Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści Wiktora Hugo toczy się w średniowiecznym Paryżu. Najważniejszym tematem tej wielowątkowej prozy są dzieje miłości archidiakona Klaudiusza Frollo do młodej Cyganki Esmeraldy. Autor stworzył również słynną postać Quasimoda, dzwonnika Notre Dame. Powieść, którą Hugo nazwał "malowidłem Paryża w XV wieku", była wielokrotnie ekranizowana, na jej podstawie powstały także filmy rysunkowe wyprodukowane m.in. przez studio Walta Disneya.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Przed kilkoma laty, zwiedzając albo raczej plądrując po katedrze Najświętszej Panny Marii, autor tej książki, w ciemnym zakątku jednej z wież, znalazł na murze wyryty ten wyraz:
ΑΝ’ΑΓΚΗ
Te głoski greckie, sczerniałe ze starości i głęboko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kaligrafii gotyckiej i przypominające, że ręka ze średnich wieków je kreśliła, nade wszystko znaczenie ich złowróżbne i straszne, mocno uderzyły autora.
Pytał sam siebie, pragnąc odgadnąć, jakaż to dusza cierpiąca nie mogła opuścić świata, aby nie zaznaczyć zbrodni, albo nieszczęścia na czole starej świątyni?
Jak tylko zaczęto mazać i drapać mury, znikł napis. Albowiem tak postępują od dwustu lat z cudownymi średnich wieków kościołami. Zmiany ze wszech stron oblegają je, z wierzchu i wewnątrz – ksiądz je obiela, architekt odrapuje, a lud przychodzi i burzy.
Oprócz słabej pamiątki, jaką autor pozostawił w tej książce, nie ma śladu z owego ponurego napisu w katedrze Najświętszej Panny Maryi w Paryżu, równie jak ze smutnego przeznaczenia osoby, która treściwie los swój skreśliła. Człowiek, piszący na murze, zniknął od kilku wieków, wyraz nakreślony zniknął z kościelnego muru, a sam kościół wkrótce może zniknie z powierzchni ziemi.
Z tego wyrazu napisano książkę: „Katedra Najświętszej Panny Marii w Paryżu”.
KSIĘGA PIERWSZA
***
I
Wielka sala
Trzysta czterdzieści osiem lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni paryżanie obudzili się na dźwięk wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Nie jest to dzień pamiętny w historii 6 stycznia 1482 roku. Żaden znakomity wypadek nie poruszał od rana spiżów i paryżan – albowiem nie był to ani szturm Pikardyjczyków lub Burgundczyków, ani uroczyste polowanie, ani bunt studentów w winnicy Laas, ani wjazd groźnego i potężnego króla, ani nawet powieszenie łotrów i łotrzyc w sprawiedliwości paryskiej – nawet nie było to przybycie, tak częste w piętnastym wieku, nadętej i szumnej ambasady. Zaledwie dwa dni minęły od ostatniego wjazdu jednej z kalwakat tego rodzaju posłów flamandzkich, mających zawrzeć małżeństwo delfina z Małgorzatą Flamandzką, wjazdu, który znudził kardynała Bourbon, zmuszonego, dla podobania się królowi, uśmiechać do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swoim pałacu de Bourbon, pięknym moralnym dialogiem i wesołą krotochwilą w czasie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bramami prześliczne kobierce.
Szóstego stycznia, który poruszał całą ludność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uroczystość, połączona od niepamiętnych czasów, to jest obiór króla migdałowego i Święto Błaznów.
Dnia tego miały być fajerwerki na placu de Gréve, umajenie w pałacu Braque i dialog w Pałacu Sprawiedliwości. Ogłoszono to przy dźwięku trąb po ulicach i placach przez dworzan prewota, ubranych w piękne fiolety z białymi krzyżami na piersiach.
Tłum mieszczan, zamknąwszy domy i sklepy, zdążał w jedno z tych trzech wspomnianych miejsc – każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajerwerki, ten na umajenie, a ten na dialog. Trzeba przyznać na pochwałę gawronów ówczesnych, że większa ich część udała się na sztuczne ognie tak stosowne do pory roku, albo na dialog, mający się odbyć w wielkiej sali pałacu, dobrze osłoniętej i zamkniętej, i że ciekawi pozwolili swobodnie marznąć umajeniu pod niebem styczniowym, przy cmentarzu kaplicy de Braque.
Wszystkimi przystępami lud napływał do Pałacu Sprawiedliwości, albowiem wiedziano, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli zaonegdaj, mieli być obecni na dialogu i na obraniu naczelnika błaznów, które również w wielkiej sali odbyć się miało.
Nie tak to łatwo było tego dnia dostać się do wielkiej sali, uważanej podówczas za największy budynek (prawda, że Sauval nie zmierzył jeszcze sali w zamku Montargis). Miejsce przed pałacem, napchane ludem, przedstawiało się z okien ciekawym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wylewały potoki głów. Bałwany te, co chwila rosnące, potrącały się o węgły domów, postępowały tu i ówdzie z ulic, jakby z przylądków, i wpadały w zatokę nieforemną napchanego placu. W środku wysokiego, gotyckiego przodu pałacu, wielkie schody, na które ustawicznie tłumy wchodziły i zstępowały z nich, rozpryskiwały na dwie boczne strony brzemienne bałwany ludzi; schody te, mówię, tryskały ustawicznie na plac, jak fontanna w sadzawkę, krzyki, śmiechy, tupanie, mieszały się w gwar i hałas. Niekiedy ten hałas wzrastał nadzwyczaj, a tłumy jedne o drugie potrącały się, mieszały i burzyły. Były to chwile, kiedy jakiś łucznik albo sierżant konny chciał przywracać porządek użyciem władzy, którą prewotowie przekazali konetablom, konetable marszałkom, a marszałkowie dzisiejszej żandarmerii paryskiej.
W drzwiach, oknach, na dymnikach i dachach wiły się głowy poczciwych mieszczan, spokojne, dobre, spoglądając na pałac, na tłumy – i nie pragnąc nic więcej; bo lud paryski poprzestaje na widoku widzów i dla niego bardzo jest ciekawą rzeczą stać za murem, za którym krzyk się rozlega.
Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomieszać się myślą z paryżanami z piętnastego wieku i wyjść, jak oni, popychani, bici, deptani, w wielką salę pałacu 6 stycznia 1482 r., widok nie mniej miałby powabu i rzeczy nas otaczające zupełnie byłyby dawnym podobne.
Jeśli czytelnik pozwoli wyobrazić sobie wrażenie, jakiego by doznał, przekraczając z nami próg wielkiej sali, wśród tłumu w różnobarwnych strojach, poważymy się je przywołać.
A naprzód szum w uszach, oczy ślepną. Nad głowami podwójne sklepienie obite rzeźbami drewnianymi, pomalowanymi na niebiesko, wyzłoconymi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z czarnego i białego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Dookoła czterech pierwszych kolumn sklepy przekupniów, błyszczące szkłem i świecidłami, dookoła trzech innych ławki drewniane, wytarte od częstego siadania powodów i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, w drzwiach, oknach, pomiędzy kolumnami, nieskończony szereg posągów królów francuskich, począwszy od Faramonda, królów drzemiączków z założonymi rękami i spuszczonymi oczyma, królów wojowniczych i mężnych z głową i rękami wzniesionymi do góry. Następnie w oknach sklepionych szyby różnokolorowe, a we wchodach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś – sklepienia, kolumny, ściany, obicia, drzwi, posągi – osłonięte z góry do dołu powłoką błękitną i złotą, która, choć nieco zapylona ówcześnie, znikła w roku łaski 1549, w którym Breuil podziwiał ją tylko z podania.
Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podłużną salę, oświetloną bladym promieniem styczniowego dnia, nabitą wchodzącym tłumem, który kręci się dookoła kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć niedokładne pojęcie obrazu, którego podać pragniemy szczegóły.
Rzecz niezawodna, że gdyby Ravaillac nie przyśpieszył zgonu Henryka IV, nie byłoby dowodów czynów złożonych w Pałacu Sprawiedliwości, następnie zaś nie byłoby powodu, aby wspomniane papiery znikły; stąd zaś wniosek, że nikt nie miałby przyczyny podpalać Pałacu Sprawiedliwości, dla zniszczenia papierów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby Pałac Sprawiedliwości stał jeszcze, a w nim i wielka sala, mógłbym powiedzieć czytelnikowi: Pójdź – zobacz ją! Tym zaś sposobem i od opisu byłbym wolny. Wniosek oczywisty, że wielkie wypadki mają nieobliczalne następstwa.
Rzecz podobna, że Ravaillac mógł nie mieć wspólników; następnie, jeśli ich nie miał, że oni nie przyczynili się do pożaru 1618 r. Jeszcze dwa punkty do wytłumaczenia: naprzód wielka, gorejąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka łokieć, która spadła, jak wiadomo, 7 marca po północy na pałac; po drugie, zwrotka Teofila:
Zaiste szkoda nie lada!
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.
Niech sobie kto, co chce myśli o tym potrójnym wytłumaczeniu pożaru Pałacu Sprawiedliwości w roku 1618 – fakt jest pewny, bo pałac zgorzał. Z przyczyny tego wypadku, następnie z licznych przebudowań tego, co ogień oszczędził, mało dziś pozostaje z tej pierwszej siedziby królów francuskich, z tego starszego brata Luwru, już i tak starego za Filipa Pięknego, że na próżno by szukano śladów wspaniałych budowli, wystawionych przez króla Roberta, a opisanych przez Helgaldusa. Co stało się z izbą kanclerską, gdzie Ludwik Święty brał ślub? Z ogrodem, w którym wymierzał sprawiedliwość, ubrany w kurtce wielbłądziej, w płaszczu bez rękawów i leżący na murawie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesarza Zygmunta? Izba Karola IV, Jana bez Ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił edykt ułaskawienia? Kamień, na którym Marcel zamordował w obecności delfina, Roberta de Clermont i marszałka Champagne? Furtka, skąd ogłaszano bulle antypapieża Benedykta? I wielka sala ze złoceniami, lazurem, sklepieniami, posągami i ogromnymi kolumnami? I lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spuszczoną, ogonem między nogami, jak lwy Salomona w pozie pokory, tak przyzwoitej dla siły przed sprawiedliwością? I piękne drzwi i piękne okna? I ślusarskie prześliczne roboty Biscornetta i stolarka Hancy?… Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą historię Galii, za całą sztukę gotycką? – Ciężkie płaskorzeźby Brossego, tego niezgrabnego architekta przedsionku Saint-Gervais! Otóż, co nam dano za sztukę; co zaś do historii – bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze głośne w sprzeczkach uczonych.
Mniejsza o to – powróćmy do sali dawnego pałacu.
Dwa krańce tego olbrzymiego równoległoboku były zajęte: jeden przez sławny stół marmurowy, z jednej sztuki tak długiej, tak szerokiej i grubej, jakiej nigdy nie widziano, według stylu Gargantua, który ją nazywa odłamem świata; drugi przez kaplicę, w której Ludwik XI kazał się wyrobić z kamienia, klęczący przed Najświętszą Panną, i gdzie kazał przenieść, nie troszcząc się, że rozerwie szereg posągów królewskich, statuy Karola Wielkiego i świętego Ludwika, dwóch władców, których być sadził potężnymi i w niebie. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty, była w smaku delikatnej architektury, miała cudowne rzeźby, głębokie a cienkie inkrustacje, co oznacza koniec architektury gotyckiej i uwiecznia się w fantazyjnych odrodzenia dziełach. Mała rozeta przezroczysta nad drzwiami była arcydziełem delikatności i wdzięku, i rzec o niej można: była to koronkowa gwiazda.
W środku sali, wprost wielkich drzwi, było wzniesienie, okryte bogatą materią złotą i przysunięte do muru, z którego było wejście do pokoju złotego, a wystawione dla posłów flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na dialog.
Na stole marmurowym, według zwyczaju, miał być przedstawiony dialog. Przygotowania poczyniono od rana, wielka marmurowa tablica, porysowana gwoździami obuwia, dźwigała drewnianą wyniosłą klatkę, której część wyższa, dostępna wszystkim spojrzeniom, miała służyć za scenę; wnętrze zaś, okryte obiciem, za garderobę dla osób grających. Nie było zapewne tak nieprzezornego człowieka, któryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Błogosławione dzieciństwo sztuki!
Kilku sierżantów komendanta pałacu, zwyczajnych stróżów zabaw ludu w święta i w dni egzekucji, stało w rogach marmurowego stołu.
Z uderzeniem dwunastej godziny na zegarze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej stosowana na teatralne przedstawienia, ale do posłów należało się zastosować.
Prócz tego tłumy czekały od samego rana; wielu bardzo poczciwych ciekawców szczękało zębami od świtu przed pałacem, a znaczna liczba i noc tam przepędziła, aby sobie miejsca zapewnić. Tłum rósł co chwila i jak rzeka wychodząca z koryta zaczął napełniać mury, obtaczać kolumny i w każdym rozlewać miejscu. Utrudzenie, niecierpliwość, znudzenie, szalona wolność, kłótnie o udeptanie butem albo trącenie łokciem, przed przybyciem posłów, szczególnie cierpki nadawały wyraz temu ludowi, ścieśnionemu, natłoczonemu, a zawsze ciekawemu. Słychać było skargi i wyrzekania przeciwko Flamandczykom, kardynałowi de Bourbon, oficerowi pałacu, Małgorzacie Austriackiej, sierżantom, zimnu, gorącu, biskupowi paryskiemu, naczelnikowi błaznów, posągom, kolumnom, zamkniętym drzwiom i otwartym oknom. Wszystko z wielką radością uliczników i lokai rozsianych w tłumie, którzy do nieukontentowania ogólnego mieszali swoje figle i kłuli, rzec można, rozdrażnione nerwy.
Pomiędzy innymi była grupa tych wesołych szaleńców, którzy, usiadłszy na poręczach okien, stamtąd rzucali spojrzenia i żarciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z wesołych, a śmiesznych ruchów, z krzykliwych głosów, którymi się odzywali do swoich towarzyszów, w innych będących miejscach, łatwo wnieść było można, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że wybornie umieją korzystać z czasu i wyciągnąć przyjemność, gdzie ją tylko znaleźć podobna.
– Na moją poczciwość, to ty Joannes Frollo de Molendino! – zawołał jeden z nich, mały blondynek, z ładną, złośliwą twarzyczką, uczepiony u kapitela kolumny. – Właściwie ciebie nazywają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak skrzydła od wiatraka. Jak dawno już tu jesteś?
– A niech diabli!… – odpowiedział Joannes Frollo. – Więcej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tamtym świecie za czyściec policzą. Słyszałem ośmiu śpiewaków króla sycylijskiego, którzy o siódmej godzinie śpiewali na wotywie w kaplicy.
– Piękni śpiewacy! – odparł inny – Głosy ich więcej spiczaste niż czapki. Zanim mszę zakupiono do świętego Jana, trzeba się było dowiedzieć, jak wygląda łacina w prowansalskim dialekcie.
– Masz słuszność, panie Idzi Lecornu, kuśnierzu królewski – odrzekł ulicznik, siedzący na kapitelu.
Ogólny śmiech powitał nazwisko kuśnierza królewskiego.
– Lecornu! Idzi Lecornu! – mówili jedni.
– Cornutus et hirsutus – wołali drudzy.
– He! Zapewne – mówił mały diabełek z kapitela – cóż tak śmiesznego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, intendenta królewskiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierwszego drwala z Vincennes: wszyscy mieszczanie paryscy, wszyscy żonaci – i ojciec, i synowie.
Śmiech powstał na nowo. Kuśnierz, nie odpowiedziawszy słowa, chciał się ukryć przed wymierzonymi nań spojrzeniami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc znaleźć stosownego kąta, wlepił w ramiona sąsiadów swoją szeroką i czerwoną twarz, która rychłą zapowiadała apopleksję. Na koniec jegomość gruby, krótki i zacny jak on, przyszedł mu na pomoc.
– A to co! Panowie niedorostki zanadto sobie pozwalają; za moich czasów oćwiczyliby ich jak kotów.
Tłum młodzieży parsknął śmiechem.
– Hola! Hola! A to co za jeden?… A to śmiałek! – wołali.
– Znam ja go! – odezwał się jeden. – To pan Andrzej Musnier.
– Hardy, bo jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu – rzekł inny.
– Wszystkiego po cztery w tym sklepie – odezwał się trzeci – cztery narody, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech wyborców i czterech księgarzy.
– I cóż – odparł Jehan Frollo – niech ich wszystkich czterech!…
– Musnier, spalimy twoje książki.
– Musnier, pobijemy twojego lokaja.
– Musnier, obłocimy twoją żonę.
– Poczciwa panna Oudarde.
– Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.
– A niech was piorun trzaśnie! – mówił przez zęby Andrzej Musnier.
– Panie Andrzeju! – zawołał Jehan zawsze siedzący na swoim kapitelu – Milcz albo ci na łeb zlecę.
Pan Andrzej wzniósł oczy, zdawał się mierzyć wysokość kolumny, ciężkość figlarza i, podwoiwszy kwadrat z ciężkości przez wysokość, umilkł.
Jehan, pan placu, mówił z tryumfem:
– Zobaczysz, choć jestem bratem uczonego alchemika.
– Panowie! To lud z uniwersytetu!… Nie umieją nawet praw naszych szanować; w mieście jest umajenie i fajerwerki, dialog i ambasadorowie w Cité – w uniwersytecie zaś nic!
– Przecież plac Maubert jest dość obszerny – odezwał się jakiś młodzik uwieszony na stole.
– Precz z ich zabawami! – krzyczał Jan.
– Trzeba dziś wyprawić fajerwerki na polu Gaillard – odezwał się inny – i popalić książki pana Andrzeja.
– I stół jego pisarzy!
– I rózgi sierżantów!
– I stoły przekupniów.
– I ławki rektora.
– Precz z panem Andrzejem, z księgarzami, pisarzami, teologami, lekarzami i uczonymi.
– A to koniec świata!… – szemrał pan Andrzej, trąc uszy.
– Otóż jeden uczony… teraz właśnie przez plac przechodzi – zawołał jeden z uliczników w oknie siedzący.
I odwrócił się do placu.
– Czy w rzeczy samej nasz zacny mistrz Thibaud? – zapytał Jehan Frollo de Moulin, który, siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.
– Tak, to on! To on! – odpowiedzieli inni. – To on, mistrz Thibaud.
W rzeczy samej, uczeni i wszyscy dygnitarze uniwersytetu wyszli uroczyście naprzeciw posłom i w tej chwili przechodzili przez plac pałacu. Ulicznicy, cisnąc się w okna, przyjęli ich oklaskami, których znaczenie zapewne oni pojęli. Thibaud, idący na czele, pierwszy się zbliżył i był powitany.
– Dzień dobry, panie Thibaud! Hola, hej! Dzień dobry.
– Ach! I ty tutaj, stary szulerze? Dawnoś kości porzucił?
– Patrzcie, jak cwałuje na ośle!… Prawda, krótsze ma uszy od niego.
– Hola! Dzień dobry, panie Thibaud – Tybalde aleator.
– Gdzie idziesz, Tyboldzie?… Tybalde ad dados, zdążasz, jak widzimy, ku miastu.
– Zapewne idzie szukać mieszkania na ulicy Thibautodé! – krzyczał Jehan de Moulin.
Cała czereda powtórzyła dowcipek hucznie i z klaskaniem w ręce.
– Panie Thibaud, idziesz szukać mieszkania na ulicy Thibautodé?
Kolej przyszła na innych.
– Precz z uczonymi!…
– Powiedz nam Robinsonie Poussepain, co to za jeden?
– To Guilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium z Antun.
– Weź mój trzewik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.
– Saturnalitias mittimus ecce nuces.
– Precz i z tamtymi w białych sukniach.
– Aha! Myślałem, że to sześć białych gęsi, które miastu św. Genowefa podarowała.
– Precz z doktorami!
– Precz dysputy i kłótnie kardynalskie!
– Precz z kanclerzem od św. Genowefy.
– He, he! Panie Joachimie de Ladehors! Ho, he! Ludwiku Dahuille!… Ho, he! Lambercie Hoctemart!
– Niech ich piorun trzaśnie!
– I tamtych z ich szarymi kapami; cum tunicis grisis!
– Sen de pellibus grisis furralis!
– Hola!… Panowie mistrzowie, w czarnych i czerwonych kapeluszach.
– Thibaud z jakim ogonem!
– Wygląda jak doża wenecki, mający zaślubiać morze.
– Czy to kanonicy od św. Genowefy?
– Aha!
– Aha! Doktor Klaudyusz Choart!
– Czy idzie za Marią la Giffarde?
– Ona na ulicy Glatigny.
– Uścieła łoże panu.
– I bierze cztery denary; quatuor denarios.
– Aut unum bombum.
– Koledzy! Pan Szymon Sanguin, wyborca z Pikardii, który z tyłu na koniu żonę wozi.
– Post equititem sedat atra cura.
– Śmiało, panie Szymonie.
– Dzień dobry, panie rektorze!
– Dobranoc, pani rektorowo.
– Muszą być bardzo kontenci – mówił, wzdychając Joannes de Molendino, zawsze tkwiąc na swoim kapitelu.
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu, pan Andrzej Musnier, skłonił ucho do królewskiego kuśnierza, pana Idziego Lecornu.
– Mówię ci, panie, że koniec świata. Nigdy nie widziano podobnego rozpuszczenia dzieciaków; to te przeklęte wynalazki wszystko niszczą. Artyleria, kule, bomby, a nade wszystko druk, och! To przeklęta niemiecka zaraza! To koniec świata, panowie.
– Wolałbym, żeby lepsze materie wyrabiali – odpowiedział kuśnierz.
W tej chwili dwunasta uderzyła.
Młodzież umilkła. Następnie powstał ruch okropny, poruszenie głów i nóg, chrząkanie, kichanie i kaszel. Każdy umieścił się, wyprostował i wzniósł głowę. Po chwili milczenia szyje się wyciągnęły, gęby rozwarły i choć nic widać nie było, wszystkie oczy zwróciły ku marmurowemu stołowi. Czterech sierżantów stało wciąż nieruchomych, jak cztery kamienne figury. Później oczy zwróciły się ku wzniesieniu, przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi były wciąż zamknięte i wzniesienie puste. Tłumy od rana na trzy rzeczy czekały: na południe, posłów i dialog. Samo południe przyszło o swojej porze.
Czekano dwie, trzy, pięć minut, kwadrans i nikt nie przybywał. Wzniesienie było puste i scena cicha. Po zniecierpliwieniu nastąpił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i ówdzie wyrywać i głowy szumieć. Burza, która zaczynała huczeć, wznosiła się nad tłumem. Jehan de Moulin pierwszy podłożył iskierkę.
– Dialog! Dialog! Precz z Flamandczykami! – zawołał z całych piersi, kręcąc się jak wąż na swoim kapitelu.
Tłum klasnął w ręce.
– Dialog! Dialog! – powtórzył. – A całą Flandrię niech piorun trzaśnie.
– Dialog! Natychmiast – powtórzył ulicznik – bo inaczej powiesimy rządcę pałacu zamiast komedii i morału.
– A to zuch! – krzyczał lud. – Zacznijmy od sierżantów.
Głośny nastąpił okrzyk. Czterej sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balustrada, przedzielająca ich, uległa sile.
Położenie było krytyczne.
– Na powróz! Na powróz! – wołano ze wszech stron.
W tej chwili obicie garderoby, wyżej przez nas opisane, podniosło się i dało przejście osobie, której ukazanie się samo zmieniło gniew w ciekawość.
– Milczenie! Milczenie!
Osoba ta, niepewna i drżąca, postąpiła aż na brzeg marmurowego stołu, kłaniając się tak nisko, jakby zginała kolana.
– Panowie mieszczanie – rzecze – i panny mieszczanki, będziemy mieli przyjemność przedstawić przed jego eminencją kardynałem dialog bardzo moralny pod tytułem: Sąd Najświętszej Panny Marii. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencja towarzyszy w tej chwili posłom księcia austriackiego i słucha mowy rektora uniwersytetu przy bramie Baudets. Skoro jego eminencja przybędzie, zaczniemy.
Zaiste, wdania się Jowisza było potrzeba dla ocalenia czterech sierżantów i rządcy pałacu. Jeżeli my byliśmy tak szczęśliwi, żeśmy wymyślili ten wypadek i mamy być zań odpowiedzialni krytyce, nie można przeciw nam przywołać klasycznej prawdy: Nec deus intersit. Zresztą ubiór Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu, zwracając na siebie uwagę. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotym haftem; na głowie miał kapelusz dwurożny ze złotymi guzikami i wielką brodę, kryjącą mu połowę twarzy; w rękach miał coś, co miało wyobrażać pioruny, a nogi okręcone tasiemkami; zgoła wyglądał jak łucznik bretoński pana de Berry.
II
Piotr Grintoire
Gdy mówił, zadowolenie i podziw, obudzone strojem, znikły przed głosem; a kiedy przybył do tego niezręcznego zakończenia: „Skoro jego eminencja kardynał przybędzie, zaczniemy”, głos jego utonął w chaosie krzyku.
– Zaczynajcie natychmiast! Dyalog! Dyalog natychmiast! – wołał lud. I wśród mnóstwa głosów odznaczał się Joannes Molendino, przebijający morze krzyku jak pikulina. – Zaczynajcie natychmiast! – wołał Jan.
– Precz z Jowiszem i dyalogiem! – wołali Robin Poussepin i inni jego towarzysze, umieszczeni w oknie.
– Dyalog natychmiast! – powtórzył tłum. – Zaraz natychmiast! Powróz dla komediantów!
Biedny Jowisz, przestraszony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upuścił pioruna, zdjął swój dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko i z jąkaniem mówił:
– Jego eminencja… ambasadorowie… Małgorzata Flamandzka… Nie wiedział, co powiedzieć, w duszy może się lękał.
Być powieszonym przez lud, że czeka, być ukaranym przez kardynała za nieczekanie, z obydwu stron przepaść, a każda okropna.
Na szczęście ktoś wywiódł go z ambarasu.
Jakiś jegomość, stojący przy przegrodzeniu sceny, którego dotąd nie widziano, albowiem cień kolumny zupełnie go osłaniał, ten jegomość, mówimy schylony, blondyn, ze zmarszczkami na licach i czole, z oczami iskrzącymi i ustami śmiejącymi się, odziany w czarną kurtkę, połataną i błyszczącą z wytarcia, zbliżył się do stołu i dał znak biednemu aktorowi, który nie zważał nań przecież.
Jegomość ten krok jeszcze dalej postąpił.
– Jowiszu – rzecze – mój drogi Jowiszu!
Aktor jeszcze nie słyszał.
Na koniec, znudzony i zniecierpliwiony, krzyknął na całe gardło:
– Michale Giborne!
– Kto na mnie woła? – zapytał Jowisz, jakby przebudzony ze snu.
– Ja – odpowiedziała osoba, czarno ubrana.
– Ach! – rzekł Jowisz.
– Zaczynajcie – mówił ów jegomość. – Trzeba zaspokoić publiczność, ja biorę na siebie uspokoić rządcę pałacu, a on kardynała.
Jowisz odetchnął.
– Panowie mieszczanie – zawołał z całych piersi do tłumu huczącego – zaczniemy zaraz.
– Evoe, Jupiter! Plaudite, cives! – zawołali ulicznicy.
– Zaraz, zaraz! – wołał lud.
Poklaski i krzyki rozlegały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obiciem.
Nieznajomy, który tak cudownie burzę w pogodę zmienił, jak mówi stary i zacny Corneille, wcisnąwszy się w cień kolumny, byłby tam długo niewidziany, niemy i nieruchomy pozostał, gdyby go nie pociągnęły dwie młode kobiety, będące w pierwszym rzędzie widzów, które widziały jego rozmowę z Jowiszem.
– Panie – mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbliżył.
– Byłabyś ciszej, moja droga Lienardo – mówiła jej sąsiadka, ładna, świeża i dumna ze świątecznego stroju – to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić… – Tymczasem nieznajomy zbliżył się do balustrady.
– Czego panny ode mnie żądacie? – zapytał z pośpiechem.
– Och! Nic, nic, panie – mówiła pomieszana Lienarda – moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce z panem mówić.
– I ja nie – odparła Gisquetta, rumieniąc się – to Lienarda do ciebie, panie, mówiła.
Obydwie panny spuściły oczy. Inna, która chciała tylko zawiązać rozmowę, patrzyła z uśmiechem.
– A więc nic nie macie mi panny do powiedzenia?
– Bynajmniej – odpowiedziała Gisquetta.
– Nic, a nic – dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić; lecz dwie ciekawskie puścić go nie miały ochoty.
– Panie – rzekła z żywością Gisquetta – wszak znasz tego żołnierza, który w dyalogu ma grać rolę dziewicy.
– Chcesz pani powiedzieć zapewne, rolę Jowisza?
– Tak, tak – odrzekła Lienarda – ach! Jaka ona niedorzeczna! Czy pan znasz Jowisza?
– Michała Giborne’a – odrzekł obcy. – Tak, pani.
– Piękną ma brodę – mówiła Lienarda.
– Czy to piękne, co będą mówili? – zapytała bojaźliwie Gisquetta.
– Bardzo piękne – odrzekł bez wahania nieznajomy.
– A co to będzie takiego? – zapytała Lienarda.
– Sąd Najświętszej Panny. Dyalog bardzo moralny.
– Aha! To co innego – odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które nieznajomy przerwał.
– To jest dyalog zupełnie nowy, pierwszy raz grany.
– A więc to nie ten – mówiła Gisquetta – co grali przed dwoma laty, w dzień przybycia legata, w którym trzy piękne występowały dziewice.
– Syreny – mówiła Lienarda.
– Zupełnie nagie – dodał mężczyzna.
Lienarda ze wstydem spuściła oczy, Gisquetta spojrzała na nią, uczyniła to samo, mówiła przecież z uśmiechem:
– A to było pocieszne. Dzisiejszy dyalog jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandzkiej.
– Czy będą śpiewać sielanki? – zapytała Gisquetta.
– Broń Boże! – rzekł nieznajomy. – W dyalogu nie trzeba mieszać rodzajów. Żeby to była komedia.
– Szkoda – odparła Gisquetta. – Wtedy przy fontannie Ponceau mężczyźni i kobiety dzikie walczyli między sobą i śpiewali sielanki.
– To, co przystoi legatowi, nie wolno księżniczce.
– I przy nich – dodała Lienarda – grali na wielu instrumentach.
– A dla ochłodzenia przechodzących – mówiła Gisquetta – fontanna trzema otworami wyrzucała wino, mleko i hypokras, które pił każdy, kto chciał.
– Nad Ponceau zaś – mówiła dalej Lienarda – pod Trójcą Świętą, przedstawiano Pasję z osób milczących.
– Ach! Pamiętam, pamiętam! – zawołała Gisquetta. – Bóg na krzyżu pomiędzy dwoma łotrami po lewej i po prawej.
Tutaj obydwie znajome, przypominając sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.
– A dalej pod porte aux peintres były inne osoby bardzo bogato ubrane.
– Pod źródłem świętego Inocentego strzelec ścigał łanię z psami i przy odgłosie trąbek.
– A w jatkach paryskich rusztowanie, przedstawiające bastylię w Dieppe.
– A kiedy legat przechodził, pamiętasz Gisquetto, dano znak do szturmu i wszystkim Anglikom popodrzynano gardła.
– I przy bramie Châtelet bardzo piękne były osoby.
– A na moście Zamiany, który cały był przykryty.
– I kiedy legat przechodził, wypuszczono na most więcej niż dwieście gatunków rozmaitych ptaków; ach! To było śliczne, Lienardo.
– Dziś będzie jeszcze piękniej – odparł nieznajomy, zdający się słuchać ich cierpliwie.
– Pan nam przyrzekasz, że dyalog będzie bardzo piękny?
– Bez wątpienia – odpowiedział; następnie dodał z nadętością:
– Moje panny, ja jestem jego autorem.
– Czy tak? – zapytały, wytrzeszczywszy oczy.
– W rzeczy samej! – odpowiedział poeta, nieco się nadymając:
– Dwóch nas szczerze pracowało: Jehan Marchand, który ciosał deski i stawiał teatr, i ja, który sztukę pisałem. Nazywam się Piotr Grintoire.
Autor Cyda mniej miałby dumy.
Czytelnicy mogli zauważyć, że pewien czas już upłynął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obicie, a autor dyalogu naiwnie objawił swoje nazwisko Gisquetcie i Lienardzie. Rzecz szczególna, tłum, przed kilku minutami tak niespokojny i groźny, na słowo komedianta czekał cierpliwie; to przekonać nas powinno, że najlepszy środek uspokojenia czekającej publiczności jest oświadczyć jej, że zaraz się zacznie.
Jednak Jan nie zaspał gruszek w popiele.
– Hola, he! – wołał, przerywając spokojne oczekiwanie – Jowiszu, diabelscy kuglarze, prędzej, prędzej sztukę zaczynać albo my zaczniemy.
Nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rzniętych instrumentów złożona dała się słyszeć wewnątrz rusztowania; obicie podniosło się i wyszły cztery osoby, które przeczołgały się po scenie, stanęły rzędem przed publicznością, pokłoniły się i symfonia umilkła.
Po otrzymaniu hojnych za ukłony oklasków, cztery osoby wyszły wpośród religijnego milczenia i zaczęły prolog, który wyobraźni czytelników pozostawiamy. Zresztą, co się i dzisiaj przytrafia, publiczność więcej się zajmowała ubiorami niż rzeczą. Wszystkie cztery osoby były ubrane w suknie pół-białe, pół-żółte, różniące się tylko gatunkiem materii – pierwszej była z lamy srebrnej i złotej, drugiej jedwabna, trzeciej wełniana, a czwartej płócienna. Pierwsza z osób miała w prawej ręce miecz, druga klucz złoty, trzecia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokładniejszego zrozumienia alegorii, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni lamowej – szlachetność; na sukni jedwabnej – duchowieństwo; na sukni wełnianej – handel; na sukni płóciennej – uprawa roli. Płeć dwóch alegorii męskich można było poznać po krótszych sukienkach i po ubiorze na głowie.
Trudno było nie pojąć mimo ciemności alegorii, że Uprawa roli była zaślubiona Handlowi, a Duchowieństwo Szlachetności i że obydwie pary posiadały złotego delfina, który miał być przysądzony najpiękniejszej. Szli więc po szerokim świecie, szukając tej piękności i odrzuciwszy królową Golkondy, księżniczkę Trebisondy, córkę chana Tatarów itd. Uprawa roli i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel przyszli go złożyć na marmurowym stole w Pałacu Sprawiedliwości, tyle prawiąc morałów i maksym, że wszystkich licencjatów można było od egzaminów uwolnić.
Wszystko to było prześliczne.
W tym tłumie, na który alegorie wylewały się potokiem, nie było uważniejszego ucha, serca mocniej bijącego, oka więcej wlepionego, szyi więcej wyciągniętej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczciwego Piotra Grintoire’a, który przed chwilą nie mógł się wstrzymać od objawienia swego nazwiska dwóm młodym pannom. Oddalił się od nich o kilka kroków, stanął za kolumną, słuchał, patrzał i smakował. Przychylne oklaski, którymi przyjęto prolog, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrznościach, a był cały zatopiony w uniesieniu, w jakim autor spogląda na płynące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grintoire!
Przykro nam mówić, lecz prędko był rozczarowany. Zaledwie zbliżył usta do czarodziejskiej czary tryumfu i radości, w napój gorzka wmieszała się kropla.
Obdarty żebrak, niedostrzeżony w tłumie i niemogący zwrócić na siebie uwagi, szuka miejsca, z którego by lepiej był widziany i hojne zyskał jałmużny; w czasie pierwszych wierszy prologu, podsunął się aż do samego stołu i tam, usiadłszy, błagał o litość, pokazując swoje łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.
Milczenie, które zachował, pozwalało odmawiać bez przeszkody prolog i żaden nie byłby przerwał go wypadek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wskazał żebraka. Płochy śmiech opanował szaleńca, bez względu, że przerwie widowisko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:
– Patrzcie, żebrak czeka na jałmużnę!
Ktokolwiek rzucił kamień w kupę żab albo wystrzelił w stado ptaków, pojąć zdoła, jaki skutek sprawiły te wyrazy pośród powszechnej uwagi. Grintoire zadrżał, jakby go iskra elektryczna przeniknęła. Prolog został zawieszony i wszystkie głowy zwróciły się tłumnie do żebraka, który niezmieszany, widział w tym wypadku żniwo dla siebie i zaczął mówić tonem ubolewania, zamykając wpół oczy:
– Litości! Litości!
– Na moją poczciwość – znowu mówił Jan – to Clopin Trouille-fou. Hola, przyjacielu, widać rana dokuczała ci na nodze, skoroś ją przeniósł na rękę.
To mówiąc, ze zręcznością małpy w kawałku bibuły rzucił drobną monetę, po którą żebrak chorą wyciągnął rękę. Przyjął jałmużnę i szyderstwo i tonem żałosnym wołał znowu: litości! litości!
Ten epizod zupełnie przerwał uwagę słuchaczy; wielu z nich – Robin Poussepain i wielu świeckich dali żebrakowi poklaski.
Grintoire bardzo był niekontent. Przyszedłszy do siebie, zawołał na cztery osoby, będące na scenie:
– Grajcie! Co tam u diabła? Grajcie! – I nie spojrzał nawet na przerywających sztukę.
W tej chwili poczuł, jak go coś ciągnie za suknię; odwrócił się nieco zły i, chociaż niechętnie, ale się uśmiechnął.
Była to piękna rączka Gisquetty la Gencienne, która, podsunąwszy się do balustrady, tym sposobem zwracała autora uwagę.
– Panie – rzecze młoda dziewica – czy będą dalej grali?
– Bez wątpienia – odrzekł niechętnie autor.
– Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłumaczyć mi…
– To, co mają mówić? – przerwał Grintoire. – Więc pani uważaj!
– Nie, ja to chcę, co już mówili.
Grintoire wzdrygnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.
– Czy licho nadało tę głupią gęś! – mówił przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta wiele straciła w jego pojęciu.
Aktorzy usłuchali napominania i publiczność, chcąc nie chcąc, musiała słuchać; straciła przecież wiele piękności sztuki, nie mogąc związać dwóch przeciętych jej części. Dobrze to rozważał Grintoire. Powróciła przecież spokojność; młodzik umilkł, żebrak liczył jałmużnę i sztuka szła dalej.
W rzeczy samej było to bardzo piękne dzieło, które i dzisiaj przy niejakich zmianach podobać by się mogło. Wstęp, chociaż przydługi i czczy, był bardzo prosty i Grintoire najwięcej go podziwiał. Jak domyśleć się snadno, cztery alegoryczne osoby, zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc się pozbyć delfina złotego, musiały być niepoślednio strudzone. Następnie pochwała cudownej ryby z bardzo delikatnymi apostrofami do Małgorzaty Flamandzkiej, która smutnie siedziała w Amboise i nie spodziewała się, że Rolnictwo i Handel, Duchowieństwo i Szlachetność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspomniany delfin, młody, piękny, silny (nade wszystko wzór cnót panujących), był synem lwa Francji. Przyznać trzeba, że ta metafora jest bardzo śmiała i że historia naturalna teatru nie obraża się wcale, aby delfin był synem lwa. Cudowne, pindaryczne mieszaniny często wielkie robią wrażenia. Przecież, dla lepszego objaśnienia poeta winien to był przynajmniej we dwustu wierszach wyłożyć.
Prolog miał trwać od południa aż do czwartej godziny, według rozkazu prewota, i musiano coś mówić – przy tym słuchano cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki pomiędzy Handlem i Szlachetnością, w chwili, gdy Uprawa roli mówiła: Nie widać w naszych borach szlachetnego zwierza!, drzwi wzniesienia aż dotąd zamknięte, otworzyły się, i donośny głos odźwiernego oznajmił:
– Jego eminencja kardynał de Bourbon.
III
Kardynał
Biedny Grintoire! Huk wszystkich petard u świętego Jana, wystrzał dwudziestu kul, pęknięcie kamienia w wieży de Billy, w czasie oblężenia 29 września 1465 r., który zabił siedmiu Burgundczyków od razu, eksplozja prochu zamkniętego w Temple, mniej by mu słuch naruszyły w tej chwili uroczystości dramatycznej, niż te wyrazy odźwiernego: „Jego eminencja kardynał de Bourbon”.
Piotr Grintoire ani się lękał kardynała, ani go lekceważył. Nie był słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy katolik, jakby powiedziano dzisiaj, Grintoire miał ducha mocnego, wzniosłego, umiejącego środek zachować (stare in dimidio rerum), który godzi filozofię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nieoszacowany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Ariadny umie się wycofać z labiryntu namiętności ludzkich. Zawsze go można napotkać, wszędzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Piotra Grintoire’a, który był godny reprezentować podobne umysły w piętnastym wieku, podobny duch zapewne ożywiał ojca de Breul, kiedy pisał w szesnastym wieku słowa godne każdego czasu: „Jestem paryżaninem z rodu i z mowy, bo parrhisia z greckiego znaczy wolność mówienia, której ja używałem w mowach do kardynałów, wuja i brata księcia de Conty, ilekroć mogłem nie obrazić nikogo”.
Widoczne więc, że ani bojaźń kardynała, ani jego nienawiść nie zrobiła nieprzyjemnego wrażenia na Piotrze Grintoirze. Przeciwnie, nasz poeta zanadto miał zdrowego rozsądku i suknię zanadto połataną, aby nie przywiązywał wartości, żeby jego prolog, a mianowicie wysławienie delfina, syna lwa Francji nie było wysłuchane przez jego eminencję. Lecz nie zawsze interes przemaga w szlachetnych skłonnościach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobrazić przez dziesięć; zrobiwszy rozbiór chemiczny tej liczby, jak mówi Rabelais, znajdzie się jedna część interesu, a dziewięć miłości własnej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kardynała, dziewięć części miłości własnej poety Grintoire’a tak nagle wzrosły, że cząsteczka dziesiąta pozostała niewidzialną, a nawet rozpierzchła się zupełnie. Grintoire pragnął widzieć, jak publiczność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a chociaż to publiczność Bóg wie jaka, mniejsza o to. Sądzimy, że uwielbiał swoją pracę i na przekór La Fontainowi, który na przedstawieniu Florentyny zapytał: czyja to rapsodia? gotów był zagadnąć sąsiada: czyje to arcydzieło? Z tego wnieść można, jakie na poecie zrobiło wrażenie przybycie kardynała.
Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wejście jego eminencji pomieszało słuchaczy. Wszystkie głowy zwróciły się ku wzniesieniu. Kardynał! Kardynał! – wszystkie powtarzały usta i nieszczęśliwy prolog drugi raz był przerwany.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu wzniesienia. Kiedy wiódł wzrokiem po słuchaczach, pomieszanie wzrastało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pragnął wznieść głowę nad innych.
Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart komedii. Karol, kardynał de Bourbon, arcybiskup i hrabia lioński, prymas Galii, był spokrewniony z Ludwikiem XI przez brata, Piotra, posiadacza de Beaujeu, który zaślubił starszą córkę królewską, i powinowatym Karola Lekkomyślnego (Temeraire) z matki, Agnieszki Burgundzkiej.
Najwydatniejszym charakterem prymasa Galii był duch dworski i poszanowanie władzy. Można z tego wnosić, ile mu przykrości sprawiało to podwójne pokrewieństwo i ile stawiało niebezpiecznych skał, pomiędzy którymi musiał kierować łódź swojego interesu, aby nie trącić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Charybdzie, które pochłonęły księcia de Nemours i konetabla de Saint-Pol. Dzięki opatrzności tak unikał jednej i drugiej, że bez szwanku przybył do Rzymu. Ale jakkolwiek był już u portu, a nawet i w porcie, nigdy spokojnie nie mógł sobie wspomnieć przygód życia politycznego, tak kłopotliwego i niebezpiecznego niegdyś. Dlatego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym, co miało znaczyć, że w tym roku stracił matkę, księżniczkę z domu Bourbon i krewnego, księcia burgundzkiego, i że żałobą pocieszył się po żałobie.
Zresztą był to dobry człowiek – wiódł życie wesołe jak kardynał, bawił się dobrze, nie nienawidził nikogo i dawał jałmużny, chętniej młodym niż starym, za co Paryż bardzo go lubił. Ilekroć wychodził, był otoczony dworem biskupów i opatów strojnych, grzecznych i jak on sam uprzejmych; wieczorem można było słyszeć przed jego pałacem wesołe głosy, te same, które śpiewały rano psalmy.
Zapewne temu postępowaniu przypisać należy, że przy wejściu nie powitał go jaki ucinek ze strony ludu, niecierpliwiącego się i usposobionego do nieuszanowania. Przy tym paryżanie nie są zawzięci i, kiedy popieszczą się władzą, sami ją potem oddają.
Kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękną czerwoną suknię, dobrze leżącą – i tym sposobem połowa słuchaczy już była za nim. Nawet byłoby niegrzecznie syczeć na kardynała, który jest przystojnym i który piękną ma suknię czerwoną.
Wszedłszy, powitał obecnych uśmiechem, który odziedziczył po przodkach, a który tak się podoba ludowi; wolno postąpił do krzesła czerwonym obitego aksamitem i usiadł, myśląc zupełnie o czym innym a nie o sztuce. Jego orszak, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim, powiększając zamieszanie i ciekawość pomiędzy słuchaczami. W orszaku tym byli: biskup Marsylii Alaudet, opat z St. Denis, Robert Lespinasse, opat z St. Germain des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.
Po wejściu ich rozległ się głośny śmiech. Bo to dzień uroczystości uliczników, błaznów, ludu; jednym słowem saturnalia, w które wszystko wolno i wszystko uchodzi. W tłumie słuchaczy były i kobiety znane z mniej porządnego życia, np. Szymona Quatrelivres, Agnieszka Gadine, Robina Piedebou i inne. W takiej mieszaninie ludu wszystkiego się można spodziewać, i Ludwik Święty nie bardzo byłby kontent, że w jego Pałacu Sprawiedliwości podobne odbywają się sceny.
Przytoczyć rozmów i ich szczegółów nie możemy, bo one nikły w ogólnym hałasie, a chociaż wolne słowa wówczas były w modzie, powtarzać je nie uważamy za stosowne.
Kardynał, chociaż lubił wesołość, był smutny, bo widać piekielnie mu ciążyła ambasada flamandzka.
Nie dlatego, aby był głębokim politykiem i aby obliczał następstwa z ożenienia swego kuzyna z Małgorzatą Burgundzką, żeby go obchodziło, jak długo potrwa pozorna zgoda Francji z arcyksięciem austriackim, lub jak król angielski przyjmie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nieprzyjemność. Powiedzieliśmy na wstępie, że ów Karol de Bourbon, kardynał, arcybiskup, prymas Galii musiał przyjmować ambasadę flamandzką, złożoną z ludzi nieokrzesanych, lubiących piwo i fajki, a musiał ich przyjmować publicznie. Była to zapewne przykrość, a musiał ją podjąć dla króla.
Kiedy odźwierny donośnym zawołał głosem: „Panowie, posły arcyksięcia austriackiego”, obrócił się ku drzwiom jak tylko mógł najwdzięczniej, a zbyteczne mówić, że cała sala to samo uczyniła.
Weszli po dwóch z powagą, która szczególną tworzyła sprzeczność z wesołym orszakiem Karola de Bourbon; byli w liczbie czterdziestu ośmiu posłów Maksymiliana Austriackiego, a na ich czele czcigodny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Bertin, kanclerz złotego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, prezydent z Gand. W zgromadzeniu zrobiło się wielkie milczenie, przerywane stłumionymi śmiechami, ilekroć odźwierny wyrzucał ze swoich ust imiona, nazwiska i tytuły każdego z posłów, po przyzwoitym ich skaleczeniu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawiadujący policją w Louvain, Clays, Etuelde, taki sam z Brukseli, Paweł de Baeust, Voirmizelle, prezydent Flandrii, Jehan Coleghens, burmistrz z Antwerpii, Jerzy Moere, zawiadujący policją z Gand, Gheldolf van der Hage, Bierbocque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle itd., prezydenci, burmistrze, policjanci, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki, dobre flamandzkie głowy, pochodzące z tej rodziny, której głowy Rembrandt na ciemnym tle malował, wszyscy mający wypisane to na czole, co Maksymilian w swoim manifeście wyrażał, że się „powierza ich doświadczeniu, wierności, przychylności i znajomości ludzi”.
Jeden z nich był niejakim wyjątkiem. Była to twarz szczupła, przenikliwa, przebiegła, przed którą kardynał zrobił trzy niskie ukłony; poseł ten nazywał się Wilhelm Rym, radca i pensyonarz miasta Gand.
Dwie tylko osoby wiedziały, kim jest Wilhelm Rym. Rzadki geniusz, który w czasie zaburzeń wypłynął na wierzch wypadków; lecz w piętnastym wieku, skutkiem piekielnych intryg, był zmuszony „osiąść na błotach”, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z którym nieraz radził i którego tajnym zaradzał potrzebom. Wszystko to, co zmuszało kardynała do nadzwyczajnej grzeczności, było obcym dla ludu.
IV
Pan Jakób Coppenole
Kiedy pensyonarz z Grand i jego eminencja nisko się wzajem kłaniali i cichą prowadzili rozmowę, wysoki mężczyzna, szerokiej twarzy, wysokich ramion, stanął przy Wilhelmie Rymie, rzekłbyś, że buldog przy lisie. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kamizelka skórzana dziko odbijały pomiędzy aksamitami. Sądząc, że to jaki masztalerz, odźwierny go zatrzymał.
– Hola! Stój, nie wolno, przyjacielu.
Mężczyzna w kamizelce skórzanej odepchnął go ramieniem.
– Co chce ode mnie ten głupiec?! – zawołał tak głośno, że całej sali na siebie zwrócił uwagę. Czy nie widzisz, kto jestem?
– Jak się pan nazywasz? – zapytał odźwierny.
– Jakób Coppenole.
– Pański stopień?
– Jestem szewc, pod znakiem Trzech Łańcuchów w Gand.
Odźwierny cofnął się – ogłaszać burmistrzów, policjantów, to jako tako, ale szewca, to trudno. Kardynał siedział jakby na szpilkach – lud słuchał i patrzył – od dwóch dni jego eminencja obrabiał tych niedźwiedzi flamandzkich, żeby ich przecież na jaw pokazać, a oto masz!… Wilhelm Rym z fałszywym uśmiechem zbliżył się do odźwiernego.
– Ogłoś pana Jakóba Coppenole’a, obywatela miasta Gand – szepnął mu cicho.
– Odźwierny – zawołał głośno kardynał – ogłoś pana Jakóba Coppenole’a, obywatela miasta Gand.
– Bynajmniej! – zawołał głosem piorunującym Jakób Coppenole – szewc – ani mniej, ani więcej. Na Boga, alboż to co złego?… Sam arcyksiążę nieraz u mnie kupował trzewiki.
Śmiechy i oklaski razem się ozwały. Dowcip zawsze zrozumieją w Paryżu i poklask mu oddadzą. Dodajmy, że Coppenole był z gminu i gmin go wkoło otaczał; zatem porozumienie się snadne i niedługie. Dumna postawa szewca flamandzkiego, upokarzając ludzi dworskich, obudziła we wszystkich duszach plebejuszów uczucie godności, chociaż niezdeterminowane w piętnastym wieku. Przyjemnym było dla nich widzieć w szewcu człowieka, dla nich, którzy z uszanowaniem patrzyli na sierżantów i policję.
Coppenole z dumą powitał jego eminencję, który grzecznie się skłonił. Następnie, kiedy Wilhelm Rym, „człowiek rozumny i poczciwy”, jak mówi Filip de Comines, patrzył na nich z uśmiechem szyderstwa i wyższości, każdy zajął swe miejsce, kardynał nieukontentowany i zgryźliwy, Coppenole spokojny i nadęty, myślący zapewne, że jego tytuł szewca tyle wart co inny i że Maria Burgundzka, matka tej Małgorzaty, którą dziś miał delfin zaślubiać, więcej jego aniżeli kardynała się lęka, bo nie kardynał podburzył obywateli Gand przeciwko ulubieńcom córki Karola Lekkomyślnego, że nie kardynał natchnął odwagą lud, kiedy panna Flamandzka przyszła go prosić pod rusztowaniem i że on za jednym podniesieniem ręki strącił głowy dwóch znakomitych panów: Guya d’Hymberoourt i Wilhelma Hugoneta.
Nie tu był koniec trosk dla biednego kardynała; kielich goryczy musiał spełnić aż do dna.
Zapewne czytelnik nie zapomniał śmiałego żebraka, który w czasie prologu podczołgał się aż pod samo kardynalskie wzniesienie; przybycie znakomitych gości zupełnie go nie zmieszało i kiedy prałaci oraz ambasadorowie zasiedli w ławkach, on sobie swobodnie na krzyż nogi założył. Zuchwalstwo to niepraktykowane niczyjej nie zwróciło uwagi, albowiem gdzie indziej ona była skierowana. Żebrak ze swojej strony, jakby nikogo w sali nie było, kiwał głową z neapolitańskim lekceważeniem, powtarzając niekiedy machinalnie: litości! litości! Zaiste, on może jeden w całym zgromadzeniu nie wiedział o zajściu odźwiernego z Coppenole’em. Nie dosyć na tym, przypadek mieć chciał, że szewc z Grand, z którym lud tak żywo sympatyzował i na którego wszystkich się oczy zwróciły, zasiadł w pierwszym rzędzie wzniesienia, nad samym żebrakiem i że po przyjacielsku trącił go po ramieniu, okrytym łachmanami. Żebrak odwrócił się, zadziwił, twarz jego przybrała wyraz wylania i zadowolenia; następnie, nie zważając na widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą cicho rozmawiać, trzymając się za ręce.
Niezwyczajna ta scena tak ożywiła całą salę, że kardynał nie mógł jej nie dostrzec; przechyliwszy się wpół, a nie mogąc z miejsca gdzie siedział nic dostrzec, spostrzegł tylko brudną czapkę żebraka Trouille-fou, wyobraził sobie naturalnie, że żebrak żądał jałmużny i oburzony jego śmiałością zawołał:
– Panie rządco pałacu, wyrzuć tego hultaja!
– Na Boga! Świątobliwy kardynale – zawołał Coppenole, nie puszczając ręki Clopina – to jest mój przyjaciel.
– Brawo! Brawo! – wołał lud.
Od tego czasu pan Coppenole w Paryżu, równie jak w Gand miał wielki kredyt u ludu, jak mówi Filip Commines.
Kardynał przygryzł usta, przechylił się ku blisko siedzącemu opatowi od świętej Genowefy i rzekł półgłosem:
– Szczególnych ambasadorów przysyła nam arcyksiążę dla zapowiedzenia pani Małgorzaty.
– Wasza eminencja – rzekł opat – przy tych Flamandczykach utraci swój pobór Margaritas ante porcos.
– Powiedz raczej – odpowiedział kardynał z uśmiechem – Porcos ante Margaritam.
Cały dwór podziwiał tę grę wyrazów – kardynałowi lżej się nieco zrobiło, bo i on równie jak Coppenole oklask otrzymał.
Teraz niechaj ci z czytelników, którzy mają talent przyswojenia sobie obrazów, pozwolą się zapytać, czy wyobrażają sobie widowisko, jakie przedstawiał równoległobok wielkiej sali w pałacu? W środku przytykająca do ściany zachodniej trybuna, albo wzniesienie, do której weszli uroczyście dygnitarze, wprzód objawieni przez odźwiernego. Na pierwszych ławkach wiele zasiadło figur przybranych w szkarłat i aksamit. Wokoło wzniesienia, które pozostaje ciche i milczące, wprost, z tyłu, niżej – tłum i szmer. Tysiące spojrzeń ludu na każdą twarz wzniesienia, tysiące szyderczych śmiechów na każde nazwisko. Zaiste widok bardzo ciekawy i godny uwagi widzów. Cóż to za rusztowanie tam dalej o czterech nogach na wierzchu i czterech pod spodem? Cóż to za człowiek przy tym rusztowaniu w sukni czarnej i z bladą twarzą? Niestety! Ten człowiek, to Piotr Grintoire! Ta szopa to prolog.
Wszystko zapomnieliśmy, a on tego najbardziej się lękał.
Od chwili, kiedy kardynał wszedł, Grintoire rzucał się na wszystkie strony, aby go powitać prologiem. Naprzód przeszedł do aktorów, napominał ich, aby głośniej mówili, udzielał instrukcji i układał figury; następnie, widząc, że nikt nie słucha, zatrzymał ich, kazał gry zaprzestać i tupał nogą, dając znak milczenia; w końcu udał się do panien Gisquetty i Lienardy, aby namawiały swoich sąsiadów do wywołania na nowo prologu. Wszystko na próżno. Nic nie potrafiło poruszyć ani kardynała, ani ambasady, ani trybuny, jedynego punktu, w który wszystkie skierowały się oczy. Mówiąc szczerze, a przykrym to dla nas, prolog zaczął nieco nudzić publiczność. Mimo to w trybunie, jak równie na stole marmurowym, ten sam był widok: Rolnictwo i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel; wielu zaś wolało na nie patrzeć w naturze, tak w ambasadzie flamandzkiej, jak we dworze biskupim, tak pod suknią kardynała jak i zacnego Coppenole’a, niż na figury napuszone, nienaturalne, mówiące wierszem: jednym słowem na takie, jakimi je uczynił Grintoire.
Jednak gdy nasz poeta widział nieco przywróconą spokojność, użył wybiegu.
– Panie – rzecze, zwracając się do jednego ze swoich sąsiadów – szanowny panie, czy można zacząć?
– Co takiego? – rzekł sąsiad.
– Prolog – mówił Grintoire.
– Jak się panu podoba – odparł zapytany.
To wpółzezwolenie dostateczne było dla Piotra Grintoire’a, który losu swego nie chcąc komu obcemu powierzać, zmieszał się z tłumem i zaczął wołać na całe gardło: Prolog! Prolog, na nowo!
– Co tam u diabła! – mówił Jan de Molendino – Czego oni tak krzyczą? (Grintoire krzyczał za czterech) Koledzy, czy dyalog nie skończony? Co oni chcą zaczynać na nowo?
– Nie, nie – zawołali ulicznicy – precz z dyalogiem, precz!
Grintoire nic na to nie zważał i krzyczał coraz mocniej: Zaczynać na nowo! Zaczynać na nowo!
Krzyki zwróciły uwagę kardynała.
– Panie rządco pałacu – rzecze do mężczyzny czarnego, który o kilka kroków od niego siedział – czy ci szaleńcy powariowali?
Rządca pałacu był to rodzaj urzędnika amfibii, rodzaj nietoperza, pół-myszy, pół-ptaka, pół-sędzia i pół-żołnierz.
Zbliżył się do jego eminencji i, nie lękając się gniewu, wytłumaczył wzburzenie ludu, mówiąc, że południe przyszło przed jego eminencją przybyło i że aktorzy byli przymuszeni zacząć bez kardynalskiej mości.
Kardynał roześmiał się na głos.
– Na honor! I rektor uniwersytetu mógł to samo uczynić; cóż o tym mówisz, panie Wilhelmie Rym?
– Cieszmy się – odpowiedział Rym – żeśmy połowy komedii uniknęli; to zawsze korzyść.
– Czy ci hultaje mogą grać dalej? – zapytał rządca.
– Niech sobie grają albo nie grają, wszystko mi jedno; ja tymczasem wolę mój brewiarz.
Rządca pałacu postąpił na brzeg trybuny i dawszy znak ręką, aby się uciszono, zawołał:
– Mieszczanie i gbury, aby zadowolić i tych, którzy chcą początku i tych, którzy chcą końca, jego eminencja kardynał każe grać dalej!
Trzeba się było poddać losowi, jednak autor i niektórzy z publiczności dziko spojrzeli na kardynała.
Osoby będące na scenie przybrały dawne postawy i Grintoire myślał, że przynajmniej resztę dyalogu wysłucha publiczność. Nadzieja ta, równie jak inne złudzenia, zawiodła; bo chociaż milczenie powróciło na chwilę, przybycie nowych dygnitarzy zajęło powszechną uwagę, a ich imiona, dobitnie wygłaszane przez odźwiernego, mieszały się ze średniówkami i rymami autora, na przykład:
– Pan Jakób Charmolue, prokurator królewski w wydziale duchownym.
– Jehan de Harlay, koniuszy i utrzymujący straż nocną Paryża.
– Pan Galiot Genoilhac, kawaler, mistrz artylerii królewskiej.
– Pan Dreux Ragnier, inspektor wód i lasów królewskich.
– Pan Ludwik de Graville, radca i szambelan królewski, admirał Francyi.
– Pan Denis le Mercier, inspektor domu ociemniałych itd., itd., itd.
Musiało to być nieznośne.
Ten krzyk, który nie pozwalał postępować sztuce, oburzał tym bardziej Piotra Grintoire’a, że prolog najwięcej był interesujący w tym punkcie.
Cztery osoby prologu skarżyły się, gdy właśnie Wenus, która się osobiście przedstawiła, zażądała delfina dla najpiękniejszej. Jowisz, którego piorun dał się słyszeć w garderobie, popierał sprawę Wenery, gdy małe dziecię, ubrane w białą suknię i mające w ręku stokrotkę (Margueritte), przyszło się spierać z Wenerą. Po przywiedzionej kłótni, Wenus i Małgorzata zgodziły się na sąd Najświętszej Panny. Oprócz tych osób, był tam także Don Pedro, król Mezopotamii; lecz w tylu przerwach trudno było zrozumieć, po co się wmieszał.
Wszystko daremne, żadnej piękności nie zrozumiano, ani pojęto. Przy wejściu kardynała, rzec można, że niewidzialna siła przeciągnęła wszystkie spojrzenia ze stołu na trybunę, z południowego końca sali na zachodnią. Nic nie mogło oczarować słuchaczy, wszystkich oczy tam były zwrócone i twarze nowoprzybyłych, i ich przeklęte nazwiska, i ich ubiory były przedmiotem ciągłej ciekawości. Ach! To okropność, to rozpacz. Oprócz Gisquetty i Lienardy, które wciąż się zwracały ku scenie, ilekroć Gintoire pociągał je za rękawy, wyjąwszy ich otyłego sąsiada – nikt nie słuchał, nikt nie chciał patrzeć na nieszczęśliwy dyalog.
Z jakąż goryczą patrzył na walący się po kawałku budynek sławy i poezji! Wspomnieć o tym, że lud chciał wieszać sierżantów za opóźnienie dyalogu, a potem oczy od niego odwrócił, to aż złość bierze. Otóż to przypływ i odpływ humoru i łask ludu.
Niegrzeczne monologi odźwiernego ustały i można było mieć nadzieję, że spokojność potrwa, a nawet sam Grintoire odetchnął, licząc, że sam dyalog żadnej nie dozna przeszkody; gdy oto pan szewc Coppenole nagle powstaje i tę obrzydliwą ma mowę:
– Panowie mieszczanie i kołtuny paryscy, diabli wiedzą, co tu będziemy robili. Widzę, że ci hultaje w szopie niedługo bić się będą. Nie wiem, co wy nazywacie dyalogiem, ale dalibóg to diablo nudne; od kwadransa czekam, rychło który kozła wywróci, ani się dopatrzyć! Patrzeć na naszych kuglarzy w Rotterdamie, a – to wcale co innego!… Gdyby przynajmniej jaki cygański pokazali taniec, a tu tylko gadają i gadają. W Gand na uroczystości błaznów bawimy się jak należy i otóż opowiem, jak to idzie. Gromadzi się kupa ludzi, jak tutaj, później każdy z kolei wyściubia łeb i wykrzywia się na wszystkich; ten, który się najokropniej wykrzywi, zostaje naczelnikiem albo głową błaznów. Otóż to tak, to zabawne. Czy chcecie, panowie, na nasz sposób obrać sobie głowę błaznów? Zaręczam wam, to daleko lepiej, niż słuchać tych bredni. I cóż wy na to, panowie mieszczanie? Widzę tutaj wiele prześlicznych do wykrzywiania twarzyczek – i nasze flamandzkie nie będą ostatnimi.
Grintoire chciał odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu władzę mowy. Zresztą projekt szewca był przez mieszczan z takim zapałem przyjęty, może dlatego, że ich kołtunami nazwał, że wszelki opór był daremny. Trzeba było ulec przemocy. Grintoire zakrył twarz rękami, nie mając płaszcza.
V
Quasimodo
W mgnieniu oka wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenole’a. Mieszczanie, studenci, żebracy, wszyscy się jęli do dzieła. Mały budynek, położony wprost marmurowego stołu, był wybrany na teatr wykrzywiań. Stłuczona szyba w rozecie nad drzwiami miała służyć do wytykania głów na publiczność. Żeby się tam dostać, postawiono dwie beczki jedna na drugiej, Bóg wie skąd wywleczone, i miano po nich się czołgać. Według ustawy każdy kandydat, kobieta lub mężczyzna, bo nawet płeć żeńska mogła zostać głową błaznów, nawet i słusznie, miał sobie przykrywać twarz i być ukrytym w kaplicy, aż do chwili ukazania się. W jednej minucie kaplica była pełna współzawodników i zamknęła się przed natrętnymi.
Coppenole ze swego miejsca wszystkim zarządzał, wszystkim dawał rozkazy. W czasie rozruchu przygotowań kardynał, równie jak Grintoire nieukontentowany, pod pozorem nieszporów wyniósł się z całym swoim orszakiem, a gmin, tak baczny na jego przybycie, bynajmniej tego nie zauważył. Wilhelm Rym sam tylko spostrzegł odwrót jego eminencji. Uwaga ludu równie jak słońce przenosi się z miejsca na miejsce; najprzód utkwiona w jednym rogu sali, zatrzymała się w środku – i teraz jest na drugim krańcu. Stół marmurowy, trybuna – miały swoją porę, a teraz przyszedł czas na kaplicę Ludwika XI. Otwarto pole dla wszystkich szaleństw, bo zostali tylko Flamandczycy i gmin.
Zaczęto wykrzywiania. Pierwsza figura, jaka się ukazała, miała powieki wywrócone, gębę otwartą i wykręconą jak mordę, czoło tak zmarszczone jak buty huzarskie z czasów cesarstwa; śmiech z niej powstał tak trudny do powściągnięcia, że Homer byłby go godnym uznał Iliady. Przecież wielka sala była także Olimpem, a Jowisz i Grintoire musieli to wiedzieć najlepiej. Nastąpiło drugie i trzecie wykrzywienie, następnie czwarte i piąte, a za nimi śmiechy i oklaski. Było coś w tym widowisku tak nadzwyczajnego, tak upajającego, że czytelnikom naszym tego wyjaśnić nie możemy. Prosimy tylko wyobrazić sobie szereg twarzy przedstawiający wszystkie geometryczne figury, od trójkąta aż do trapezu, od ostrosłupa aż do wielościanu, wszystkie wyrazy twarzy, wszystkie wieki, od zmarszczek nowo narodzonego, aż do karbów umierającego; wszystkie fantasmagorie religijne od Fauna aż do Belzebuba; wszystkie zwierzęce profile, od mordy aż do dzioba, od twarzy aż do pyska. Prosimy wyobrazić sobie wszystkie potwory, wszystkie straszydła, wszystkie maski karnawału weneckiego, zgoła cały kalejdoskop fizjonomii ludzkich.
Zabawa stawała się coraz więcej flamandzka; Teniers zaledwie podobny dałby jej obraz. Wszystko się pomieszało bez ładu, wszystko zniknęło w tłumie; nie widać ani uczniów, ani posłów, ani mieszczan, ani kobiet; gdzież się podzieli Clopin Trouille-fou, Idzi Lecornu, Maria Quatrelivres, Robin Poussepain? Jednym wyrazem – wszystko zlało się w jedno. Wielka sala zmieniła się w piec dowcipu i głupstwa, gdzie każde usta krzyczały, każde oczy iskrzyły się, każda twarz wykrzywiała, a wszystko wrzeszczało i wyło. Twarze, które kolejno ukazywały się w rozecie, były jak pochodnie rzucone w ognisko, a cały tłum krzykiem niezgodnym zagłuszał sam siebie.
– Ha! Ha! Ha!
– Patrz, patrz, patrz.
– Źle, źle, nic nie warto.
– Puszczaj drugiego.
– Wilhelmino Maugerepuis, patrz na ten łeb byczy, tylko mu rogów brakuje, czy to nie twój mąż czasem?
– Otóż drugi!
– Do jasnych piorunów! A to co znaczy?
– Hola! Hola! To oszukaństwo, to wcale nie twarz.
– Ha! Ha! Ha! Pociesznie.
– Uduszę się ze śmiechu.
– Otóż temu uszy przez dziurę przejść nie mogą, itd., itd., itd.
Naszemu przyjacielowi Jehanowi musimy oddać słuszność. Wpośród tych saturnaliów widzieć go było można wciąż siedzącego na kolumnie, jak mech na dębie. Gęba jego, ustawicznie otwarta, wydawała tony, które swoją wysokością wypływały na wierzch morza krzyku.
Co zaś do Piotra Grintoire’a, gdy pierwsza chwila udręczenia minęła, odzyskał zwykłą cierpliwość. Był zahartowany w przeciwnościach. – Grajcie dalej! – krzyknął na swoich komediantów, maszyny gadające; następnie, przechodząc koło marmurowego stołu, przyszła mu chęć pokazania się w rozecie kaplicy, choćby dlatego, aby się na niewdzięczny lud wykrzywić. – Lecz to niegodne poety! – mówił do siebie. – Zemsta cechą dusz małych, walczmy do końca; władza poezji nie ma granic i użyć jej muszę. Zobaczymy, kto zwycięży, czy literatura, czy wykrzywianie?… Wielka zagadka!…
Niestety! Sam pozostał jedynym widzem swej sztuki. Wszyscy odwrócili się tyłem, tylko poczciwiec otyły patrzył na scenę, a Gisquetta i Lienarda wyniosły się dawno.
Grintoire żywo poczuł tę wierność swojego widza, zbliżył się do niego i, lekko ściskając rękę, rzekł:
– Panie, bardzo ci dziękuję.
– Za co? – odpowiedział otyły, ziewając na całe usta.
– Wiem, co pana gniewa! – mówił poeta. – Ten hałas nie pozwala panu słuchać dogodnie. Lecz bądź pan spokojny; twoje imię przejdzie do potomności. Jak godność pańska?
– Renauld Château, pieczętarz więzienia paryskiego, do usług pańskich.
– Panie, ty sam w tym miejscu jesteś muz reprezentantem.
– Pan jesteś zanadto grzeczny – odrzekł pieczętarz.
– Pan tylko sam godnie wysłuchałeś sztuki – odrzekł Grintoire – i jakże ją znajdujesz?
– Ha! Ha! – odpowiedział gruby urzędnik, nieco ocucony. – Dosyć wesoła.
Grintoire musiał poprzestać na tej pochwale, albowiem grzmot oklasków, zmieszany z tysiącem krzyków, przerwał rozmowę. Głowa błaznów była obrana.
– Wiwat! Wiwat! – wołał lud ze wszystkich stron.
W rzeczy samej, cudowne wykrzywienie ukazało się w rozecie. Po wszystkich pięciokątach, ośmiokątach, wielokątach, które po sobie następowały, trzeba było coś nadzwyczajnego i właśnie to się ukazało. Sam pan Coppenole przyklasnął, a Clopin Trouille-fou, którego brzydkość nie miała porównania, uznał się pokonanym. My uczynimy to samo. Spróbujemy dać czytelnikom obraz tego nosa złożonego z trzech trójkątów, tej twarzy podobnej do podkowy, tego oka lewego oszańcowanego rudymi kłakami, tych zębów nierównych, wyszczerbionych i tu i ówdzie, jak wały warowni, tych ust szerokich, na których jeden, ogromny jak u słonia, opierał się ząb, całej twarzy, na której złość, cierpienie, smutek, udręczenia były rozlane. Niech kto, jak mu się podoba, całość z tego utworzy.
Okrzyk był powszechny, wszyscy pośpieszyli ku kaplicy. Wyprowadzono z niej głowę błaznów. Teraz zdziwienie było nad miarę, bo wykrzywienie pozostało na twarzy.
Raczej cała osoba była wykrzywieniem. Wysoka głowa, najeżona rudymi włosami; pomiędzy dwoma ramionami, na przodzie i na tyle garb ogromny; system goleni i nóg tak zorganizowany, że tylko w kolanach schodzić się mogły i wyglądały jak dwie kosy; szerokie nogi, ręce ogromne, wszystko niekształtne i potworne, jednak objawiające siłę, zwinność i zręczność. Szczególny wyjątek z ogólnego prawidła, które wymaga, aby siła, równie jak piękność, z harmonii wypływała. Takiego błazny wybrali sobie naczelnika.
Rzekłbyś, że to jest podruzgotany olbrzym.
Kiedy ten rodzaj cyklopa ukazał się na progu kaplicy, nieruchomy i tak szeroki jak wysoki, carré par la base, jak pewien wielki człowiek powiedział – z kurtki koloru czerwonego i fioletowego, z dzwonkami, nade wszystko ze szkaradności, gmin poznał go natychmiast i zawołał:
– To Quasimodo, dzwonnik, Quasimodo garbus od Panny Marii, Quasimodo jednooki, Quasimodo kulas! Vivat! Vivat!
Widzimy, że biedak miał nazwisko do wyboru.
– Ostrożnie, ciężarne panie! – wołali swawolnicy.
– Albo te, które nimi być chcą – dodał Jan.
Kobiety w istocie twarze zakryły.
– Ach! Małpa – mówiła jedna.
– Równie zła, jak brzydka – dodała druga.
– To diabeł – zakończyła trzecia.
– Na nieszczęście mieszkam pod Panną Marią i często w nocy słyszę go chodzącego.
– Z kotami.
– Na naszych dachach.
– I straszy nas w kominach.
– Kiedyś wieczorem zajrzał do mnie oknem, takem się zlękła!
– Kiedyś miotłę zostawił mi pod drzwiami.
– Ach! Jaki szkaradny!
– Ach! Paskudny!
– Bah!
Mężczyźni, przeciwnie, byli uradowani i poklaskiwali; Quasimodo, przedmiot zajęcia, stał wciąż we drzwiach kaplicy, ponury, z groźnym spojrzeniem, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z młodzieży (sądzę, że Robin Poussepain) roześmiał mu się pod nosem i bardzo z bliska. Quasimodo wpół go pochwycił i rzucił na ziemię, nie mówiąc słowa.
Pan Coppenole, ucieszony, zbliżył się doń.
– Przez Boga ukrzyżowanego! – zawołał. – W życiu moim nie widziałem podobnej brzydkości. Warteś być głową błaznów tak w Rzymie, jak w Paryżu.
To mówiąc, oparł się na jego ramieniu.
– Jesteś zuch – rzecze znowu szewc – z którym upić się mam wielką ochotę. I cóż ty na to?
Quasimodo nic nie odpowiedział.
– Na Boga! – zawołał szewc – Czyś głuchy? – W rzeczy samej był głuchy.
Quasimodo zniecierpliwiony poufałością Coppenole’a, zwrócił się nagle ku niemu i zgrzytnął tak okropnie zębami, że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
Wokoło osoby Quasimoda zrobiło się koło piętnastu kroków średnicy trwogi i uszanowania. Pewna stara kobieta wytłumaczyła Coppenole’owi, że głowa błaznów był głuchy.
– Głuchy! – powtórzył szewc z głośnym śmiechem flamandzkim.
– Na rany Chrystusa! Doskonały naczelnik błaznów.
– Ach! Znam cię! – zawołał Jan, który zszedł z kolumny, aby się Quasimodowi lepiej przypatrzeć. – Ach! To dzwonnik od Najświętszej Panny. Jak się masz, Quasimodo?
– Ach! To diabelec – mówił Robin Poussepain. – To garbus! To kulas. Patrzcie, jednooki; mówcie do niego, głuchy! To szczególne!
– Mówi, kiedy chce – rzekła stara – ogłuchł od dzwonów, ale nie jest niemy.
– Tego by jeszcze brakowało – zrobił uwagę Jehan.
– Ma jedno oko – dodał Robin Poussepain.
– Jednooki jest większym kaleką niż ślepy, bo wie, czego mu brakuje.
Żebraki, lokaje, rzezimieszki, połączeni z ulicznikami, zaczęli szukać po szafach tiary papierowej, przeznaczonej dla głowy błaznów. Quasimodo pozwolił się w nią ubrać z pewnym rodzajem dumy – jakaś gorzka i pełna wzgardy radość rozlała się po twarzy cyklopa. Następnie procesja według zwyczaju powiodła go po galeriach pałacu, a stamtąd po ulicach.
VI
Esmeralda
Z przyjemnością powiemy czytelnikom, że w czasie całej tej sceny Grintoire i jego sztuka dotrwali placu. Aktorzy, przytrzymywani przez niego, musieli kończyć komedię, a on jej słuchał. Nie było nadziei zwabienia już publiczności, tym pewniej, że za Quasimodem cała wyległa czereda. W mgnieniu oka sala była pusta.
Prawdę mówiąc, kilku zostało widzów rozpierzchniętych tu i ówdzie albo zgrupowanych około kolumn; kobiety, starcy i dzieci wyjść nie zdążyli. Kilku studentów siedziało w oknach, patrząc na plac.
Wybornie – pomyślał sobie Grintoire – jest ich tyle, ile potrzeba na wysłuchanie dyalogu. Mało ich, prawda, ale wybrani, wszyscy ludzie nauki.
Za chwilę muzyka, która miała odegrać symfonię, spóźniła się, albowiem artyści poszli za głową błaznów.
– Opuścić – rzekł obojętnie Grintoire.
Zbliżył się do kilku mieszczan, którzy zdawali mu się o dyalogu rozmawiać – otóż co podchwycił z ich rozmowy.
– Czy znasz, panie Chaneteau, pałac nawarski, należący do księcia Nemours?
– Znam; wprost kaplicy Braque.
– Otóż ten pałac skarb wynajął Wilhelmowi Alixandrowi, historykowi, za sześć soldów paryskich rocznie.
– Jakże mieszkania drożeją!
– Dalej, dalej – mówił do siebie Grintoire z westchnieniem – idźmy słuchać.
– Koledzy! – zawołał jeden z młodzieży w oknie – Esmeralda, Esmeralda na placu.
Wyraz ten cudowne zrobił wrażenie. Wszyscy, co byli w sali, rzucili się do okien, powtarzając: Esmeralda! Esmeralda!
W tej chwili grom oklasków dał się słyszeć.
– Co to ma znaczyć Esmeralda? – pytał Grintoire, załamując ręce.
– Ach! Mój Boże, teraz widzowie w oknach.
Zwrócił się ku marmurowemu stołowi i ujrzał przerwany dyalog. Było to właśnie w chwili, gdy Jowisz wyszedł z piorunem.
– Michale Giborne – zawołał rozgniewany poeta – a ty, czyś tu potrzebny?!
– Niestety – rzekł Jowisz – jeden z tych młodych panów zabrał mi drabinę.
Grintoire spojrzał i przekonał się, że komunikacja między sceną a garderobą była przerwana.
– Ach! To cios okropny! – zawołał Grintoire. – Niech was diabli wezmą! – rzekł do komediantów. – Jaka praca, taka płaca.
Obrócił się jak wódz pobity w odwrocie.
Szedł przez schody pałacowe i mówił: – Podły gmin paryski, przychodzi na dyalog, a nie słucha go wcale. Wszystko i wszystko go zajmuje: Clopin Trouille-fou, kardynał, Coppenole, Quasimodo i diabeł. Ach! Gdybym wiedział, byłbym wam ucztę sprawił, gawrony! Ach! Ja nieszczęśliwy, pisać dla takich hebesów!… Prawda, Homer żebrał po przedmieściach greckich i Nazon umarł u Scytów. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli wiem, co oni chcą od tej Esmeraldy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki