy z fioletowego łupku, studnie z kamiennym zadaszeniem porośniętym chmielem lub winobluszczem – wszystko to przywodzi na myśl miasta z kolorowego drewna, które w sosnowych skrzyneczkach posyła się z Norymbergi na noworoczne prezenty dla dzieci. Rozmiary, rzecz prosta, są nieco inne, ale to jedyna różnica. Młodemu Gargantui należałoby podarować taką wioskę w charakterze zabawki.
Można by sądzić, że mieszkańcy takich domków powinni być tłuści, czyściutcy i najschludniej w świecie odziani; nie należy jednak oceniać ślimaka po muszli. W obramowanych pnączami ołowianych witrażach tych okien chętnie widzielibyśmy zwiewny profil jasnowłosego dziewczęcia, które odwraca się na dźwięk końskich kopyt albo z oddaniem pracuje przy wrzecionie,
dziele cierpliwości i melancholii31.
Wyobrażamy sobie też w drzwiach na progu młodą matkę z niemowlęciem na rękach, której sylwetka rzuca czysty, promienny blask na niską, znajdującą się za jej plecami izbę, ciemną i bitumiczną; u jej stóp widzimy wiernego psa, który wodzi za nią czułym spojrzeniem, cicho przy tym popiskując, jak gdyby chciał podkreślić, że on też jest uczestnikiem tej rodzinnej sceny tchnącej radością i spokojem.
Zamiast tego dostajemy nader szpetne stworzenia, tak bardzo ogorzałe, jakby uczestniczyły w kampanii afrykańskiej, a tak brzydkie, że nawet najmłodsze z nich zdają się mieć sześćdziesiątkę na karku. Większość tych infantek z zapałem udeptywała obornik wielkimi i płaskimi stopami, którym do pełnego obrazu brakowało jedynie błon między palcami, jednocześnie wywijając rąbkiem wysoko podkasanych spódnic. Jeśli doszukiwać się w tym kokieterii, to, rzec trzeba, niezbyt zachęcającej i zgoła jałowej w skutkach, ale owego negliżu nie składałbym raczej na karb frywolności.
Dodajcie do tego kilka zasmarkanych bachorów w koszulach o wiele krótszych z przodu niż z tyłu, bez pończoszek i bucików, z nagimi i czerwonymi z zimna nogami, które przypominają rozwidloną marchew, urwisów obrzucających się grudkami ziemi na skraju kanału ściekowego albo na progach domów, a otrzymacie wierny obraz mieszkańców tych małych budyneczków.
Victor Hugo ludność pięknego bretońskiego miasteczka nazwał, nie pamiętam już w jakim miejscu, „pluskwami tych wspaniałych siedzib”32. Odnosi się to do wszystkich miast oprócz stolic regionów; określenie to wydało się horrendalne Bretończykom, a nawet kilku paryżanom, wystarczy jednak znaleźć się w takiej miejscowości, aby uznać je za stosunkowo łagodne. Człowiek niemal wszędzie jest tylko zbędnym dodatkiem, a postacie ludzkie właściwie nigdy nie dorównują krajobrazowi.
Ilekroć przejeżdżaliśmy przez jakąś wieś, z głębi fos, zza żywopłotów i z dołów wypełnionych gnojówką wyskakiwały sfory małych albinosów z długimi kosmykami jasnych jak przędziwo włosów opadających na oczy i rzucały się w pogoń za dyliżansem, ścigając go aż do utraty tchu, tnąc przy tym młynki, wywracając koziołki i dobywając z siebie lamentacyjne, monosylabiczne jęki: cent, cent, których potworne znaczenie odkryłem dopiero później. Ci mali chłopcy, wśród których były również dziewczynki, potrafiące robić fikołki nie gorzej od innych, wyręczają tu psy w szczekaniu na dyliżansy i podgryzaniu pęcin koniom. W tych stronach posada psa uchodzi za świetną synekurę; wolę jednak prawdziwe psy, które mają nad urwisami tę potrójną przewagę, że są lepiej odziane, mniej brudne i nie domagają się centów.
Co do psów, muszę w tym miejscu odnotować ważką obserwację, otóż występują one coraz rzadziej, w miarę jak zbliżamy się do obszarów polarnych i strefy arktycznej; również koty domowe są stosunkowo nieliczne, w trakcie tej podróży naliczyłem ich nie więcej niż pięć: sierść miały szaropłową z kilkoma pasami czerni. Z ich wyglądu dało się wywnioskować, że nie wieczerzają codziennie, jedzą niezbyt suto i do tego rzadko – wbrew zaleceniom szkoły z Salerno33. Aby zakończyć tę lekcję zoologii, nadmienię jeszcze, że zauważyłem tylko dwa białe motyle, które pojawiły się w polu widzenia mej lornetki między południem a godziną pierwszą; widziałem natomiast bardzo wielu Walończyków w bluzach i czapkach. Wiatraki (ciekawostka obyczajowa godna uwagi) mają tu całkiem odmienny kształt. Nie przypominają klasycznych wiatraków, kwadratowych i obracających się na pionowym słupie: to eleganckie wieże, w których poruszają się jedynie bryła dachowa i skrzydła; niektóre z nich noszą na szyi malowniczą, drewnianą kryzę. Jeśli ten zwięzły opis was nie zadowala, odsyłam do wystawionego na ostatnim Salonie uroczego obrazu Camille’a Roqueplana, na którym ujrzycie piękną kolekcję najpocieszniejszych i najbardziej flamandzkich wiatraków. Dodam też, jako że tego modelu nie znajdziecie na rzeczonym obrazie, iż widziałem nawet konstrukcję z jednym tylko skrzydłem, miotającym się na wietrze w sposób tak rozklekotany i śmieszny, jak to tylko możliwe. Polecam go łaskawej uwadze pana Louisa Godefroy Jadina, prawdziwego Rafaela w dziedzinie wiatraków.
Nie powiem nic o Bouchain, jest to gród do tego stopnia warowny, że przejechałem mimo, nawet go nie zauważywszy. Pozwólcie, że przeskoczymy kilka postojów i od razu przeniesiemy się do Valenciennes.
Właśnie w okolicach tego miasta padliśmy ofiarą paskudnego żartu, który miał nas prześladować przez całą podróż: co kwadrans pokonywaliśmy jakiś ciek wodny, coś w rodzaju wiejskiej rzeczułki, a wówczas, jak na ignoranckich, lecz sumiennych podróżników przystało, rozglądaliśmy się za jakimś Walończykiem, mniej lub bardziej rozgarniętym, żeby poprosić o objaśnienie:
– Mój panie, jak się nazywa ta rzeka?
– To Skalda.
– Ach tak? Znakomicie.
Kawałek dalej kolejna rzeczka i kolejne pytanie:
– A to, zacny Walończyku, czy byłby pan tak miły i objaśnił nam, cóż to takiego?
– Ma się rozumieć. To kanał Skaldy34.
– Miło to słyszeć; lubię kanały, są one prawdziwym dobrodziejstwem cywilizacji. Wszelako należy robić z nich użytek z pewnym umiarem.
Walończyk zachowywał pogodny i cielęcy wyraz twarzy osoby niemającej sobie nic do zarzucenia; zdawał się nie dostrzegać majestatycznego tonu, z jakim wypowiedziałem ostatnią część zdania.
– A tam, dobry człowieku, gdzie majaczą łódeczki z czerwonymi żagielkami i sterami w kolorze zielonego jabłuszka?
– To? A to Skalda, proszę pana. Pewno, że Skalda.
Tak bardzo przywykliśmy do tej odpowiedzi, że gdy przybyliśmy do Ostendy, mój towarzysz Fritz nie dał sobie wmówić, że ma przed sobą morze, i utrzymywał mordicus, unguibus et rostro35, że to niechybnie kolejny kanał Skaldy. Musieliśmy się srodze namęczyć, aby go wyprowadzić z błędu; i choć napił się „gorzkich morza kropel”36 jak Telemach, syn Ulissesa, wciąż jeszcze żywi niejakie wątpliwości w tym względzie.
Wkroczyłem do Valenciennes, mając przed oczyma hafty i koronki, z których gród ów słynie; liczyłem, że całe miasto będzie zbudowane z ażurowych wstawek i mereżek, zdumiałem się więc bardzo nieprzyjemnie, gdy okazało się, że trudno tam zobaczyć walansjenkę37. Sylwetka Malines38 rysuje się na kanwie mojego umysłu tysiącem drobnych, niezwykle subtelnych włókien, łączących się w kwiaty i arabeski niezrównanej delikatności, niczym gotycka architektura, która byłaby dziełem wróżek. Alençon to, rzecz prosta, ścieg alensoński, i bardzo niechętnie godzę się z istnieniem ceglanych i kamiennych budynków w tym mieście. Wszystkie miejscowości słynące z jakiegoś produktu przedstawiają się mojej wyobraźni właśnie pod postacią danego wyrobu. Podobne przesądy skazują uczciwego turystę na gorzkie rozczarowania!
Swoją drogą Valenciennes to nader ładne miasteczko z kilkoma renesansowymi domkami, ratuszem, który pamięta początki panowania Ludwika XIII, i kościołem w stylu florenckim.
To właśnie w Valenciennes po raz pierwszy ujrzałem ów nadzwyczajny napis, który miał odtąd zdobić co dziesiąty dom, nieprzerwanie, aż do końca tej cudownej odysei:
Verkoopt men dranken.
Co w języku lojalnych Flamandów oznacza: „Tutaj sprzedaje się napitki”. I to również w Valenciennes w zamian za moje uczciwie zarobione pieniądze wydano mi jakieś niezwykłe miedziaki, zwane centami, oraz garść ołowianych monet oznaczonych literką W z koroną, w czym nawet sam diabeł by się nie połapał; gdy zaś chciałem zapalić cygaro, zamiast zapałek wręczono mi sztyfcik z konopnej słomki.
Na głównej ulicy tego miasta ujrzałem pierwszego i jedynego Rubensa, jakiego napotkałem podczas tej wyprawy w poszukiwaniu jasnozłotych włosów i falistych linii; była to tęga kuchta z gigantycznymi biodrami i niezwykle bujnymi atrybutami kobiecości, która, nie przeczuwając nawet, że jest nader autentycznym Rubensem, zamiatała, w błogiej naiwności, jakiś rynsztok. To spotkanie napełniło me serce otuchą. Jakże zwodniczą!
Valenciennes to ostatnie miasto francuskie; już tylko kilka mil dzieliło nas od granicy. Starannie wypucowałem lornetkę, żeby nie utracić choćby ździebka zdumiewających cudów, które miałem niechybnie obejrzeć. Nawet Fritz wepchnął żywoty świętych do kieszeni.
Wielkie kominy fabryczne z różowej cegły nadają tym okolicom wygląd dość egipski, w każdym razie zgoła nie flamandzki. Drogę gęsto porastają z obu stron domki z czerwonej cegły, na każdej elewacji widnieje rok budowy; choć bacznie się przyglądałem, nie znalazłem daty starszej od 1811 roku. Nad las kominów wyrastają liczne dzwonnice, rozdzierając szare płótno widnokręgu.
Napotkaliśmy kilka powozów bardzo niezwykłej konstrukcji, z długimi i szerokimi ścianami bocznymi całkowicie obciągniętymi tym niebieskim kolorem, który dawniej zastrzeżony był dla sklepików perukarzy. Konie za całą uprząż miały chomąto, jak w naszych wozach drabiniastych, poza tym były zupełnie nagie.
Dotarliśmy w końcu do miejsca, gdzie pozwolono nam wysiąść z pojazdu, nasze bagaże wniesiono zaś do czegoś w rodzaju szopy, aby je przetrzepać. Opuściliśmy Francję. Zdumiało mnie, że nie odczuwam gwałtownego wzruszenia. Sądziłem, że serce znajdujące się z grubsza na właściwym miejscu, opuszczając lubą ziemię ojczystą, winno zwiększyć częstotliwość pulsacji przynajmniej o dwadzieścia uderzeń na minutę; tymczasem nic takiego się nie stało. Mniemałem również, że granicę znaczą małe punkciki czerwone lub niebieskie, jak na mapach politycznych; i znów się myliłem.
Lokal o nazwie Café de France, przystrojony kogutem przypominającym wielbłąda, znaczył miejsce, w którym kończyło się francuskie terytorium. Gospoda Pod Belgijskim Lwem wskazywała początek królestwa Jego Wysokości Leopolda. Szyld tej gospody nie wystawiał zbyt pochlebnego świadectwa aktualnemu stanowi sztuk w tej szczęśliwej krainie pokątnych przedruków. Marzy wam się belgijski lew? Przepis jest dziecinnie prosty. Zamiast lwa bierzemy młodocianego pudla, zakładamy mu nankinowe portki i perukę z przędziwa, a do pyska wkładamy fajkę i oto mamy już belgijskiego lwa, który będzie się pysznie prezentował nad napisem: Verkoopt men dranken.
Podczas gdy celnicy przetrząsali mój kufer, nie odmówiłem sobie przyjemności parokrotnego odbycia podróży z Francji do Belgii i z Belgii do Francji. Raz nawet przystanąłem z jedną nogą we Francji, a drugą w Belgii. W prawej stopie, opartej o Francję, nie poczułem, wstyd przyznać, żadnego patriotycznego mrowienia. Fritz, który towarzyszył mi w tych peregrynacjach, zapytał, czy zamierzam przed powrotem do dyliżansu ucałować ojczystą ziemię. Na próżno szukaliśmy jednak miejsca, które nadawałoby się do spełnienia zbożnego obowiązku; wszędzie zalegało piekielne błocko, tak że musieliśmy się wyrzec tej wzniosłej formalności. Dodatkowo gnębiła nas poważna wątpliwość, czy bruk można uznać za ziemięrodzimą; do całowania dostępny był bowiem tylko bruk!
Czekając na koniec inspekcji, popędziliśmy, złaknieni lokalnego kolorytu i umierający z pragnienia, do dumnej gospody Pod Belgijskim Lwem, gdzie przetoczyliśmy sobie do brzuchów z pewnością więcej piwska, niż mogły rozsądnie pomieścić. Była to prawdziwa powódź faro, lambika i pszenicznego piwa z lowańskiego browaru, zdolna ponownie zwodować arkę Noego. Uraczyliśmy się również belgijską kawą, belgijską jałowcówką, belgijskim tytoniem i, generalnie, chłonęliśmy Belgię na wszelkie możliwe sposoby.
Wróciwszy do szopy, byłem świadkiem otwarcia kufrów obu kobiet z przedniej, odkrytej kabiny, od których towarzystwa, jak również papugi, tak zręcznie zdołałem się uwolnić. Była to najdziwniejsza kolekcja błyszczących fatałaszków, żółtych koronek, słoiczków z pomadą i innych mniej lub bardziej dorzecznych przyborów. Pierwsza z tych kobiet w wieku jakże szacownym była modystką udającą się z Paryża do Londynu; druga portugalską śpiewaczką, również w drodze do Anglii. Przyglądałem się ich intymnym faramuszkom, otwarty kufer często bowiem odzwierciedla całe życie właściciela, gdy nagle poczułem, że ktoś, od tyłu, całuje mnie w rękę. Odwróciłem się żwawo, aby zerknąć na bóstwo, które zapałało do mnie tak nagłą i gwałtowną namiętnością, z góry poczytując to sobie za zapowiedź licznych tryumfów na obczyźnie. Ujrzałem kogoś w rodzaju młodego mężczyzny w niebieskiej bluzie, o wyglądzie nader dwuznacznym, uśmiechającego się tępo wielką paszczęką, która służyła mu za usta.
Nic z tej komedii nie pojmowałem i dopiero jeden z celników przypuścił mnie do tajemnicy: była to zidiociała żebraczka, przebrana w męski strój, która pomagała czasem przy rozładunku bagaży i w ten osobliwy sposób zwykła prosić o jałmużnę. Aby się jej pozbyć, czym prędzej rzuciłem jej miedziaka, Fritz wręczył jej dwa; nad wyraz czule pocałowała go za to w bucik. Strach pomyśleć, jak mogłaby okazać wdzięczność, gdyby wykazał się nieco większą szczodrością.
IV
Zapewniam, że równie mocno jak wy, łaskawi czytelnicy, pragnąłbym już dobić do celu mej podróży; umieram z chęci znalezienia się w Brukseli, jak gdybym, dopuściwszy się złośliwego bankructwa, umykał przed karzącym ramieniem sprawiedliwości: na próżno jednak kłuję ostrogami swoje pióro, pędzące najostrzejszym galopem po białym papierze, który należy zakreślić czarnymi koleinami, stoję bez mała w miejscu, wlokę się wraz z tym kobylastym dyliżansem wyładowanym tobołami i Walończykami, a od kilku godzin zaprzęgniętym w konie o równie walońskim rodowodzie. Okrążenie całej Belgii zajęłoby mi mniej czasu niż spisanie tych czterech chudych rozdzialików.
Niczym mała myszka, która po raz pierwszy opuściła swą dziurę, skłonny jestem brać kopce kretowin za wysokie góry39, dostrzegać cudowność i niezwykłość w najbanalniejszych zdarzeniach. Sądzę, że wielekroć okazałem już naiwną prostoduszność, spodziewam się zresztą dać jej kolejne dowody w dalszej części tej wyprawy. Moje uwagi będą przypominać spostrzeżenia pewnego przybyłego do Paryża Chińczyka, który, pośród wielu innych dziwów, odnotował na bambusowych deszczułkach, że widział domy sięgające tak wysoko w niebo, iż z dachów można chwycić ręką gwiazdy, kobiety obcinające sobie paznokcie i młodych, niespełna dwudziestoletnich mężczyzn, potrafiących czytać bez zająknięcia z najprzeróżniejszych ksiąg; albo też zwierzenia owego Anglika, który nie mógł ochłonąć ze zdumienia, że we Włoszech nawet małe dzieci biegle mówią po włosku.
Chciałbym opisać każdą kostkę brukową, policzyć wszystkie liście drzew, odmalować wygląd poszczególnych przedmiotów, a nawet przedstawić, godzina po godzinie, barwę i kształt chmurek, i gdyby nie wędzidło dziewiczego wstydu, pisałbym w takim oto duchu:
„Niebo jest o wiele większe, niż mniemałem (dotychczas największym kawałkiem nieba, jaki zdołałem dostrzec, był ten, który pełni funkcję sufitu nad paryskim placem Zgody); ludzie nie mają barwy błękitnego nieba, a konie nie odznaczają się kanarkową żółcią. Tak więc istnieje ląd poza granicami przedmieść, a pod stopami nigdy nie zabraknie wam ziemi! Tak więc istnieją ludzie, którzy nie mieszkają w Paryżu, którzy nigdy nie widzieli Paryża, którzy nigdy Paryża nie ujrzą!”.
Owszem, miałem jakąś mglistą wiedzę, że gdzieś tam znajdują się rozmaite części świata, noszące miano Europy, Azji, Ameryki czy Afryki; ale szczerze mówiąc, niezbyt w to wierzyłem, w głębi ducha przeświadczony, że są to bezpodstawne pogłoski rozsiewane w bliżej niewiadomym celu.
Wjechałem do Mons z tym dziwacznym nastawieniem, niczym prowincjusz odwiedzający królewską bibliotekę: czy starczyłoby życia, aby przeczytać te wszystkie książki?... Czy dałoby się poznać wszystkich ludzi z tych wszystkich domków wszystkich tych miast, tak szybko po sobie następujących? Czułem, sam nie wiem dlaczego, przemożną chęć zadzierzgnięcia najserdeczniejszych więzi przyjaźni z pokojowo nastawionymi mieszkańcami warownego miasta Mons.
Dla serca choć trochę pojemnego i żywiącego niejakie ambicje świadomość, jak wielu jest na świecie ludzi, którzy nawet nie podejrzewają, że istniejesz, i nigdy nie usłyszą twojego nazwiska, choćby nie wiem jak głośnego, to rzecz doprawdy straszna: sądzę, że z podróży człowiek musi przywieźć nieco skromności i o wiele ściślejsze wyobrażenie o względnym, delikatnie mówiąc, znaczeniu wielu spraw. Łatwo żywić błędne mniemanie o szumie, który wywołujemy, i miejscu, jakie zajmujemy w świecie; na tej tylko podstawie, że tuzin przyjaciół poświęca naszej osobie sporo uwagi, zaczynamy wierzyć, że jesteśmy osią, wokół której krąży cała Ziemia: warto zatem przekonać się na obczyźnie, jak daleko sięga nasza sława. Wielu jest takich, którzy wyjeżdżają pełni lęku o swoją prywatność i dokładają licznych starań, aby zachować incognito, ale już w drodze powrotnej najchętniej wypisaliby na swym kapeluszu:
Jam jest Wiluś, tej trzody pasterz doborowy40.
Zresztą nawet wówczas nikt by ich nie poznał!
Wrażenia z podróży są, w gruncie rzeczy, bolesne. Widzimy, z jaką łatwością obywamy się bez ludzi, których darzyliśmy, jak nam się zdawało, prawdziwą miłością; dociera do nas, że od tej rozłąki tymczasowej do całkowitego rozstania wiedzie proste i naturalne przejście; przeczuwamy, że miejsce, jakie zajmowaliśmy w życiu kilku osób, szybko się wypełni, jeśli już się nie wypełniło. Nabieramy przekonania, że można mieszkać gdzie indziej niż w swoim kraju, mieście, przy swojej ulicy, z kim innym niż z własnymi rodzicami, krewnymi, przyjaciółmi, psem i kochanką; nie sądzę, aby podobne mniemanie było pożyteczne. Legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu zawiera więcej głębi, niżby się wydawało. Nic nie jest równie smutne, jak oglądać codziennie rzeczy, których więcej nie zobaczymy.
Człowiek, który często podróżuje, musi być egoistą.
Wróćmy jednak do Mons. Jest to prawdziwie flamandzkie miasto. Ulice są w nim czystsze niż parkiety we Francji; odnosi się wrażenie, że zostały pociągnięte bejcą i wywoskowane. Wszystkie bez wyjątku domy są pomalowane od parteru aż po sam dach, i to pysznymi barwami. Jedne są białe, popielatobłękitne albo białorudawe, różowe, bladozielone, szare niczym przelękniona mysz, jeszcze inne cieszą oko najżywszymi tonami całkowicie nieznanymi po naszej stronie granicy. Zwieńczenie fasad przybiera często postać schodkowych szczytów. Dach Ambigu-Comique41 może dać paryżanom, którzy nie słyną raczej z kosmopolityzmu, całkiem dobre wyobrażenie o tego typu konstrukcji, sprawiającej wrażenie niezwykłe, ale całkiem przyjemne.
Na końcu jednej z ulic zdołałem dojrzeć mglisty zarys katedry, która nie wydała mi się szczególnie piękna. Za to gdy pojazd się zatrzymał, mogłem się bacznie przyjrzeć uroczemu kościołowi, fantastycznemu i niebywale radosnemu, ozdobionemu bezlikiem sygnaturek, iglic i małych, pękatych wieżyczek o nader moskiewskim charakterze: można rzec, całe mnóstwo bilbokietów i pieprzniczek symetrycznie poustawianych na dachu albo wielkie jabłka nadziane na rożen. To oczywiście groteskowy opis, wyobraźcie sobie jednak czarowną i niezwykle malowniczą fantazję: kościół wesoły i tryumfujący, stosowny raczej do ślubów niż pogrzebów i ozdobiony w najbardziej nieokiełznanym, kwiecistym i perkatym stylu Ludwika XIII; sylwetkę jednocześnie krępą i smukłą, masywną lekkość i lekką masywność w najlepszym wydaniu.
Jest to, o ile się nie mylę, kościół pod wezwaniem Świętej Elżbiety, chyba że poświęcono go świętemu Piotrowi albo, czego również nie wykluczam, świętemu Judzie; nie ulega natomiast wątpliwości, że znajduje się z prawej strony głównej ulicy, jeśli przybywamy z Paryża.
W Mons kupiłem miejscowe ciasteczka: są to okrągłe wypieki z ciasta kruchego lub półkruchego, hojnie posypane cukrem, przypominające włoskie paste frolle, choć mniej aromatyczne i nie tak delikatne w smaku. Zauważyłem zresztą, że belgijskie chleby i ciastka są słabo wyrośnięte, a ciasto francuskie w ogóle się tu nie udaje: czy to wina piekarzy, wody, drożdży, a może mąki? Nie wyznaję się na piekarstwie na tyle, by rozstrzygnąć tę zawiłą kwestię, ale sam fakt jest bezsporny. Podczas gdy tak filozofowałem na temat cukiernictwa, wypiłem sporo jałowcówki, żeby przełknąć ciasteczka, i zjadłem sporo ciasteczek, żeby przełknąć jałowcówkę. Na ucztę zaprosiłem ekscentrycznego krawca, tego od małej szatki sfastrygowanej białą nicią, czym ostatecznie zaskarbiłem sobie jego przychylność, tak iż podzielił się ze mną dwiema pysznymi anegdotami i garścią pożytecznych wskazówek.
Na tej szerokości geograficznej zaczęła mnie dręczyć poważna wątpliwość. Czytelnik nie zapomniał, jak sądzę, czemu zdecydowałem się na wyprawę do tych polarnych i arktycznych regionów, dlaczego, niczym Jazon, wyruszyłem na podbój złotego runa, albo też, ujmując rzecz mniej górnolotnie, na poszukiwanie złotowłosej kobiety rubensowskiego typu; cel ze wszech miar chwalebny i szczytny. Jak dotąd nie widziałem jeszcze żadnej blondynki, choć ani na chwilę nie przestawałem wpatrywać się w lornetę, i podczas gdy mój przyjaciel Fritz lustrował lewą stronę drogi, ja przeczesywałem stronę prawą, bojąc się przeoczyć, za sprawą nieuwagi lub niedbalstwa, jakiegoś nieoprawionego w ramy Rubensa pod postacią zacnej Flamandki.
Podzieliłem się obawami z szacownym Fritzem, który, z zimną krwią, jaką odznacza się w najtrudniejszych życiowych momentach, odparł, że nie powinniśmy tracić otuchy; że Rubens był z Antwerpii i najprawdopodobniej tam właśnie poszukiwał swych modelek; dodał, że jeśli w Antwerpii również nie znajdziemy blondynki, to wówczas nie tylko pozwoli mi popaść w rozpacz, ale wręcz mi w tym dopomoże, ba, nie będzie się wzbraniał przed wyświadczeniem mi tej drobnej przysługi i wrzuci mnie do Skaldy – uspławnionej lub nie, gwoli życzenia.
Jego zdaniem nie zasłużyłem jeszcze na blondynki i mogę, w najlepszym razie, rościć pretensje do szatynek.
Przekonały mnie te wywody, jakże elokwentne i głębokie, postanowiłem więc nie napraszać się o blondynkę przez dalsze trzydzieści lub czterdzieści mil.
Linia krajobrazu chyliła się coraz bardziej ku ziemi, przybierając najbardziej flamandzką i najrozpaczliwszą płaskość; upodabniała się do bilardowego sukna, a gdyby nie grzebyk dzwonnic poprzecznie uwieszony nieba i wczepiony w błękitne włosy eteru, ziemia i niebo byłyby całkowicie wymieszane, tak że stracilibyśmy poczucie przestrzeni, jak to się dzieje na pełnym morzu.
Czasem dymiące obeliski fabryk zastępowały dzwonnice; szpalery topoli przecinały okolice rzędem wykrzykników !!!!, upodabniając je do pełnych patosu stronic modnych ostatnio powieści.
Coraz częściej widać było chmiel, tę winorośl Północy. Jest to nader wdzięczna roślina, która, pokrywając festonami wysokie tyczki, chciałaby uchodzić za bluszcz oplatający tyrs. Iakchos, łagodny patron wszelkiego wesela, nie dałby się zwieść choćby z odległości mili; ale podróżny o słabym wzroku i nikłej wiedzy botanicznej mógłby to wziąć za dobrą monetę.
Na drodze pojawiały się co pewien czas istoty, które, z braku lepszego określenia, zgódźmy się nazywać kobietami. Muszę w tym miejscu oświadczyć, choć wystawia mnie to na zarzut szafowania łatwymi paradoksami, że nie widziałem nigdy czegoś równie spalonego, wysmażonego i cudacznie brązowego jak owe niewiasty. Jestem pewien, że blondynki muszą być nader powszechne w Abisynii i Etiopii, w Belgii bowiem wprost roi się od Murzynek i Mulatek.
Im dalej, tym silniejszy zapaszek katolicyzmu, zgoła niewystępujący we Francji; we wnęce każdego domu stoi jakaś Madonna lub święty, którzy nie straszą, jak u nas, brakującymi palcami i odłupanymi nosami, przeciwnie, ich nosy i dłonie prezentują się bez zarzutu. W wielu wioskach Najświętsze Panienki odziane są w jedwabne suknie, głowy zdobią im korony, wieńce ze świecidełek i rdzenia bzu; w ręce trzymają zaś lampki, jak we Włoszech czy Hiszpanii; również kościoły wystrojone są na modłę południową, z wielką starannością i miłosną kokieterią.
Tuż przed Brukselą pocieszny krawiec z rue d’Or wskazał mi po prawej stronie drogi, w sąsiedztwie kominów fabrycznych, dwa szeregi jednorodnych budynków złożonych z małego parteru oraz piętra i otoczonych kilkoma sążniami ziemi w charakterze ogródka.
Wyjaśnił mi, że wszystkie te domki, podzielone na małe cele, należą do panów***, największych belgijskich kupców, którzy urządzili tu coś na kształt falansteru czy może klasztoru dla swoich pracowników.
Cele przydzielane są robotnikom, którym nie wolno opuścić tej placówki bez formalnego zezwolenia, przyznawanego niechętnie i tylko w wyjątkowych przypadkach; robotnika przyłapanego dwukrotnie na opuszczeniu tego miejsca bez stosownego exeat odprawia się nieubłaganie i bezpowrotnie. Aby pozbawić mieszkańców jakichkolwiek pretekstów do oddalania się z fabryki, założono bufet czy też kantynę, do której wstęp mają wyłącznie robotnicy. Paternalizm posunięto tu jeszcze dalej: administracja utrzymuje specjalny harem świadczący usługi tym przemysłowym mnichom, dzięki czemu odzyskuje, grosz po groszu, wypłacone im wcześniej pensje. Tak więc, mając zapewniony wikt, opierunek i resztę, ludzie ci siedzą tam sobie jak u pana Boga za piecem i, pod względem materialnym, niczego im nie brakuje. Krew burzy się jednak na widok ludzi funkcjonujących jak maszyny parowe, wyzutych z godności bożych dzieci i sprowadzonych do roli zwykłych trybików. Wiem, że gdzie indziej nie mogliby liczyć na podobne warunki mieszkaniowe, nie byliby tak dobrze odżywieni i odziani; jakże dojmująco smutne wydaje mi się jednak owo jednostajne życie koszarowe czy monastyczne: nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby administracja musiała dość często dostarczać tym biedaczynom, tak z pozoru szczęśliwym, paru sążni sznura, aby mogli się powiesić, i kilka koszów węgla, żeby mieli się czym zaczadzić.
Nieco dalej mój hoffmannowski krawiec, wynalazca młynów wodnych budowanych na górskich szczytach i wiatraków umieszczanych na dnie studni, który postanowił zostać moim ciceronem, wyjaśnił mi, że niewielka, jaskrawo pomalowana figurka, zdobiąca węgieł jednego z mijanych domów, przedstawia pewną świętą, nader sławną i wpływową w tych okolicach: podczas wojny o sukcesję austriacką owa nieustraszona dziewoja wdrapywała się na mury obronne, chwytała kule w locie i najspokojniej w świecie wkładała je do fartuszka, czemu zawdzięcza kanonizację. Jak dotąd historia dość typowa, w Złotej legendzie42 znajdziemy tysiące podobnych, a sam cud nie wydaje się, jak na cud, szczególnie cudowny. Jego piękno polega na tym, że w kamiennym fartuszku posągu nigdy nie znajdziemy jednakowej liczby kul. Czasem kryje on pięć pocisków, a niekiedy siedem czy dziewięć. Choć rachowano je tysiące razy, do dziś trwają sprzeczki na ten temat. Przytaczam tu ową baśń, tak jak ją usłyszałem; ale wiele poważnych historii nie opiera się wszak na mocniejszych podstawach.
W tym samym miejscu widziałem kościół o sklepieniu krzyżowym niezwykle delikatnie ząbkowanym; różową świnkę do złudzenia przypominającą tę z obrazu Delaberge’a43; młodą dziewczynę nader złotowłosą, ale za to bardzo chudą i brzydką; a także osobliwy szyld, głoszący, że jegomość taki a taki (tu pada nazwisko rojące się od W, K, X i innych liter wprawiających Francuza w osłupienie), masarz i cholewkarz, oferuje włókninę oraz tkaniny po bardzo korzystnych cenach; czemu oczywiście towarzyszyło nieśmiertelne Verkoopt men dranken.
Jeśli już mowa o szyldach i handlu, dodam jeszcze, że wszyscy tubylcy zdają się kupcami kolonialnymi: droga z Paryża do Brukseli jest najeżona szpalerami sklepów korzennych, będących zarazem trafikami pod wezwaniem galijskiego Koguta lub belgijskiego Lwa.
Kto u licha kupuje ten cały pieprz i całą tę melasę? A może episjerska profesja kryje w sobie tyle powabów, że ludzie parają się nią z czystego zamiłowania? Byłbym skłonny w to uwierzyć.
Deszcz znaczył niebo drobniutkimi prążkami, które przerodziły się niebawem w istne wodospady, zmuszając nas do schowania się w muszli, niczym ślimaki, i ponownego wysłuchania historyjek krawca. Uraczył nas dwiema opowieściami: pierwsza dotyczyła rycerza zakonnego, którego przeor wysłał do Ziemi Świętej z tabakierą zawierającą dokładnie zliczone okruchy tabaki. Druga – pięknej hafciarki z brukselskiej rue d’Or, przy czym była to nader zawiła historia pełna okultystycznych powinowactw, magnetyzmu (mały krawczyk należał do jakiejś sekty mesmerystów), najbardziej zdumiewających i niepojętych wypadków, o których tak przyjemnie się słucha w dyliżansie, pośród mgły i posępnego deszczu.
Kiedy wjeżdżaliśmy do Brukseli, z dachów lało się tyle wody,
że spragnione burki, łeb unosząc, piły44.
Oto spostrzeżenia, które poczyniłem tego wieczoru; dotyczą one wyłącznie okien.