Klasztor i morze - Stefan Grabiński - ebook

Klasztor i morze ebook

Grabinski Stefan

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Klasztor i morze” to powieść autorstwa Stefana Grabińskiego z 1928 roku. To dość nietypowy, bo bardziej realistyczny utwór w dorobku mistrza literatury grozy. Prezentuje życie kaszubskich rybaków oraz pustelniczą codzienność sióstr anuncjatek, „Morskich Panien”, zamieszkujących nieco tajemniczy klasztor zbudowany na nadmorskich skałach. Powieść rejestruje piękno języka kaszubskiego, czerpie obszernie z folkloru, zwyczajów i legend Kaszubów. Istotnym jej bohaterem jest samo morze, będące zarówno sprzymierzeńcem mieszkańców wybrzeża i ich karmicielem, jak i nieustannym dla nich zagrożeniem. Z niego też wynurzają się różne przedmioty i tajemnice...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 175

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LenkaMagda

Dobrze spędzony czas

warto przeczytać
00

Popularność




Stefan Grabiński

Klasztor i morze

Warszawa 2022

[Dedykacja]

Mojej Matce poświęcam.

Ave, Maris Stella!

Witaj nam, Gwiazdo Morza, Panno Przeczysta, witaj! Ponad roztoczą wód, nad bujowiskiem fal rozpostrzyj łaskę Twych dłoni i łagodź, uśmierzaj, koj! Ulituj się nad trudem wieczystym przewałów i daj im spocząć na chwilę w godzinę wieczornej zadumy – gdy ląd zmożony znojem dnia na spoczyn się kładzie zmierzchowy, gdy po pażycach, po okolach rozwieszą się białe giezła mgieł i kończą swe loty rybitwy...

Niech ścichnie na chwilę huk przyboju i złagodnieją szumy morskiej przelewy, gdy wracający z łowiszcza rybacy przybijają do strądu na ciężkich od storni kutrach. Przyjmij ich łaskawie, Matko Przedziwna, przywitaj i przytul do łona – bo utrudzeni wielce po pracy i pieszczot matczynych stęsknieni.

I o tych pamiętaj, co powierzywszy swą dolę odmętom morza, tułają się o tej godzinie po bezkresnym pustkowiu wód. Ześlij im wiatr pomyślny, który wydawszy żagle, zawiedzie ich do bezpiecznej przystani. A gdy już bystrz zdradliwa zaniosła ich między snadzizny i rafy, wyprowadź ich na wolne od potrzasków głębie i daj im noc spokojną pod gwiaździstym niebem, Sterniczko Niebieska!...

Lub jeśli gdzieś w krainie wielkich burz schwytany w kręgi dzikich szkwałów statek z podartą płachtą żagli i strzaskanym masztem grąży się bez ratunku w otchłanne leje bełku, podaj dłoń zbawczą rozbitkom, o Królowo Morza! Niech litościwa denega podsunie pod omdlałe ciała swój grzbiet sprężysty i złoży lekko, jak matka dziecię, na miękkie piachy wyspy...

Bo wszystko możesz, Ty najlepsza z matek, nad ziemię niską, nad nieba wzniesiona – Ty, której berła ląd i morze słucha – o Gwiazdo Morska, o Święta Dziewico!

Przechylone przez parapet tarasu, z oczyma zatopionymi w bezkres przestrzeni żegnały mniszki zachodzące słońce. Tam w dole, u stóp klasztornej góry, jakich 100 m poniżej tarasowego wykuszu pieniła się morska kipiel. Rozkiełzane wełny, wypadłszy z macierzystego miąższu, wspinały się z wściekłym rozmachem na bloki skalnego masywu, zdobywały go do połowy wysokości i osłabłe, wyczerpane wysiłkiem obsuwały się spienionym popluszczem pomiędzy głowice raf. Te chwytały je wlot na ostre swe paliszcza, rozpruwały na bryzgi wrzątku i rozbite na miazgę, rozmielone na zielonawobiały pył odrzucały precz z powrotem ku morskiemu łożysku. I szedł od tego miejsca wiecznej walki i zgiełku głuchy postęk i huk wodogrzmotów i wstępowała ku wiszarom strądu mgławica wodnej kurzawy, przesłaniając co chwila tajnice zmagań się morza z ziemią...

Tam w dali, gdzie sine wzwody fal dotykają horyzontu, opuszczała się powoli ku poziomowi złotoczerwona pawęż słońca. Blaski konającego światła grały na srebrzystych podbrzuszach mew okrążających pożegnalnym lotem klasztorną ustroń, krwawiły się smutnym uśmiechem na grzebieniach pierzatych greling, muskały pocałunkiem zgonu nadbrzeżne spychy. W głębi, gdzieś na samych krańcach widnokręgu lśniły w poświetli zachodu dwa metalowe cylindry rotorowca, co późnym, wrześniowym wieczorem dobijał do portu. A nad tym układającym się do snu światem, nad bezmiarem rozżagwionych skonem słońca wód i zrębem lądu pochylała się w łagodnym skłonie głowy przesłodka postać Madonny.

Stała nad brzegiem przepaści, na samym cyplu tarasu wybiegającym pomiędzy rozdąsane wełny i mocną stopą wparłszy się w epokę, błogosławiła odmętom. Przeogromna słodycz i spokój rozlane na twarzy Dziewicy-Matki zdawały się spływać falą ukojenia wzdłuż fałdów błękitnego Jej płaszcza i udzielać ziemi i morzu. W otoczu jarzących się dookoła Jej postaci lamp, widna z dala na białym tle kamiennego tarasu panowała statua Bogarodzicy, patronki klasztoru panien anuncjatek. Madonna Maritima...

Mrok gęstniał. Złocista kula słońca zapadła już od chwili pod horyzont i na rozchyle wodne zarzuciła polipie macki noc. Na wschód od klasztornej rozkali w odległości pół wiorsty niby pierwsze akordy morskiego nokturnu rozbłysły wieczorne sygnały latarni: Tomasz Wzorek, niestrudzony strażnik nadbrzeżnej czatowni, czuwał...

Z rękoma opartymi o brzusiec tarasowego parapetu, z pochyloną ku otchłani morskiej twarzą usiłowała siostra Agnes przeniknąć spojrzeniem mroczniejącą przepaść. Lecz nic już nie widziała. Kontury raf i spiętrzonych przy brzegu skał zlały się w jednolitą, czarną caliznę obwieszoną fantastycznie białymi frędzlami pian i wodnych warów; słychać było tylko łoskot przyboju i szum kotłującego pomiędzy złomami bloków wrzątku...

Nagle uczuła na ramionach łagodne dotknięcie czyichś rąk. Odwróciła się. Jej smutne, aksamitne oczy spotkały się z poważnym, do głębi duszy wnikającym spojrzeniem ksieni.

– Matko przewielebna! – szepnęła zmieszana, czując, że silny rumieniec oblewa jej policzki.

– Za wiele przebywasz sama, siostro – zabrzmiał czysty, altowy głos przeoryszy. – Zbyt stronisz od innych sióstr; samotność, wiadomo, złą towarzyszką.

– Patrzyłam na morze, matko – usprawiedliwiała się nieśmiało – dzisiejszy zachód był tak piękny i tak dziwnie smutny.

– Smutek jest chorobą duszy; ty masz wciąż jeszcze chorą duszę, Agnes. Zapomnij o świecie, który pozostawiłaś po tamtej stronie furty, a zwróć się cała myślami ku Bogu i niedoli twych bliźnich. Trzeba się więcej modlić, siostro: gorąco modlić i umartwiać za własne grzechy i za grzechy cudze. Pamiętaj Agnes, że w szczerej modlitwie i umartwieniu cała klasztoru potęga. O innych myśl, siostro, o innych, a najmniej o sobie i o tym, co już bezpowrotnie minęło.

– Modlę się, matko – odpowiedziała bezdźwięcznie.

Kilka zakonnych postaci zbliżyło się ku nim i otoczyło je wieńcem ciemnobłękitnych symar i białych kornetów.

– Czas na kompletę, siostry – przypomniała ksieni skupionym koło niej niby pisklęta koło macierzy zakonnicom.

– Czas już, czas – powtórzyły chórem, ustawiając się w wydłużony orszak.

I ruszyły z tarasu pod przewodem matki przełożonej. Wyniosła, królewska postać ksieni ujęta w ramy surowej, mniszej szaty wysunęła się na czoło pochodu; smukła i arystokratycznie wytworna, mimo woli zwracała na siebie uwagę i odbijała od reszty zakonnych niewiast; nawet ostra, czasami bezlitosna reguła klasztoru, której była najgorliwszą strażniczką, nie zdołała zabić w matce Anastazji Karwickiej wrodzonej, rasowej dystynkcji i wdzięku.

Za ksienią postępowały parami inne mateczki, siostry chórowe, diakonisy, konwerski, postulantki i nowicjuszki. Orszak przesunął się w milczeniu po kwadratowych taflach tarasu, wstąpił w podsienia otwartego na morze krużganku i powoli zanurzył się w otwarty portal klasztornej kaplicy. Wnętrze rozbłysło światłem lamp i świec. Zakonnice, stanąwszy przed prezbiterium, podzieliły się na dwie grupy i zajęły miejsca na skrzydłach świątyni. Przeorysza ujęła w dłonie pastorał, godło swej władzy, i ze stopni swej stalli udzieliła im błogosławieństwa. Siostra Scholastyka, skryptorka zakonu, przystąpiwszy do rozłożonej na pulpicie w pośrodku prezbiterium księgi, dźwięcznym głosem odczytała krótką lekcję z pierwszego listu św. Pawła z Tarsu o czuwaniu.

Nastąpiła śpiewna recytacja modłów wieczornych. Przy akompaniamencie organów zaintonowała pierwsza połowa chóru antyfonę „Deus in adiutorium meum intende!”.

Gdy przebrzmiały ostatnie słowa modlitwy, popłynęła jakby w odpowiedź ku posowom oratorium pieśń drugiej połowy chóru, psalm: „Domine, ad adiuvandum me festina!”.

Dostojny wtór organów podjął melodię i wzmocniwszy potężnym akordem, poniósł ku wyżom zaświatów. Kilkanaście czystych niewieścich głosów modliło się dla siebie i świata o dobrą noc i cichy spoczynek, o pomoc w walce z pokusami ciała, o uchylenie złej przygody i nagłej, śródnocnej śmierci. Poprzez różańce słów wzniosłych i pełnych mistycznego zachwytu przewijały się dziwnym, niesamowitym ściegiem wyrazy stare, średniowieczem tchnące, zwroty na pół zrozumiałe, zaśniatem wieków sędziwe; na ustach dziewiczych przez wargi mężczyzn nigdy nietykanych wykwitały w kadencji rytmicznej psalmów i pieśni obrazy larw nocnych i lubieżnych inkubów, co wkradłszy się do klasztornych łożnic plugawią czystość snów i rozdmuchują pożogę zmysłów. Przed inwazją tych nocnych zwidów i straszydeł, przed atakiem tych wysłańców piekła błagały o obronę siostry zakonne. Bo zbliżała się noc, powiernica grzechu i nadchodził sen, rodzic zmor i przywidzeń...

Motyw prośby wyczerpał się; z wszystkich piersi wzniósł się ku niebu zgodnym akordem hymn św. Ambrożego: „Te lucis ante terminum”. Nabożeństwo chyliło się ku końcowi. Gdy siostra zakrystianka zapaliła przy wielkim ołtarzu świece, chór przeszedł do ponurej pieśni Salve Regina. Głęboka symbolika godzin kanonicznych odpowiadających okresom życia ludzkiego od kolebki do zgonu znalazła swój pełny wyraz w melodii, którą odprowadza się zmarłych na miejsce wiecznego spoczynku. Bo sen jest obrazem śmierci i schyłek dnia, który go poprzedza, nasuwa myśli o zgonie...

K’Tobie wygnańcy Ewy wołamy, synowie,

K’Tobie wzdychamy, płacząc z padołu więźniowie –

O łaskawa, litosna, o święta Maryja!...

Śpiew umilkł. Na tle głuchnących po wnękach kaplicznych ech rozsypały się teraz cichym szelestem szare, szeptem już tylko stłumionym odmawiane pacierze szkaplerza: Ojcze nasz, Zdrowaś i Gloria.

Potem na chwilę zapadło zupełne milczenie. Na ołtarzu pryskały nikle dopalające się świece, czasem zaskrzypiał pod ciężarem ciała czyjś klęcznik. W symfonii doskonałej ciszy odezwał się Angelus wieczorny dzwonów. Kompleta była skończona. Przy wtórze dzwonowej melodii ze złożonymi w krzyż na piersiach rękoma odchodziły mniszki w zacisza klasztornych dormitarzy.

Siostra Agnieszka rozbierała się na nocny spoczynek. Rozwiązała obciskający jej biodra sznur, zrzuciła ciężki, błękitny habit, zdjęła kornet i z tajonym westchnieniem ulgi usiadła na brzegu łóżka. W sypialni było cicho. Rząd posłań wyciągnięty w długi, szpitalny szereg pod ścianami nie dawał znaku życia; tylko od czasu do czasu dochodziły stąd i stamtąd jednostajne szmery oddechów lub szelest poruszonej pościeli: towarzyszki jej spały już lub udawały, że śpią, zamknąwszy się w izolacji milczenia.

Agnes z lubością oddała się pieszczotom księżycowego światła, które spływało do wnętrza pełnymi strugami przez strzeliste, gotyckie okna. Chłodne, beznamiętne promienie błądziły po jej bieliźnie, ślizgały się po obnażonych ramionach i całowały małe, dziewicze piersi, których pęcze wyglądały zza rąbka stanika. Wtem zadrgały i cofnęły się jak pod dotknięciem czegoś szorstkiego; w wykroju koszuli zaszarzała w zielonawej poświetli włosiennica.

Na ustach zakonnicy zagrał smutny uśmiech. Spojrzała po sobie, ogarnęła ciekawym, jakby zdumionym spojrzeniem swą pełną jeszcze, w ustroniu klasztornym cicho przekwitającą urodę i głęboko westchnęła.

Daleko jej jeszcze było do marmurowej, niczym niedającej się zmącić równowagi i pogody ducha, które tak podziwiała u matki przeoryszy...

A przecież już 10 lat upłynęło od chwili, gdy Hanka Działyńska przestąpiła próg klasztorny. Była wtedy prześliczną, 18-letnią dziewczyną, nad którą dziwny los już w zaraniu młodych lat wypisał Baltazarowe słowa przeznaczenia. Rok przedtem ujrzała po raz pierwszy na publicznym balu Janka Warmskiego, a po trzech miesiącach znajomości została jego narzeczoną. Nastąpił krótki, zaledwie pół roku trwający okres miłosnego uniesienia, cudowna, na zawsze już w przeszłość niepowrotną pogrzebana sielanka na tle staropolskiego dworku i otoczenia jak z bajki. Pod koniec narzeczeńskiej idylli, niemal w przededniu ślubu zaszedł tragiczny a zagadkowy wypadek, który miał ich rozdzielić na zawsze. W któryś ponury wieczór listopadowy znaleziono Janka Warmskiego w jednej z alei lipowych broczącego krwią z przestrzeloną na wylot piersią. Nieznany morderca znikł bez śladu; nie wykryto go nigdy.

Rana postrzałowa była ciężka i groziło zakażenie. Chwile spędzone wtedy przy łożu ukochanego, chwile-harpie, godziny-empuzy pozostawiły po sobie niezatarty ślad; srebrną aureolę siwizny, która otoczyła jej dziewicze skronie; straszliwa noc ostatnia, w którą się choroba Janka przesiliła dzięki jej ofierze, noc rozstrzygająca, w którą jak Samson walczyła o jego życie, ubieliła jej krucze włosy przedwczesnym szronem jesieni. W ciągu tej jednej nocy zważyły się losy ich obojga. Pochylona nad majaczącym w malignie Janem, śmiertelnie znużona czuwaniem, chwytała Hanka chciwym uchem jego oddech krótki, urywany i słowa dziwne, bez związku. Chory mówił od rzeczy; z chaosu wyrazów, ze strzępów zdań układała się dziwaczna, nieprawdopodobna sprawa, wynurzały się echa jakichś zdarzeń dla niej niezrozumiałych, niby mgławicowe rozchwieje...

Aż przyszedł moment najstraszniejszy: nagle serce jego jakby zamarło i stanęło w skurczu śmierci. Z piersi konającego wyszło rzężenie agonii i nastąpiła martwa cisza. Obłąkana od bólu rzuciła się na kolana przed obrazem Bogarodzicy wiszącym nad łożem chorego.

– Mateńko Najświętsza – modliła się z głębi umęczonego serca – ulituj się nade mną i przywróć mu życie za cenę szczęścia mego! Wyrzekam się go na zawsze w tej chwili, byle tylko żył i pozostał na świecie. Wszystkoć za to ofiaruję, Matko Zbawiciela, tylko go ocal i wyrwij ze śmiertelnej otchłani. A jeśli ofiara wyrzeczenia za mała, to wskaż mi większą, Panno Przeczysta, a spełnię wszystko, czego ode mnie zażądasz.

Ostatnie słowa modlitwy wypowiedziała już słaniając się na kolanach. Co się potem stało, nie pamiętała; pozostało tylko mgliste wspomnienie wizji: postać Bogarodzicy zstępującej z ram obrazu i ukazującej jej w dalekiej, morskiej perspektywie gotycki kontur klasztoru.

Gdy nad ranem odzyskała przytomność i zapytała o Janka, powiedziano jej, że niebezpieczeństwo minęło i chory czuje się znacznie lepiej. Jakoż za tydzień już chodził. – Ofiarę jej przyjęto. W miesiąc potem Hanka Działyńska wstąpiła do klasztoru morskich panien anuncjatek i rozpoczęła nowicjat pod imieniem siostry Agnieszki. Zrozpaczony nagłym jej postanowieniem Warmski nigdy nie dowiedział się właściwej przyczyny; wszelkie prośby, błagania i zaklęcia opadły bezsilne przed nieugiętą opoką jej woli. Została zakonnicą.

Z duszą krwawiącą, w męce i bólu bez miary poszedł Jan Warmski w pusty, obcy świat i przepadł bez wieści; po dziś dzień nawet najbliższa rodzina nie wiedziała nic o jego późniejszych losach; tylko modlitwa siostry Agnieszki w dalekim, nadmorskim klasztorze czuwała wiernie nad zwichniętą w brzasku dni młodzieńczą dolą...

Pierwsze dwa lata nowicjatu były dla Hanki Działyńskiej nadzwyczaj ciężkie. Reguła zakonna anuncjatek, nazwanych przez okoliczną ludność rybacką Morskimi Pannami, była surowa, niemal nieubłagana: bezwzględna klauzura, ścisły post i innego rodzaju umartwienia trzymały w bezlitosnych karbach tę małą, bo zaledwie z 24 dusz złożoną niewieścią gminę powierzoną pewnej, żelaznej pieczy matki Anastazji Karwickiej. Nie od razu poddał się klasztornej dyscyplinie hardy duch siostry Agnieszki i trzeba było lat kilku walki i upokorzeń, zanim nagięła się przynajmniej zewnętrznie do zakonnego posłuszeństwa i karności. Wyrwanej nagle zrządzeniem losu z gniazda rodzinnego, gdzie otaczały ją uwielbienie rodziców i miłość Jana, rozpieszczonej przez ubóstwiające ją otoczenie, rozkapryszonej przez dobrobyt i wygody pannie trudno było przyzwyczaić się do klasztornego trybu. I chociaż głęboka, po przodkach odziedziczona religijność nakazywała posłuch dla woli wyższej, chociaż umartwiane przez włosiennicę i nocne czuwania ciało upadało nieraz pod razami zakonnej pletni, przecież buntowała się nieustępliwa dusza, odprężając się łukiem rokoszu przeciw zwierzchniczym nakazom. Potem, po 21. roku życia, po złożeniu ślubów pojedynczych przyszło chwilowe ukojenie: spokorniał duch, poddało się skruszone kilkuletnią kaźnią ciało. W siostrze Agnieszce zaczęły rozwijać się cnoty klasztorne, zakiełkowało szczere zainteresowanie dla mistycznego życia, obudziły się ambicje zakonne. W nagrodę otrzymała z rąk ksieni swój pierwszy urząd: została magistrą nowicjuszek i kierowniczką chóru. Głęboka muzykalność i piękny, kontraltowy głos młodej mniszki znalazły w tej dziedzinie klasztornych zajęć wdzięczne i wzniosłe zadanie. Lecz wkrótce przyszły na nią ciężkie chwile: wróciły pokusy i uderzyły na słabe ciało z podwójną furią. Pod zakonną szatą ocknęła się dawna Hanka, piękna, namiętna panna odsunięta od biesiady życia bezlitosnym wyrokiem Nieba. Zdławione gwałtem porywy krwi odezwały się czerwonym krzykiem i zaczęły domagać się swych praw. Nie pomogły okrutne samoumartwienia, dobrowolna chłosta i błagalna rozpacz modlitwy; wielka, niczym niedająca się powstrzymać fala zaczęła przełamywać wszelkie jazy i tamy, przewalając się rozhukaną grzywą nad głową nieszczęśliwej. Te noce grzeszne, te noce purpurowe krwi pożogą, noce nieprzespane! Te godziny rozełkane tęsknotą ku temu, który nie miał przyjść nigdy, nabrzmiałe żądzą rozkoszy, której on nie miał nigdy zaspokoić! Te noce straszliwe, noce samotnego grzechu rozświetlone pożarem wielkich ogni, rozżarzone do oślepiającej bieli, świętokradcze!

A po nich owe brzaski ospałe, wyczerpane, beznadziejnie puste – poranki skruchy i żalu pod glorią zimowych słońc – prostracje duszy i ciała wśród chłodnych ścian oratorium – rozkrzyżowania pokutne na posadzkach kaplic przy wtórze głuchych ech odbitych od klasztornego stropu...

Cały rok wrzała zajadła walka, cały rok zmagała się siostra Agnes z własnym ciałem. Wreszcie wyszła z tych zapasów zwycięska; wybladła, wyczerpana od postów i bezsennych nocy, ascetycznie wyszczuplała, lecz zwycięska. Gdy po ukończeniu 24. roku życia złożyła śluby wieczyste i została wikarią, oblicze jej cechował kamienny spokój nagrobnej steli; zdawało się, że w młodej mateczce zakonnej wypaliły się już wszystkie ziemskie ognie i że dusza jej przekroczyła już nieodwołalnie rubieże zaświatów.

Lecz był to tylko chwilowy etap. Ogłuszone obuchem klasztornych praktyk zmysły przyczaiły się jeno, przywarowały gdzieś w najskrytszych zaułkach osobowości i czyhały na sposobność do powrotu. – Jakoż przyszła – powoli, nieznacznie, po kryjomu.

Gdy siostra Agnes, posłuszna woli przeoryszy, zaniechała przez czas pewien surowszych umartwień i dziewicze jej ciało zaczęło nabierać znów kształtów pełniejszych i rozkwitać czarem niewieściej urody, odezwały się dawne tęsknoty i pragnienia. Barwy ich nie były teraz tak krzyczące, tak ogniste jak przed laty – nabrały raczej odcieni dyskretnych, chorobliwie subtelnych i zmatowanych; lecz może właśnie dlatego groziły większym niebezpieczeństwem.

Siostra Agnes tęskniła bez miary. Przychodziły na nią zadumy nagłe a nieuchwytne, zamyślenia głębokie jak otchłań, zasmucenia nieuchronne. Znienacka rozlewał się po bladych jagodach siostry wikarii ceglasty rumieniec sromu, w oczach dużych, słodkich jak u łani stawały ciche, Bogu i światu skarżące się łzy. Godziny całe przepędzała na klasztornym tarasie zapatrzona w bezkresy morza, pełna nieokreślonych zachceń i nieukojów. Smutek bezmiernych przestrzeni wtórował tęsknocie jak akompaniament do pieśni w głębinach serca łkającej, smutek wielki, nieutulony, żal cichy przekwitającej w ustroniu jabłoni...

Budziły ją z tych zamyśleń dzwony wybijające spiżowym dźwiękiem godziny klasztornych oficjów lub poważny głos matki Anastazji wzywającej na obrady kapituły. Wtedy z tłumionym bezwiednie westchnieniem odrywała oczy od morza i senna, otulona w kwefy zadumy odchodziła do wnętrz ermitażu.

Zwłaszcza dzisiejszy zachód słońca dziwnie ją rozmarzył. Morze miało takie słodkie, miękkie tony, tak pieściwie grała hen, w dali jego głębinowa fala; jak sarna było konająca, jak młoda, piękna dziewczyna w przeczuciu zgonu. Coś z tego smutku udzieliło się Agnieszce i szła na nocny spoczynek rzewniejsza niż zwykle i bardziej stęskniona. Lecz i ją w końcu uśpiły łagodne pocałunki księżycowej poświetli. Wypuściła z palców czarną pętlicę różańca, przeważyła się wstecz ku wezgłowiu i przymknęła ociężałe powieki. Padła na nie smuga miesięcznego światła i wycisnęła srebrzystym sygnetem piętno snu; po chwili ześliznęła się z twarzy cudnej mniszki i powędrowała dalej; wydłużonym, zielonym klinem przeglądała powoli rzędy łóż, muskała w drodze białe rąbki kornetów, całowała tkliwie błękitne woale i szkaplerze i snuła się sennym szlakiem po ścianach; aż skończywszy tę nocną rewię dormitarza, opuściła się cicho po gzymsie nadpróżka i zajrzała przez zakratowaną szybę w głąb korytarza; wtedy w blaskach zachodzącego księżyca ukazała się w dalekiej perspektywie na tle okiennego witrażu boleśnie przechylona na ramię głowa Ukrzyżowanego...

Dzień powszedni

Było po prymarii i kapitule – czas poranny; najbliższa według jesiennego horarium godzina kanoniczna i związane z nią praktyki duchowe i obowiązki przypadały dopiero na jedenastą: pozostawały dwie godziny na medytacje i przechadzkę po klasztornym ogrodzie. Siostra Agnes postanowiła skorzystać z nich w pełni; należały jej się dziś te dwie godziny względnej swobody i rekreacji; musiała odetchnąć i uspokoić się. Akt pokory i publicznej skruchy, któremu poddała się dobrowolnie dziś rano po mszy św. w sali kapituły, owa pełna zaparcia się spowiedź z grzechów i wykroczeń przeciw regule uczyniona w obecności wszystkich sióstr przed matką przeoryszą zbyt silnie wstrząsnęły całym jej jestestwem; dlatego teraz łaknęła samotności i kojącego wpływu przyrody.

Wyszła na otwarte ku morzu podcienie klasztornego krużganku i oparłszy się o trzon jednego z korynckich filarów, wodziła oczyma po strądzie i bujowisku.

Morze pokryte było białą kurzawką. Lekka, zachodnia morka kędzierzawiąca powierzchnię wód nadawała mu wygląd wzdymającego się nieustannie runa. Potężna roztocz miała przy brzegu odcień różowoszary, nieco dalej przechodziła w zieleń szmaragdu, by wreszcie tam na krańcach, gdzie już niebo zwierało się z wodą, wysklepić się w bławą, błękitnostalową kopułę odmętu. Od tej wieczyście roztęsknionej w ruchu rozchwiei nadjeżdżały ku brzegowi na grzbietach przewałów mokre, rozczochrane olbrzymy, zesuwały się nagle, niemal w ostatniej chwili, jakby zlęknione bliskością lądu z pierzastych swych grzebieni w dół, nikły gdzieś, rozpływały się i skarlałe już, wycieńczone i potulne wbiegały na plaże po gładkich, wyszlifowanych pochylniach w postaci niewinnych „zalotów” i „wybiegów”...

Hen, w dali, w połowie drogi między rozkalą klasztoru a przylądkiem latarni, na wydźwignionej od niedawna z morskich odchyli wysepce zebrał się sejm ptasi i rajcował nad sprawami wyraju. Pora to była późna, jesienna i zbliżał się okres przelotów. Skrzydlata gawiedź obsiadłszy skalisty wydmuch, obradowała wrzaskliwie. Byli to przeważnie goście z północy, mieszkańcy fiordów i skandynawskiej wierzchowiny, którzy tu ściągnęli na przezimek; tylko drobna ich część odlatywała dalej w cieplejsze dziedziny. Na przyjęcie zwiastunów jesieni zleciały też na morski ostrów całe rzesze tubylców i jakby chcąc zaświadczyć, że rade gościom z tamtej strony bełtu, okrążały przybyszy z wesołym pogwarkiem. Były wśród nich kaczki morskie i dzikie łabędzie, kiełpiami zwane, pobrzeżne brodźce-kuligi, czajki, nurki, kormorany, perkozy czubate, burzyki i alki; gdzieś aż od Helu przywędrowały na powitanie zamorskich włóczęgów poczciwe słonki a ścigłe jak szkwały mewy, rybitwy uwijały się skwapliwie, przejęte rolą gościnnych gospodarzy...

Spojrzenie siostry Agnieszki znużone zgiełkiem wędrownego ptactwa przesunęło się leniwo po piasku najbliższego wybrzeża, musnęło przelotnie przedpola podklasztornego masywu i pomknęło w dal wzdłuż strądu na zachód. Tam, w perspektywie bez końca wyciągała się linia pobrzeża: strome klify, obsuwy, dzikie, złotym jerkiem zarosłe spychy i obrywy, kępami dzikich róż, szafranem strojne uskoki lisich jarów, jaźwców – borsuków przytułki, oślepiająco białe, charszczem po wierzchu zjeżone duny i wydmy, lotne, kapryśne, wichrom morskim na wolę zdane stogi piachów, z dnia na dzień wygląd zmieniające obtule i osypiska; a niżej, pomiędzy ścianami spychów i wydm a poszarpaną we frędzle fal i piany linią morza szeroka, złocistym miałem wyścielona płaskoć; spod piasku wyzierające to tu, to tam głowy głazów i buły żwirów z wiszarów nadbrzeżnych rodem, marglowe odpryski lub miotem fal na strąd wyrzucone przybłędy; miejscami zamiast plaży twardy, kamieniem i krzemem nastroszony ździar, pusty, bezpłodny spłacheć lądu – stolemów – wielkoludów nocne koczowisko...

Olśnione bielą piasków oczy mniszki cofnęły się z linii pobrzeża i spoczęły z uczuciem ulgi na zboczach klasztornego przylądka.