Każdy rok Tommy'ego Llewellyna - Thompson Michael - ebook + audiobook + książka

Każdy rok Tommy'ego Llewellyna ebook i audiobook

Thompson Michael

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fascynująca opowieść o człowieku, którego serce pamięta więcej niż umysł.

Rodzice Tommy’ego Llewellyna budzą się w środku nocy. Z ich domu zniknęły wszystkie rzeczy związane z malutkim synem. Co jednak dziwniejsze, oboje nie wiedzą nawet, że chłopczyk śpiący obok w salonie to ich dziecko. A to wszystko dlatego, że takie jest przeznaczenie Tommy’ego: nikt nie pamięta go dłużej niż 365 dni.

Co roku, tego samego dnia, ludzie z jego otoczenia zapominają o tym, że kiedykolwiek istniał. W każde urodziny chłopak budzi się rano z czystą kartą, co nazywa Resetem. Musi od nowa szukać przyjaciół, walczyć o siebie, przypominać się światu.

Pewnego dnia to, co kiedyś niemożliwe, ma szansę się spełnić. Tommy Llewellyn się zakochuje. Aby przerwać błędne koło i zdobyć miłość, wyrusza na misję, by oszukać okrutny los i wreszcie zostać zapamiętanym. Wkrótce będzie musiał się zastanowić, co jest ważniejsze – rzeczy, które zostawiamy za sobą, czy ludzie, których poznajemy na nowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 42 min

Lektor: Krzysztof Polkowski
Oceny
4,6 (106 ocen)
71
30
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Znajdziecie tu zmagania o szczęście, miłość. Przyjaźń, zwrócenie uwagi na to, czy ważne w naszym życiu są rzeczy materialne? Przeczytajcie. Dajcie się wciągnąć w świat Tommy'ego. Zapamiętajcie tye historię nie na rok. Nie na dwa. Na całe życie. I jestem pod absolutnym wrażeniem, że jest to debiut 😳 brawo!
30
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Każdy rok Tommy’ego Llewellyna" autorstwa Michaela Thompsona to podróż przez życie człowieka, którego serce pamięta więcej niż umysł. Historia Tommy’ego Llewellyna, którego każde urodziny oznaczają Reset, staje się fascynującym studium ludzkiej egzystencji i przeznaczenia. Autor wplata wątki miłości, poszukiwania tożsamości oraz walki z okrutnym losem w niezwykle przemyślany sposób, tworząc niezapomnianą opowieść. Thompson doskonale balansuje między elementami nadprzyrodzonymi a ludzkimi emocjami, pozostawiając nas z refleksją nad sensem istnienia i znaczeniem relacji międzyludzkich. Thompson w swej powieści eksploruje temat pamięci, zarówno tej zbiorowej, jak i indywidualnej, oraz konsekwencje, jakie niesie za sobą zapominanie. Przez losy Tommy’ego Llewellyna czytelnik zastanawia się nad własnymi relacjami z innymi ludźmi i nad tym, jak ważne są wspomnienia w kształtowaniu naszej tożsamości. Jedną z najmocniejszych stron tej książki jest umiejętność autora w budowaniu bohaterów i ...
20
magszw

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo duży plus za nietypowa historie. Wśród wielu przewidywalnych i podobnych książek ta się bardzo wyróżnia. Polecam
20
emciaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Q: Wyobrażacie sobie zostać zapomniani, tak całkowicie? Ja nie potrafię, zawsze myślałam, że chce coś po sobie zostawić. Nie wyobrażam sobie, aby zostać zapomnianym. Współpraca recenzencka wydawnictwo, ale! Lata temu czytałam "niewidzialne życie Addie LaRue" autorstwa V.E. Schwab, książka opowiada o życiu młodej kobiety, której nikt nie pamięta. Rozmawia z kimś, odwraca się i nikt już jej nie poznaje, nie pamiętają rozmowy z nią. Fabuła książki, którą dziś wam przedstawiam, jest bardzo podobna. Co roku na początku stycznia wszyscy zapominają Tommy'ego Llewellyna. Pamięć o nim jest totalnie wymazywana, przedmioty jego codziennego użytku znikają. Najgorsze jest jednak to, że on się z tym pogodził, przez rok żyje tak, aby łatwiej było mu zniknąć. Pogodził się z życiem i tym dziwnym zjawiskiem. Jednak pewnego roku coś się zmienia. Młody mężczyzna zakochuje się i to tak na zabój. Powiedzieć, że tylko uroniłam parę łez, byłoby niedopowiedzeniem roku. Wyłam jak głupia, tak mnie, ta histo...
20
pannab

Całkiem niezła

Spodobał mi się pomysł, wykonanie... Nie jest źle, ale jakoś nie mogłam się wczuć w tą historię. Ciągle czekałam na to COŚ, aż książka się skończyła.
10

Popularność



Kolekcje


Podobne


Tytuł oryginału: How to be Remembered

Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz

Tłumaczenie: Aldona Możdżyńska

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Katarzyna Juszyńska, Sabina Szczerbuk

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

HOW TO BE REMEMBERED: A Novel by Michael Thompson © 2023 – date of first US publication

Copyright for the Polish translation © by Aldona Możdżyńska, 2024

Copyright for this edition © by Agora SA, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-268-4267-2

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mamie i tacie za to,

że zachęcali mnie do pisania.

I Stanowi, dzięki któremu

stało się to możliwe.

PROLOG

Tommy nie przypuszczał, że ostatnią noc w swoim starym domu spędzi, pocąc się w trzech warstwach ubrań – a to dlatego, że przedtem nie miał żadnego planu. A już na pewno nie takiego jak ten.

Szkoda tylko, że nie wymyślił, co zrobić, żeby nie było mu aż tak gorąco. Pot zbierał mu się na lędźwiach. Czuł, że pieniądze już mu się przyklejają do skóry. Resztę banknotów poupychał w skarpetkach, kieszeniach i między bokserkami. Zaśmiał się bezgłośnie, kiedy sobie wyobraził, jak musi teraz wyglądać. W sypialni znajdował się sam, ale ściany były cienkie, a gęste jak zupa, rozgrzane powietrze sprawiało, że każdy dźwięk wydawał się głośniejszy. Lepiej, żeby nikt nie usłyszał tego śmiechu w środku nocy i nie zapukał do drzwi jego pokoju. Jak by się wtedy wytłumaczył?

Leżał więc cicho i czekał na sen. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, może uda mu się zachować, co zarobił – zapłatę za obolałe ramiona i pokryte odciskami dłonie. I może – chociaż to będzie najtrudniejsze ze wszystkiego – może znajdzie ją. Wiedział, że odkąd wyjechała, ani razu nie pojawił się w jej myślach. To nie jej wina, ale z tego powodu będzie mu nieskończenie trudniej przekonać ją, że kiedyś był jej tak bardzo bliski.

Rozejrzał się po ciemnym pokoju, wyławiając wzrokiem szczegóły tego miejsca, które przez prawie siedemnaście lat było jego domem. Postanowił, że nie będzie za nim tęsknił. O ile wszystko się uda. Zniknie przed świtem, niczego po sobie nie zostawiając. Inni w końcu zwloką się z łóżek i zaczną się krzątać, nie pamiętając, że kiedykolwiek istniał.

Dlaczego mieliby go zapamiętać?

Zawsze o nim zapominali.

1

Leo Palmer znał pewną sztuczkę, którą czasami prezentował na imprezach, chociaż sam wiedział, że nie jest to nic nadzwyczajnego. Potrafił obliczyć, ile dokładnie czasu danego dnia zajmie autobusowi linii 457 przejechanie z centrum miasta do jego przystanku w Ingleby – biorąc poprawkę na korki, pogodę i całą gamę innych komplikacji. Umiał zrobić to samo również z innymi liniami, ale nie było to dla niego zbytnio interesujące, nie wspominając już o jego znajomych.

Raz zademonstrował ten trik na imprezie bożonarodzeniowej w swoim biurze. Uznał, że grono złożone z samych księgowych z pewnością to doceni. Niestety jego koledzy nie okazali entuzjazmu – cóż, taka już jest natura księgowych. Leo ani trochę się tym nie przejął. Najważniejsze były dla niego liczby. Ludzie zajmowali odległe drugie miejsce.

No, może nie do końca tak to było. Istniały dwie osoby, które obchodziły go bardziej niż jakakolwiek liczba – bardziej niż zestawienie bilansowe czy rozkład jazdy autobusu 457. Jego żona i synek znajdowali się na samym szczycie tej szczególnej piramidy i Leo Palmer nigdy by tego nie zmienił.

Był więc Leo mężczyzną, jakich wielu. Księgowy lubiący liczby to nic szczególnego. Tak samo jak mężczyzna kochający żonę i syna. Szczerze mówiąc, życie Leo było całkiem zwyczajne i o to właśnie chodziło: Leo i Elise Palmerowie byli przeciętni. Nie wyróżniali się niczym, dzięki czemu mogliby zostać wybrani do tego, co miało się wydarzyć. Po prostu istnieli.

Oczywiście jak w każdym związku i im zdarzały się kłótnie. Posprzeczali się również tego dnia, kiedy podpisali umowę najmu mieszkania z jedną sypialnią. Znajdowało się na parterze budynku z podniszczonych cegieł, a z pęknięć w betonowej dróżce prowadzącej do drzwi wyrastały sięgające do kolan mlecze.

– Jezus Maria, Leo, ale z ciebie skąpiradło! – wykrzyknęła Elise na widok ich nowego domu. Niby zażartowała, ale nie do końca. Jej mąż przewrócił oczami.

– Wiedziałaś o tym, kiedy się pobieraliśmy – odciął się, obiema rękami próbując wyrwać jeden z chwastów. Kiedy w końcu mu się to udało, rzucił go na bok, uśmiechając się z zadowoleniem. – Nie zostaniemy tu na zawsze. Po prostu trzymajmy się Planu i wszystko będzie dobrze.

– Planu – powtórzyła Elise, uśmiechając się wbrew sobie.

Plan (który był dla Leo tak ważny, że w myślach Elise zawsze zaczynał się dużą literą) został niezwykle szczegółowo opracowany. Etap pierwszy obejmował pięć lat w Ingleby, trzy podwyżki i dwa awanse Leo – dopiero potem mieli wprowadzić w swoje życie większe zmiany. Etap drugi wyglądał zupełnie inaczej: dom z podwórkiem na tyłach, dwie łazienki, dwa samochody w garażu, trzy sypialnie i dwójka dzieci.

Chłopiec, który pojawił się nieco ponad rok po tym, jak jego rodzice podpisali umowę na wynajem mieszkania, nigdy nie słyszał o Planie i nie obchodziło go to, że zepsuł pierwszy etap. Jednakże – co było dla Elise ogromnym zaskoczeniem, większym nawet niż ciąża – Leonard Palmer przyjął tę zmianę z zadowoleniem. Niektórzy mężczyźni to po prostu urodzeni ojcowie, a Leo był jednym z nich. Ochoczo przerobił Plan tak, by w małym mieszkanku w Ingleby znalazło się miejsce dla pucołowatego blondaska. Wykreślił też dwa lata z pierwszego etapu – zdecydował, że wkrótce dziecięce łóżeczko musi zniknąć z salonu, a ich synek dostanie własny pokój. I podwórko za domem, i wszystkie inne rzeczy, jakie miała każda normalna rodzina. Bo oni tacy właśnie byli: normalni.

*

Elise głośno zapukała do drzwi sąsiadki – głośniej, niż nakazywałoby to dobre wychowanie – ale pani Morrison była już grubo po siedemdziesiątce i ledwo słyszała dźwięk z własnego telewizora. Elise z kolei słyszała go aż nadto dobrze i to co wieczór, co jednak jej nie przeszkadzało, bo zawsze wtedy przypominała jej się babcia.

Drzwi uchyliły się lekko i przez szczelinę wyjrzało wodniste, szare oko otoczone zmarszczkami.

– Dzień dobry! – przywitała się Elise wesoło i drzwi otworzyły się na oścież.

– Przepraszam, moja droga – powiedziała pani Morrison – nie wiedziałam, że to ty. Zapraszam do środka. – Zamknęła drzwi na zasuwkę i przeniosła wzrok na chłopca usadowionego wygodnie na biodrze Elise. – Moje ty słoneczko! Rośniesz jak na drożdżach!

Elise się skrzywiła. Tępy ból w lędźwiach potwierdzał słowa sąsiadki, która od razu zauważyła ten grymas.

– Postaw go. Pewnie jeszcze nie chodzi?

Elise zestawiła synka na podłogę wyłożoną czystym linoleum.

– Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że wkrótce zacznie. Wszyscy koledzy już go wyprzedzili.

Staruszka schyliła się nad chłopczykiem i próbując go zachęcić, żeby do niej podszedł, wyciągnęła rękę takim ruchem, jakby rozsypywała ziarno dla ptaków. Jak się można było tego spodziewać, dziecko nie zrobiło ani kroku. Skoro nawet dla swoich rodziców jeszcze nie zaczął przebierać tymi swoimi pulchnymi nóżkami, to dlaczego miałby to zrobić dla kobiety z mieszkania obok?

Pani Morrison wyprostowała się i pokręciła głową.

– Widocznie potrzebuje trochę więcej czasu. Mój Mark zaczął chodzić dopiero, kiedy skończył dwa lata. On jeszcze nawet nie ma roczku, prawda?

– Już prawie! Jutro obchodzi urodziny – odparła Elise. – Właśnie dlatego przyszłam. Może jutro po południu wpadłaby pani do nas na kawałek tortu? Około trzeciej? Oczywiście, jeśli nie ma pani innych planów.

Sąsiadka się uśmiechnęła. Lubiła mieć sąsiadów, zwłaszcza takich, którzy wykazywali inicjatywę, żeby się lepiej poznać. Dopóki Morrisonowie się nie wprowadzili, miała wrażenie, że jest reliktem przeszłości uparcie przypominającym, że kiedyś to były czasy. Uśmiech zgasł jej na twarzy, kiedy przypomniała sobie własnego syna. Mark też kiedyś był słodkim chłopaczkiem, a potem uroczym mężczyzną. Nie jego wina, że tak skończył. Wszystko przez znajomych chłopaka. I przez tę okolicę. Teraz za każdym razem, kiedy słyszała pukanie do drzwi, była pewna, że to policjanci z kolejnymi złymi wieściami.

– Moja droga, mam nadzieję, że na noc zamykacie drzwi na zasuwkę? – spytała.

– Oczywiście.

– Szkoda, że nie wiesz, jak tu było czterdzieści lat temu. – Pani Morrison powiedziała to cicho, niemal przepraszającym tonem.

Elise nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Przy każdym spotkaniu starsza pani mówiła to samo i jeśli jej się nie przerwało, powtarzała swoją opowieść. Elise wiedziała, że musi szybko zmienić temat, zanim te wyblakłe szare oczy wypełnią się łzami.

– Widzimy się więc jutro o trzeciej. Będziemy tylko we czwórkę. Leo wcześniej urwie się z pracy.

Było to czymś niespotykanym i na pewno nie mieściło się w pierwotnej wersji Planu.

Pani Morrison wróciła do teraźniejszości.

– A co z tortem? – spytała. – Piekarnik nadal wam nie działa? Jeżeli chcesz, możesz użyć mojego.

– Nie trzeba, tort już upieczony. Termostat się zepsuł, więc brzegi trochę się przypaliły, ale ukryję to pod lukrem. Leo niczego nie zauważy.

Chłopczyk u jej stóp z takim przejęciem bawił się stoperem do drzwi, jakby to był statek kosmiczny. Elise podniosła go z podłogi i pomachała jego małą, pulchną rączką do miłej sąsiadki zza ściany. Pani Morrison odwzajemniła ten gest. Była niezwykle dumna z tego, że została przyszywaną babcią. Zamknęła drzwi i rozejrzała się po pokoju, zastanawiając, co mogłaby zapakować w papier ozdobny i dać dziecku na urodziny.

Niepotrzebnie zaprzątała sobie tym głowę. Nie wiedziała, że nigdy nie przyjdzie na popołudniową herbatkę – zresztą tak samo jak Leo i Elise Palmerowie.

*

Było już dawno po zmroku, kiedy w zamkach rozległ się chrobot kluczy zwiastujący powrót Leo z pracy. Na palcach wszedł do mieszkania, ostrożnie wymijając zabawki rozrzucone przy drzwiach. Był pewien, że jeżeli niechcący kopnie którąś – albo choćby lekko trąci ją noskiem buta – obudzi dziecko śpiące w łóżeczku w salonie. Chłopczyk mocno zaciskał kciuk w buzi, jego klatka piersiowa lekko podnosiła się i opadała. Metalowe szczebelki łóżeczka lekko lśniły w świetle padającym z sypialni za drzwiami.

Elise wsparta na poduszkach leżała na boku na małym, dwuosobowym łóżku, trzymając przed sobą książkę. Jak zwykle czytała. Na nocnym stoliku po jej stronie łóżka zawsze czekał stosik książek.

– Przepraszam za spóźnienie – szepnął Leo. – Jutro wielki dzień. Chyba się przeziębiłem i raczej nie dam rady pójść do pracy. – Puścił oko do żony, która się uśmiechnęła. – Zaraz przyjdę, tylko obejrzę tort.

Po cichutku poszedł do lodówki. Wstrzymał oddech, kiedy podczas otwierania drzwi zabrzęczała butelka piwa.

Dziecko nadal spało spokojnie. Dosłownie cud.

Leo z podziwem oglądał dzieło Elise, która z dwóch kawałków zwykłego ciasta maślanego zrobiła imponującą kopię Parowozu Tomka – bohatera ulubionej dobranocki ich synka. Gruba warstwa niebieskiego lukru wyglądała na przepyszną, chociaż Leo podejrzewał, że kryją się pod nią przypalone brzegi. Uśmiechnął się szeroko. To pewnie wina termostatu. Jak zawsze.

Na stoliku w salonie, obok małego wazonu, leżał starannie opakowany przez Elise i wybrany przez Leo prezent, który czekał, aż uradowane dziecko zedrze z niego papier. Leo znowu zajrzał do łóżeczka i z czułością popatrzył na jasne włosy i miękką, gładką skórę synka.

– Dobranoc, kolego. Zobaczymy się, kiedy będziesz miał rok – szepnął tak cicho, że ledwo usłyszał własny głos.

Potem bezszelestnie wrócił do sypialni i po chwili Elise zgasiła światło.

*

– Leo!

Poruszył się.

Elise trąciła go łokciem w klatkę piersiową.

– Leo! – syknęła ponownie.

– Mmm? – wymruczał sennie.

– Obudź się! Ktoś tam jest! – W jej głosie zabrzmiała panika.

Leo natychmiast otworzył oczy i poczuł przypływ adrenaliny. Nie ruszając się, nadstawił ucha, próbując sprawdzić, co tak bardzo przestraszyło jego żonę.

W końcu usłyszał.

Jakiś cichy dźwięk, jakby sapanie.

Potem zapadła cisza.

I znowu. Tym razem szelest.

Dochodził z ich salonu.

Odkąd się tu wprowadzili, Leo wiedział, że coś takiego może się wydarzyć. Co prawda włamanie nie było częścią Planu, ale uwzględnił je jako dopisek na marginesie, ryzyko kryjące się za wyjątkowo niskim czynszem. Czasami się zastanawiał, co by zrobił w takiej sytuacji: walczył z włamywaczem czy uciekł? A może tylko skuliłby się ze strachu?

Kiedy jednak przyszło co do czego, nie podjął świadomej decyzji. Bez namysłu zerwał się z łóżka i stanął w drzwiach sypialni, uważnie wsłuchując się w ciszę.

Zrobił głęboki wdech i wyciągnął rękę do włącznika na ścianie w przedpokoju. Ostre, żółte światło wlało się do sypialni. Leo wpadł do salonu, ale zatrzymał się raptownie, mrugając oczami.

Cisza.

– Leo? – zawołała Elise drżącym głosem. – Jesteś tam? – Serce waliło jej tak mocno, że była pewna, iż jej mąż (i ten, kto znajdował się w salonie) na pewno to słyszał.

W końcu jej mąż odpowiedział zduszonym, pełnym niedowierzania głosem:

– Chodź tutaj. Szybko.

*

Błyskający światłami wóz policyjny pojawił się już po ośmiu minutach. Posterunkowy James Elliott bez pośpiechu, nie przejmując się, zaparkował na nędznej ulicy. Musiał pokonać zaledwie dwie przecznice, ale bardzo chętnie potwierdziłby przypuszczenia, że bezzwłocznie przyjechał z drugiego końca miasta. Dla poprawy naszego wizerunku, pomyślał, spoglądając na niski budynek.

Zaśmiał się niewesoło, kiedy sobie przypomniał, że już kiedyś tu był. Tylko raz, jakieś dziesięć lat temu, trzeciego dnia pracy. W tamtym okresie miał pewność, że czeka go świetlana przyszłość: ordery, zaszczyty i awanse (do tej pory nic z tego się nie sprawdziło). Oficer nadzorujący zaparkował mniej więcej w tym miejscu co teraz, został w samochodzie i patrzył, jak stremowany młody posterunkowy na okresie próbnym idzie w stronę jednych z drzwi na parterze. To była jego inicjacja, pierwszy raz miał powiadomić kogoś o śmierci bliskiej osoby. Elliott zmarszczył brwi, wspominając, jak oczy starszej pani wypełniły się łzami, kiedy powiedział, że jej syn umarł we śnie w pobliskim domu. Nie dodał, że udławił się własnymi wymiocinami ani że jego zdaniem czterdziestoczteroletni mężczyzna powinien już dawno temu się ustatkować, zamiast mieszkać w melinie z trzema innymi nierobami.

Przez chwilę zastanawiał się, czy ta kobieta jeszcze żyje. Odpowiedź dostał natychmiast: drzwi mieszkania pani Morrison uchyliły się lekko, kiedy ruszył do nich spękaną, zarośniętą chwastami dróżką. Staruszka zobaczyła światła wozu policyjnego, gdy szła powolutku do toalety. (Dochodziła już druga w nocy. Trudno oczekiwać od kobiety w podeszłym wieku, że wytrzyma do rana).

– Czego pan chce? – zawołała bojowo przez szczelinę w drzwiach, zupełnie jakby spodziewała się kolejnych złych wieści.

– Ja pierdolę. To ona – mruknął pod nosem posterunkowy Elliott. – To pani dzwoniła w sprawie dziecka? – spytał. Jego głos rozniósł się po pustej ulicy.

Spojrzała na niego pustym wzrokiem.

– Mieszka tu jakieś dziecko? – odezwał się ponownie.

To samo tępe spojrzenie.

– Proszę wrócić do środka – polecił jej.

Pani Morrison zrobiła, co jej kazał. Naprawdę bardzo jej się chciało do łazienki.

– Stara wariatka. – Elliott pokręcił głową, po czym zajrzał do notesu i zapukał do sąsiednich drzwi.

Otworzył mu wysoki mężczyzna z gęstymi, jasnymi włosami, który przedstawił się jako Leonard Palmer.

– To pan dzwonił w sprawie zaginionego dziecka? – spytał posterunkowy.

– No tak – odparł Leo. – W pewnym sensie.

– To znaczy? – warknął Elliott. Cierpliwość już mu się kończyła. Dziesięć sekund, pomyślał. Może pobiję własny rekord.

– Nie zaginęło nam dziecko – powiedział powoli Leo. – My... no, tak jakby je znaleźliśmy.

*

Trzy razy Leo i Elise opowiadali policjantowi tę samą historię – raz, stojąc przy łóżeczku, a potem dwa razy, siedząc naprzeciwko niego przy stole w salonie. Elliott zawzięcie notował ich zeznania, robiąc przy tym całą gamę min.

– No dobrze. Czy osoba, która podrzuciła tu dziecko... przyniosła też łóżeczko?

Oboje skinęli głowami.

– A w tym czasie państwo spali?

Ponownie przytaknęli.

– Co was obudziło?

– Usłyszeliśmy go – odparła Elise. Miała bladą, ściągniętą twarz. Nadal nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że są przesłuchiwani przy stole, przy którym zwykle jadała śniadanie.

– Tego człowieka, który przyniósł łóżeczko?

– Nie. Jego. – Wskazała na chłopczyka siedzącego w rozgrzebanej pościeli. Z zaciekawieniem przyglądał się ludziom, którzy zebrali się przy jego łóżku, jakby zafascynowany tym zamieszaniem.

– I wtedy zadzwoniliście na policję. Bo dzieciak wam się obudził. – Posterunkowy Elliott westchnął. – Ja pierdolę – mruknął, tym razem nie pod nosem.

Leo już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Elise położyła rękę na jego ramieniu, więc chwilę odczekał, żeby się uspokoić.

– Już panu mówiliśmy. To nie nasze dziecko. Nie mamy dzieci. Jeszcze nie. – Miał ochotę dodać, że to nie ten etap Planu, że dzieci mają się urodzić na etapie drugim, ale uznał, że policjanta raczej to nie zainteresuje.

I miał rację.

Posterunkowy James Elliott znowu na nich spojrzał, po czym z przesadną uwagą rozejrzał się po salonie, jakby szukał ukrytych kamer.

– To jakiś żart, prawda? – Oboje przecząco pokręcili głowami. – No dobrze. Co wzięliście?

Elise i Leo popatrzyli po sobie, zdezorientowani.

– Czym się naćpaliście? – spytał policjant, po czym westchnął, nawet nie próbując ukryć zniecierpliwienia. – Słuchajcie, nikt nie włamuje się do cudzego domu, żeby zostawić tam dziecko. Powiedzcie mi więc, co tak naprawdę się wydarzyło. Naćpaliście się i marnując mój czas, zadzwoniliście do mnie o drugiej w nocy, bo zapomnieliście, że macie dziecko, którym powinniście się opiekować. Mam rację?

Sam nie do końca wierzył w to, co mówi – chociaż oczywiście nie zamierzał się do tego przyznać. Tych dwoje nie wyglądało na ćpunów. Wyglądali jak... cholera, wyglądali jak nauczyciele na szkolnej wycieczce, którzy w środku nocy zwlekli się z łóżek, żeby uspokoić rozrabiające dzieciaki. Poza tym w salonie w ogóle nie śmierdziało trawką. Pachniało w nim... cóż, pachniało tak, jakby mieszkało tam dziecko. Pieluszkami i zasypką. I mlekiem.

Poczuł lekki, pulsujący ból głowy nad lewym okiem – zupełnie, jakby ktoś uderzał go tam malutkim młoteczkiem. Z zewnątrz ten dom wyglądał nędznie, ale mieszkanie było niezwykle schludne: czyste podłogi, ładne meble, mnóstwo półek z książkami, zdjęcia na ścianach. (Te ostatnie stanowiły niecodzienny widok. W wielu mieszkaniach, do których go wzywano, jedyną ozdobą był tylko plakat – przeważnie jakichś obdartych heavy-metalowców – zasłaniający dziurę w ścianie). Stół przy łóżeczku był całkowicie pusty, znajdował się na nim tylko wazonik z bukiecikiem różowo-białych kwiatów.

– Niczego nie braliśmy – zaprzeczył Leo stanowczym tonem. – Nie rozumiemy, co się dzieje. Wiemy, że to brzmi dziwnie...

– Poważnie? – przerwał mu policjant. – Co pan powie?

Chłopczyk zaczął płakać. Leo i Elise znowu popatrzyli po sobie, ale żadne z nich nie ruszyło się z miejsca.

Uderzenia młoteczka w czaszce posterunkowego nieco przybrały na sile.

– Nie weźmie go pani na ręce? – spytał. Nie mógł już dłużej słuchać tego zawodzenia.

Elise wstała, schyliła się nad łóżeczkiem, wyjęła z niego dziecko i wyprostowała się, trzymając je niezręcznie na rękach.

Dziwne, pomyślał Elliott. Nawet najbardziej popieprzone matki opierają sobie dziecko na biodrze.

– Proszę zaczekać – powiedział. – Muszę złożyć meldunek.

*

Wrócił dziesięć minut później z taką miną, jakby dostał złą wiadomość albo jakby bardzo szybko chciał znaleźć się gdzie indziej. Pewnie chodziło o jedno i drugie. Elise siedziała na kanapie, trzymając na kolanach chłopca, który w końcu się uspokoił i bawił się jej włosami, nawijając je na pulchne paluszki.

– Macie jakąś pracę? – spytał Elliott. Starał się nie okazywać emocji, ale coraz bardziej rozpaczliwie szukał potwierdzenia swojej teorii o tym, że tych dwoje to zwykłe ćpuny.

– Oczywiście – odparła Elise. – Leo jest księgowym, a ja udzielam korepetycji z angielskiego. Na poziomie liceum, ale mogę uczyć również studentów – dodała niezręcznie, jakby chciała udowodnić swoje umiejętności.

– Aha, aha – mruknął posterunkowy, machnięciem ręki zbywając jej odpowiedź. Coś tu się nie kleiło, ale nie potrafił określić co. Odliczał minuty do pojawienia się osób, na które będzie mógł zrzucić ten problem. – Zrobimy tak. Niedługo przyjadą ludzie z opieki społecznej i porozmawiają z wami o waszym dziecku.

– Ale to nie jest nasze...

– Proszę dać mi skończyć. Zbadają waszą krew pod kątem obecności narkotyków. No i będą chcieli wiedzieć, dlaczego dzieciak nie ma aktu urodzenia.

– O czym pan mówi? – żachnął się Leo.

– Nie ma żadnych dokumentów potwierdzających, że tu mieszka. – Leo i Elise jednocześnie zaczęli protestować, ale Elliott podniósł ręce i powiedział: – To się zdarza. W każdym razie w tej okolicy.

Elise zerwała się na równe nogi, wyraźnie zapominając, że trzyma dziecko, które zsunęło się z jej kolan i klapnęło pupą na podłogę. Chłopiec zapiszczał tak przenikliwie, że Leo i Elise aż się skrzywili.

Elise z powrotem wzięła chłopca na kolana, a Elliott spytał głośno, próbując przekrzyczeć jego ochrypły wrzask:

– Może go pani uciszyć? Nie wiem, niech mu pani da mleka czy coś.

Leo otworzył lodówkę. Zabrzęczały butelki z piwem. Mleko im się skończyło, zresztą – nie licząc piwa, opakowania sera i trzech kiełbasek na talerzu – lodówka była zupełnie pusta.

– Nieważne. – Policjant westchnął, a chwilę później, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, powiedział: – Ja się stąd zwijam.

Do mieszkania weszły dwie osoby z opieki społecznej: mężczyzna i kobieta. Oboje mieli na sobie garnitury i pomięte koszule bez krawatów – mundury pracowników z nocnej zmiany, którzy nie spodziewali się wezwania w środku nocy.

James Elliott szybko wprowadził ich w temat, wskazując na parę siedzącą na kanapie. Chłopczyka teraz trzymał Leo, z takim samym oszołomieniem i zdumieniem, jakie parę minut wcześniej malowały się na twarzy jego żony.

Jeżeli kiedykolwiek będę miał dzieci, myślał Elliott, wychodząc z mieszkania, to mam nadzieję, że lepiej sobie poradzę. Ten gość nie ma pojęcia, jak zajmować się dzieckiem. Kurwa, mógł mu dać jakąś zabawkę, żeby mały się uspokoił.

Głowa dalej pękała mu z bólu. Był w połowie drogi do radiowozu, kiedy coś mu przyszło na myśl. W salonie nie było żadnych zabawek. Ani samochodzika, ani klocków czy chociaż misia. Nawet dzieci ćpunów mają zabawki, pomyślał. Brudne, ale zawsze to coś, czym dziecko może się zająć, podczas gdy mamusia i tatuś śpią po imprezie pod czujnym okiem muzyków z Led Zeppelin na plakacie zasłaniającym dziury w ścianach po uderzeniach pięścią.

W tym mieszkaniu nie było jednak również plakatów. Na ścianach równiutko wisiały tylko zdjęcia w ramkach.

Zdjęcia mamusi i tatusia.

I ani jednego zdjęcia dziecka.

2

Kłęby kurzu.

Co najmniej cztery: wielkie, puchate kule z włosów, kurzu i Bóg wie czego jeszcze. Stamtąd, gdzie leżała, Michelle widziała tylko tyle: te okrągłe kępy w ciemnej, ciasnej przestrzeni pod łóżkiem, ledwo dostrzegalne w przyćmionym świetle lampki nocnej. Odnotowała sobie w pamięci, żeby wpisać je na listę rzeczy, które należy posprzątać – co nie oznaczało jednak, że rzeczywiście to zrobi. Miała na głowie pilniejsze sprawy niż kłęby kurzu, zbyt wielu ludzi potrzebowało jej uwagi. Nie narzekała jednak – wiedziała, na co się pisze.

Czuła ból w biodrze i ramieniu. Koc, który rozłożyła na podłodze w sypialni, nie był ani trochę wygodniejszy niż goła podłoga. Miała czterdzieści dwa, prawie czterdzieści trzy lata i była już za stara na spanie na podłodze. Kolejna notatka w myślach, którą i tak zignoruje.

Dobrze chociaż, że Maisie przestała płakać. Głośne, rozdzierające serce zawodzenie, które ściągnęło Michelle do tego pokoju, zaczęło stopniowo przechodzić w cichy szloch, aż w końcu całkowicie ucichło, kiedy wyczerpana dziewczynka zasnęła. Miała dwanaście lat, była tu nowa i wiele w życiu wycierpiała. Niektóre noce przesypiała spokojnie, nie budząc się. Inne, jak ta, bynajmniej nie należały do spokojnych. Michelle chciałaby naprawdę jej pomóc, zrobić coś więcej, niż tylko ją przytulić, potrzymać za rękę czy leżeć na podłodze przy jej łóżku w oczekiwaniu, aż dziewczynka uśnie. Maisie była świadkiem powolnej i bolesnej agonii swojej udręczonej rakiem piersi mamy, a ponieważ nie miał się kto nią zaopiekować, trafiła tutaj. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie, a Michelle Chaplin przyrzekła samej sobie, że tymczasem będzie się starała zastąpić jej mamę. Robiła to już wcześniej i uważała, że dzieci również wypełniają w niej pewną pustkę, co dla czterdziestodwuletniej kobiety często okazywało się nieosiągalne w konwencjonalny sposób.

Pomyślała, że rano dziewczynka będzie miała czerwone i podpuchnięte oczy. Spojrzała na zegarek. Już za dwie godziny, uściśliła.

Znowu nadstawiła ucha: ochrypły, nierówny oddech uspokoił się. Wdech, wydech, wdech, wydech. Maisie z całą pewnością spała.

Michelle cicho podniosła się z podłogi i na palcach wyszła na korytarz. Idąc do swojej sypialni, mijała pokoje pozostałych podopiecznych. Była zdecydowana przespać się godzinkę lub dwie, zanim wszyscy się obudzą.

Zasnęła, gdy tylko położyła głowę na poduszce. Gdyby stało się to zaledwie kilka minut później, może usłyszałaby chrzęst opon samochodu na długim, żwirowanym podjeździe przed Mleczarnią.

Przybyło nowe dziecko.

*

Tak naprawdę to Mleczarnia nie miała nic wspólnego z prawdziwą mleczarnią. W promieniu kilkunastu mil nie uświadczyłbyś ani jednej krowy. Była to po prostu potoczna nazwa domu, któremu właściciel nadał o wiele bardziej wytworne miano: nad bramą frontową widniał napis Milkwood House. Przedtem, przez jakieś dziewięćdziesiąt lat, dom ten należał do zakonu Świętej Teresy, był malowniczo położoną, wiejską placówką katolickiego imperium. Pierwotnie w tym budynku z kamienia i drewna mieszkały zakonnice. Na parterze i pierwszym piętrze znajdowały się sypialnie; na górze były wspólna jadalnia i sala, w której pod ścianami stały regały zapełnione książkami. Ponieważ jednak zakonnic zaczęło ubywać, a nowe się nie pojawiały, arcybiskup podjął decyzję o sprzedaży domu. W twardą ziemię na końcu podjazdu wbito słupki, na których powieszono tablicę z napisem „Na sprzedaż”. W ogłoszeniu na wystawie agencji nieruchomości napisano: „Unikalna nieruchomość na wsi, dosłownie parę kroków od miasta. Obejrzyj ją już dzisiaj!”.

Declanowi Driscollowi, bogatemu mężczyźnie z jeszcze bogatszej rodziny, do podjęcia decyzji wystarczyła tylko jedna wizyta. Jego czterej księgowi byli jednomyślni: Milkwood House świetnie się nadaje na dom dziecka, a poza tym nie da się stracić na inwestycji w nieruchomość znajdującą się parę kroków od miasta.

Te kroki musiałyby być chyba siedmiomilowe. Leo Palmer, który miał smykałkę do liczb, wiedziałby, że podróż pociągiem trwała godzinę i dwadzieścia dwie minuty, a na trasie z miejskiego dworca na stację w Upper Reach znajdowało się jedenaście przystanków – o ile złapało się ekspres. Leo Palmer nigdy jednak nie jechał tamtą trasą, nigdy nie wysiadł na stacji Upper Reach i na pewno nigdy nie odwiedził Milkwood House znanego również jako Mleczarnia.

Wszystko to zrobił jednak jego syn.

*

Kiedy Michelle Chaplin się obudziła, śniadanie trwało w najlepsze. Odgłosy rozmów, przekomarzania się i śmiech dzieci popłynęły schodami i przedostały się przez zamknięte drzwi do jej sypialni.

Do tych zamkniętych drzwi ktoś teraz delikatnie pukał.

– Przepraszam, że cię obudziłem. Wiem, że Maisie znowu miała złą noc – odezwał się John Llewellyn, gdy tylko Michelle je otworzyła. – Ale czy mogłabyś przyjść do mojego gabinetu, kiedy już będziesz gotowa?

Piętnaście minut później Michelle usiadła naprzeciwko dyrektora Milkwood House w niewielkim pokoju, którego wnętrze zawsze kojarzyło jej się z pobojowiskiem po huraganie. Nie tylko biurko było zawalone papierami – dokumenty leżały też na podłodze i wysypywały się z szuflad w szafce, na której stał mały telewizor z anteną przypominającą królicze uszy i nadal owiniętą łańcuchem na choinkę, chociaż był już pierwszy tydzień stycznia. W jasnym świetle poranka, które wlewało się do środka przez okno za Johnem, jego sylwetka rysowała się na tle ogromnego trawnika usianego drzewami, za którym znajdowało się ogrodzenie pod postacią gęstych krzaków.

Michelle z ciekawością patrzyła na Johna. Wiedziała, że nie zrobiła nic złego, nie miała jednak pojęcia, dlaczego poprosił ją o rozmowę tak wcześnie rano. Łączyło ich parę podobieństw. Byli prawie rówieśnikami (kilka lat starszy John, któremu od rozpoczęcia pracy w Mleczarni brakowało ruchu, wyglądał na swój wiek). Oboje byli z zawodu nauczycielami, chociaż jedyna wiedza, jaką przekazywali dzieciom w Milkwood House, w normalnych okolicznościach pochodziłaby od rodziców. Koszty nauki pokrywały szkoła podstawowa w Upper Reach i liceum w sąsiednim miasteczku.

Trzecią – i chyba najważniejszą – rzeczą, jaka ich łączyła, było to, że oboje skrycie się w sobie podkochiwali. Żadne nigdy się do tego nie przyznało, woleli uprawiać niewinny flirt, który w innym otoczeniu można by uznać za zaloty. Gdyby któreś ze starszych dzieci wszystkiego się domyśliło, pewnie by uznało, że to obrzydliwe.

Ale tego ranka brakowało czasu na flirt. John Llewellyn był potężnie zbudowanym Anglikiem, który śmiał się często i głośno. Jednak nie tym razem. Wyglądał na zdezorientowanego i zatroskanego.

– Dziś przywieźli kolejne – powiedział bez żadnego wstępu.

– Co kolejne? – spytała Michelle. Zawsze mówiła tak cicho, że jej głos graniczył z szeptem, czym szybko zjednywała sobie dzieci.

– Kolejne dziecko – odparł John, a Michelle lekko się wychyliła, marszcząc brwi.

– Bez uprzedzenia? – zadała następne pytanie, a jej szef twierdząco pokiwał głową.

– Ludzie z opieki społecznej przyjechali bardzo wcześnie, około piątej. Próbowali mu znaleźć rodzinę zastępczą w mieście, ale we wszystkich brakowało miejsca. Położyłem go pod trójką. Biedny maluszek... pewnie prześpi większość dnia.

– Maluszek? W jakim jest wieku? – spytała Michelle, bojąc się odpowiedzi.

John Llewellyn westchnął.

– Myślę, że rok czy coś koło tego. – Zastanawiał się przez chwilę. – Tak, mniej więcej dwanaście miesięcy.

Nigdy się nie dowiedział, że prawidłowo oszacował wiek chłopca – niemalże co do minuty.

Michelle zamknęła oczy. Rzadko trafiały do nich aż tak małe dzieci.

– Co o nim wiadomo?

Otworzyła papierową teczkę, którą John rzucił jej na kolana, i spojrzała na pierwszą stronę zgłoszenia opieki społecznej. Formularz był standardowy, ale jeszcze nigdy nie widziała, by wypełniono go w ten sposób.

Imię i nazwisko: brak

Data urodzenia: brak

Historia chorób: brak

Imię i nazwisko matki: brak

Imię i nazwisko ojca: brak

Przeglądając kolejne strony, zauważyła, że w jednej rubryce, pod nagłówkiem „Okoliczności zdarzenia” ktoś nagryzmolił parę słów: jakieś młode małżeństwo twierdziło, że znalazło dziecko w swoim mieszkaniu. Michelle zmarszczyła brwi, kiedy odczytała adres tego mieszkania.

– O co zakład, że byli naćpani? – mruknęła.

– To samo mi przyszło do głowy. Pobrali im krew i czekają na wyniki. Ale ci z opieki społecznej dziwili się, że w mieszkaniu nie widzieli żadnych śladów, które by potwierdzały, że to rzeczywiście narkomani. Może są psychicznie chorzy? Sam już nie wiem... – Urwał. – Ciasteczko? – spytał po chwili, wyjmując z szuflady biurka paczkę ciastek. Dzięki jego wytwornemu akcentowi propozycja ta zabrzmiała całkowicie stosownie, brakowało w niej tylko filiżanki herbaty ze śmietanką i z cukrem. John wiedział jednak, że pewnie całkowicie niestosownie uświni się stopioną czekoladową polewą. Ciężko znosił upały, nie był pewien, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do tak wysokich temperatur w styczniu, o których nikt go nie uprzedził, kiedy John przed laty przeprowadził się na drugą półkulę. Chociaż oczywiście nie wpłynęłoby to na jego decyzję.

Michelle spojrzała na ciastka i odmownie pokręciła głową. Nie na śniadanie, pomyślała.

Uśmiechnęła się, kiedy John wziął dwa. Wiedziała, że się nie oprze.

– Tak więc – powiedział z ustami pełnymi czekolady i okruchów – wszystkie pokoje w Milkwood House znowu są zajęte.

Nie mógł się zmusić do tego, żeby nazywać to miejsce Mleczarnią. Nie potrafił się przestawić, chociaż nazwę tę wymyślił jeden z jego podwładnych, który stwierdził, że właściciel domu „doi system”. „Jezu – mruknął, ślęcząc nad księgami rachunkowymi. – Jaki tam Milkwood House. Te dzieci to po prostu dojne krowy. Driscoll powinien go nazwać »Mleczarnia«” – obwieścił, co niestety usłyszały dwie z dojnych krów. Mężczyzna ten nie popracował tam zbyt długo, ale nazwa się przyjęła.

– Dwanaścioro dzieci – powiedziała Michelle, bardziej do siebie niż do Johna, który jednak i tak pokiwał głową. Teraz przebywały u nich dzieci w każdym wieku: od rocznego niemowlęcia aż po dwójkę nastolatków, którzy wkrótce mieli osiągnąć pełnoletność. Kiedy skończą osiemnaście lat, opuszczą Milkwood House. Państwo przestanie finansować ich utrzymanie, będą musieli się wyprowadzić i zacząć żyć na własną rękę.

Oczywiście niektóre z dzieci wymagały więcej pracy niż inne. Michelle wiedziała, że Maisie w końcu przestanie rozpaczać, ale nie należało tego przyśpieszać – miała dopiero dwanaście lat. Był też dziewięcioletni Aleks, który wyglądał na trzynastolatka i w ostatnim roku szkolnym dostał mnóstwo upomnień za odbieranie kieszonkowego innym uczniom. Dziewięcioletni gangster.

No i Richie. Zapomniała o Richiem. Miał trzy, już prawie cztery lata i dotąd był najmłodszym mieszkańcem domu – jeszcze za małym na naukę w szkole, więc codziennie przebywał pod opieką Michelle.

– Myślę, że Glenda będzie musiała zająć się Richiem. – John dosłownie czytał w jej myślach.

– Oj, nie będzie tym zachwycony.

– Tak samo jak Glenda.

John znowu miał rację. Glendzie Reilly, trzeciej osobie zatrudnionej w Milkwood House, niestety całkowicie brakowało empatii, poczucia humoru i sympatii dla dzieci. Wielką niewiadomą było, dlaczego wybrała pracę w opiece społecznej i wylądowała w domu dla sierot. Do Michelle, odkąd tylko zaczęła tu pracować, wszystkie dzieci zwracały się per „panno Michelle”, co ją bardzo cieszyło. Glenda, która była dla nich „panią Reilly”, wolała, żeby dzieci w ogóle się do niej nie odzywały.

– Gdzie są rzeczy tego nowego dziecka? – spytała Michelle.

John wzruszył ramionami.

– Wszystko jest w jego pokoju. Łóżeczko i piżamka, którą miał na sobie. Nic więcej.

– No dobrze – powiedziała Michelle, wstając. – Lepiej już pójdę. – Czekało ją dużo pracy. Zaczęła sporządzać w myślach listę rzeczy, które będzie musiała kupić dziecku. Ubrania, zabawki. Kurczę, nawet szczoteczkę do zębów. Pokręciła głową, kiedy za jej plecami zamigotał ekran telewizora.

– Wprawiasz się w odpowiedni nastrój? – Z uśmiechem wskazała na odbiornik, w którym leciała jakaś kreskówka.

– Przepraszam. Włączyłem go, żeby uspokoić przed snem tego malucha. Był trochę przestraszony. Szkoda, że nie widziałaś, jak oglądał Tomka i przyjaciół. Chyba ani razu nie mrugnął oczami.

Michelle zaśmiała się ze smutkiem i ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się w progu.

– Jak mam się do niego zwracać? Ma jakieś imię?

John zmarszczył brwi.

– Nikt go nie znał. – Zastanawiał się przez chwilę, po czym z powrotem przeniósł wzrok na ekran telewizora. – Nazwijmy go Thomas. Albo nie, lepiej Tommy. W każdym razie dopóki jego rodzice się nie ogarną i go stąd nie zabiorą.

*

Michelle nie wiedziała, jak długo tam stał, przyglądając się jej, kiedy grzebała w worku ze starymi ubraniami. Nie mieli zbyt wiele rzeczy dla niemowląt. Chyba będę musiała wybrać się do miasta, pomyślała.

– Panno Michelle, co pani robi? – spytał Richie niewinnym głosem, a ona wzdrygnęła się przestraszona.

Ten chłopiec miał w sobie coś dziwnego. Był naprawdę śliczny: burza ciemnobrązowych, prawie czarnych włosów i ciemnoniebieskie oczy o poważnym spojrzeniu, które nie pasowały do dziecinnej buzi. Richie za miesiąc miał skończyć cztery lata, ale wyglądał na starszego i tak też się wysławiał.

– Po prostu szukam ubrań. Zamieszka z nami nowy chłopczyk.

W oczach Richiego mignęło zaciekawienie, które jednak zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Trafił do Mleczarni wkrótce po swoich ostatnich urodzinach. Przywieźli go pracownicy opieki społecznej – tak samo jak nowego chłopczyka, ale przynajmniej znani byli jego rodzice: tatuś poszedł w siną dal, a mamusia odsiadywała osiemnaście lat za napad z bronią w ręku. (Michelle sądziła, że to zbyt surowy wyrok, nie wiedziała jednak, że kochana mamunia próbowała poderżnąć gardło kasjerowi, który nie chciał otworzyć kasy. Tylko dzięki braku wprawy w posługiwaniu się nożem jako bronią dostała osiemnaście lat zamiast dożywocia).

Dziwne w Richiem było również to, że niezwykle szybko zaadaptował się do nowego otoczenia, zupełnie jakby wiedział, że tutaj będzie mu lepiej. Michelle uważała, że to przemiły chłopczyk, ale tylko ona znała go od tej strony. Dzieci go unikały, a on rewanżował się tym samym. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje. Może to przez te oczy – rzeczywiście sprawiały dość niepokojące wrażenie. Richie zawsze patrzył tak, jakby wszystko obserwował i zapamiętywał, jakby wiedział więcej niż inni. Czasami musiała sobie przypominać, że to tylko malutkie dziecko. Do tego takie, które przeżyło wiele złego.

– Richie, podejdź do mnie – powiedziała, przykucnęła i wyciągnęła do niego rękę.

Chętnie spełnił jej prośbę.

– Ten nowy chłopczyk, Tommy, jest jeszcze bardzo malutki. Przydałby mu się starszy brat, ktoś taki jak ty. Zgodziłbyś się na to?

Richie milczał.

– To konieczne, żebym spędzała z nim sporo czasu. Zawsze ci pomogę, jeżeli uznasz, że mnie potrzebujesz, ale teraz będziesz częściej się bawił z panią Reilly. – Wiedziała, że to zabrzmiało jak kłamstwo: Glenda Reilly nigdy nie bawiła się z dziećmi.

Richie bez słowa kiwnął głową.

Przytuliła go mocno, a potem wyprowadziła z magazynu. Poszli głównymi schodami do świetlicy pełnej dzieci w różnym wieku. Michelle nie mogła tam zostać. Korzystając z tego, że Tommy jeszcze się nie obudził, chciała pojechać do Upper Reach i przywieźć potrzebne mu rzeczy.

Przystanęła u stóp schodów i spojrzała na zamknięte drzwi z mosiężną trójką.

Za tymi drzwiami spał Tommy. Przespał prawie cały dzień swoich pierwszych urodzin. Śnili mu się rodzice, którzy nie śnili o nim. Kiedy się obudził, zaczął ich wołać. Oni jednak nie przyszli.

3

Pierwsze kroki Tommy zrobił na trawniku przed Mleczarnią. Przez ostatnie dwa miesiące codziennie o dziewiątej rano Michelle Chaplin wynosiła swojego malutkiego podopiecznego na dwór i przygotowywała mu miejsce do zabawy w cieniu ogromnego drzewa. Tuż obok stały huśtawki, przez wiele lat narażone na różne warunki pogodowe, więc ich metalowe ramy zdążyły pokryć się rdzą. Michelle rozkładała przy nich piknikowy koc w kratę i wyjmowała z torby mnóstwo książeczek i miękkich zabawek. Postanowiła robić dla Tommy’ego to, co robiłaby dla własnego dziecka – czy też raczej to, co powinni dla niego robić prawdziwi rodzice. Pokazywała mu słowa na stronach książek, a on podążał wzrokiem za jej palcem. Kiedy chichotał, rozbawiony śmiesznym głosem, którego użyczała pluszakom, uświadamiała sobie, że lubi go coraz bardziej. Dlatego poczuła niemal matczyną dumę, gdy któregoś dnia puścił obłażącą z farby ramę huśtawki, której się przytrzymywał, i niepewnie zrobił pierwszy, a potem drugi i trzeci krok po trawie.

– Brawo, Tommy! – zawołała i mocno go przytuliła. Bladą buzię dziecka rozjaśnił promienny uśmiech. – Musimy się pochwalić panu Llewellynowi. Będzie z ciebie bardzo dumny.

Dwie kolejne próby powtórzenia sukcesu zakończyły się fiaskiem, ale Michelle wiedziała, że dla chłopczyka był to kamień milowy. Wcześniej przez dwa miesiące uparcie nie chciał puścić huśtawki, a teraz wreszcie mu się to udało. Michelle bardzo żałowała, że jego rodzice nie mogli tego zobaczyć.

Pracownicy opieki społecznej ponownie przyjechali do Milkwood House dwa tygodnie po przywiezieniu tam Tommy’ego. Była to ta sama dwójka, mężczyzna i kobieta, tym razem jednak schludniej ubrani. Dzienna zmiana. Usiedli z dyrektorem w jego gabinecie, otoczeni stertami dokumentów, a po południu John zrelacjonował Michelle przebieg tej wizyty.

– Nie mam dobrych wiadomości – powiedział.

Michelle nie spodziewała się niczego innego. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby opieka społeczna przywiozła jakieś optymistyczne wieści.

– We krwi mężczyzny i kobiety, u których znaleziono Tommy’ego, nie wykryto żadnych narkotyków. Poważnie: ani śladu. A psycholog, który z nimi rozmawiał, uznał, że nie mają żadnych problemów psychicznych. Mają za to dobrą pracę.

– Przecież to dobrze – zauważyła Michelle. – Mogą z powrotem zabrać Tommy’ego do domu.

– Z tym właśnie jest problem. – John westchnął. – Nie odnaleziono żadnych dowodów na to, że Tommy rzeczywiście tam mieszkał. Tamtych dwoje zaklina się, że to nie ich dziecko, a psycholog twierdzi, że nie kłamią. Nie ma... w tym mieszkaniu nie ma żadnych śladów po Tommym. – Nie zdradził Michelle, że nie istnieją również dowody na to, że w ogóle się urodził. W żadnym okolicznym szpitalu nie znaleziono jego karty, a prywatne położne akuszerki też go nie znały. Nikt nic nie wiedział. Dziwne. Oczywiście zdarza się, że ktoś żyje poza systemem, ale to jednak bardzo rzadkie przypadki.

– A co z... sama nie wiem... DNA czy czymś takim? Nie planują przeprowadzić badań pod tym kątem? – spytała Michelle, a John kiwnął głową.

– Planują. Powiedzieli, że za jakiś czas musimy go zawieźć do miasta na pobranie krwi. Biedactwo. Na pewno nie będzie zachwycony. Uprzedzili mnie też, żeby nie spodziewać się szybkich wyników. Próbki zostaną wysłane również do innych krajów, a poza tym takie przypadki jak ten nie mają zbyt wysokiego priorytetu. – Ludzie z opieki społecznej nie do końca tak to ujęli. Powiedzieli, że na badania czeka cały basen pełen krwi, nasienia i śliny, a pierwszeństwo mają próbki morderców i gwałcicieli oraz testy na ojcostwo, jeżeli w grę wchodzi dziedziczenie majątku. Może to potrwać co najmniej rok albo i dwa lata. – Michelle, myślę, że musimy pogodzić się z tym, że Tommy nie jest dzieckiem tego małżeństwa. Oficjalnie uznano go za dziecko zaginione i odnalezione. Brakuje tylko jego rodziców.

– I co teraz z nim będzie?

– Zostanie u nas na stałe. Chyba że zgłoszą się jego prawdziwi rodzice, którzy wyjaśnią, dlaczego włamali się do cudzego domu i zostawili w nim własne dziecko. – Taki scenariusz brzmiał absurdalnie i oboje zdawali sobie z tego sprawę.

Bawiąc się z Tommym na trawniku przed Mleczarnią, Michelle wiedziała więc, że jego rodzice nigdy nie zobaczą, jak ich synek stawia pierwsze kroki.

[...]