Kochanek lady Chatterley - D.H. Lawrence - ebook + książka

Kochanek lady Chatterley ebook

D H Lawrence

3,5

Opis

Wydana w pierwszej połowie XX wieku powieść obyczajowa Kochanek lady Chatterley przedstawia historię namiętnego romansu angielskiej arystokratki z leśniczym.

Bohaterka, Constance Chatterley – młoda, atrakcyjna – poślubia mężczyznę, który wyrusza na front. Niestety powraca jako kaleka. W społeczeństwie, gdzie wiktoriański rygor jest świętym prawem, a pragnienia serca są zbrodnią, kobiecość ma ustąpić pola obowiązkom opiekunki i statecznej matrony.

Ta w sumie prosta historia może być opowieścią o bardzo różnych rzeczach. O różnicach klasowych, o znaczeniu seksu w życiu człowieka, jak i o prawie kobiety do miłości. W zależności od tego, kto na tekst patrzy, może być melodramatem, dramatem społecznym, powieścią erotyczną.

Pisarki Jane Austen i siostry Brontë coraz odważniej domagały się prawa do miłości dla siebie i swojej płci. D.H. Lawrence robi kolejny krok, ukazuje w powieści namiętne i zmysłowe uczucie w pozbawiony pruderii i niezwykle odważny sposób. Obszerne opisy scen erotycznych pozwalają autorowi ukazać piękno ciała ludzkiego i miłości fizycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
0
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AU­TORA

Wy­dawcy na­le­gają na mnie, że­bym opu­bli­ko­wał oczysz­czone wy­da­nie ni­niej­szej książki, obie­cują mi po­kaźne zy­ski i pod­kre­ślają, iż wy­ka­zał­bym w ten spo­sób pu­blicz­no­ści, że jest to do­sko­nała po­wieść nie­za­leż­nie od ca­łego „ero­ty­zmu” i od „nie­przy­zwo­itych słów”. Po­czy­nam więc ule­gać po­ku­sie i za­bie­ram się do oczysz­cza­nia. Ale to nie­moż­liwe! Z rów­nym po­wo­dze­niem mógł­bym pró­bo­wać przy­kroić swój nos no­życz­kami. Książka krwawi.

Na prze­kór więc wszyst­kim nie­przy­ja­cio­łom pusz­czam tę po­wieść w świat jako uczciwą, zdrową książkę, ja­kiej nam dzi­siaj po­trzeba. Owe wy­razy, które po­cząt­kowo tak bar­dzo czło­wieka prze­ra­żają i de­to­nują, po pew­nym cza­sie nie ro­bią na nim zu­peł­nie wra­że­nia. Czy dzieje się to dla­tego, że umysł de­pra­wuje się wsku­tek przy­zwy­cza­je­nia? By­naj­mniej. Wy­razy te ob­ra­żały tylko oko, ro­zumu jed­nak w naj­mniej­szej na­wet mie­rze nie ra­ziły. Lu­dzie bez ro­zumu może będą się na­dal czuli zde­pry­mo­wani, ale o nich prze­cież nie idzie. Ro­zumni lu­dzie uświa­do­mią so­bie, że nie są i ni­gdy nie byli ura­żeni tymi wy­ra­zami – i do­znają uczu­cia ulgi.

A to jest naj­waż­niej­sze.

Jako istoty ludz­kie wy­ro­śli­śmy dzi­siaj roz­wo­jem da­leko poza owe tabu, tkwiące w na­szej kul­tu­rze. Uświa­do­mić so­bie ten fakt to rzecz nie­zmier­nie ważna. Ry­ce­rze krzy­żowi uwa­żali za­pewne już samo słowo za coś po­tęż­nego i przy­ku­wa­ją­cego w ta­kim stop­niu, w ja­kim my wcale so­bie tego wy­obra­zić nie po­tra­fimy. Za­kli­na­jąca po­tęga tak zwa­nych nie­przy­zwo­itych wy­ra­zów mu­siała być dla upo­śle­dzo­nych du­chowo, po­nu­rych, gwał­tow­nych na­tur śre­dnio­wie­cza nie­zmier­nie nie­bez­pieczna, a moż­liwe, że cią­gle jesz­cze jest zbyt silna dla gnu­śnych du­chowo, nie­do­ro­zwi­nię­tych, ni­skich na­tur dzi­siej­szych. Ale praw­dziwa kul­tura spra­wia, że na dźwięk wy­razu prze­ży­wamy te tylko re­ak­cje du­cha i siły wy­obraźni, które na­leżą do dzie­dziny du­cha; kul­tura ta chroni nas przed gwał­tow­nymi, śle­pymi, fi­zycz­nymi re­ak­cjami, które mo­głyby zbu­rzyć na­szą oby­czaj­ność spo­łeczną.

W mi­nio­nych cza­sach czło­wiek był du­chowo zbyt słaby lub zbyt nie­okrze­sany, aby móc ob­ser­wo­wać swoje ciało i swoje funk­cje cie­le­sne bez zu­peł­nego uwi­kła­nia się w re­ak­cje fi­zyczne, które osią­gały nad nim wła­dzę. Te­raz już tak nie jest. Kul­tura i cy­wi­li­za­cja na­uczyły nas od­róż­niać słowo od czynu, myśl od po­stępku albo re­ak­cji fi­zycz­nej. Wiemy te­raz, że za my­ślą nie­ko­niecz­nie musi na­stą­pić po­stę­pek. W isto­cie myśl i po­stę­pek, słowo i czyn są dwiema od­ręb­nymi for­mami świa­do­mo­ści, dwoma od­ręb­nymi ży­wo­tami, ja­kie wie­dziemy. Jest dla nas rze­czą nie­zmier­nie po­trzebną utrzy­mać zwią­zek po­mię­dzy tymi dwoma ży­wo­tami. Ale my­śląc, nie dzia­łamy, a dzia­ła­jąc, nie my­ślimy. Naj­więk­szą wła­śnie ko­niecz­no­ścią jest dzia­łać od­po­wied­nio do swo­ich my­śli i my­śleć od­po­wied­nio do swo­ich czy­nów. Jed­nak w chwili my­śle­nia nie mo­żemy na­prawdę dzia­łać, kiedy zaś do­ko­nu­jemy ja­kie­goś czynu, nie mo­żemy na­prawdę my­śleć. Dwa te stany, my­śle­nia i dzia­ła­nia, wy­łą­czają się wza­jem. Po­winny jed­nak po­zo­sta­wać w har­mo­nij­nym sto­sunku.

I na tym wła­śnie po­lega istotny sens tej książki. Pra­gnę, aby męż­czyźni i ko­biety po­tra­fili grun­tow­nie, wy­czer­pu­jąco, uczci­wie i czy­sto my­śleć o spra­wach sek­su­al­nych. Je­śli na­wet nie za­wsze mo­żemy dzia­łać płciowo ku swemu zu­peł­nemu za­do­wo­le­niu, na­uczmy się przy­naj­mniej ide­al­nie i ja­sno my­śleć płciowo. Cała ta ga­da­nina o mło­dych dziew­czę­tach i dzie­wi­czo­ści, niby śnież­no­biała, nie­za­pi­sana karta, jest zwy­kłym non­sen­sem. Młoda dziew­czyna czy też młody męż­czy­zna jest kłę­bo­wi­skiem udręki, ki­pią­cym wi­rem uczuć sek­su­al­nych i sek­su­al­nych my­śli, wśród któ­rych lata do­piero za­pro­wa­dzą ja­kiś lad. Do­piero lata uczci­wych roz­my­ślań i czy­nów, zmie­rza­ją­cych z wy­sił­kiem we wła­ści­wym kie­runku, mogą nas w spra­wach sek­su­al­nych do­pro­wa­dzić tam, do­kąd do­trzeć pra­gniemy, do praw­dzi­wej, zdo­by­tej cnoty, do ab­so­lut­nego czło­wie­czeń­stwa – mogą nas do­pro­wa­dzić do tego, aby na­sze czyny i na­sze my­śli w dzie­dzi­nie ży­cia płcio­wego har­mo­ni­zo­wały ze sobą i nie prze­ciw­sta­wiały się so­bie na­wza­jem.

Da­leki je­stem od tego, aby do­ra­dzać wszyst­kim ko­bie­tom, by go­niły za le­śni­czymi i zdo­by­wały so­bie w nich ko­chan­ków. Da­leki je­stem od tego, aby im do­ra­dzać, by za kim­kol­wiek w ogóle go­niły. Bar­dzo wielu męż­czyzn i ko­biet wi­dzi dzi­siaj naj­więk­sze swoje szczę­ście w tym, aby żyć w po­wścią­gli­wo­ści płcio­wej, aby z zu­pełną czy­sto­ścią stać na ubo­czu, ma­jąc jed­nak przy tym pełne zro­zu­mie­nie dla spraw płcio­wych i ab­so­lut­nie je so­bie uświa­da­mia­jąc. Na­sza epoka jest ra­czej epoką uświa­da­mia­nia so­bie niż epoką czynu. Tyle było dzia­ła­nia w okre­sach mi­nio­nych, zwłasz­cza dzia­ła­nia płcio­wego, tyle było po­wta­rza­nia i po­wta­rza­nia aż do prze­sytu, bez od­po­wied­niego my­śle­nia, bez od­po­wied­niego uświa­do­mie­nia so­bie! Dzi­siaj na­szym za­da­niem jest uświa­do­mić so­bie sprawy płciowe. Ab­so­lutne, świa­dome uprzy­tom­nie­nie so­bie spraw płcio­wych jest dzi­siaj rze­czą waż­niej­szą na­wet niż sama ak­tyw­ność płciowa. Po stu­le­ciach za­mro­cze­nia duch pra­gnie na­resz­cie wie­dzieć, i to wie­dzieć bez ogró­dek. Tak na­prawdę, ciało jest przy tym nie­mal zu­peł­nie wy­łą­czone. Je­śli lu­dzie są dzi­siaj ak­tywni sek­su­alne, czę­sto czy­nią to tylko na niby, ro­bią to je­dy­nie kon­wen­cjo­nal­nie. Po­stę­pują tak dla­tego, iż są­dzą, że się tego po nich ocze­kuje. W isto­cie duch tylko do­znaje za­in­te­re­so­wa­nia, ciało zaś musi być je­dy­nie pod­nie­cane. Przy­czyna po­lega na tym, iż nasi przod­ko­wie, nie za­sta­na­wia­jąc się zu­peł­nie nad swoim ży­ciem płcio­wym ani nie uświa­da­mia­jąc go so­bie na­wet, upra­wiali je tak pil­nie, że czyn­ność ta za­czyna być dzi­siaj me­cha­niczna, nudna, za­czyna spra­wiać roz­cza­ro­wa­nie, i tylko po­nowne du­chowe uprzy­tom­nie­nie jej so­bie może wpły­nąć do­dat­nio na re­zul­tat.

Duch musi wiele nad­go­nić w dzie­dzi­nie ży­cia płcio­wego, jak i w dzie­dzi­nie wszel­kich czy­nów fi­zycz­nych. Je­śli idzie o na­sze my­śle­nie płciowe, znaj­du­jemy się du­chowo w mroku, wy­dani na łup czy­ha­ją­cej, skra­da­ją­cej się trwogi, która jest dzie­dzic­twem po na­szych nie­okrze­sa­nych i nieco be­stial­skich przod­kach. Pod tym jed­nym wzglę­dem, płcio­wym i cie­le­snym, duch nasz po­zo­stał nie­do­ro­zwi­nięty.

Mu­simy te­raz nad­ga­niać i przy­wró­cić rów­no­wagę po­mię­dzy świa­do­mo­ścią wra­żeń i do­świad­czeń ciała a sa­mymi tymi wra­że­niami i do­świad­cze­niami, rów­no­wagę po­mię­dzy świa­do­mo­ścią aktu a sa­mym ak­tem. Mu­simy do­pro­wa­dzić do har­mo­nii po­mię­dzy nimi. A to wy­maga na­le­ży­tego sza­cunku dla spraw płcio­wych i na­le­ży­tej czci dla dziw­nych do­świad­czeń ciała. Wy­maga to da­lej zdol­no­ści uży­wa­nia tak zwa­nych nie­przy­zwo­itych wy­ra­zów, po­nie­waż są one na­tu­ralną czę­ścią skła­dową świa­do­mo­ści du­cha o ciele. Nie­przy­zwo­itość za­cho­dzi tylko wów­czas, kiedy duch gar­dzi cia­łem, a ciało nie­na­wi­dzi du­cha i sta­wia mu opór.

Kiedy czy­tamy o tego ro­dzaju wy­pad­kach, jak sprawa puł­kow­nika Bar­kera, uświa­da­miamy so­bie do­piero, o co idzie. Puł­kow­nik Bar­ker był ko­bietą, która żyła w prze­bra­niu męż­czy­zny. „Puł­kow­nik” oże­nił się i prze­żył z żoną pięć lat w „szczę­ściu mał­żeń­skim”. A biedna ko­bieta my­ślała przez cały ten czas, że jest nor­mal­nie i szczę­śli­wie po­ślu­biona praw­dzi­wemu mę­żowi. Re­we­la­cja koń­cowa jest bez­gra­nicz­nie okrutna dla nie­szczę­śli­wej ko­biety. Sy­tu­acja jest po­tworna. A jed­nak ist­nieją dzi­siaj ty­siące ko­biet, które mo­głyby zo­stać w ten spo­sób oszu­kane i żyć na­dal w tej nie­świa­do­mo­ści. Dla­czego? Po­nie­waż nie wie­dzą o ni­czym, po­nie­waż nie po­tra­fią w ogóle my­śleć płciowo, po­nie­waż są pod tym wzglę­dem nie­uświa­do­mione i głu­pie. Le­piej by­łoby da­wać tę książkę wszyst­kim dziew­czę­tom, gdy do­cho­dzą do lat sie­dem­na­stu.

Duch żywi pra­stary, tchórz­liwy lęk przed cia­łem i jego mo­cami. Du­cha wła­śnie mu­simy w tych spra­wach wy­zwo­lić i ucy­wi­li­zo­wać. Lęk du­cha wo­bec ciała praw­do­po­dob­nie wię­cej lu­dzi wpę­dził w obłęd, niż można na­li­czyć.

Cho­ro­bli­wość wiel­kiego umy­słu, na przy­kład Swi­fta, daje się przy­naj­mniej po czę­ści spro­wa­dzić do tej sa­mej przy­czyny. W wier­szu do jego uko­cha­nej Ce­lii, z tym obłą­ka­nym re­fre­nem: „Lecz – Ce­lia, Ce­lia, Ce­lia sra”, wi­dzimy, co się może przy­tra­fić wiel­kiemu du­chowi, kiedy ulega bez­myśl­nemu prze­ra­że­niu. Tak in­te­li­gentny umysł jak Swift nie po­tra­fił po­jąć, jak się ośmie­sza. Na­tu­ral­nie, że Ce­lia sra! Któż tego nie robi? I o ileż go­rzej by­łoby, gdyby tego nie ro­biła! Jest to coś bez­na­dziej­nego. I pro­szę so­bie po­tem wy­obra­zić biedną Ce­lię, którą do­pro­wa­dzono do tego, że musi się wsty­dzić swo­ich na­tu­ral­nych funk­cji jako cze­goś ha­nieb­nego – a do­pro­wa­dził ją do tego jej „ko­cha­nek”! Jest to coś po­twor­nego. A po­cho­dzi to stąd, że po­sia­damy wy­razy, które są tabu, oraz że nie roz­wi­nę­li­śmy w swym du­chu do­sta­tecz­nej świa­do­mo­ści spraw cie­le­snych i płcio­wych.

W prze­ci­wień­stwie do czło­wieka sek­su­al­nie nie­do­ro­zwi­nię­tego, który jest owo­cem pu­ry­tań­skiego prze­mil­cza­nia, wi­dzimy no­wo­cze­snego, wy­nio­słego du­chowo mło­dzieńca, który są­dzi, że musi za­wsze iść jesz­cze o krok da­lej, który nie po­zwoli się skrę­po­wać żad­nymi wzglę­dami ani re­spek­tem i po pro­stu „robi co chce”. Z lęku przed cia­łem i w za­prze­cze­niu jego ist­nie­nia po­pada po­stę­powa mło­dzież współ­cze­sna w prze­ciwną skraj­ność i trak­tuje ciało jako pew­nego ro­dzaju za­bawkę, z któ­rej czer­pie się przy­jem­ność, jako nieco nie­grzeczną za­bawkę, z któ­rej jed­nak można mieć tro­chę roz­rywki, za­nim so­bie czło­wiek po­pa­rzy przy tym palce. Ci mło­dzi lu­dzie drwiąco marsz­czą nos nad do­nio­sło­ścią spraw płcio­wych, trak­tują je jak cock­tail i szy­dzą z lu­dzi star­szych. Chłopcy ci uwa­żają się za po­stę­po­wych i przy­pi­sują so­bie wyż­szość. Gar­dzą oni taką książką jak Ko­cha­nek lady Chat­ter­ley. Jest dla nich o wiele za pro­sta i zwy­czajna. Z nie­przy­zwo­itych słów nic so­bie nie ro­bią, a jej uję­cie mi­ło­ści wy­daje im się sta­ro­świec­kie. Po co ro­bić tyle ha­łasu z po­wodu mi­ło­ści? Bierz ją jak cock­tail! Książka ta, po­wia­dają, zdra­dza men­tal­ność czter­na­sto­latka. Ale może men­tal­ność chłopca czter­na­sto­let­niego, od­czu­wa­ją­cego jesz­cze nieco na­le­ży­tego lęku i na­tu­ral­nej trwogi wo­bec spraw płcio­wych, jest zdrow­sza od men­tal­no­ści ta­kiego mło­dego zwo­len­nika cock­ta­ilu, który nie zna sza­cunku przed ni­czym, któ­rego duch nie po­trafi nic wię­cej, jak igrać za­baw­kami ży­cia (przy czym płeć jest jedną z głów­nych za­ba­wek) i który przy tym pro­ce­sie traci ro­zum.

I tak oto, po­mię­dzy ist­nie­ją­cym jesz­cze sta­rym pu­ry­ta­ni­nem, który w po­de­szłym wieku ła­two po­pada w nie­oby­czaj­ność płciową, a wy­twor­nym zwo­len­ni­kiem cock­ta­ili z mło­dego po­ko­le­nia, który po­wiada: „Nam wolno wszystko. Je­żeli o czymś my­ślimy, mo­żemy to także ro­bić” – i wresz­cie ni­żej sto­ją­cym, nie­kul­tu­ral­nym czło­wie­kiem o brud­nej wy­obraźni, który szuka brudu – po­mię­dzy nimi ta książka znaj­dzie jesz­cze dość po­wie­trza do od­dy­cha­nia. Ale wszyst­kim im mó­wię to samo:

Za­cho­waj­cie so­bie swoje per­wer­sje, je­żeli wam są miłe – swoją per­wer­sję pu­ry­ta­ni­zmu, swoją per­wer­sję wy­twor­nego nie­okieł­zna­nia, swoją per­wer­sję plu­ga­wej fan­ta­zji. A ja po­zo­stanę przy swo­jej książce i przy swoim po­glą­dzie: Ży­cie jest moż­liwe wtedy tylko, gdy duch i ciało są w har­mo­nii, gdy pa­nuje po­mię­dzy nimi na­tu­ralna rów­no­waga, gdy po­sia­dają one dla sie­bie na­wza­jem na­tu­ralny sza­cu­nek.

D. H. Law­rence.

ROZ­DZIAŁ I

Na­sza epoka jest w swo­jej isto­cie tra­giczna, dla­tego wzbra­niamy się trak­to­wać ją tra­gicz­nie. Ka­ta­klizm na­stą­pił, sto­imy po­śród ruin, po­czy­namy bu­do­wać nowe małe osie­dla, ży­wić nowe małe na­dzieje. Bar­dzo to ciężka praca: w przy­szłość nie pro­wa­dzi gładka droga; ale my kro­czymy okręż­nymi ma­now­cami, prze­dzie­ramy się przez prze­szkody. Mu­simy żyć, bez względu na to, ile razy niebo za­pa­dłoby się nad nami.

W ta­kim mniej wię­cej po­ło­że­niu znaj­do­wała się rów­nież Con­stance Chat­ter­ley. Wojna za­wa­liła jej dach nad głową. Wów­czas zro­zu­miała, że trzeba żyć i się uczyć.

Po­ślu­biła Clif­forda Chat­ter­leya w roku 1917, kiedy przy­je­chał na mie­siąc urlopu do domu. Mie­siąc trwał jej okres mio­dowy. Po­tem jej mąż po­wró­cił do Flan­drii; w pół roku póź­niej przy­wie­ziono go z po­wro­tem do An­glii, mniej lub bar­dziej w ka­wał­kach. Con­stance, jego żona, li­czyła wtedy dwa­dzie­ścia trzy lata, on sam dwa­dzie­ścia dzie­więć.

Zdu­mie­wa­jąca była siła, z jaką trzy­mał się ży­cia. Nie umarł, a ka­wałki po­częły się zra­stać. Przez dwa lata po­zo­sta­wał w rę­kach le­ka­rzy. Po­tem uznano go za ule­czo­nego i po­zwo­lono mu po­wró­cić do ży­cia. Dolna część ciała, po­cząw­szy od bio­der, po­zo­stała na za­wsze spa­ra­li­żo­wana.

Było to w roku 1920. Clif­ford i Con­stance za­miesz­kali w sta­rym domu Chat­ter­leyów, Wragby Hall, „gnieź­dzie ro­dzin­nym”. Po śmierci ojca Clif­ford zo­stał ba­ro­ne­tem, sir Clif­for­dem, zaś Con­stance – lady Chat­ter­ley. Roz­po­częli go­spo­darkę i po­ży­cie mał­żeń­skie w dość opusz­czo­nej sie­dzi­bie ro­dzin­nej Chat­ter­leyów z na­der skrom­nymi do­cho­dami. Sio­stra Clif­forda się wy­pro­wa­dziła, a in­nych bli­skich krew­nych nie miał. Star­szy brat padł na woj­nie. Oka­le­czony na za­wsze, wie­dząc, że ni­gdy nie bę­dzie miał dzieci, po­wró­cił Clif­ford do za­dy­mio­nej An­glii Środ­ko­wej, aby – póki zdoła – za­cho­wać na­zwi­sko Chat­ter­leyów przy ży­ciu.

Nie był zu­peł­nie zmiaż­dżony. Mógł jeź­dzić sam w fo­telu na kół­kach i po­sia­dał spe­cjalny fo­tel z wmon­to­wa­nym mo­tor­kiem, tak że mógł jeź­dzić po­woli przez ogród i piękny, me­lan­cho­lijny park, z któ­rego był w isto­cie bar­dzo dumny, cho­ciaż uda­wał, że wcale mu na nim nie za­leży.

Wy­cier­piaw­szy tyle, Clif­ford za­tra­cił do pew­nego stop­nia zdol­ność cier­pie­nia. Był dziw­nie we­soły i swo­bodny, można by nie­mal po­wie­dzieć, że za­do­wo­lony. Cerę miał ru­mianą, zdrową, a bla­do­nie­bie­skie oczy po­ły­ski­wały wy­zy­wa­jąco. Był sze­roki w ra­mio­nach i bar­dzo mocny w rę­kach. Ubrany za­wsze sta­ran­nie, no­sił ele­ganc­kie kra­waty z Bond Street. Jed­nak w jego twa­rzy do­strze­gało się czujne, lecz nieco pu­ste spoj­rze­nie ka­leki.

Tak był już bli­ski utraty ży­cia, że to, co mu z niego po­zo­stało, wy­da­wało mu się szcze­gól­nie cenne. Po­żą­dliwy błysk jego oczu zdra­dzał, jak dumny był, że po tak wiel­kim wstrzą­sie znaj­do­wał się jesz­cze przy ży­ciu. Ale zra­niony zo­stał tak do­tkli­wie, że coś w nim ule­gło znisz­cze­niu, a nie­które jego uczu­cia znik­nęły. Było w nim ja­kieś miej­sce bez wraż­li­wo­ści.

Jego żona, Con­stance, była ru­mianą młodą ko­bietą o wiej­skim wy­glą­dzie, mięk­kich, ciem­no­kasz­ta­no­wych wło­sach, sil­nym ciele i po­wol­nych ru­chach, peł­nych nie­zwy­kłej ener­gii. Miała wiel­kie, zdu­mione oczy i miękki, ła­godny głos; zda­wało się, że do­piero co przy­była ze wsi ro­dzin­nej. By­naj­mniej tak nie było. Jej oj­cem był znany nie­gdyś czło­nek Kró­lew­skiej Aka­de­mii Sztuk, stary sir Mal­colm Reid. Matka za pięk­nych cza­sów pre­ra­fa­eli­zmu była jedną z ów­cze­snych wy­kształ­co­nych fa­bia­nek. W oto­cze­niu ar­ty­stów i in­te­li­gent­nych so­cja­li­stów Con­stance i jej sio­stra Hilda otrzy­mały wy­cho­wa­nie, które można by na­zwać es­te­tycz­nie nie­kon­wen­cjo­nal­nym. Za­bie­rano je do Pa­ryża, Flo­ren­cji i Rzymu, aby od­dy­chały sztuką, za­bie­rano je także w in­nym kie­runku, do Hagi i Ber­lina, na wiel­kie kon­gresy so­cja­li­styczne, gdzie sły­szało się mów­ców, prze­ma­wia­ją­cych wszyst­kimi kul­tu­ral­nymi ję­zy­kami i gdzie nikt nie na­rzu­cał so­bie po­wścią­gli­wo­ści.

To­też dziew­częta od naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści nie czuły lęku ani przed sztuką, ani przed ide­ali­styczną po­li­tyką. Sta­no­wiły ich na­tu­ralne ży­wioły. Były one za­ra­zem ko­smo­po­lit­kami i pro­win­cjusz­kami, w owym ko­smo­po­li­tycz­nym pro­win­cjo­na­li­zmie sztuki, idą­cym w pa­rze z czy­stymi ide­ałami so­cja­li­stycz­nymi.

W wieku pięt­na­stu lat zo­stały wy­słane do Dre­zna, mię­dzy in­nymi także dla mu­zyki. I do­brze się tam urzą­dziły. Żyły swo­bod­nie ze stu­den­tami, sta­czały z męż­czy­znami dłu­gie utarczki słowne na te­maty fi­lo­zo­ficzne, so­cjo­lo­giczne i ar­ty­styczne, były równe męż­czy­znom, a na­wet stały wy­żej, po­nie­waż były ko­bie­tami. I wa­łę­sały się po la­sach z bar­czy­stymi mło­dzień­cami, któ­rzy no­sili gi­tary! Śpie­wały pie­śni Pta­ków Wę­drow­nych – Wan­de­rvögel – i były wolne. Wolne! To było wiel­kie słowo. Tu­taj, w otwar­tym świe­cie, w la­sach o po­ranku, z rześ­kimi, śpie­wa­ją­cymi, bar­czy­stymi ko­le­gami, były wolne, mo­gły ro­bić, co im przy­szło do głowy i – przede wszyst­kim – mó­wić, co im się po­do­bało. W pierw­szym rzę­dzie szło wła­śnie o roz­mowy: o na­miętną wy­mianę słów. Mi­łość była tylko dru­go­rzęd­nym akom­pa­nia­men­tem.

Hilda i Con­stance, za­nim do­szły do lat osiem­na­stu, miały już poza sobą próbne przy­gody mi­ło­sne. Mło­dzieńcy, z któ­rymi tak na­mięt­nie roz­pra­wiały, tak we­soło śpie­wały i z taką swo­bodą obo­zo­wały pod drze­wami, pra­gnęli oczy­wi­ście mi­ło­stek. Dziew­częta były w roz­terce, ale osta­tecz­nie tyle się o tej spra­wie mó­wiło, uwa­żało się ją za tak ważną! A męż­czyźni byli tak po­korni i spra­gnieni! Dla­czego więc dziew­czyna nie miała być po kró­lew­sku wspa­nia­ło­myślna, dla­czego nie miała po­da­ro­wać sie­bie?

Po­da­ro­wały więc sie­bie, każda mło­dzień­cowi, z któ­rym wio­dła naj­bar­dziej za­wi­kłane i naj­po­uf­niej­sze roz­mowy. Te wła­śnie roz­mowy, te dys­ku­sje były rze­czą naj­waż­niej­szą: mi­łość i sto­su­nek mi­ło­sny sta­no­wiły tylko ro­dzaj pry­mi­tyw­nej re­ak­cji, drobne otrzeź­wie­nie. Było się po­tem mniej za­ko­chaną w mło­dzieńcu, tro­chę skłonną do nie­na­wi­dze­nia go, jak gdyby wtar­gnął on nie­po­wo­łany w za­ka­zaną dzie­dzinę ży­cia pry­wat­nego i wol­no­ści we­wnętrz­nej. Dla dziew­czyny bo­wiem cała god­ność i zna­cze­nie, ja­kie po­sia­dała w ży­ciu, po­le­gały na osią­gnię­ciu bez­wa­run­ko­wej, do­sko­na­łej, czy­stej i szla­chet­nej wol­no­ści. Jaki był sens ży­cia dziew­czyny? Uwol­nić się od sta­rych, ni­skich wię­zów i nie­woli.

I mimo ca­łej sen­ty­men­tal­nej ga­da­niny na ten te­mat, wszyst­kie te bzdury sek­su­alne na­le­żały do naj­star­szych i naj­niż­szych wię­zów i nie­woli. Po­eci, któ­rzy je wiel­bili, byli to prze­waż­nie męż­czyźni. Ko­biety wie­działy za­wsze, że ist­nieje coś lep­szego, coś wyż­szego. A te­raz wie­działy o tym z da­leko więk­szą pew­no­ścią niż daw­niej. Piękna, czy­sta wol­ność ko­biety była nie­skoń­cze­nie cu­dow­niej­sza niż ja­ka­kol­wiek zmy­słowa mi­łość. Je­dyne nie­szczę­ście, że męż­czyźni po­zo­sta­wali w tych spra­wach tak da­lece w tyle za ko­bie­tami. Za­wzięci byli na te sprawy sek­su­alne jak psy.

I ko­bieta mu­siała ulec. Pod wzglę­dem ape­tytu męż­czy­zna tak bar­dzo przy­po­mi­nał dziecko. Ko­bieta mu­siała mu dać, czego chciał, ina­czej stałby się za­pewne nie­grzeczny jak dziecko, uciekłby i znisz­czył to, co było bar­dzo mi­łym sto­sun­kiem. Ale ko­bieta mo­gła się od­dać męż­czyź­nie, nie tra­cąc swo­jej we­wnętrz­nej, wol­nej jaźni. Po­eci i lu­dzie, któ­rzy mó­wili wiele o sek­su­ali­zmie, nie wzięli tego wi­docz­nie pod roz­wagę. Ko­bieta mo­gła brać męż­czy­znę, nie od­da­jąc się sama. Mo­gła ra­czej użyć tych głupstw sek­su­al­nych, aby zdo­być nad nim wła­dzę. Wy­star­czyło, aby w sto­sun­kach płcio­wych po­wstrzy­mała się tylko, po­zwo­liła mu dojść do końca i wy­ła­do­wać się, nie do­cho­dząc sama do kry­zysu. Po­tem zaś mo­gła prze­dłu­żyć sto­su­nek i osią­gnąć swój wła­sny or­gazm i mo­ment kul­mi­na­cyjny, pod­czas gdy on był tylko na­rzę­dziem.

W chwili wy­bu­chu wojny obie sio­stry po­czy­niły już swoje do­świad­cze­nia; we­zwano je na­tych­miast do domu. Żadna z nich nie była ni­gdy za­ko­chana w ja­kimś mło­dzieńcu bez wza­jem­nego zbli­że­nia w sło­wach: to zna­czy bez głę­bo­kich i z prze­ję­ciem pro­wa­dzo­nych roz­mów. Owej zdu­mie­wa­ją­cej, głę­bo­kiej, nie­wia­ro­god­nej emo­cji, po­le­ga­ją­cej na tym, że się go­dzi­nami roz­ma­wiało na­mięt­nie z na­prawdę mą­drym chłop­cem, dzień za dniem, mie­sią­cami, za­czy­na­jąc cią­gle na nowo – tej emo­cji nie po­tra­fiły so­bie uświa­do­mić, za­nim jej nie prze­żyły! Raj­ska obiet­nica – bę­dziesz miała męż­czy­znę, aby z nim roz­ma­wiać! – ni­gdy nie zo­stała udzie­lona. Speł­niła się, za­nim się do­wie­działy, jaka to była obiet­nica.

A gdy po pod­nie­ca­ją­cej po­ufa­ło­ści tych oży­wio­nych i udu­cho­wio­nych dys­ku­sji po­ży­cie płciowe sta­wało się mniej lub bar­dziej nie­unik­nione, przyj­mo­wało się je obo­jęt­nie. Ozna­czało ono ko­niec roz­działu. Po­sia­dało też wła­sny urok: ja­kiś dziw­nie drga­jący dreszcz w głębi ciała, ja­kiś ostatni skurcz zwy­cię­stwa, jak ostat­nie słowo, efekt pod­nie­ca­jący i bar­dzo po­dobny do sze­regu gwiaz­dek, ja­kie można po­sta­wić, aby za­zna­czyć ko­niec ustępu lub prze­rwę w te­ma­cie.

Kiedy dziew­częta po­wró­ciły do domu la­tem roku 1913 (Hilda miała wtedy dwa­dzie­ścia lat, Con­nie osiem­na­ście), oj­ciec ich mógł do­strzec wy­raź­nie, że miały już do­świad­cze­nia mi­ło­sne.

„L’amour avait passe par la

”, jak to ktoś wy­ra­ził. Ale ich oj­ciec też był czło­wie­kiem do­świad­czo­nym i po­zo­sta­wiał ży­ciu wolną drogę. Na­to­miast matka, ner­wowa, ciężko chora osoba, w ostat­nich już mie­sią­cach ży­cia, pra­gnęła tylko, aby jej córki były „wolne” i aby się „speł­niały”. Ona sama ni­gdy nie zdo­łała stać się zu­peł­nie sobą: nie było jej to dane. Bóg ra­czy wie­dzieć dla­czego, bo była ko­bietą po­sia­da­jącą wła­sny ma­ją­tek i wła­sną wolę. Przy­pi­sy­wała winę mę­żowi. Praw­dziwa jed­nak przy­czyna po­le­gała na tym, że nie umiała wy­zbyć się sta­rego po­czu­cia au­to­ry­tetu, ja­kie wżarło się w jej du­cha, czy w jej du­szę. Nie miało to nic wspól­nego z sir Mal­col­mem, który po­zwa­lał swo­jej ner­wo­wej, wraż­li­wej żo­nie rzą­dzić w jej wła­snym kur­niku, sam zaś kro­czył swo­imi dro­gami.

Dziew­częta były więc „wolne” i po­wró­ciły do Dre­zna, do swo­jej mu­zyki, do uni­wer­sy­tetu i do mło­dzień­ców. Ko­chały swo­ich mło­dzień­ców, a mło­dzieńcy ko­chali je na­wza­jem z całą na­mięt­no­ścią du­cho­wego po­ciągu. Wszyst­kie te cu­downe rze­czy, o któ­rych mło­dzieńcy my­śleli, które wy­ra­żali i o któ­rych pi­sali, my­śleli, mó­wili i pi­sali dla dziew­cząt. Chło­pak Con­nie był mu­zy­kalny, chło­piec Hildy po­sia­dał zdol­no­ści tech­niczne. Ale żyli je­dy­nie dla swo­ich dziew­cząt. To zna­czy w du­chu i w pod­nie­tach du­cho­wych. Poza tym byli nieco za­stra­szeni, ale nie wie­dzieli o tym.

Po nich też można było po­znać wy­raź­nie, że mi­łość ich prze­nik­nęła: to zna­czy prze­ży­cie fi­zyczne. Dziwna to rzecz, jak nie­do­strze­galne nie­mal, a jed­nak nie­chybne zmiany spra­wia ona w ciele za­równo męż­czy­zny, jak i ko­biety. Ko­bieta staje się bar­dziej kwit­nąca, de­li­kat­niej za­okrą­glona, kanty mło­dego ciała wy­gła­dzają się, wy­raz jej twa­rzy staje się bądź za­lęk­niony, bądź trium­falny; męż­czy­zna jest o wiele spo­koj­niej­szy, bar­dziej za­to­piony w so­bie, na­wet kształt jego ra­mion i po­ślad­ków staje się mniej pe­wien sie­bie, bar­dziej wa­ha­jący.

We wła­ści­wym, cie­le­śnie od­czu­wa­nym dresz­czu płcio­wym, sio­stry pra­wie ule­gały dziw­nej mocy mę­skiej. Ale opa­no­wy­wały się szybko, przyj­mo­wały dreszcz ero­tyczny jako sen­sa­cję i po­zo­sta­wały wolne. Męż­czyźni na­to­miast wdzięczni ko­bie­tom za prze­ży­cie sek­su­alne, od­da­wali im du­sze. A po­tem spra­wiali nie­mal ta­kie wra­że­nie, jakby zgu­bili szy­linga, a zna­leźli mo­netę sze­ścio­pen­sową. Przy­ja­ciel Con­nie by­wał nie­kiedy nieco mru­kliwy, przy­ja­ciel Hildy nieco iro­niczny. Ale tacy są prze­cież męż­czyźni. Nie­wdzięczni i ni­gdy nie­za­do­wo­leni. Je­żeli ich nie bie­rzesz, nie­na­wi­dzą cię, że nie chcesz; je­żeli ich bie­rzesz, nie­na­wi­dzą cię także, z ja­kie­goś in­nego po­wodu. Albo i bez po­wodu, po pro­stu dla­tego, że są nie­za­do­wo­lo­nymi dziećmi i nie po­tra­fią być za­do­wo­leni, co­kol­wiek by otrzy­mali, co­kol­wiek ko­bieta by czy­niła.

Ale przy­szła wojna. Hilda i Con­nie mu­siały znowu po­wró­cić do domu, gdzie były już w maju na po­grze­bie matki. Przed Bo­żym Na­ro­dze­niem roku 1914 obaj ich nie­mieccy chłopcy już nie żyli; sio­stry pła­kały i ko­chały swo­ich mło­dzień­ców na­mięt­nie, ale wśród tej mi­ło­ści za­po­mniały o nich. Prze­stali ist­nieć.

Con­nie i Hilda miesz­kały w domu ojca, a ra­czej w domu matki w Ken­sing­ton i ob­ra­cały się w sfe­rze mło­dzieży z Cam­bridge, sfe­rze, która opo­wia­dała się za „wol­no­ścią” i od­zna­czała się fla­ne­lo­wymi spodniami, roz­pię­tymi przy szyi fla­ne­lo­wymi ko­szu­lami i przy­kład­nym ga­tun­kiem uczu­cio­wej anar­chii, szep­czą­cym, dys­kret­nie po­mru­ku­ją­cym gło­sem i ar­cy­sub­tel­nymi ma­nie­rami. Ale Hilda po­ślu­biła na­gle star­szego o dzie­sięć lat męż­czy­znę, członka tej sa­mej sfery z Cam­bridge, męż­czy­znę o po­kaź­nym ma­jątku i wy­god­nej, dzie­dzicz­nej nie­mal w jego ro­dzi­nie po­sa­dzie rzą­do­wej; pi­sy­wał on także roz­prawy fi­lo­zo­ficzne. Za­miesz­kała z nim w nie­wiel­kim domu w West­min­ster i ob­ra­cała się w tym do­brym to­wa­rzy­stwie wyż­szych urzęd­ni­ków pań­stwo­wych, któ­rzy nie­zu­peł­nie na­leżą do szczy­tów, ale sta­no­wią lub pra­gną sta­no­wić praw­dzi­wie in­te­li­gentną siłę na­rodu: są to lu­dzie, któ­rzy wie­dzą, o czym mó­wią, albo mó­wią tak, jakby wie­dzieli.

Con­nie zaj­mo­wała się nieco dzia­łal­no­ścią cha­ry­ta­tywną i ob­co­wała z odzia­nymi we fla­ne­lowe spodnie in­tran­si­ge­an­tami z Cam­bridge, któ­rzy chwi­lowo wy­drwi­wali z lekka wszystko i wszyst­kich. „Przy­ja­cie­lem” jej był nie­jaki Clif­ford Chat­ter­ley, mło­dzie­niec lat dwu­dzie­stu dwu, który po­śpie­szył do domu z Bonn, gdzie stu­dio­wał szcze­góły tech­niczne gór­nic­twa wę­glo­wego. Przed­tem spę­dził dwa lata w Cam­bridge. Te­raz zo­stał pod­po­rucz­ni­kiem ele­ganc­kiego pułku, a w mun­du­rze tym bar­dziej wy­pa­dało mu wy­drwi­wać wszystko.

Clif­ford Chat­ter­ley po­cho­dził z wyż­szych sfer niż Con­nie. Con­nie na­le­żała do za­moż­nej in­te­li­gen­cji, on do ary­sto­kra­cji. Nie z feu­dal­nego ga­tunku, ale w każ­dym ra­zie do ary­sto­kra­cji. Oj­ciec jego był ba­ro­ne­tem, matka córką wi­ceh­ra­biego.

Cho­ciaż jed­nak Clif­ford był lep­szego po­cho­dze­nia niż Con­nie i bar­dziej na­le­żał do „to­wa­rzy­stwa”, był z uspo­so­bie­nia lę­kliw­szy i bar­dziej pro­win­cjo­nalny. Po­ru­szał się swo­bod­nie w „wiel­kim świe­cie”, to zna­czy wśród ary­sto­kra­cji zie­miań­skiej, był jed­nak lę­kliwy i ner­wowy w in­nym wiel­kim świe­cie, skła­da­ją­cym się z hord stanu śred­niego i niż­szych klas oraz cu­dzo­ziem­ców. Prawdę mó­wiąc, od­czu­wał na­wet nieco lęku przed klasą śred­nią, pro­le­ta­ria­tem i cu­dzo­ziem­cami, nie na­le­żą­cymi do jego klasy. W ja­kiś obez­wład­nia­jący spo­sób uświa­da­miał so­bie wła­sną bez­bron­ność, acz­kol­wiek miał do dys­po­zy­cji wszel­kie szańce uprzy­wi­le­jo­wa­nia. Jest to dziwne, ale po­wszechne zja­wi­sko na­szych cza­sów.

Dla­tego dzia­łała na niego ła­godna pew­ność sie­bie ta­kiej dziew­czyny, jak Con­stance Reid. W owym ze­wnętrz­nym świe­cie cha­osu pa­no­wała ona nad sobą o wiele bar­dziej niż on.

Tym nie­mniej i on był bun­tow­ni­kiem: bun­to­wał się na­wet prze­ciwko wła­snej kla­sie. Może bun­tow­nik to za silne słowo, o wiele za silne. Zo­stał on po pro­stu wcią­gnięty w po­wszechny, ulu­biony opór mło­dych prze­ciwko kon­wen­cjom i prze­ciwko wszel­kiego ro­dzaju praw­dzi­wemu au­to­ry­te­towi. Oj­co­wie byli śmieszni, a naj­bar­dziej jego wła­sny, uparty oj­ciec. Rządy też były śmieszne, szcze­gól­nie nasz wła­sny, przy­glą­da­jący się i wy­cze­ku­jący. Ar­mia była śmieszna, a zwłasz­cza sta­rzy par­ta­cze ge­ne­ra­ło­wie, przede wszyst­kim czer­wo­no­licy Kit­che­ner. Na­wet wojna była śmieszna, cho­ciaż za­bi­jała wcale po­kaźną liczbę lu­dzi.

W isto­cie wszystko było nieco śmieszne, na­wet bar­dzo śmieszne; z pew­no­ścią wszystko, co miało coś wspól­nego z au­to­ry­te­tem, czy to w ar­mii, czy w rzą­dzie, czy na uni­wer­sy­te­cie, było do pew­nego stop­nia śmieszne. A klasa pa­nu­jąca, o ile ro­ściła so­bie pre­ten­sje do pa­no­wa­nia, także była śmieszna. Sir Geof­frey, oj­ciec Clif­forda, był nie­zwy­kle śmieszny, gdy rą­bał swoje drzewa i wy­pę­dzał męż­czyzn z ko­palń, pcha­jąc ich w ob­ję­cia wojny, sam zaś pa­trio­tycz­nie po­zo­sta­wał w bez­piecz­nym miej­scu. I trwo­nił przy tym dla kraju wię­cej pie­nię­dzy niż po­sia­dał.

Kiedy panna Chat­ter­ley – Emma – przy­była z An­glii Środ­ko­wej do Lon­dynu, aby się po­świę­cić pracy pie­lę­gniarki, wy­ra­żała się w spo­kojny spo­sób bar­dzo dow­cip­nie o sir Geof­freyu i jego zde­cy­do­wa­nym pa­trio­ty­zmie. Her­bert, star­szy brat, śmiał się gło­śno, cho­ciaż to jego drzewa rą­bano na uży­tek oko­pów. Ale Clif­ford śmiał się tro­chę nie­swojo. Wszystko było śmieszne, to prawda. Ale je­śli to czło­wieka zbyt bli­sko ob­cho­dziło i sam sta­wał się śmieszny...? Lu­dzie z in­nej klasy, jak na przy­kład Con­nie, pod jed­nym przy­naj­mniej wzglę­dem byli po­ważni. W jedno przy­naj­mniej wie­rzyli.

Byli bar­dzo po­ważni, gdy szło o Tom­mies – „To­masz­ków”, jak na­zy­wano mło­dych po­bo­ro­wych – i o gro­żący po­wszechny obo­wią­zek woj­skowy i o brak cu­kru i o kar­melki dla dzieci. We wszyst­kich tych spra­wach wła­dze po­peł­niały oczy­wi­ście śmieszne błędy. Ale Clif­ford nie po­tra­fił brać so­bie tego do serca. Dla niego wła­dze były śmieszne ab ovo, nie z po­wodu cu­kier­ków lub Tom­mies.

Wła­dze zaś same wy­da­wały się so­bie śmieszne i za­cho­wy­wały się w spo­sób na­prawdę śmieszny, a wszystko ra­zem było jed­nym wiel­kim do­mem wa­ria­tów. Aż roz­wi­nęły się sprawy na kon­ty­nen­cie i przy­szedł Lloyd Geo­rge, aby ura­to­wać sy­tu­ację. To prze­kro­czyło już gra­nice tego, co mo­gło być ośmie­szone, i dzielni mło­dzieńcy już się nie śmiali.

W roku 1916 Her­bert Chat­ter­ley zmarł, i Clif­ford zo­stał spad­ko­biercą. Na­wet to uczy­niło go lę­kli­wym. Jego waż­ność jako syna sir Geof­freya i dzie­dzica Wragby była w nim tak za­ko­rze­niona, że nie mógł się jej wy­zbyć. A jed­nak wie­dział, że i to jest w oczach ol­brzy­miego, ki­pią­cego świata śmieszne. Te­raz więc był dzie­dzi­cem, był od­po­wie­dzialny za Wragby. Czyż to nie było straszne? A jed­nak i wspa­niałe, a za­ra­zem może tylko ab­sur­dalne?

Sir Geof­frey nie uzna­wał ab­sur­dal­no­ści. Był blady i na­prę­żony, za­to­piony w so­bie i zde­cy­do­wany sta­now­czo ra­to­wać swój kraj i wła­sne sta­no­wi­sko, bez względu na to, czy u steru byłby Lloyd Geo­rge, czy kto­kol­wiek inny. Tak da­lece był od­osob­niony, tak od­cięty od owej An­glii, która na­prawdę była An­glią, tak zu­peł­nie nie­zdolny zro­zu­mieć praw­dzi­wego stanu rze­czy. Sir Geof­frey opo­wia­dał się za An­glią i Lloyd Geo­rge’em, jak przod­ko­wie jego opo­wia­dali się za An­glią i św. Je­rzym i ni­gdy nie do­strze­gał róż­nicy. Sir Geof­frey rą­bał drzewa użyt­kowe i opo­wia­dał się za Lloyd Geo­rge’em i An­glią, za An­glią i Lloyd Geo­rge’em.

Pra­gnął, aby Clif­ford oże­nił się i miał po­tomka. Clif­ford miał wra­że­nie, że jego oj­ciec jest bez­na­dziej­nym ana­chro­ni­zmem. Ale pod ja­kim to wzglę­dem wy­prze­dzał go on sam choćby o krok, poza lę­kli­wym po­czu­ciem śmiesz­no­ści wszyst­kiego, a nade wszystko śmiesz­no­ści swego wła­snego po­ło­że­nia? Bo­wiem, chcąc nie chcąc, trak­to­wał swoje szla­chec­two i Wragby nie­zmier­nie po­waż­nie.

Ra­do­sne pod­nie­ce­nie wojną znik­nęło. Za wiele śmierci i grozy. Męż­czy­zna po­trze­bo­wał otu­chy i pod­pory. Męż­czy­zna mu­siał mieć ko­twicę w pew­nym świe­cie. Męż­czy­zna po­trze­bo­wał żony.

Ro­dzeń­stwo Chat­ter­ley, dwaj bra­cia i sio­stra, za­mknięci ra­zem we Wragby, mimo wszyst­kich swo­ich sto­sun­ków żyli dziw­nie od­osob­nieni. Uczu­cie od­osob­nie­nia wzmac­niało więzy ro­dzinne, uczu­cie sła­bo­ści ich po­zy­cji, uczu­cie bez­bron­no­ści, mimo a może i z po­wodu ty­tułu i po­sia­da­nia ziemi. Byli od­cięci od owej prze­my­sło­wej An­glii Środ­ko­wej, w któ­rej wie­dli ży­cie. I od­cięci byli od swo­jej klasy przez uparty, za­mknięty cha­rak­ter sir Geof­freya, ich ojca, z któ­rego so­bie po­drwi­wali, cho­ciaż byli tak wraż­liwi na punk­cie wszyst­kiego, co go do­ty­czyło.

Troje ro­dzeń­stwa oświad­czyło, że chcą być za­wsze ra­zem. Ale oto Her­bert nie żył, zaś sir Geof­frey chciał, aby się Clif­ford oże­nił. Sir Geof­frey za­le­d­wie o tym wspo­mniał: mó­wił nie­zmier­nie mało. Ale jego mil­cząca, skryta sta­now­czość nie­zmier­nie utrud­niała Clif­for­dowi obronę.

Jed­nakże Emma po­wie­działa: nie! Była o dzie­sięć lat star­sza od Clif­forda i czuła, że jego mał­żeń­stwo by­łoby de­zer­cją, zdradą wo­bec wszyst­kiego, co sta­no­wiło ideał mło­dych człon­ków ro­dziny.

Mimo to Clif­ford po­ślu­bił Con­nie i prze­żył z nią mio­dowy mie­siąc. Był to strasz­liwy rok 1917, a oni byli z sobą zżyci jak dwoje lu­dzi sto­ją­cych na to­ną­cym okrę­cie. Clif­ford był w chwili mał­żeń­stwa pra­wicz­kiem, i strona sek­su­alna zna­czyła dla niego nie­wiele. Na­wet po­mi­ja­jąc to byli so­bie oboje, on i ona, tak bli­scy. Zaś Con­nie od­czu­wała to zbli­że­nie, po­zo­sta­jące poza sferą ży­cia płcio­wego, poza „za­spo­ko­je­niem” męż­czy­zny, jako mały triumf. W każ­dym ra­zie Clif­ford nie był tak za­wzięty na swoje „za­spo­ko­je­nie”, jak tylu in­nych męż­czyzn. Nie, za­ży­łość była głęb­sza, była bar­dziej oso­bi­sta niż to. Kwe­stia sek­su­alna była tylko czymś przy­pad­ko­wym, ja­kimś do­dat­kiem: jed­nym z owych dziw­nych, nie­ja­snych pro­ce­sów or­ga­nicz­nych, które upo­rczy­wie za­cho­wały się w swej gmin­nej po­staci, ale nie były nie­odzowne. Con­nie chciała jed­nak ko­niecz­nie mieć dzieci, cho­ciażby po to, aby wzmoc­nić swoje sta­no­wi­sko wo­bec szwa­gierki Emmy.

Tym­cza­sem w roku 1918 przy­wie­ziono Clif­forda ran­nego, a dziecka nie było. Zaś sir Geof­frey zmarł ze zgry­zoty.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: Lady Chat­ter­ley Lo­ver
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-893-5
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Na okładce wy­ko­rzy­stano ob­raz Ama­deo Mo­di­glia­niego Akt sie­dzący na ka­na­pie
Ko­rekta: Do­rota MG
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl