Klub Pickwicka (elegancka edycja) - Charles Dickens - ebook

Klub Pickwicka (elegancka edycja) ebook

Dickens Charles

0,0
99,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Klub Pickwicka" to powieść Charlesa Dickensa, która została pierwotnie opublikowana w formie odcinków w latach 1836-1837. Jest to jedno z najwcześniejszych dzieł tego autora. Nazwa powieści odnosi się do fikcyjnego klubu literackiego o nazwie Klub Pickwicka, którego członkowie podróżują przez Anglię, doświadczając różnych przygód i zawirowań.

Komedia obyczajowa, która stanowi satyrę na społeczeństwo i obyczaje ówczesnej Anglii. Pełna humoru, absurdalnych sytuacji oraz błyskotliwych spostrzeżeń dotyczących ludzkiego charakteru. Dickensa styl pisania, jego zdolność do obserwacji ludzkiego życia i umiejętność tworzenia barwnych postaci sprawiają, że powieść ta cieszy się popularnością do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1128

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tom 1

Rozdział 1

Pic­kwick­czycy

Pierw­sze pro­mie­nie świa­tła, które roz­ja­śniły grube ciem­no­ści towa­rzy­szące uka­za­niu się nie­śmier­tel­nego Pic­kwicka na hory­zon­cie uczo­nego świata, pierw­szą urzę­dową wzmiankę o tym nie­po­spo­li­tym mężu znaj­du­jemy w pro­to­ko­łach Klubu Pic­kwicka. Wydawca niniej­szego dzieła szczę­śli­wym się mieni, że może przed­sta­wić je swym czy­tel­ni­kom jako dowód sumien­no­ści, uwagi, usil­nej pracy i zdol­no­ści badaw­czych, jakie roz­wi­nął przy poszu­ki­wa­niach w licz­nych powie­rzo­nych mu sta­rych doku­men­tach.

Dnia 12 maja 1827, prze­wod­ni­czący Józef Smig­ger Esq.1 D. W. P C. K. P2 Posta­no­wiono jed­no­gło­śnie:

„Towa­rzy­stwo z uczu­ciem niczym nie zamą­co­nego zado­wo­le­nia i bez­względ­nego uzna­nia wysłu­chało czy­ta­nia doku­men­tów udzie­lo­nych przez Samu­ela Pic­kwicka Esq., D. P C. K. P, a zaty­tu­ło­wa­nych:

«Bada­nia spe­ku­la­tywne sta­wów hamp­stedz­kich3 tudzież nie­które spo­strze­że­nia nad teo­rią ska­ka­nia żab».

Towa­rzy­stwo wyraża swoje naj­szczer­sze podzię­ko­wa­nie rze­czo­nemu Samu­elowi Pic­kwic­kowi Esq., D. P C. K. P

Towa­rzy­stwo, uzna­jąc wiel­kie korzy­ści, jakie nauka odnieść powinna z wyżej przy­to­czo­nego dzieła, jak rów­nież z nie­zmor­do­wa­nych poszu­ki­wań Samu­ela Pic­kwicka w Horn­sey, High­gate, Bri­xton i Cam­ber­well, nie może także nie uznać nie­obli­czal­nych skut­ków, jakie by, o ile sobie pochle­biać można, miało to dla roz­po­wszech­nie­nia poży­tecz­nych wia­do­mo­ści i roz­woju oświaty, gdyby prace tego zna­ko­mi­tego męża prze­nie­sione zostały na roz­le­glej­sze pole, to jest gdyby podróże jego i spo­strze­że­nia obszer­niej­szy obej­mo­wały zakres.

Dla­tego też Towa­rzy­stwo pod­dało grun­tow­nej roz­wa­dze wnio­sek wyżej wymie­nio­nego Samu­ela Pic­kwicka Esq. D. P. C. K. P i trzech innych pic­kwick­czy­ków wymie­nio­nych poni­żej, mający na celu utwo­rze­nie nowego związku zjed­no­czo­nych Pic­kwick­czy­ków pod nazwą: Kore­spon­du­jący Oddział Klubu Pic­ki­wicka.

Po przy­ję­ciu i zatwier­dze­niu wzmian­ko­wa­nego wnio­sku przez Towa­rzy­stwo, Oddział Kore­spon­du­jący Klubu Pic­kwicka uznaje się niniej­szym za ukon­sty­tu­owany. Samuel Pic­kwick Esq. D. R. K. C. P, August Snod­grass Esq. C. K. P, Nata­niel Win­kle Esq. C. K. P, Tracy Tup­man Esq. C. K. P zostają rów­nież wybrani i mia­no­wani człon­kami rze­czo­nego sto­wa­rzy­sze­nia kore­spon­den­tów, z zale­ce­niem, ażeby od czasu do czasu prze­sy­łali Towa­rzy­stwu Klubu Pic­kwicka w Lon­dy­nie auten­tyczne szcze­góły o swych podró­żach i poszu­ki­wa­niach, spo­strze­że­nia nad cha­rak­te­rem i oby­cza­jami, na koniec opisy przy­gód, jak rów­nież opo­wia­da­nia i inne utwory będące wyni­kiem uwag nad miej­sco­wymi wyda­rze­niami lub wyni­kiem wspo­mnień w związku z nimi pozo­sta­ją­cych.

Towa­rzy­stwo z wdzięcz­no­ścią zatwier­dza zasadę, że człon­ko­wie Oddziału Kore­spon­du­ją­cego sami będą pono­sić koszty podróży, i nie ma nic prze­ciw temu, ażeby człon­ko­wie rze­czo­nego sto­wa­rzy­sze­nia robili swe poszu­ki­wa­nia, dopóki im się będzie podo­bać, byle poszu­ki­wa­nia te odby­wały się na tych samych warun­kach.

Na koniec uwia­da­mia się niniej­szym człon­ków wyżej wymie­nio­nego oddziału, że wnio­sek ich w spra­wie opła­ce­nia por­to­rii od listów i posy­łek roz­trzą­sany był przez Towa­rzy­stwo, że Towa­rzy­stwo wnio­sek ten poczy­tuje za godny wiel­kich umy­słów, z któ­rych łona wyszedł, i udziela mu swego zupeł­nego zatwier­dze­nia”.

Powierz­chowny obser­wa­tor – dodaje sekre­tarz, z któ­rego papie­rów zaczer­pu­jemy opo­wia­da­nie – powierz­chowny obser­wa­tor może by nie dostrzegł nic nad­zwy­czaj­nego w łysej gło­wie i okrą­głych oku­la­rach, stale zwró­co­nych na jego (sekre­tarza) twarz, gdy ten czyta wyżej przy­to­czone sta­tuty; był to jed­nak widok ze wszech miar godny zasta­no­wie­nia dla każ­dego, kto wie­dział, że potężny mózg Pic­kwicka pra­co­wał pod tą łysiną i że wyra­zi­ste oczy Pic­kwicka błysz­czały poza tymi oku­la­rami. W samej rze­czy mąż, który dotarł aż do źró­deł sta­wów hamp­ste­adz­kich, który poru­szył cały świat uczoną swoją teo­rią o żabim skoku, sie­dział tam tak spo­kojny i nie­ru­chomy jak wody tych sta­wów, gdy je lód zetnie, albo raczej jak poje­dyn­czy egzem­plarz żaby w prze­pa­ści­stych głę­biach gli­nia­stych jam.

Ale o ileż widok ten stał się bar­dziej zaj­mu­jący, gdy na wie­lo­krotne woła­nia: „Pic­kwick! Pic­kwick!”, które jed­no­cze­śnie wyrwały się z ust wszyst­kich jego wiel­bi­cieli, zna­ko­mity ów mąż pod­niósł się, pełen życia i wzru­sze­nia, wstą­pił powoli na pro­stą ławkę, na któ­rej przed­tem sie­dział, i prze­mó­wił do klubu, któ­rego był zało­ży­cie­lem. Jakim to stu­dium dla arty­sty mogłaby być ta zaj­mu­jąca scena! Wymowny Pic­kwick stał przed nami, jedną rękę wdzięcz­nie kry­jąc pod połą fraka, drugą poru­sza­jąc w powie­trzu dla nada­nia więk­szej wyra­zi­sto­ści swej gorą­cej wymo­wie. Wznie­sione sta­no­wi­sko mówcy pozwa­lało widzieć jego obci­słe spodnie z kama­szami, na które nie zwró­cono by pew­nie wiel­kiej uwagi, gdyby okry­wały innego czło­wieka, ale które uświet­nione, ilu­stro­wane, jeżeli tak można wyra­zić się, osobą Pic­kwicka, mimo­wol­nie przej­mo­wały widzów usza­no­wa­niem i czcią.

Ota­czali go ludzie, któ­rzy oświad­czyli goto­wość podzie­le­nia nie­bez­pie­czeństw jego podróży i któ­rych prze­zna­cze­niem było dzie­lić sławę jego odkryć. Po pra­wej jego ręce sie­dział pan Tracy Tup­man, wielce zapalny Tup­man, który z mądro­ścią wieku doj­rza­łego łączył unie­sie­nie i zapał mło­dego chłopca w tym, co doty­czy naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cej i naj­god­niej­szej prze­ba­cze­nia sła­bo­ści ludz­kiej – miło­ści. Czas i dobre jadło roz­sze­rzyły mu kibić nie­gdyś tak roman­tyczną; czarna jedwabna kami­zelka uwy­pu­klała się coraz wię­cej; złoty łań­cuch od zegarka zni­kał cal po calu sprzed wła­snych jego oczu; sze­roki pod­bró­dek coraz wię­cej wyła­niał się spoza bia­łego kra­wata, ale dusza Tup­mana nie zmie­niła się: uwiel­bie­nie dla płci pięk­nej było w niej zawsze góru­ją­cym uczu­ciem.

Na lewo od mistrza sie­dział poetyczny Snod­grass, tajem­ni­czo otu­lony w nie­bie­ski płaszcz pod­szyty psami. Obok niego Win­kle, myśli­wiec, rybak, jeź­dziec, bok­ser, spor­t­smen, z wdzię­kiem uka­zy­wał zupeł­nie nową kurtkę, szkocki kra­wat i sza­racz­kowe spodnie.

Mowa pana Pic­kwicka i roz­prawy, które się wywią­zały następ­nie, przy­to­czone są w pro­to­ko­łach klubu. Przed­sta­wiają one ude­rza­jące podo­bień­stwo do roz­praw naj­zna­ko­mit­szych zgro­ma­dzeń, a ponie­waż budu­jące jest zawsze porów­na­nie czy­nów wiel­kich ludzi, poda­jemy tu pro­to­kół tego pamięt­nego posie­dze­nia.

„Pan Pic­kwick zro­bił uwagę – mówił sekre­tarz – że sława jest droga sercu każ­dego czło­wieka. Sława poetycka jest droga sercu jego przy­ja­ciela Snod­grassa. Sława miło­snych pod­bo­jów jest tak samo droga jego przy­ja­cie­lowi Tup­ma­nowi, a żądza zdo­by­cia sobie sławy we wszyst­kich ćwi­cze­niach ciała pło­nie w wyso­kim stop­niu w piersi jego przy­ja­ciela Win­kle’a. On (pan Pic­kwick) nie może zapo­mnieć, że i na niego samego wywie­rają wpływ namięt­no­ści ludz­kie, ludz­kie uczu­cia (okla­ski), może nawet ludz­kie sła­bo­ści (gło­śne woła­nia: – Nie! Nie!). Ale powie i to, że jeżeli kiedy ogień miło­ści wła­snej zapa­łał w jego łonie, to wnet tłu­miła go żądza, aby być poży­tecz­nym rodza­jowi ludz­kiemu. Chęć zjed­na­nia sobie sza­cunku rodu ludz­kiego była zawsze jego bodź­cem, filan­tro­pia jego gwiazdą prze­wod­nią. (Gwał­towne oznaki uzna­nia). Czuł on pewną dumę, wyznaje to otwar­cie, i niech jego przy­ja­ciele zużyt­kują to wyzna­nie, jeżeli im się podoba, czuł on pewną dumę, gdy przed­sta­wił uczo­nemu światu swoją teo­rię skoku żab. Teo­ria ta może być zna­ko­mitą albo nią może nie być. (Jeden głos: – Jest nią! – Gło­śne okla­ski). Zga­dza się mówca ze zda­niem sza­now­nego pic­kwick­czyka, któ­rego głos usły­szał. Teo­ria jego jest zna­ko­mita. Ale choćby sława tego trak­tatu doszła do krań­ców uczo­nego świata, i wtedy duma, jaką by uczu­wał autor tego dzieła, nie była niczym wobec uczu­cia dumy, jakiego doznaje w tej chwili naj­szczę­śliw­szej w jego życiu (okla­ski). Jest on tylko bar­dzo mizerną jed­nostką (– Nie! Nie!); nie może jed­nak nie uznać tego, że powo­łany został przez Towa­rzy­stwo do czyn­no­ści wiel­kiej wagi, połą­czo­nej z pew­nym nara­że­niem się, dziś zwłasz­cza, gdy nie­ład panuje na wiel­kich dro­gach, a woź­nice są zde­mo­ra­li­zo­wani. Spoj­rzyj­cie na stały ląd Europy i na sceny zda­rza­jące się we wszyst­kich kra­jach. Wszę­dzie wywra­cają się dyli­żanse, konie pono­szą, statki idą na dno, kotły parowe pękają. (Okla­ski. Jeden głos: Nie!) Nie?!… (Okla­ski). Byłażby to zbita z tropu miłość wła­sna czło­wieka… nie chcę powie­dzieć nie­do­wa­rzo­nego (żywe okla­ski), który zazdrosz­cząc pochwał odda­nych może nie­za­słu­że­nie uczo­nym pra­com mówcy i ura­żony skar­ce­niem, jakiego doznały jego wła­sne słabe wystą­pie­nia, natchniony zazdro­ścią, powo­do­wany zatem niskim uczu­ciem…

Pan Blot­ton (z Algate) powstaje i żąda przy­wo­ła­nia pana Pic­kwicka do porządku oraz zapy­tuje, czy sza­nowny pic­kwick­czyk do niego robił alu­zję? (Woła­nia: – Do porządku! Tak! Nie! Słu­chaj­cie! Dość tego! itd.).

Pan Pic­kwick oświad­cza, że go nie zastra­szą te hałasy. Tak, zro­bił alu­zję do sza­now­nego gen­tle­mana! (Żywe wzbu­rze­nie).

W takim razie pan Blot­ton odpo­wie w dwóch tylko sło­wach: z naj­więk­szą pogardą odrzuca on zarzut sza­now­nego gen­tle­mana, jako fał­szywy i oszczer­czy (gło­śne okla­ski). Sza­nowny gen­tle­man jest bla­gier (okropne wzbu­rze­nie. Wiel­kie krzyki: – Do porządku!).

Pan Snod­grass wstaje, żąda­jąc przy­wo­ła­nia do porządku pana Blot­tona (– Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!). Zapy­tuje, czy nie zosta­nie zamknięta nie­wła­ściwa dys­ku­sja mię­dzy dwoma człon­kami klubu (– Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!).

Pre­zy­dent jest prze­ko­nany, że sza­nowny pic­kwick­czyk cof­nie wyra­że­nie, któ­rego użył.

Pan Blot­ton, pomimo całego sza­cunku dla pre­zy­denta, oświad­cza, że tego nie uczyni.

Pre­zy­dent jest zda­nia, że obo­wią­zek naka­zuje mu zapy­tać sza­now­nego gen­tle­mana, czy wyra­że­nie, które mu się wyrwało, użył w zna­cze­niu, jakie mu się nadaje pospo­li­cie.

Pan Blot­ton nie waha się odpo­wie­dzieć, że nie i że użył tego wyra­że­nia w zna­cze­niu pic­kwic­kow­skim (– Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!). Czuje się w obo­wiązku oświad­czyć, że oso­bi­ście prze­jęty jest naj­głęb­szym sza­cun­kiem dla tak sza­now­nego gen­tle­mana, jakim jest pan Pic­kwick. Nazwał go bla­gie­rem tylko z punktu widze­nia czy­sto pic­kwic­kow­skiego (– Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!).

Pan Pic­kwick oświad­cza, że naj­zu­peł­niej poprze­staje na szla­chet­nym i szcze­rym wyja­śnie­niu swego szla­chet­nego przy­ja­ciela. Życzy on sobie, by nale­ży­cie zostało zro­zu­miane, iż wła­sne jego spo­strze­że­nia powinny być także poj­mo­wane w zna­cze­niu czy­sto pic­kwic­kow­skim (okla­ski)”.

Tu koń­czy się pro­to­kół. I w samej rze­czy dys­ku­sja nie mogła już być pro­wa­dzona dalej, doszedł­szy do kon­klu­zji tak zado­wa­la­ją­cej i jasnej. Nie mamy urzę­do­wych dowo­dów co do fak­tów, jakie czy­tel­nik znaj­dzie w roz­dziale następ­nym, lecz uło­żone one zostały podług listów i innych doku­men­tów ręko­pi­śmien­nych, któ­rych auten­tycz­ność nie pod­lega wąt­pli­wo­ści.

Rozdział II

Pierw­szy dzień podróży i pierw­szy wie­czór przy­gód z ich skut­kami

Słońce, ten punk­tu­alny sługa pracy, zale­d­wie wstało i rzu­ciło świa­tło na pora­nek trzy­na­stego maja 1827 roku, gdy pan Pic­kwick, podobny do dru­giego słońca, wyrwał się z objęć snu; otwo­rzył okno i spoj­rzał na świat. Ulica Goswell leżała u jego stóp, ulica Goswell po pra­wej ręce – jak daleko wzrok się­gał – ulica Goswell po lewej ręce; a naprze­ciwko niego druga strona ulicy Goswell.

„Takie to są – pomy­ślał pan Pic­kwick – cia­sne poglądy filo­zo­fów poprze­sta­ją­cych na bada­niu powierzchni rze­czy i nie usi­łu­ją­cych zba­dać ukry­tych tajem­nic. I ja mógł­bym tak jak oni poprze­stać na bada­niu ulicy Goswell, nie robiąc żad­nych usi­ło­wań, by dostać się do ota­cza­ją­cych ją nie­zna­nych oko­lic!”.

Wynu­rzyw­szy tę szczytną myśl, pan Pic­kwick zajął się ubie­ra­niem i ukła­da­niem rze­czy w tor­bie podróż­nej. Wielcy ludzie bar­dzo rzadko bywają wybredni pod wzglę­dem ubra­nia, toteż gole­nie brody, toa­leta i śnia­da­nie nastę­po­wały szybko po sobie. Po upły­wie godziny pan Pic­kwick znaj­do­wał się już na placu St. Mar­tin le Grand z torbą podróżną pod pachą i per­spek­tywą w kie­szeni sur­duta, w kie­szeni zaś kami­zelki umie­ścił notat­nik do zapi­sy­wa­nia god­nych upa­mięt­nie­nia odkryć, jakie dałyby się zro­bić.

– Dorożka! – zawo­łał pan Pic­kwick.

– Jestem, panie! – odpo­wie­dział szcze­gólny gatu­nek rodzaju ludz­kiego w blu­zie i płó­cien­nym far­tu­chu, z bla­chą nume­ro­waną na szyi, jakby był ska­ta­lo­go­wany w jakiej kolek­cji oso­bli­wo­ści. Był to miej­scowy posłu­gacz doro­żek.

– Jestem, panie! Hej! Kolejna dorożka!

Gdy woź­nica wyszedł z szynku, gdzie palił fajkę, pan Pic­kwick i jego torba wsa­dzeni zostali do powozu.

– Gol­den Cross – rzekł pan Pic­kwick.

– Nędzny kurs szy­lin­gowy. Tomie! – zawo­łał woź­nica w złym humo­rze, dla infor­ma­cji posłu­ga­cza, gdy powóz ruszał.

– Ile lat, mój przy­ja­cielu, ma ten koń? – zapy­tał pan Pic­kwick, pocie­ra­jąc sobie nos szy­lin­giem przy­go­to­wa­nym na zapła­ce­nie.

– Czter­dzie­ści dwa – odrzekł woź­nica, spoj­rzaw­szy bokiem na pana Pic­kwicka.

– Co? – zawo­łał zna­ko­mity czło­wiek, się­ga­jąc ręką po notat­nik.

Woź­nica powtó­rzył swe twier­dze­nie, pan Pic­kwick uważ­nie spoj­rzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyra­zie żad­nego waha­nia i bez­zwłocz­nie fakt zano­to­wał.

– I jak długo bywa w zaprzęgu? – pytał dalej pan Pic­kwick, zawsze sta­ra­jący się o zbie­ra­nie poży­tecz­nych wia­do­mo­ści.

– Dwa albo trzy tygo­dnie.

– Dwa albo trzy tygo­dnie w zaprzęgu! – zawo­łał filo­zof, pełen zdu­mie­nia, i znowu wycią­gnął notat­nik.

– Staj­nie – dodał obo­jęt­nie woź­nica – znaj­dują się w Pen­ton­will, ale on tam rzadko staje, z powodu osła­bie­nia.

– Z powodu osła­bie­nia? – powtó­rzył Pic­kwick ze zdu­mie­niem.

– Tak, pada, jak się go tylko wyprzęże z dorożki, a prze­ciw­nie, gdy jest zaprzę­żony jak należy i lejce trzyma się krótko, to nawet się nie potknie. Mamy przy tym parę zna­ko­mi­tych kół, tak że byle koń ruszył, już się toczą za nim; musi więc biec, nie może się oprzeć!

Pan Pic­kwick zapi­sał każdy wyraz tego opo­wia­da­nia, by udzie­lić klu­bowi wia­do­mo­ści o tym szcze­gól­nym dowo­dzie żywot­no­ści koni w oko­licz­no­ściach naj­mniej przy­ja­znych. Koń­czył wła­śnie pisać, gdy dorożka dotarła do Gol­den Cross. Woź­nica zesko­czył, pan Pic­kwick wysiadł z wszelką ostroż­no­ścią, pano­wie Tup­man, Snod­grass i Win­kle, z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jący na przy­by­cie swego zna­ko­mi­tego mistrza, przy­stą­pili, aby go przy­wi­tać.

– Masz – rzekł pan Pic­kwick, poda­jąc woź­nicy szy­linga.

Ale jakież było zdzi­wie­nie uczo­nego męża, gdy ów nie­obli­czalny czło­wiek, rzu­ciw­szy pie­nią­dze na bruk, oświad­czył w mowie wielce wyra­zi­stej, iż nie żąda innej zapłaty, jak tylko przy­jem­no­ści prze­bok­so­wa­nia z panem Pic­kwic­kiem całego szy­linga.

– Sza­lony! – zawo­łał pan Snod­grass.

– Pijany! – dodał pan Win­kle.

– I jedno, i dru­gie – dorzu­cił pan Tup­man.

– Dalejże! – krzyk­nął woź­nica, rękami wyczy­nia­jąc w powie­trzu mnó­stwo młyn­ków przy­go­to­waw­czych. – Wystę­puj­cie wszy­scy czte­rej.

– A to gratka! – zawo­łało pół tuzina innych woź­ni­ców. – Do roboty, Samie! – I z wiel­kim zado­wo­le­niem usta­wili się w pół­kole.

– Co to, Samie? – zapy­tał jakiś gen­tle­man, wła­ści­ciel man­kie­tów z czar­nego per­kalu.

– Co to? – odrzekł woź­nica. – Ten stary zano­to­wał mój numer.

– Nie noto­wa­łem numeru! – odpo­wie­dział z obu­rze­niem pan Pic­kwick.

– A więc dla­cze­goś go pan zapi­sy­wał? – zapy­tał woź­nica.

– Nie zapi­sy­wa­łem! – zawo­łał pan Pic­kwick tonem jesz­cze więk­szego obu­rze­nia.

– Czy uwie­rzy­cie – cią­gnął dalej woź­nica, zwra­ca­jąc się do tłumu – czy uwie­rzy­cie, że ten oto szpi­cel siadł do mej dorożki, zapi­sał numer i noto­wał każde powie­dziane słowo! (Notat­nik, jak błysk świa­tła, przy­cho­dzi na myśl panu Pic­kwic­kowi).

– Zro­bił to? – mruk­nął inny woź­nica.

– Tak, zro­bił. A teraz, swymi szy­ka­nami dopro­wa­dziw­szy mnie do wyzna­nia, ma goto­wych trzech świad­ków prze­ciwko mnie. Ale zapłaci mi za to, choć­bym miał pół roku sie­dzieć!… Wystę­puj!

I w unie­sie­niu, ze szczytną obo­jęt­no­ścią dla wła­snych rucho­mo­ści, woź­nica cisnął swój kape­lusz na bruk, zrzu­cił oku­lary panu Pic­kwic­kowi, zaapli­ko­wał jedno ude­rze­nie pię­ścią w nos pana Pic­kwicka, dru­gie ude­rze­nie pię­ścią w piersi pana Pic­kwicka, trze­cie w oko pana Snod­grassa, czwarte dla roz­ma­ito­ści w kami­zelkę pana Tup­mana, potem jed­nym sko­kiem wypadł na śro­dek ulicy, następ­nie wsko­czył znów na chod­nik i w końcu wyparł tę odro­binę powie­trza, jaką zawie­rały jesz­cze płuca pana Win­kle’a. Wszystko to odbyło się w jakie dwa­na­ście sekund.

– Czy nie ma tu kon­sta­bla? – zapy­tał pan Snod­grass.

– Wpa­kuj­cie ich pod pompę – dora­dzał jakiś prze­ku­pień z gorą­cymi pasz­te­ci­kami.

– Zapła­cisz mi za to! – zawo­łał pan Pic­kwick, oddy­cha­jąc z trud­no­ścią.

– Szpi­cel! – krzyk­nęło kilka gło­sów z tłumu.

– Wystę­puj­cie! – beł­ko­tał woź­nica nie prze­sta­jąc przez ten czas młyn­ko­wać pię­ściami w próżni. Aż dotąd tłum zacho­wy­wał się bier­nie wobec tej sceny; ale kiedy z ust do ust prze­szła wia­do­mość, że pic­kwick­czycy są poli­cyj­nymi szpie­gami, obecni zaczęli roz­trzą­sać z wiel­kim roz­na­mięt­nie­niem, czy nie nale­ża­łoby postą­pić według wnio­sku prze­kup­nia z gorą­cymi pasz­te­ci­kami. Nie­po­dobna odgad­nąć, do czego by to dopro­wa­dziło, gdyby inter­wen­cja pew­nej nowo przy­by­łej oso­bi­sto­ści nie poło­żyła końca tej awan­tu­rze.

– Co to jest? – zapy­tał młody wysmu­kły czło­wiek w zie­lo­nym fraku, wycho­dzący z biura postoju doro­żek.

– Szpi­cel! – wrza­snął tłum.

– To fałsz! – zawo­łał pan Pic­kwick z wyra­zem, który powi­nien był prze­ko­nać każ­dego nie­uprze­dzo­nego słu­cha­cza.

– Czy tak? Czy tak? – pytał młody czło­wiek, toru­jąc sobie drogę przez tłum za pomocą nie­za­wod­nego spo­sobu pole­ga­ją­cego na sztur­cha­niu łok­ciami na prawo i na lewo.

Pan Pic­kwick w kilku zwię­złych sło­wach przed­sta­wił mu rze­czy­wi­sty stan rze­czy.

– Jeśli tak, to chodź­cie – rzekł zie­lony frak, pocią­ga­jąc za sobą zna­ko­mi­tego czło­wieka i nie prze­sta­jąc mówić przez całą drogę. – Ty, nr 924, weź, co ci się należy za kurs, i wynoś się. To sza­no­wany gen­tle­man, ja odpo­wia­dam za niego. Żad­nych głupstw. Tędy, panie! Gdzie pań­scy przy­ja­ciele? Jak widzę, zaszła omyłka. Mniej­sza o to… wypa­dek… każ­demu to się może zda­rzyć… odwagi! Od tego nikt nie umarł… Trzeba męż­nie sta­wić czoło prze­ciw­no­ściom. Zaskarż go pan do komi­sa­rza… A to łotry!

Wygła­sza­jąc z nie­po­spo­litą poto­czy­sto­ścią długi sze­reg podob­nych sen­ten­cji, nie­zna­jomy wpro­wa­dził pana Pic­kwicka i jego uczniów do pokoju, gdzie zwy­kle podróżni cze­kają na odej­ście dyli­żan­sów.

– Chłop­cze! – zawo­łał nie­zna­jomy, tar­ga­jąc za dzwo­nek z nad­zwy­czajną gwał­tow­no­ścią – szkla­nek dla wszyst­kich, gorą­cego grogu, mocno ucu­krzo­nego i sporo. Oko pod­bite, panie! Chłop­cze! Kawa­łek suro­wego mięsa na oko dla pana. Nic tak nie pomaga na sińce jak surowe mięso. Słup latarni gazo­wej także dosko­nały, ale nie­wy­godny. Strasz­nie głu­pio stać pół godziny na ulicy z okiem przy­ło­żo­nym do latar­nia­nego słupa. Dobry żart, co? Cha! Cha!

I nie­zna­jomy, nie zatrzy­mu­jąc się nawet dla nabra­nia odde­chu, prze­łknął od razu pół kwarty gorą­cego pon­czu, potem roz­wa­lił się na krze­śle z taką obo­jęt­no­ścią, jakby nic nad­zwy­czaj­nego nie zaszło.

Pan Pic­kwick miał teraz czas przyj­rzeć się ubio­rowi i posta­wie tego nowego zna­jo­mego, a tym­cza­sem trzej jego towa­rzy­sze zajęci byli wyra­ża­niem wybawcy swej wdzięcz­no­ści.

Był to męż­czy­zna śred­niego wzro­stu, ale że był szczu­pły i miał dłu­gie nogi, wyda­wał się więc nie­rów­nie słusz­niej­szy. Jego zie­lony frak musiał być nie­gdyś ele­gancki, za owych pięk­nych dni fra­ków o krót­kich połach; na nie­szczę­ście w owych dniach był on na pewno robiony na męż­czy­znę znacz­nie niż­szego ani­żeli nie­zna­jomy, ponie­waż zabru­dzone rękawy docho­dziły mu zale­d­wie do łok­cia. Bez względu na poważne lata tego ubioru nie­zna­jomy zapiął go pod sam pod­bró­dek, nara­ża­jąc tym na pęk­nię­cie na grzbie­cie. Szyja nie­zna­jo­mego okrę­cona była czarną chustką, ale nie dostrzegł­byś na niej ani śladu koł­nie­rza od koszuli. Wąskie spodnie uka­zy­wały tu i ówdzie poły­sku­jące miej­sca, co zna­mio­no­wało długą służbę; były mocno nacią­gnięte za pomocą strze­mią­czek na poła­ta­nych zapewne trze­wi­kach, ażeby ukryć poń­czo­chy nie­gdyś białe, które zdra­dzały się jed­nak pomimo tej zby­tecz­nej ostroż­no­ści. Z każ­dej strony jego kape­lu­sza o pod­nie­sio­nych kry­zach spa­dały w zanie­dba­nych kędzio­rach dłu­gie, czarne włosy, a pomię­dzy ręka­wicz­kami a ręka­wami ubra­nia widać było nagie czę­ści rąk. Na koniec twarz jego była blada i wychu­dzona, a cała osoba tchnęła bez­wsty­dem, nie­dbal­stwem i niczym nie zachwianą zaro­zu­mia­ło­ścią.

Takiemu to indy­wi­duum pan Pic­kwick przy­pa­try­wał się przez oku­lary (które na szczę­ście zna­la­zły się) i w wybo­ro­wych sło­wach wyra­żał swe podzię­ko­wa­nie, gdy trzej jego zna­jomi wyczer­pali już swoje dzięk­czy­nie­nia.

– Nie mówmy wię­cej o tym – rzekł nie­zna­jomy, prze­ry­wa­jąc kom­ple­menty – dość tego. Zresztą woź­nica dziel­nie wywi­jał pię­ściami; ale gdy­bym był na miej­scu pań­skiego przy­ja­ciela w myśliw­skiej kurtce, to – niech mnie Bóg ska­rze! – roz­wa­lił­bym mu głowę w jed­nej sekun­dzie… i temu prze­kup­niowi z pasz­te­ci­kami także, słowo honoru.

Mowa ta, wygło­szona jed­nym tchem, prze­rwana została przez kon­duk­tora z Roche­ster, oznaj­mia­ją­cego, że Kom­mo­dor odjeż­dża.

– Kom­mo­dor! – mruk­nął nie­zna­jomy, wsta­jąc. – W tym powo­zie mam miej­sce. Miej­sce na impe­riale. Płać­cie za ten grog – trzeba by zmie­nić bank­not pię­cio­fun­towy – w obiegu jest dużo fał­szy­wej monety – znamy to.

I potrzą­snął głową z prze­bie­głą miną.

Wła­śnie pan Pic­kwick i jego trzej towa­rzy­sze zamie­rzali zro­bić pierw­szy przy­sta­nek w Roche­ster. Oświad­czyli więc nowemu swo­jemu zna­jo­memu, że jadą tą samą drogą, co on, i umó­wili się, że zajmą miej­sca z tyłu powozu, gdzie pomiesz­czą się wszy­scy pię­ciu.

– Hop! Do góry! – zawo­łał nie­zna­jomy, poma­ga­jąc Pic­kwic­kowi wgra­mo­lić się na impe­rial z pośpie­chem, który mate­rial­nie naru­szył zwy­kłą powagę filo­zofa.

– Pakun­ków nie ma pan? – zapy­tał woź­nica.

– Kto? Ja? – odparł nie­zna­jomy. – Pakie­cik zawi­nięty w bibułę, to wszystko! Resztę wypra­wi­łem wodą! Wiel­kie skrzy­nie obite gwoź­dziami, wiel­kie jak domy! Cięż­kie, cięż­kie, dia­bel­nie cięż­kie!

To mówiąc pako­wał do kie­szeni pakiet owi­nięty w brą­zowy papier, a zawie­ra­jący, jak można było wno­sić z powierz­chow­no­ści, koszulę i chustkę do nosa.

– Ostroż­nie! ostroż­nie z gło­wami! – krzy­czał gada­tliwy nie­zna­jomy, gdy prze­jeż­dżali pod jed­nym ze skle­pień – straszne to miej­sce – bar­dzo nie­bez­pieczne – nie­dawno – pię­cioro dzieci – matka – słuszna kobieta – jadła chleb z masłem… zapo­mniała o skle­pie­niu; trach! dzieci oglą­dają się – matka bez głowy!… chleb z masłem w ręku, a nie ma gęby, by go wło­żyć – głowa rodziny zgi­nęła. Okrop­ność! Okrop­ność! Pan przy­pa­truje się pała­cowi Whi­te­hall? – piękny pałac – małe okienka; tu także zle­ciała jedna głowa!… Także nie uwa­żał!4 Och! och! pano­wie! och!

– Myśla­łem wła­śnie – rzekł pan Pic­kwick – o dziw­nej zmien­no­ści rze­czy ludz­kich.

– A! domy­ślam się. Dziś wcho­dzi się do pałacu drzwiami, jutro wyla­tuje się oknem. Pan filo­zof?

– Badacz natury ludz­kiej, panie.

– Ja także, jak więk­sza część ludzi nie mają­cych nic lep­szego do roboty, a jesz­cze mniej do zaro­bie­nia. Pan poeta?

– Mój przy­ja­ciel, pan Snod­grass, ma bar­dzo wybitne zdol­no­ści poetyc­kie – odpo­wie­dział pan Pic­kwick.

– Ja także – rzekł nie­zna­jomy – napi­sa­łem poemat epiczny – dzie­sięć tysięcy wier­szy – rewo­lu­cja lip­cowa – stwo­rzony na miej­scu – w dzień Mars – w nocy Apollo – w dzień kara­bin – w nocy lira.

– Czy był pan obecny przy tych sław­nych zda­rze­niach? – zapy­tał pan Snod­grass.

– Obecny? Tak, cokol­wiek; mie­rzy­łem w Szwaj­ca­rów i wymie­rzy­łem wier­sze – spi­sy­wa­łem je w han­dlu win – na ulicy pif! paf! nowa myśl! – wra­cam do han­dlu – pióro, atra­ment – na ulicy sie­ka­nina. Szczytny czas, panie. Pan myśliwy? – zapy­tał, zwra­ca­jąc się nagle do pana Win­kle’a.

– Tro­chę – odrzekł zagad­nięty.

– Piękne zaję­cie! Bar­dzo piękne! A pies?

– Teraz nie mam.

– Ach, powi­nien by pan mieć. Szla­chetne zwie­rzę – istota inte­li­gentna! Mia­łem nie­gdyś psa – legawca – zdu­mie­wa­jący instynkt. Pew­nego dnia, polu­jąc, wcho­dzę do lasu – gwiż­dżę – pies nie rusza się – gwiż­dżę znowu: Ponto! Nic nie pomaga – stoi jak wryty. Ponto! Ponto! – ani drgnie. Ska­mie­niał przed jakąś tablicą. – Napis: Straż­nicy leśni mają roz­kaz zabi­jać wszyst­kie psy, które się znajdą w tym lasku. – Nie chciał iść dalej. Zadzi­wia­jący pies. Sławny pies! O tak! Sławny!

– Szcze­gólny wypa­dek! – rzekł pan Pic­kwick. – Czy pozwoli pan, bym go zano­to­wał?

– Ow­szem, ow­szem: sto innych aneg­dot o tym samym zwie­rzę­ciu. Piękna dziew­czyna, panie – mówił nie­zna­jomy, zwra­ca­jąc się do pana Tracy’ego Tup­mana, który zajęty był anty­pic­kwic­kow­skim zer­ka­niem na młodą kobietę idącą brze­giem drogi…

– Bar­dzo piękna – odpo­wie­dział pan Tup­man.

– Angielki nie­warte Hisz­pa­nek – szla­chetne istoty! Włosy heba­nowe – oczy czarne – kształty ponętne – słod­kie istoty – cudne!

– Byłeś pan w Hisz­pa­nii? – zapy­tał pan Tracy Tup­man.

– Wieki tam prze­ży­łem.

– Musiał pan mieć wiele przy­gód miło­snych…

– Przy­gód miło­snych? Tysiące! Don Bolaro Fiz­zgig – grand hisz­pań­ski – córka jedy­naczka – donna Kry­styna – wspa­niała dzie­wica – kochała mię do sza­leń­stwa. Ojciec zazdro­sny – córka namiętna – Anglik piękny – donna Kry­styna w roz­pa­czy – kwas pru­ski – pompa do płu­ka­nia żołądka w mojej tor­bie podróż­nej – wyko­ny­wam ope­ra­cję – stary Bolaro w unie­sie­niu – zga­dza się na nasz zwią­zek – łączy ręce – stru­mień łez – histo­ria roman­tyczna – bar­dzo roman­tyczna.

– Czy dama ta znaj­duje się obec­nie w Anglii? – prze­rwał pan Tup­man, na któ­rym opis tylu wdzię­ków żywe wywarł wra­że­nie.

– Umarła, panie, umarła! – odrzekł nie­zna­jomy, przy­kła­da­jąc do oczu szczątki baty­sto­wej chustki. – Ni­gdy nie przy­szła do sie­bie po ope­ra­cji z pompą do płu­ka­nia żołądka – deli­katna kon­sty­tu­cja wstrzą­śnięta – ofiara miło­ści.

– A ojciec? – zapy­tał poetyczny Snod­grass.

– Wyrzuty sumie­nia – nagłe znik­nię­cie – gada­nina o tym w całym mie­ście. Szu­kają po wszyst­kich kątach – nie ma! Wtem fon­tanna na publicz­nym placu zatrzy­muje się – mija jakiś czas – nie ma wody – rze­mieśl­nicy biorą się do roboty – mój teść w wiel­kiej rurze wodo­cią­go­wej – w pra­wym bucie wyzna­nie, że zgry­zoty skło­niły go do samo­bój­stwa. Wydo­by­wają go – fon­tanna try­ska w naj­lep­sze.

– Pozwoli mi pan spi­sać ten mały romans? – zapy­tał pan Snod­grass, głę­boko roz­czu­lony.

– Z naj­więk­szą chę­cią, z naj­więk­szą chę­cią. – Pięć­dzie­siąt innych do usług pań­skich. Dziwna to histo­ria – nie­na­dzwy­czajna – ale cie­kawa.

Nie prze­sta­wał mówić w ten spo­sób przez całą drogę, zatrzy­mu­jąc się tylko na przy­stan­kach dla prze­łknię­cia szklanki piwa; coś w rodzaju inter­punk­cji. Toteż gdy powóz przy­to­czył się do Roche­ster, notat­niki panów Pic­kwicka i Snod­grassa były cał­ko­wi­cie zapeł­nione opi­sem jego przy­gód.

Gdy ujrzano stary zamek, pan August Snod­grass zawo­łał z cechu­ją­cym go poetycz­nym zapa­łem:

– Co za wspa­niałe zwa­li­ska!

– Jakie stu­dium dla arche­ologa! – to były słowa wyrze­czone przez samego pana Pic­kwicka w chwili, gdy przy­kła­dał per­spek­tywę do oka.

– Piękna miej­sco­wość – odrzekł nie­zna­jomy. – Wspa­niała masa! Ciemne mury – zbu­rzone arkady – ponure przej­ścia – zawa­lone schody. Stara kate­dra! Także zapach stę­chli­zny – stop­nie wydep­tane nogami piel­grzy­mów – małe furtki sak­soń­skie – kon­fe­sjo­nały jak budki kon­tro­le­rów odbie­ra­ją­cych bilety w teatrze… Dziwni to ludzie ci zakon­nicy – ci papieże – ci prze­ło­żeni i wszel­kiego rodzaju nie­bosz­czyki o wiel­kich obli­czach, o obtłu­czo­nych nosach, któ­rych wyko­pują codzien­nie. Pasy z bawo­lej skóry – musz­kiety – sar­ko­fagi. Piękne miej­sce – stare legendy – szczytne histo­rie – zadzi­wia­jące.

Nie­zna­jomy cią­gnął ten mono­log, dopóki powóz nie zatrzy­mał się na ulicy Wiel­kiej przed obe­rżą „Pod Bykiem”.

– Czy pan zatrzy­muje się tutaj? – zapy­tał go pan Nata­niel Win­kle.

– Tu? Nie, panie. Ale radzę panom, byście tu się zatrzy­mali, dom dobry, łóżka czy­ste. Tuż obok jest hotel „Wri­ght”, bar­dzo drogi; pół korony dopi­sują do rachunku za spoj­rze­nie na gar­sona; każą pła­cić dro­żej, gdy się je obiad w mie­ście, niż gdyby się jadło w hotelu; szcze­gólni ludzie, doprawdy.

Pan Win­kle zbli­żył się do pana Pic­kwicka i szep­nął mu parę słów do ucha. Szep­ta­nie prze­szło od pana Pic­kwicka do pana Snod­grassa, od pana Snod­grassa do pana Tup­mana, a gdy następ­nie zamie­niono pomię­dzy sobą znaki zgody, pan Pic­kwick tak prze­mó­wił do nie­zna­jo­mego:

– Dziś rano wyświad­czył nam pan ważną usługę. Zechciej pan zatem przy­jąć słaby dowód naszej wdzięcz­no­ści i zrób nam zaszczyt, obia­du­jąc z nami.

– Z wielką przy­jem­no­ścią… Nie chciał­bym wyja­wić panom swego gustu, ale pie­czony drób i grzyby rzecz wyśmie­nita – o któ­rej godzi­nie?

– Teraz – rzekł pan Pic­kwick, wyj­mu­jąc zega­rek – jest około trze­ciej. O pią­tej, jeśli pan chce.

– Bar­dzo dobrze, punkt o pią­tej; aż do tej chwili niech się pano­wie zajmą swo­imi spra­wami.

Tak powie­dział nie­zna­jomy, a potem pod­niósł o kilka cali swój kape­lusz o zadar­tych kry­zach, nie­dbale osa­dził go znowu na bakier, prze­szedł dzie­dzi­niec z miną zamy­śloną i skrę­cił w ulicę; pakiet owi­nięty w brą­zowy papier ster­czał mu cią­gle z kie­szeni.

– Widocz­nie wielki to podróż­nik po roz­ma­itych kra­jach i skru­pu­latny obser­wa­tor ludzi i rze­czy – rzekł pan Pic­kwick.

– Chciał­bym widzieć jego poemat – dodał pan Snod­grass.

– A ja psa – rzekł pan Win­kle.

Pan Tup­man nie mówił nic, ale myślał o don­nie Kry­sty­nie, pom­pie do płu­ka­nia żołądka i fon­tan­nie – i oczy jego napeł­niły się łzami…

Zamó­wiw­szy osobny pokój jadalny, obej­rzaw­szy łóżka i uło­żyw­szy dania obiadu, nasi zna­jomi wyszli, by przyj­rzeć się mia­stu i jego oko­li­com.

Pil­nie prze­wer­to­wa­li­śmy notaty pana Pic­kwicka o czte­rech mia­stach: Strood, Roche­ster, Cha­tham i Bromp­ton, ale nie sądzimy, by zda­nie jego o nich róż­niło się co do istot­nej tre­ści od zda­nia innych uczo­nych, któ­rzy zwie­dzali te same miej­sca. Opis jego można stre­ścić w tych wyra­zach:

Głów­nymi pro­duk­tami tych miast są, zdaje się, żoł­nie­rze, majt­ko­wie, Żydzi, kreda, raki, ofi­ce­ro­wie i urzęd­nicy mary­narki. Naj­waż­niej­sze towary, wysta­wione na uli­cach, to: zboże dla floty, cukier lodo­waty, jabłka, ryby i ostrygi. Ulice są wielce oży­wione, co jest po naj­więk­szej czę­ści wyni­kiem dobrego humoru woj­sko­wych. Mężni ci ludzie, pod wpły­wem nad­miaru weso­ło­ści i napo­jów spi­ry­tu­so­wych, wyśpie­wu­jąc i robiąc zyg­zaki po uli­cach, przed­sta­wiają widok praw­dzi­wie zaj­mu­jący dla umy­słu filan­tro­pij­nego, zwłasz­cza jeżeli zwa­żymy, jakiej nie­win­nej i taniej ucie­chy dostar­czają wszyst­kim miej­skim ulicz­ni­kom bie­ga­ją­cym za nimi i prze­drzeź­nia­ją­cym ich. Nic – dodaje pan Pic­kwick – nie zdoła dorów­nać ich dobremu humo­rowi. W przed­dzień mego przy­by­cia jeden z woj­sko­wych został w pew­nej obe­rży gru­biań­sko obra­żony. Dziew­czyna nie chciała mu pozwo­lić wię­cej pić. Wsku­tek tego, z pro­stej swa­woli, żoł­nierz wydo­był bagnet i ranił ją w ramię, lecz już naza­jutrz zuch ten udał się do obe­rży i sam oświad­czył pierw­szy, że nie zacho­wuje żad­nej urazy i zapo­mina o tym, co zaszło.

Kon­sump­cja tyto­niu musi być w tym mie­ście bar­dzo znaczna – pisze dalej pan Pic­kwick – a zapach tej rośliny, roz­cho­dzący się po wszyst­kich uli­cach, musi być szcze­gól­nie przy­jemny dla lubią­cych palić. Podróż­nik nie zgłę­bia­jący istoty rze­czy może by kry­ty­ko­wał błoto cha­rak­te­ry­zu­jące ulice miej­skie, gdy prze­ciw­nie, przed­sta­wia ono praw­dziwy przed­miot zado­wo­le­nia dla tych, któ­rzy widzą w tym dowód ruchu i pomyśl­no­ści han­dlo­wej.

Piąta godzina spro­wa­dziła jed­no­cze­śnie obiad i nie­zna­jo­mego. Pozbył się on pakietu w brą­zo­wym papie­rze, ale nie doko­nał żad­nej zmiany w swym kostiu­mie i jak przed­tem, odzna­czał się gada­tli­wo­ścią.

– Co to? – spy­tał, gdy gar­son zdej­mo­wał pokrywę z pół­mi­ska.

– Flą­dry, panie.

– Flą­dry! ach! kapi­talna ryba! wszyst­kie flą­dry pocho­dzą z Lon­dynu! przed­się­biorcy dyli­żan­sów popie­rają obiady poli­tyczne – całe wozy flą­der – tuziny koszów – chy­tre sztuki – szkla­neczkę wina, panie?

– Z przy­jem­no­ścią! – odrzekł pan Pic­kwick. I nie­zna­jomy napił się wina naprzód z nim, potem z panem Snod­gras­sem, potem z panem Tup­ma­nem, potem z panem Win­kle’em, wresz­cie z całym zebra­nym towa­rzy­stwem, a wszystko to uczy­nił, nie prze­sta­jąc mówić ani na chwilę.

– Jakieś szcze­gólne bacha­na­lie na scho­dach. Wno­szą ławki, uwi­jają się sto­la­rze – szklanki – arfa. Co to zna­czy, gar­so­nie?…

– Bal, panie.

– Pik­nik?

– Nie, panie. Bal publiczny, panie, na rzecz ubo­gich, panie…

– Powiedz mi pan – zapy­tał pan Tup­man z żywym zaję­ciem – czy w tym mie­ście kobiety są piękne?

– Pyszne, wspa­niałe. Kent, panie. Cały świat zna hrab­stwo Kent sły­nące z jabłek, wiśni, chmielu i kobiet. Szklankę wina?

– Z wielką przy­jem­no­ścią – odparł pan Tup­man. Nie­zna­jomy nalał swoją szklankę i wychy­lił.

– Bar­dzo bym chciał pójść na ten bal – rzekł pan Tup­man – bar­dzo bym chciał.

– Bilety, panie, mamy w kan­to­rze, po pół gwi­nei – rzekł gar­son.

Pan Tup­man powtór­nie wyra­ził życze­nie, że chce być obecny na tej uro­czy­sto­ści, ale nie znaj­du­jąc żad­nej odpo­wie­dzi w pociem­nia­łym oku pana Snod­grassa ani w roz­tar­gnio­nym wzroku pana Pic­kwicka, rzu­cił się z nowym zaję­ciem do wina porto i do deseru, który przy­nie­siono. Gar­son odda­lił się, a towa­rzy­stwo mogło roz­ko­szo­wać się spo­ko­jem kilku poobied­nich godzin.

– Za pozwo­le­niem panów – rzekł nie­zna­jomy – butelka drze­mie, zmu­śmy ją do krą­że­nia jak słońce.

I wypił szklankę, którą napeł­nił był przed dwiema minu­tami, po czym nalał sobie drugą, ze świa­do­mo­ścią czło­wieka przy­zwy­cza­jo­nego do podob­nych mani­pu­la­cji.

Wypito wino i żądano wię­cej, nie­zna­jomy roz­pra­wiał, pic­kwick­czycy słu­chali, pan Tup­man co chwila odczu­wał coraz to więk­szą ochotę pój­ścia na bal, twarz pana Pic­kwicka jaśniała wyra­zem uni­wer­sal­nej filan­tro­pii, pano­wie Win­kle i Snod­grass wpa­dli w głę­boki sen.

– Na górze już zaczy­nają – rzekł nie­zna­jomy – słu­chaj­cie! Stroją skrzypce, a teraz arfę, już zaczęli!

W samej rze­czy dźwięki orkie­stry zapo­wia­dały począ­tek kon­tre­dansa.

– Bar­dzo bym chciał pójść na ten bal – powtó­rzył pan Tup­man.

– Ja także. Prze­klęte bagaże, sta­tek opóź­nił się, nie mam w co się ubrać.

Powszechna uprzej­mość była cha­rak­te­ry­stycz­nym rysem pic­kwick­czy­ków, a pan Tup­man był nią obda­rzony w wyż­szym od innych stop­niu. Prze­glą­da­jąc pro­to­koły klubu zdu­mie­wać się trzeba, ile razy ten zacny czło­wiek odsy­łał do innych człon­ków towa­rzy­stwa roz­ma­itych bie­da­ków uda­ją­cych się do niego z prośbą o stare suk­nie lub pie­niężną zapo­mogę.

– Był­bym szczę­śliwy, gdy­bym mógł panu na ten bal poży­czyć mego fraka – rzekł do nie­zna­jo­mego – ale pan jest dość szczu­pły, a ja…

– Dość otyły. Stary zde­mon­to­wany Bachus w pan­ta­lo­nach. Zlazł z beczki! Winne liście, do dia­bła! Cha! cha! Przy­suń no pan wino!

Nie umiemy powie­dzieć, czy pan Tup­man był obu­rzony zbyt swo­bod­nym tonem, z jakim nie­zna­jomy wzy­wał go, by przy­su­nął wina, które tak szybko prze­su­wało się znów przez gar­dło, lub też czy słusz­nie zgor­szony tym, że wpły­wowy czło­nek Klubu Pic­kwicka porów­nany został do zde­mon­to­wa­nego Bachusa – ale przy­su­nąw­szy wino odchrząk­nął dwa razy i patrzał na nie­zna­jo­mego przez kilka sekund z surową sta­now­czo­ścią. Jed­nak, gdy indy­wi­duum to zacho­wało naj­zu­peł­niej­szy spo­kój i pogodę pod tym badaw­czym spoj­rze­niem, pan Tup­man zmniej­szył stop­niowo jego natę­że­nie i znowu zaczął mówić o balu.

– Chciał­bym wła­śnie powie­dzieć panu – ode­zwał się – że gdyby moje ubra­nie było dla pana za prze­stronne, suk­nie mego przy­ja­ciela, pana Win­kle’a, mogłyby być dla niego w sam raz.

Nie­zna­jomy zmie­rzył pana Win­kle’a i zawo­łał z zado­wo­le­niem:

– Takich wła­śnie nam trzeba!

Pan Tup­man spoj­rzał dokoła. Wino, które wywarło swój wpływ usy­pia­jący na panów Snod­grassa i Win­kle’a, cią­żyło rów­nież nad zmy­słami pana Pic­kwicka. Gen­tle­man ten kolejno prze­szedł wszyst­kie fazy poprze­dza­jące obez­wład­nie­nie wywo­łane obia­dem i winem. Prze­szedł wszyst­kie stop­nie od nad­miaru weso­ło­ści do bez­den­nego smutku. Jak pło­mień gazowy na ulicy, gdy wiatr dosta­nie się do rury, roz­ta­czał on chwi­lami to nad­zwy­czajną jasność, to znów tak malał, iż zale­d­wie go można było doj­rzeć; po krót­kiej prze­rwie bły­snął ośle­pia­ją­cym bla­skiem, potem drgnął i zgasł zupeł­nie. Głowa pochy­liła mu się na piersi i jed­no­stajne chra­pa­nie, któ­remu cza­sem towa­rzy­szyło głu­che mru­cze­nie, były jedy­nymi dowo­dami słu­cho­wymi mogą­cymi świad­czyć o ist­nie­niu tego wiel­kiego męża.

Pana Tup­mana opa­no­wała gwał­towna pokusa zna­le­zie­nia się na balu, aby wydać sąd o pięk­no­ściach hrab­stwa Kent. Chciało mu się rów­nież zapro­wa­dzić tam nie­zna­jo­mego, sły­szał bowiem, że mówi o miesz­kań­cach mia­sta, jak gdyby miesz­kał w nim od uro­dze­nia, gdy on sam znaj­do­wał się w miej­scu zupeł­nie mu obcym. Pan Win­kle spał głę­boko, a pan Tup­man zbyt dobrze znał z doświad­cze­nia stan, w jakim się znaj­do­wał jego towa­rzysz, by nie wie­dzieć, że według zwy­kłego prze­biegu praw natury przy­ja­ciel jego, prze­bu­dziw­szy się, nie będzie myślał o niczym innym, tylko o tym, by się jakoś dowlec do łóżka. Mimo to jed­nak był jesz­cze nie­zde­cy­do­wany.

– Napeł­nij pan sobie szklankę i przy­suń wino – rzekł nie­zmor­do­wany gość.

Pan Tup­man speł­nił to żąda­nie i ta ostat­nia, uzu­peł­nia­jąca szklanka wymo­gła na nim posta­no­wie­nie.

– Z sypial­nego pokoju pana Win­kle’a – rzekł do nie­zna­jo­mego – są drzwi do mojego pokoju, a gdy­bym go teraz obu­dził, nie potra­fił­bym mu dać do zro­zu­mie­nia, czego żądam; ale wiem, że w swej tor­bie podróż­nej ma on kom­pletne ubra­nie. Gdyby pan przy­wdział je na bal, a po powro­cie zdjął, mógł­bym je łatwo zło­żyć na tym samym miej­scu, nie nie­po­ko­jąc mego przy­ja­ciela.

– Dosko­nale – odparł nie­zna­jomy – wyborny plan! Głu­pie poło­że­nie, śmieszne. Czter­na­ście fra­ków mieć w swoim kufrze i być zmu­szo­nym przy­wdzie­wać cudzy! Bar­dzo głu­pio! Doprawdy.

– Trzeba wziąć bilety – rzekł pan Tup­man.

– Nie warto mie­niąc gwi­nei. Zagrajmy, kto zapłaci za obu. Rzuć pan złotą monetę w górę, ja będę zga­dy­wał. Zaczy­naj pan. Kobieta, kobieta, kobieta cza­ro­dziejka!

Złoty pie­niądz upadł i uka­zała się postać smoka przez grzecz­ność nazy­wa­nego kobietą. Ska­zany losem pan Tup­man zadzwo­nił, wziął bilety i zażą­dał świa­tła. Po kwa­dran­sie nie­zna­jomy był kom­plet­nie ustro­jony w szaty pana Nata­niela Win­kle’a.

– To frak zupeł­nie nowy – rzekł Tup­man, pod­czas gdy nie­zna­jomy z zado­wo­le­niem przy­glą­dał się sobie – to pierw­szy frak, który zastał ozdo­biony guzi­kami naszego klubu.

I wska­zy­wał towa­rzy­szowi duże zło­cone guziki, na któ­rych wyryte były litery K. P. po obu stro­nach popier­sia pana Pic­kwicka.

– K. P. – powtó­rzył nie­zna­jomy – śmieszna dewiza, por­tret tego dziada i K. P! Co to zna­czy to K. P? Komiczny por­tret? Co?

Pan Tup­man z wielką powagą i źle ukry­wa­nym obu­rze­niem obja­śnił mistyczny sym­bol Klubu Pic­kwicka, a tym­cza­sem nie­zna­jomy wykrę­cił się, by zoba­czyć tył fraka, któ­rego stan docho­dził mu do połowy ple­ców.

– Stan cokol­wiek za krótki, co? Jak kurtki tra­ga­rzy: śmieszne ubiory, robi się bez miary, na hurt; tajem­ni­cze drogi Opatrz­no­ści, wszyst­kim ludziom małego wzro­stu dostają się dłu­gie ubra­nia, wszyst­kim słusz­nego – krót­kie.

Mie­ląc w ten spo­sób języ­kiem nowy towa­rzysz pana Tup­mana koń­czył popra­wiać swe ubra­nie, a raczej ubra­nie pana Win­kle’a i w chwilę potem dwaj miło­śnicy balu weszli razem na schody.

– Nazwi­ska panów? – zapy­tał jakiś jego­mość przy drzwiach sto­jący. Pan Tup­man pod­szedł, by wygło­sić swe tytuły i cha­rak­ter, gdy nie­zna­jomy zatrzy­mał go, mówiąc:

– Żad­nych nazwisk! – i mruk­nął do ucha panu Tup­ma­nowi: – Po co nazwi­ska? Nie­zna­jomi! Dosko­nałe nazwi­sko, w swoim rodzaju inco­gnito, to przy­jem­ność! Gen­tle­mani z Lon­dynu, szla­chet­nie uro­dzeni i basta.

Po tych ostat­nich wyra­zach, gło­śno wymó­wio­nych, otwo­rzyły się drzwi i pan Tup­man wraz z nie­zna­jo­mym weszli do sali balo­wej.

Był to długi pokój z kar­ma­zy­no­wymi kana­pami wzdłuż ścian i oświe­tlony świe­cami w krysz­ta­ło­wym żyran­dolu. Muzy­kanci byli umiesz­czeni na estra­dzie: trzy lub cztery koła kon­tre­dan­sowe roz­wi­jały się i zwi­jały sys­te­ma­tycz­nie. W bocz­nym pokoju znaj­do­wało się parę sto­łów do gry, przy któ­rych cztery stare damy, z taką samą liczbą oty­łych męż­czyzn, z całą powagą grały w wista.

Po prze­tań­cze­niu ostat­niej figury tan­ce­rze zaczęli prze­cha­dzać się po sali, a nasi dwaj zna­jomi sta­nęli w kącie, by przyj­rzeć się towa­rzy­stwu.

– Śliczne kobiety! – rzekł z wes­tchnie­niem pan Tup­man.

– Zacze­kaj no pan. Zoba­czysz jesz­cze. Mata­dory jesz­cze się nie poja­wiły. Śmieszne zwy­czaje! Wyżsi urzęd­nicy mary­narki nie roz­ma­wiają z niż­szymi urzęd­ni­kami; niżsi urzęd­nicy nie roz­ma­wiają z miesz­czań­stwem; komi­sarz rzą­dowy nie roz­ma­wia z nikim.

– Co to za jasno­włosy chło­pak z czer­wo­nymi oczyma i w fan­ta­stycz­nym ubra­niu?

– Ts! Milcz pan, jeżeli możesz! Czer­wone oczy! Fan­ta­styczne ubra­nie! Chło­pak!… Ho, ho! Ciszej, ciszej, to cho­rąży z 97 pułku, sza­nowny Wil­mot Snipe. Snipy wielka rodzina, liczna rodzina.

– Sir Tomasz Club­ber, pani Club­ber i panny Club­ber – zawo­łał dono­śnym gło­sem anon­su­jący.

Głę­bo­kie wra­że­nie owład­nęło całą salę, gdy wszedł ogromny gen­tle­man w nie­bie­skim fraku ze zło­tymi guzami, z nim dorodna dama w nie­bie­skim atła­sie tudzież dwie młode panienki, wykro­jone według tegoż modelu, w stroj­nych suk­niach takiej samej barwy.

– Komi­sarz rzą­dowy, naczel­nik mary­narki, wielki czło­wiek, nie­za­prze­czal­nie wielki! – cicho mówił nie­zna­jomy do pana Tup­mana, gdy gospo­da­rze balu pro­wa­dzili sir Toma­sza Club­bera na drugi koniec sali. Sza­nowny Wil­mot Snipe i zna­ko­mici goście pospie­szyli zło­żyć swe usza­no­wa­nie pan­nom Club­ber, a sir Tomasz Club­ber, wypro­sto­wany jak gło­ska I, maje­sta­tycz­nie spo­glą­dał na zgro­ma­dzo­nych z wyso­ko­ści swego czar­nego kra­wata.

– Pan Smi­thie, pani Smi­thie i panny Smi­thie – zaanon­so­wano następ­nie.

– Co to za pań­stwo Smi­thie? – zapy­tał pan Tup­man.

– Także coś z mary­narki – odpo­wie­dział nie­zna­jomy.

Pan Smi­thie ukło­nił się z usza­no­wa­niem sir Toma­szowi Club­ber, a sir Tomasz Club­ber oddał mu ukłon z widoczną przy­chyl­no­ścią. Lady Club­ber przez lor­netkę przy­pa­try­wała się pani Smi­thie i jej cór­kom, a znowu pani Smi­thie z góry spo­glą­dała na jakąś damę, któ­rej mąż nie słu­żył w mary­narce.

– Puł­kow­nik Bul­der, pani Bul­der, panna Bul­der.

– Dowódca gar­ni­zonu – rzekł nie­zna­jomy, odpo­wia­da­jąc na pyta­jący wzrok pana Tup­mana.

Panna Bul­der bar­dzo ser­decz­nie została przy­jęta przez panny Club­ber; powi­ta­nie pani Bul­der i lady Club­ber było naj­czul­sze, puł­kow­nik Bul­der i sir Tomasz Club­ber poczę­sto­wali się nawza­jem tabaką i obaj spoj­rzeli dokoła jak para Alek­san­drów, wład­ców wszyst­kiego, co ich ota­czało.

Pod­czas gdy miej­scowa ary­sto­kra­cja, Bul­dery, Club­bery i Snipy, zacho­wy­wała w ten spo­sób swoją god­ność na hono­ro­wym miej­scu w sali, inne klasy towa­rzy­stwa naśla­do­wały ich na sza­rym końcu, ile tylko mogły. Naj­mniej ary­sto­kra­tyczni ofi­ce­ro­wie 97 pułku poświę­cali się rodzi­nom pomniej­szych urzęd­ni­ków mary­narki, żona adwo­kata i żona kupca win stały na czele dwóch osob­nych frak­cji, żona piwo­wara skła­dała swe usza­no­wa­nie pań­stwu Bul­der, a pani Tom­lin­son, żona dyrek­tora biura pocz­to­wego, zda­wało się, za poszechną zgodą obrana została na prze­wod­ni­czącą par­tii kupiec­kiej.

Jedną z naj­po­pu­lar­niej­szych oso­bi­sto­ści w swym kółku był mały, tłu­sty czło­wie­czek o łysej gło­wie, oto­czo­nej wień­cem czer­wo­nych, twar­dych wło­sów. Był to dok­tor Slam­mer, chi­rurg 97. pułku. Dok­tor Slam­mer zaży­wał tabakę ze wszyst­kimi, śmiał się, tań­czył, żar­to­wał, grał w wista, był wszę­dzie, robił wszystko. Do tych i tak już licz­nych zajęć dok­tor dołą­czył jesz­cze jedno: naj­więk­szymi i nie­zmor­do­wa­nymi wzglę­dami ota­czał starą, małą wdowę, któ­rej toa­leta i liczne klej­noty zna­mio­no­wały znaczny mają­tek, co czy­niło z niej pożą­dany doda­tek do ogra­ni­czo­nych docho­dów.

Oczy pana Tup­mana i jego towa­rzy­sza były już od nie­ja­kiego czasu zwró­cone na dok­tora i wdowę, gdy nie­zna­jomy prze­rwał mil­cze­nie.

– Kupa pie­nię­dzy – stara baba – dok­tor zawraca jej głowę – wyborna myśl – dosko­nała sztuka!

Pod­czas gdy te uwagi, nie­zbyt zro­zu­miałe, wybie­gały z ust nie­zna­jo­mego, pan Tup­man patrzał nań okiem badaw­czym.

– Pójdę tań­czyć z wdową.

– Kto to?

– Nie wiem, ni­gdy nie widzia­łem. Wyku­rzyć dok­tora! Naprzód marsz!

Doma­wia­jąc to nie­zna­jomy prze­szedł salę, oparł się o gzyms kominka, i utkwił wzrok, z wyra­zem uwiel­bie­nia i melan­cho­lii, w tłu­ste policzki sta­rej wdowy. Pan Tup­man patrzał na to onie­miały z podziwu. Nie­zna­jomy robił widocz­nie szyb­kie postępy; dok­tor tań­czył z inną damą. Wdowa upu­ściła wachlarz; nie­zna­jomy zerwał się i podał go jej pośpiesz­nie: uśmiech, ukłon, wymiana kilku grzecz­no­ści. Nie­zna­jomy zuchwale prze­szedł przez salę, by wyszu­kać mistrza cere­mo­nii, powró­cił z nim do pani Bud­ger i po kilku chwi­lach przed­wstęp­nej pre­zen­ta­cji pochwy­cił swą zdo­bycz za rękę i sta­nął z wdową do kon­tre­dansa.

Zdzi­wie­nie pana Tup­mana na widok tego suma­rycz­nego trybu postę­po­wa­nia było wiel­kie, ale zdzi­wie­nie dok­tora, zdaje się, było jesz­cze więk­sze. Nie­zna­jomy był młody, pochle­biało to wdówce; nie zwra­cała już teraz uwagi na nad­ska­ki­wa­nia dok­tora – a jego obu­rze­nie nie wywarło żad­nego wra­że­nia na rywalu. Dok­tor Slam­mer stał jakby para­li­żem tknięty. On, dok­tor Slam­mer, z 97 pułku, w jed­nej chwili wni­wecz obró­cony przez czło­wieka, któ­rego nikt dotąd nie widział, nikt nie znał! Dok­tor Slam­mer! Dok­tor Slam­mer z 97. pułku! To nie do uwie­rze­nia! To być nie może! A jed­nak tak było! Dobrze. Oto nie­zna­jomy przed­sta­wia swego przy­ja­ciela! Dok­tor nie wie­rzy wła­snym oczom. Patrzy znowu i znaj­duje się w przy­krej koniecz­no­ści uzna­nia, że go nie łudzą jego nerwy wzro­kowe. Pani Bud­ger tań­czy z panem Tup­ma­nem; trudno mylić się. Jego wdowa, z cia­łem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z nie­zwy­kłą ener­gią! Jest tu także przed nim i pan Tup­man, wyska­ku­jący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tań­czący (co się zresztą zda­rza wielu oso­bom) tak, jak gdyby kon­tre­dans był jakąś uro­czy­stą próbą, dla któ­rej odby­cia trzeba zawsze uzbroić swą moralną stronę w nie­wzru­szoną sta­now­czość.

Dok­tor zniósł to wszystko w mil­cze­niu i cier­pli­wie. Widział, jak nie­zna­jomy poda­wał wdo­wie poncz, potem odno­sił szklanki, rzu­cił się na bisz­kopty; widział tysiące wza­jem­nych umi­zgów i nie powie­dział nic. Ale w kilka sekund po znik­nię­ciu nie­zna­jo­mego z panią Bud­ger, którą rywal odpro­wa­dził do powozu, dok­tor wyle­ciał z sali, a każdy atom jego długo powstrzy­my­wa­nego gniewu, zda­wało się, try­skał mu z twa­rzy stru­mie­niem.

Nie­zna­jomy powró­cił i począł roz­ma­wiać po cichu z panem Tup­ma­nem; śmiał się, był roz­pro­mie­niony i trium­fo­wał. Mały dok­tor zapra­gnął jego życia.

– Panie – ode­zwał się groź­nie, poda­jąc swój bilet wizy­towy i odcho­dząc nieco na stronę – nazwi­sko moje Slam­mer, dok­tor Slam­mer, panie! Z 97. pułku, koszary Cha­tham. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!

Chciał mówić dalej, ale obu­rze­nie mowę mu odjęło.

– A! – odrzekł nie­zna­jomy, jakby od nie­chce­nia – Slam­mer, bar­dzo dobrze, dzię­kuję, teraz nie jestem chory. Slam­mer… Gdy zacho­ruję, udam się do pana.

– Pan… jesteś intry­gant… jesteś tchórz… jesteś nik­czemny… jesteś głaz… jesteś… jesteś… Czy pan zde­cy­duje się dać mi swój bilet?

– A! rozu­miem – rzekł nie­zna­jomy pół­gło­sem – poncz za mocny – przy­ję­cie zbyt hojne – limo­niada lep­sza – w poko­jach za gorąco – gen­tle­man już w pew­nym wieku – naza­jutrz daje się to odczuć – nie­zno­śne cier­pie­nia… – i zro­bił kilka kro­ków.

– Miesz­kasz pan w tym domu! – krzyk­nął wzbu­rzony mały jego­mość. – Teraz jesteś pan pijany, panie! ale usły­szysz pan o mnie jutro rano, panie! Dowiem się, coś pan za jeden! Dowiem się, kto pan zacz!

– Prę­dzej dowie się pan, kto jestem, niż gdzie miesz­kam! – odrzekł nie­wzru­szony nie­zna­jomy.

Dok­tor Slam­mer spoj­rzał na niego z nie­opi­saną zawzię­to­ścią i odda­lił się, nasu­wa­jąc na głowę kape­lusz w spo­sób wymow­nie świad­czący o obu­rze­niu.

Nie­zna­jomy poszedł do pana Tup­mana, by zwró­cić gar­de­robę poży­czoną u nie­win­nego pana Win­kle’a, któ­rego zna­le­ziono w głę­bo­kim śnie; zwrot został nie­ba­wem doko­nany. Nie­zna­jomy był nad­zwy­czaj żar­to­bli­wie uspo­so­biony, a pan Tup­man, oszo­ło­miony winem, pon­czem, świa­tłem i wido­kiem tylu kobiet, całą tę sprawę uwa­żał za dosko­nały żart. Po odej­ściu nowego swego przy­ja­ciela napo­tkał pewne trud­no­ści przy szu­ka­niu otworu szlaf­mycy, wywró­cił lich­tarz i dopiero po licz­nych wielce skom­pli­ko­wa­nych ewo­lu­cjach zdo­łał dostać się do łóżka. Pomimo tych drob­nych wypad­ków rychło zna­lazł pożą­dany spo­czy­nek.

Na drugi dzień rano, zale­d­wie wybiła siódma, uni­wer­salny umysł pana Pic­kwicka został gwał­tow­nym koła­ta­niem do drzwi wyrwany ze stanu odrę­twie­nia, w któ­rym pogrą­żył go sen.

– Kto tam? – zawo­łał filo­zof, pod­no­sząc się.

– Gar­son, panie.

– Czego chcesz?

– Czy nie może mi pan powie­dzieć, który z towa­rzy­szy pań­skich ma nie­bie­ski frak ze zło­co­nymi guzi­kami i lite­rami na nich?

„Zapewne wziął go do wyczysz­cze­nia – pomy­ślał pan Pic­kwick – i zapo­mniał, do kogo należy”.

– Pan Win­kle – odrzekł – trze­cie drzwi na prawo.

– Bar­dzo panu dzię­kuję – odpo­wie­dział gar­son i odszedł.

– Co się stało? – zawo­łał pan Tup­man, gdy gło­śne stu­ka­nie do jego drzwi wyrwało i jego ze snu.

– Czy mogę mówić z panem Win­kle’em? – spy­tał czy­ści­but zza drzwi.

– Win­kle! Win­kle! – zawo­łał pan Tup­man do pokoju w głębi.

– Halo! – odpo­wie­dział słaby głos spod koł­dry.

– Pytają o cie­bie… ktoś przy drzwiach – zmu­siw­szy sie­bie do wypo­wie­dze­nia aż tylu słów, pan Tracy Tup­man odwró­cił się do ściany i zasnął.

– Pytają o mnie! – zawo­łał pan Win­kle, wyska­ku­jąc z łóżka i nakła­da­jąc na sie­bie coś nie­coś z gar­de­roby. – Pytają o mnie! W takiej odle­gło­ści od Lon­dynu! Kto, do licha, może mieć do mnie inte­res?

– Jakiś gen­tle­man na dole w kawiarni, panie… Powiada, że chce tylko chwilkę pomó­wić z panem, ale nie chce cze­kać.

– To dziwne – mruk­nął pan Win­kle. – Powiedz mu, że zaraz przyjdę.

Zawi­nął się w szla­frok, szyję obwią­zał chustką i poszedł. Stara baba i dwaj chłopcy zamia­tali kawiar­nię. Przy oknie stał jakiś ofi­cer, który, ujrzaw­szy wcho­dzą­cego pana Win­kle’a, skło­nił mu się zimno, potem kazał wyjść sprzą­ta­ją­cym, sta­ran­nie zamknął drzwi i powie­dział:

– Pan Win­kle, jak sądzę?

– Tak jest, panie, nazy­wam się Win­kle.

– Przy­cho­dzę tu w imie­niu mego przy­ja­ciela, dok­tora Slam­mera, z 97. pułku. To pana nie powinno dzi­wić.

– Dok­tora Slam­mera? – powtó­rzył pan Win­kle.

– Dok­tora Slam­mera. Pole­cił mi, bym oznaj­mił panu w jego imie­niu, że postę­po­wa­nie pań­skie wczo­raj­szego wie­czora było nie­ho­no­rowe i że czło­wiek hono­rowy daro­wać tego nie może.

Zdu­mie­nie pana Win­kle’a było zbyt praw­dziwe i widoczne, by go nie dostrzegł wysłan­nik dok­tora Slam­mera, który też tak dalej mówił:

– Przy­ja­ciel mój, dok­tor Slam­mer, jest zdaje się naj­moc­niej prze­ko­nany, że przez znaczną część wie­czoru był pan mocno pod­chmie­lony i nie­mal bez moż­li­wo­ści zro­zu­mie­nia wyrzą­dzo­nej mu obrazy. Pole­cił mi przeto oznaj­mić panu, że jeżeli w ten spo­sób wytłu­ma­czysz się ze swego postę­po­wa­nia, on przyj­mie takie tłu­ma­cze­nie, napi­sane przez pana wła­sno­ręcz­nie tak, jak ja je panu podyk­tuję.

– Tłu­ma­cze­nie na piśmie! – powtó­rzył znowu pan Win­kle tonem naj­wyż­szego zdu­mie­nia.

– W prze­ciw­nym razie – mówił dalej ofi­cer – wia­domo panu, czym się to powinno skoń­czyć.

– Czy zle­ce­nie, któ­rego się pan pod­jął, doty­czy mnie? – zapy­tał pan Win­kle, któ­rego siły umy­słowe doszczęt­nie zdez­or­ga­ni­zo­wała ta nie­zwy­kła roz­mowa.

– Nie byłem obecny przy tej sce­nie, a więc i przy tym, jak pan upar­łeś się, by nie dać swej karty dok­to­rowi Slam­me­rowi. Upro­sił więc mnie, bym się dowie­dział, kto jest wła­ści­cie­lem fraka nie­bie­skiego ze zło­co­nymi guzi­kami i lite­rami K. P.

Pan Win­kle aż drgnął ze zdzi­wie­nia, usły­szaw­szy tak szcze­gó­łowy opis swego ubioru. Przy­ja­ciel dok­tora Slam­mera mówił dalej:

– Dowie­dzia­łem się, że wła­ści­ciel rze­czo­nego fraka przy­był tu wczo­raj z trzema innymi panami. Posła­łem do tego z nich, który zdaje się być prze­wod­ni­czą­cym całego towa­rzy­stwa, a ten ode­słał mnie do pana.

Gdyby wielka wieża zamku Roche­ster zla­zła nagle ze swych fun­da­men­tów i sta­nęła naprze­ciw okien, zdzi­wie­nie pana Win­kle’a nie byłoby więk­sze nad to, jakiego doznał usły­szaw­szy te wyrazy. Pierw­szą jego myślą było, że mu skra­dziono frak. Rzekł więc ofi­ce­rowi:

– Czy zechce pan zacze­kać tu na mnie przez chwilę?

– Dobrze – odpo­wie­dział nie­po­żą­dany gość.

Pan Win­kle pobiegł prędko po scho­dach i drżącą ręką otwo­rzył swą torbę podróżną. Nie­bie­ski frak leżał w zwy­kłym miej­scu; ale przy­pa­trzyw­szy się mu sta­ran­nie, można było poznać, że był w uży­ciu poprzed­niej nocy.

– Prawda! – powie­dział do sie­bie pan Win­kle, upusz­cza­jąc frak. – Za wiele piłem wczo­raj po obie­dzie i coś mi się marzy, jako­bym potem cho­dził po mie­ście i palił cygaro. Fak­tem jest, żem był tęgo ścięty. Musia­łem zmie­nić ubra­nie i łazić gdzieś; musia­łem kogoś obra­zić – to pewne… i oto jakie okropne skutki!

Drę­czony tymi myślami, zeszedł do kawiarni z ponu­rym posta­no­wie­niem przy­ję­cia wyzwa­nia śmia­łego dok­tora i pod­da­nia się naj­groź­niej­szym tego skut­kom.

Roz­ma­ite względy dopro­wa­dziły go do takiej decy­zji. Naprzód dba­łość o swą repu­ta­cję w klu­bie. Tam ucho­dził zawsze za pierw­szo­rzędną powagę we wszyst­kim, co doty­czyło ćwi­czeń ciała, tak zaczep­nych jak odpor­nych i bez­spor­nych. Gdyby się cof­nął przy pierw­szej pró­bie, w oczach pre­zy­denta klubu sta­no­wi­sko jego byłoby na zawsze stra­cone. Po wtóre, przy­po­mniał sobie, iż sły­szał (od nie­wta­jem­ni­czo­nych), że świad­ko­wie zwy­kle uma­wiają się i nie kładą kul do pisto­le­tów. Na koniec sądził, że gdy wybie­rze sobie za świadka pana Snod­grassa i przed­stawi mu całe nie­bez­pie­czeń­stwo, gen­tle­man ten uwia­domi pewno o wszyst­kim pana Pic­kwicka, który nie­za­wod­nie da znać wła­dzy miej­sco­wej, zapo­bie­ga­jąc zabi­ciu albo uszko­dze­niu jego ucznia.

Obli­czyw­szy wszyst­kie te szanse powró­cił do sali i oświad­czył, iż przyj­muje wyzwa­nie dok­tora.

– Czy zechce mi pan wska­zać swego świadka, bym się z nim uło­żył co do czasu i miej­sca spo­tka­nia? – zapy­tał wtedy ofi­cer nader uprzej­mie.

– To zby­teczne, wskaż mi pan tylko czas i miej­sce, świa­dek przyj­dzie razem ze mną.

– Niech i tak będzie – rzekł ofi­cer obo­jęt­nie – dziś o zacho­dzie słońca, jeżeli pan nie ma nic prze­ciw temu.

– Bar­dzo dobrze – odparł pan Win­kle, myśląc w duchu, że bar­dzo źle.

– Zna pan warow­nię Pitt?

– Widzia­łem ją wczo­raj.

– Pój­dzie pan więc polem, koło wałów, potem ścieżką na lewo od rogu for­ty­fi­ka­cji, a potem pro­sto, aż tam, gdzie ja stać będę. Następ­nie pój­dziemy razem w miej­sce ustronne, gdzie rzecz odbę­dzie się bez żad­nej prze­szkody.

„Bez prze­szkody!” – pomy­ślał pan Win­kle.

– Sądzę, że nie mamy nic wię­cej do omó­wie­nia.

– Zdaje się, że nic.

– A więc żegnam.

– Żegnam.

I ofi­cer odszedł, wygwiz­du­jąc jakąś wesołą melo­dię.

Przy śnia­da­niu w dniu tym było jakoś nie­we­soło naszym podróż­ni­kom.

Pan Tup­man po nie­zwy­kłych zda­rze­niach ubie­głej nocy nie był w sta­nie pod­nieść się z łóżka; pan Snod­grass, zda­wało się, doświad­czał poetyc­kiego zaćmie­nia umy­słu; sam pan Pic­kwick oka­zy­wał nie­zwy­kłą skłon­ność do sodo­wej wody i mil­cze­nia; co do pana Win­kle’a ten szu­kał przede wszyst­kim spo­sob­no­ści do poro­zu­mie­nia się ze swym świad­kiem. Spo­sob­ność ta wkrótce się nada­rzyła; pan Snod­grass zapro­po­no­wał zwie­dze­nie zamku, a ponie­waż z całego towa­rzy­stwa jeden tylko Win­kle był uspo­so­biony do tej prze­chadzki, poszli więc we dwóch.

– Snod­grass – rzekł pan Win­kle, gdy zna­leźli się na ulicy – Snod­grass, mój przy­ja­cielu! Powiedz mi, czy mogę liczyć na twoją dys­kre­cję?

A mówiąc to pra­gnął gorąco, by na nią liczyć nie mógł.

– Możesz – odparł pan Snod­grass. – Przy­się­gam…

– Nie, nie! – prze­rwał mu Win­kle; prze­ra­żony myślą, iż przy­ja­ciel jego naj­nie­po­trzeb­niej może się zobo­wią­zać do nie­wy­da­nia go. – Nie przy­się­gaj! To zby­teczne.

Pan Snod­grass opu­ścił rękę, którą pod­niósł był poetycz­nie ku niebu, i przy­brał postawę wycze­ku­jącą.

– Potrze­buję, mój przy­ja­cielu, twych usług w spra­wie hono­ro­wej.

– Gotów jestem – odparł pan Snod­grass, ści­ska­jąc rękę swego towa­rzy­sza.

– Z dok­to­rem, dok­to­rem Slam­me­rem, z 97. pułku – dorzu­cił pan Win­kle, chcąc przed­sta­wić rzecz jak można naj­po­waż­niej. – Sprawa jest z ofi­ce­rem, który będzie miał za świadka innego ofi­cera. Dziś przed zacho­dem słońca, w ustron­nym miej­scu, poza warow­nią Pitt.

– Możesz liczyć na mnie – odrzekł pan Snod­grass, zdzi­wiony, ale nie prze­jęty. I rze­czy­wi­ście, nie masz nic god­niej­szego uwagi nad obo­jęt­ność, z jaką dowia­du­jemy się o podob­nego rodzaju spra­wach, gdy sami nie jeste­śmy główną stroną dzia­ła­jącą.

Pan Win­kle zapo­mniał o tym. Sądził o uczu­ciach swego przy­ja­ciela według wła­snych uczuć.

– Skutki mogą być okropne – prze­mó­wił pan Win­kle.

– Spo­dzie­wam się, że nie.

– Dok­tor, jak sądzę, strzela bar­dzo dobrze.

– Więk­sza część woj­sko­wych strzela dobrze – zauwa­żył pan Snod­grass ze spo­ko­jem – ale i ty strze­lasz dosko­nale.

Pan Win­kle odpo­wie­dział twier­dząco, lecz widząc, że nie­do­sta­tecz­nie prze­ra­ził swego towa­rzy­sza, zmie­nił bate­rię.

– Snod­grass – rzekł doń gło­sem drżą­cym ze wzru­sze­nia – jeżeli zginę, znaj­dziesz w moim pugi­la­re­sie list do…

Ten atak także się nie udał. Pan Snod­grass był wzru­szony, ale zobo­wią­zał się dorę­czyć list, i to z taką łatwo­ścią, jakby przez całe życie był listo­no­szem.

– Jeżeli zginę – mówił dalej pan Win­kle – albo jeżeli dok­tor zgi­nie, ty, mój przy­ja­cielu, będziesz sądzony jako wspól­nik czy nu dzia­ła­jący z roz­my­słem. Czyż mam nara­żać przy­ja­ciela na wygna­nie? Może doży­wot­nie wię­zie­nie?

Tym razem pan Snod­grass zawa­hał się: ale hero­izm jego był nie­po­ko­nany.

– Dla przy­ja­ciela – zawo­łał z zapa­łem – gotów jestem na wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa.

Bóg to jeden wie, jak nie­szczę­śliwy pan Win­kle prze­kli­nał w duchu poświę­ce­nie swego przy­ja­ciela. Przez jakiś czas szli w mil­cze­niu, obaj pogrą­żeni w myślach. Dzień upły­wał, a z nim zni­kała wszelka nadzieja ratunku.

– Snod­grass – zawo­łał wresz­cie pan Win­kle sta­nąw­szy nagle – nie wydaj mnie przed miej­scową wła­dzą, nie żądaj kon­sta­blów dla zapo­bie­że­nia poje­dyn­kowi; nie sta­raj się o to, by przy­trzy­mano mnie albo dok­tora Slam­mera z 97. pułku, obec­nie miesz­ka­ją­cego w kosza­rach Cha­tham. Pro­szę cię, byś nie czy­nił tego w zamia­rze nie­do­pusz­cze­nia do poje­dynku.

Pan Snod­grass pochwy­cił rękę swego przy­ja­ciela i zawo­łał z unie­sie­niem:

– Nie! Za nic w świe­cie!

Dreszcz prze­szedł po ciele pana Win­kle’a, gdy się prze­ko­nał, że i z tej strony nie ma się czego spo­dzie­wać i że nie­odwo­łal­nym jego prze­zna­cze­niem jest słu­żyć za żywy cel.

Opo­wie­dziaw­szy sobie ze wszyst­kimi szcze­gó­łami powody poje­dynku wstą­pili obaj do rusz­ni­ka­rza. Tu wyna­jęli skrzynkę z pisto­le­tami, uży­wa­nymi zwy­kle przy dawa­niu satys­fak­cji, i dołą­czyli do tego odpo­wied­nią ilość pro­chu, kap­sli i kul. Potem powró­cili do obe­rży: pan Win­kle, by roz­my­ślać o mają­cej nastą­pić walce, pan Snod­grass, by upo­rząd­ko­wać broń.

Gdy udali się następ­nie na nie­miłą wyprawę, nad­cho­dził wie­czór, smutny i jakiś ocię­żały. Pan Win­kle z obawy, by nie być spo­strze­żo­nym, owi­nął się w sze­roki płaszcz, pan Snod­grass pod swoim płasz­czem niósł narzę­dzia znisz­cze­nia.

– Czyś wziął ze sobą wszystko, co potrzeba? – zapy­tał pan Win­kle gło­sem wzru­szo­nym.

– Wszystko. Mam zapa­sowe naboje na wypa­dek, gdyby pierw­szy strzał nie dał rezul­tatu, ćwierć funta pro­chu w skrzynce i dwa dzien­niki w kie­szeni dla zro­bie­nia przy­bi­tek, gdy będzie potrzeba.

Były to dowody przy­jaźni, za które nie­po­dobna było nie czuć wdzięcz­no­ści. Przy­pusz­czać należy, iż wdzięcz­ność tę pan Win­kle uczu­wał aż nadto żywo, aby mógł ją wyra­zić, gdyż nie wyrzekł ani słowa, tylko zaczął iść nieco wol­niej.

– Przy­by­wamy w sam czas – powie­dział pan Snod­grass, prze­cho­dząc przez mie­dzę pierw­szego zagonu – wła­śnie słońce zacho­dzi.

Pan Win­kle spoj­rzał na czer­woną tar­czę chy­lącą się za wid­no­krąg i z bole­ścią pomy­ślał, iż może już jej nie zoba­czy wię­cej.

– Oto ofi­cer! – zawo­łał po nie­ja­kim cza­sie.

– Gdzie? – zapy­tał pan Snod­grass.

– Tam! Ten gen­tle­man w nie­bie­skim płasz­czu.

Oczy pana Snod­grassa zwró­ciły się w kie­runku palca pana Win­kle’a i ujrzał drugą figurę, która dała znak ręką i poszła przo­dem. Dwaj nasi przy­ja­ciele podą­żyli za nią w mil­cze­niu.

Wie­czór nad­cho­dził. Melan­cho­lijny wiatr dął po pustym polu, rzekł­byś – daleki poświst olbrzyma nawo­łu­ją­cego psy. Wszystko to wywarło ponure wra­że­nie na panu Win­kle’u. Prze­cho­dząc obok rogu warowni zadrżał: wyda­wało mu się, iż widzi jakiś olbrzymi gro­bo­wiec.

Wtem ofi­cer zeszedł ze ścieżki i prze­sko­czyw­szy przez płot wszedł na ustronne pole. Tu cze­kało dwóch panów. Jeden młody, tłu­sty, czer­wo­no­włosy; drugi słuszny i przy­stojny męż­czy­zna w sur­du­cie z potrze­bami, sie­dział na skła­da­nym krze­śle w naj­do­sko­nal­szym spo­koju.

– Nasi prze­ciw­nicy – rzekł pan Snod­grass – jak mi się zdaje, z chi­rur­giem. Prze­łknij no łyk wódki.

Pan Win­kle chci­wie chwy­cił opla­taną butelkę, podaną mu przez towa­rzy­sza, i dłu­gim łykiem wcią­gnął w sie­bie wzmac­nia­jący płyn.

– Mój przy­ja­ciel, pan Snod­grass – rzekł potem do zbliża jącego się ofi­cera.

Świa­dek dok­tora Slam­mera ukło­nił się i podał szka­tułkę podobną do tej, jaką przy­niósł ze sobą pan Snod­grass.

– Sądzę, mój panie, że nie mamy sobie nic do powie­dze­nia – zauwa­żył zimno, otwie­ra­jąc szka­tułkę. – Żadne tłu­ma­cze­nie nie wcho­dzi w grę.

– Nie wcho­dzi – odpo­wie­dział pan Snod­grass, któ­remu zaczęło się robić nie­do­brze.

– Czy zechce pan wymie­rzyć ze mną plac? – zapy­tał ofi­cer.

– Natu­ral­nie – odparł pan Snod­grass.

– Może jest pan zda­nia, że moje pisto­lety są lep­sze niż panów. Widzia­łeś pan, jak je nabi­ja­łem. Czy ma pan co prze­ciwko temu byśmy się nimi posłu­żyli?

– Nie mam nic – odpo­wie­dział pan Snod­grass. Pro­po­zy­cja ta wyba­wiła go z wiel­kiego kło­potu, gdyż wia­do­mo­ści jego o spo­so­bie nabi­ja­nia pisto­le­tów były cokol­wiek nie­okre­ślone i nie­ja­sne.

– Sądzę więc, iż możemy usta­wić prze­ciw­ni­ków – dalej ofi­cer z taką obo­jęt­no­ścią, jakby cho­dziło o par­tię sza­chów.

– Sądzę, że możemy – odparł pan Snod­grass, który by zresztą zgo­dził się na każdą inną pro­po­zy­cję, gdyż nic a nic nie znał się na tego rodzaju spra­wach.

Ofi­cer pod­szedł ku dok­to­rowi Slam­me­rowi, a tym­cza­sem pan Snod­grass zbli­żył się do pana Win­kle’a.

– Wszystko gotowe – rzekł, wrę­cza­jąc pisto­let. – Daj mi twój płaszcz.

– Masz tu mój pugi­la­res – rzekł nie­szczę­śliwy pan Win­kle.

– Wszystko pój­dzie dobrze. Zacho­waj spo­kój i mierz pro­sto w piersi.

Pan Win­kle pomy­ślał, iż rada ta była podobna do rady dawa­nej zwy­kle przez widzów przy­pa­tru­ją­cych się bory­ka­niu dwóch ulicz­ni­ków: – Powal go na zie­mię i trzy­maj pod sobą. – Dosko­nała rada, byle tylko wie­dzieć, jak ją wyko­nać! Ale koniec koń­ców pan Win­kle zdjął płaszcz w mil­cze­niu (płaszcz ten miał tę wła­ści­wość, że zdej­mo­wa­nie go wyma­gało dość dłu­giego czasu) i wziął pisto­let. Świad­ko­wie ode­szli na bok: jego­mość ze skła­da­nym krze­słem, a także dwaj wro­go­wie poczęli pod­cho­dzić ku sobie.

Pan Win­kle odzna­czał się zawsze wyso­kim huma­ni­ta­ry­zmem. Są poszlaki pozwa­la­jące przy­pusz­czać, że i tym razem wstręt, jakiego dozna­wał, widząc się zmu­szo­nym do szko­dze­nia z roz­my­słem jed­nemu ze swych bliź­nich, znie­wo­lił go do zamknię­cia oczu w chwili, gdy się zbli­żał do fatal­nego punktu, i że ta wła­śnie oko­licz­ność nie dozwo­liła mu dostrzec niczym nie wytłu­ma­czo­nego postę­po­wa­nia dok­tora Slam­mera. Czło­wiek ten, zbli­ża­jąc się do pana Win­kle’a zadrżał, otwo­rzył sze­roko oczy, jak tylko mógł, i w końcu zawo­łał:

– Stój­cie! stój­cie!

– Co to ma zna­czyć? – mówił dalej, gdy pan Snod­grass wraz z jego świad­kiem nad­bie­gli. – To nie ten.

– Nie ten? – zawo­łał świa­dek dok­tora Slam­mera.

– Nie ten? – zawo­łał pan Snod­grass.

– Nie ten? – zawo­łał jego­mość ze skła­da­nym stoł­kiem pod pachą.

– Nie ten – powtó­rzył raz jesz­cze dok­tor. – Tak, to nie ten czło­wiek, który mnie wczo­raj obra­ził!

– To szcze­gólne! – zawo­łał ofi­cer.

– Szcze­gólne – powtó­rzył jego­mość ze stoł­kiem. – Ale teraz – dodał – zacho­dzi nastę­pu­jąca kwe­stia. Czy pan znaj­du­jący się obec­nie na placu nie powi­nien by być dla zacho­wa­nia for­mal­no­ści uznany za osobę, która wczo­raj wie­czo­rem obra­ziła naszego przy­ja­ciela, dok­tora Slam­mera?

Rzu­ciw­szy tę nową myśl, z miną nie­zwy­kle mądrą i tajem­ni­czą, jego­mość ze stoł­kiem zażył tęgi niuch tabaki i spoj­rzał dokoła z powagą osoby przy­wy­kłej być auto­ry­te­tem.

Ale teraz i pan Win­kle otwo­rzył oczy, a także i uszy, usły­szaw­szy, że prze­ciw­nik jego żąda zawie­sze­nia kro­ków nie­przy­ja­ciel­skich. Domy­śliw­szy się z tego, co następ­nie powie­dziano, iż zaszła jakaś omyłka co do osoby, pojął od razu, ile może zyskać jego repu­ta­cja, jeżeli ukryje rze­czy­wi­ste powody, które go skło­niły do poje­dyn­ko­wa­nia się. Poszedł więc śmiało naprzód i powie­dział:

– Wiem dobrze, że to nie ja jestem prze­ciw­ni­kiem dok­tora.

– W takim razie – rzekł jego­mość ze stoł­kiem – jest to afront dla dok­tora Slam­mera, a co za tym idzie, dosta­teczny powód do poje­dynku.

– Daj pokój, Payne – prze­rwał świa­dek dok­tora. A potem, zwra­ca­jąc się do pana Win­kle’a, zapy­tał:

– Dla­czego nie powie­dział mi pan tego dziś rano?

– Tak! tak! Dla­czego nie powie­dział dziś rano? – wyrwał się znowu obu­rzony jego­mość ze stoł­kiem.

– Pro­szę cię, Payne, daj spo­kój! – ode­zwał się świa­dek i znów, zwra­ca­jąc się do pana Win­kle’a, dodał: – Czy mam powtó­rzyć moje pyta­nie?

– Ponie­waż – odrzekł pan Win­kle, który miał już czas obmy­ślić odpo­wiedź – ponie­waż powie­dział mi pan, iż osoba, o którą cho­dzi, ubrana była we frak, który ja tylko mam honor nosić, który sam wyna­la­złem. Jest to uni­form zapro­jek­to­wany dla Klubu Pic­kwicka w Lon­dy­nie. Czuję się w obo­wiązku bro­nić honoru tego uni­formu i w takim to celu, bez dal­szych wyja­śnień, przy­ją­łem wyzwa­nie.

– Kochany panie – odrzekł na to mały, poczciwy dok­tor, poda­jąc mu rękę – sza­nuję pań­ską odwagę. Pozwól mi pan dodać, iż wysoko cenię jego postę­po­wa­nie i że bar­dzo żałuję, żem go nie­po­trzeb­nie faty­go­wał.

– Nie mówmy o tym wię­cej – odrzekł grzecz­nie pan Win­kle.

– Będę miał sobie za zaszczyt bli­żej poznać pana – cią­gnął dalej mały dok­tor.

– I dla mnie, panie, będzie to naj­więk­szą przy­jem­no­ścią – odpo­wie­dział pan Win­kle.

Następ­nie uści­snął rękę dok­tora, jego świadka, porucz­nika Tap­ple­tona, jego­mo­ścia ze skła­da­nym stoł­kiem, na koniec pana Snod­grassa, który z nie­sły­cha­nym uwiel­bie­niem patrzył na szla­chetne zacho­wa­nie się swego boha­ter­skiego przy­ja­ciela.

– Sądzę, że teraz możemy się rozejść – rzekł porucz­nik Tap­ple­ton.

– Natu­ral­nie – odpo­wie­dział dok­tor.

– Chy­baby pan Win­kle – wtrą­cił jego­mość ze stoł­kiem – chy­baby pan Win­kle czuł się obra­żony wyzwa­niem. W takim razie jestem zda­nia, iż ma prawo żądać satys­fak­cji.

Pan Win­kle, z naj­da­lej idącą abne­ga­cją swego wła­snego „ja”, oświad­czył, że czuje się naj­zu­peł­niej usa­tys­fak­cjo­no­wany.

– Może – zaczął znowu jego­mość ze stoł­kiem – może świa­dek pana Win­kle’a czuje się oso­bi­ście obra­żony nie­któ­rymi mymi uwa­gami w począt­kach tego spo­tka­nia. W takim razie gotów jestem dać mu bez­zwłocz­nie satys­fak­cję.

Pan Snod­grass pośpie­szył oświad­czyć, że jest wdzięczny za tę uprzejmą pro­po­zy­cję i że tylko jedno stoi mu na prze­szko­dzie do jej przy­ję­cia, a mia­no­wi­cie to, że czuje się wielce usa­tys­fak­cjo­no­wany obro­tem, jaki wzięła sprawa.

Po tak szczę­śli­wym roz­wią­za­niu świad­ko­wie powkła­dali do skrzy­nek mor­der­cze przy­rządy i opu­ścili plac boju, nie­rów­nie weselsi, niż gdy tam szli.

– Czy pan długo tu pozo­sta­nie? – zapy­tał dok­tor Slam­mer pana Win­kle’a, gdy powra­cali.

– Sądzę, że odje­dziemy poju­trze.

– Bar­dzo bym był szczę­śliwy, gdy­byś pan po tym śmiesz­nym qui pro quo zro­bił mi zaszczyt i zechciał odwie­dzić mnie wraz ze swym przy­ja­cie­lem. Czy jest pan gdzie zapro­szony?

– Mam kilku przy­ja­ciół w obe­rży „Pod Bykiem” i chciał­bym być z nimi. Ale bar­dzo by nam było przy­jem­nie, gdy­by­ście pano­wie spę­dzili wie­czór z nami.

– Z naj­więk­szą chę­cią. Czy nie będzie późno o dzie­sią­tej godzi­nie?

– By­naj­mniej. Bar­dzo mi będzie miło przed­sta­wić panów moim przy­ja­cio­łom, panu Pic­kwic­kowi i panu Tup­ma­nowi.

– I mnie także – odpo­wie­dział dok­tor, nie przy­pusz­cza­jąc, że zna pana Tup­mana.

– Więc pano­wie przyjdą z pew­no­ścią? – zapy­tał pan Snod­grass.

– O, naj­nie­za­wod­niej.

Tak roz­ma­wia­jąc wyszli na gości­niec. Poże­gnano się z wielką ser­decz­no­ścią. Dok­tor ze swymi przy­ja­ciółmi udał się do koszar, a pano­wie Win­kle i Snod­grass wesoło powró­cili do obe­rży.

Rozdział III

Nowa zna­jo­mość • Opo­wieść włó­częgi • Nie­miła prze­szkoda • Przy­kre spo­tka­nie

Pan Pic­kwick dozna­wał pew­nego nie­po­koju z powodu za dłu­giej nieco nie­obec­no­ści dwóch swo­ich przy­ja­ciół, przy­po­mniaw­szy sobie zwłasz­cza nie­po­jęte ich ranne zacho­wa­nie się. Toteż z praw­dziwą przy­jem­no­ścią powi­tał ich i z nie­zwy­kłym zaję­ciem zapy­tał, gdzie bawili tak długo. W odpo­wie­dzi na to pan Snod­grass zabie­rał się już do tre­ści­wego opisu zaszłych wypad­ków, gdy spo­strzegł mię­dzy panem Tup­ma­nem a towa­rzy­szem ich podróży w zie­lo­nym fraku jakie­goś nowego nie­zna­jo­mego, wyglą­da­ją­cego nie mniej ory­gi­nal­nie. Był to czło­wiek widocz­nie zesta­rzały wśród trosk, któ­rego wychu­dłym policz­kom, ster­czą­cym kościom, błysz­czą­cym, cho­ciaż mocno zapa­dłym oczom nada­wały jesz­cze ostrzej­szego wyrazu czarne, dłu­gie włosy spa­da­jące w nie­ła­dzie na koł­nierz. Szczęki jego były tak dłu­gie i tak chude, iż można by sądzić, że naumyśl­nie je wycią­gał, gdyby nie­ru­cho­mość rysów i na pół otwarte usta nie prze­ko­ny­wały, że jest to zwy­kły jego wygląd. Szyję miał okrę­coną zie­lo­nym sza­lem, któ­rego sze­ro­kie końce, spa­da­jące na piersi, wyglą­dały spomię­dzy guzi­ków sta­rej kami­zelki. Miał na sobie długi, czarny sur­dut, spodnie z gru­bego sukna i buty mocno sfa­ty­go­wane.

Oczy pana Win­kle’a zatrzy­mały się na tej nie umy­tej figu­rze; pan Pic­kwick, dostrze­gł­szy to, powie­dział, wska­zu­jąc ręką na nie­zna­jo­mego:

– Przy­ja­ciel naszego nowego przy­ja­ciela. Dziś rano odkry­li­śmy, że nowy nasz przy­ja­ciel jest zaan­ga­żo­wany do tutej­szego teatru, cho­ciaż nie życzy sobie, by to roz­gła­szano. Gen­tle­man należy rów­nież do tej pro­fe­sji i wła­śnie, gdy­ście wcho­dzili, miał nam opo­wie­dzieć pewną aneg­dotę.

– Masa aneg­dot! – rzekł nie­zna­jomy w zie­lo­nym fraku, pod­cho­dząc do pana Win­kle’a i doda­jąc po cichu: – Szcze­gól­nego rodzaju czło­wiek, nie arty­sta, grywa role dru­go­rzędne, dziwny czło­wiek, wszel­kiego rodzaju nędza. Nazy­wamy go Jaku­bem Ponu­rym.

Pano­wie Win­kle i Snod­grass skło­nili się gen­tle­ma­nowi noszą­cemu to dziwne prze­zwi­sko i zasiadł­szy do stołu zażą­dali grogu, naśla­du­jąc w tym resztę towa­rzy­stwa.

– Teraz, panie – rzekł pan Pic­kwick – zechciej zro­bić nam tę przy­jem­ność i zacznij.

Jakub Ponury wyjął z kie­szeni zwój zasmo­lo­nego papieru i zwra­ca­jąc się do pana Snod­grassa zapy­tał ochry­płym gło­sem, będą­cym w naj­do­sko­nal­szej har­mo­nii z jego powierz­chow­no­ścią:

– Czy pan jest poetą?

– Tak… pró­buję sił w tej dzie­dzi­nie – odrzekł pan Snod­grass, nieco zmie­szany nie­spo­dzie­wa­nym zapy­ta­niem.

– O! Poezja jest dla życia tym, czym świa­tło i muzyka dla teatru. Ogo­łoć pan jedno z jego fał­szy­wych ozdób, a dru­gie ze złu­dzeń, cóż zaj­mu­ją­cego pozo­sta­nie w obu? Tak na przy­kład: przed kin­kie­tami patrzy pan na kró­lew­ski orszak, podzi­wia pan jedwabne szaty świet­nego tłumu, a sta­nąw­szy za kuli­sami jesteś ludem wyra­bia­ją­cym te piękne stroje, motło­chem nic nie zna­czą­cym i pogar­dza­nym, który może upa­dać i pod­no­sić się, żyć i umie­rać, jak się podoba losowi, i nikogo to nie obcho­dzi.

– Nie­wąt­pli­wie – odpo­wie­dział pan Snod­grass, gdyż zapa­dłe oczy nie­zna­jo­mego były weń utkwione, czuł więc potrzebę powie­dze­nia cze­go­kol­wiek.

– No, Jaku­bie – zawo­łał hisz­pań­ski podróż­nik – nabierz no otu­chy, dość tego skrze­cze­nia.

– Czy pozwoli pan jesz­cze jedną szkla­neczkę przed zaczę­ciem? – zapy­tał pan Pic­kwick.

Ponury czło­wiek przy­jął pro­po­zy­cję, nalał sobie szklankę grogu, z wolna odpił połowę, roz­wi­nął rulon papieru i zaczął ni to czy­tać, ni to opo­wia­dać nastę­pu­jące zda­rze­nie, które zostało wnie­sione do pro­to­ko­łów klubu jako Opo­wieść włó­częgi.

OPOWIEŚĆ WŁÓCZĘGI

– W tym, co chcę pań­stwu opo­wie­dzieć, nie ma nic cudow­nego – powie­dział ponury czło­wiek – nawet nic nad­zwy­czaj­nego. Nie­do­sta­tek i cho­roba nazbyt są znane w wielu warun­kach życia, aby zasłu­gi­wały na więk­szą uwagę, niż w ogóle oka­zuje się naj­pow­szech­niej­szym sła­bost­kom natury ludz­kiej. Zebra­łem tu luźne notatki, gdyż przed­miot ich był mi dobrze znany od wielu lat. Śle­dzi­łem jego upa­dek, krok za kro­kiem, aż wresz­cie osią­gnął to dno nędzy, z któ­rego ni­gdy nie mógł się już pod­nieść.

Czło­wiek, o któ­rym mówię, był nędz­nym akto­rem pan­to­mi­micz­nym. I jak wielu ludzi tej sfery, zwy­czaj­nym opo­jem; za lep­szych swo­ich dni, zanim wyczer­pały go hulanki i wynisz­czyły cho­roby, otrzy­my­wał dobre hono­ra­rium, które, gdyby był roz­sądny i zapo­bie­gliwy, mógłby otrzy­my­wać jesz­cze przez jakiś czas, nie­zbyt długi, gdyż ci ludzie albo umie­rają wcze­śnie, albo przez nad­mierne opo­dat­ko­wa­nie swo­jej ener­gii cie­le­snej tracą przedwcze­śnie owe fizyczne uzdol­nie­nia, na któ­rych wyłącz­nie mogą oprzeć swoje ist­nie­nie. Uparty nałóg opa­no­wał go jed­nak tak szybko, że było rze­czą nie­moż­liwą uży­wać go w sytu­acjach, w któ­rych naprawdę był poży­teczny teatrowi. Karczmy miały dla niego urok, któ­remu nie potra­fił się oprzeć. Gdyby nie zmie­nił na czas kursu, cho­roba i bez­na­dziejna nędza ocze­ki­wa­łyby go rów­nie pew­nie jak śmierć; a że go nie zmie­nił, więc rezul­tatu łatwo się domy­ślić. Nie mógł otrzy­mać enga­ge­ment i nie miał na kawa­łek chleba.