Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydana w pierwszej połowie XX wieku powieść obyczajowa Kochanek lady Chatterley przedstawia historię namiętnego romansu angielskiej arystokratki z leśniczym.
Bohaterka, Constance Chatterley – młoda, atrakcyjna – poślubia mężczyznę, który wyrusza na front. Niestety powraca jako kaleka. W społeczeństwie, gdzie wiktoriański rygor jest świętym prawem, a pragnienia serca są zbrodnią, kobiecość ma ustąpić pola obowiązkom opiekunki i statecznej matrony.
Ta w sumie prosta historia może być opowieścią o bardzo różnych rzeczach. O różnicach klasowych, o znaczeniu seksu w życiu człowieka, jak i o prawie kobiety do miłości. W zależności od tego, kto na tekst patrzy, może być melodramatem, dramatem społecznym, powieścią erotyczną.
Pisarki Jane Austen i siostry Brontë coraz odważniej domagały się prawa do miłości dla siebie i swojej płci. D.H. Lawrence robi kolejny krok, ukazuje w powieści namiętne i zmysłowe uczucie w pozbawiony pruderii i niezwykle odważny sposób. Obszerne opisy scen erotycznych pozwalają autorowi ukazać piękno ciała ludzkiego i miłości fizycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORA
Wydawcy nalegają na mnie, żebym opublikował oczyszczone wydanie niniejszej książki, obiecują mi pokaźne zyski i podkreślają, iż wykazałbym w ten sposób publiczności, że jest to doskonała powieść niezależnie od całego „erotyzmu” i od „nieprzyzwoitych słów”. Poczynam więc ulegać pokusie i zabieram się do oczyszczania. Ale to niemożliwe! Z równym powodzeniem mógłbym próbować przykroić swój nos nożyczkami. Książka krwawi.
Na przekór więc wszystkim nieprzyjaciołom puszczam tę powieść w świat jako uczciwą, zdrową książkę, jakiej nam dzisiaj potrzeba. Owe wyrazy, które początkowo tak bardzo człowieka przerażają i detonują, po pewnym czasie nie robią na nim zupełnie wrażenia. Czy dzieje się to dlatego, że umysł deprawuje się wskutek przyzwyczajenia? Bynajmniej. Wyrazy te obrażały tylko oko, rozumu jednak w najmniejszej nawet mierze nie raziły. Ludzie bez rozumu może będą się nadal czuli zdeprymowani, ale o nich przecież nie idzie. Rozumni ludzie uświadomią sobie, że nie są i nigdy nie byli urażeni tymi wyrazami – i doznają uczucia ulgi.
A to jest najważniejsze.
Jako istoty ludzkie wyrośliśmy dzisiaj rozwojem daleko poza owe tabu, tkwiące w naszej kulturze. Uświadomić sobie ten fakt to rzecz niezmiernie ważna. Rycerze krzyżowi uważali zapewne już samo słowo za coś potężnego i przykuwającego w takim stopniu, w jakim my wcale sobie tego wyobrazić nie potrafimy. Zaklinająca potęga tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów musiała być dla upośledzonych duchowo, ponurych, gwałtownych natur średniowiecza niezmiernie niebezpieczna, a możliwe, że ciągle jeszcze jest zbyt silna dla gnuśnych duchowo, niedorozwiniętych, niskich natur dzisiejszych. Ale prawdziwa kultura sprawia, że na dźwięk wyrazu przeżywamy te tylko reakcje ducha i siły wyobraźni, które należą do dziedziny ducha; kultura ta chroni nas przed gwałtownymi, ślepymi, fizycznymi reakcjami, które mogłyby zburzyć naszą obyczajność społeczną.
W minionych czasach człowiek był duchowo zbyt słaby lub zbyt nieokrzesany, aby móc obserwować swoje ciało i swoje funkcje cielesne bez zupełnego uwikłania się w reakcje fizyczne, które osiągały nad nim władzę. Teraz już tak nie jest. Kultura i cywilizacja nauczyły nas odróżniać słowo od czynu, myśl od postępku albo reakcji fizycznej. Wiemy teraz, że za myślą niekoniecznie musi nastąpić postępek. W istocie myśl i postępek, słowo i czyn są dwiema odrębnymi formami świadomości, dwoma odrębnymi żywotami, jakie wiedziemy. Jest dla nas rzeczą niezmiernie potrzebną utrzymać związek pomiędzy tymi dwoma żywotami. Ale myśląc, nie działamy, a działając, nie myślimy. Największą właśnie koniecznością jest działać odpowiednio do swoich myśli i myśleć odpowiednio do swoich czynów. Jednak w chwili myślenia nie możemy naprawdę działać, kiedy zaś dokonujemy jakiegoś czynu, nie możemy naprawdę myśleć. Dwa te stany, myślenia i działania, wyłączają się wzajem. Powinny jednak pozostawać w harmonijnym stosunku.
I na tym właśnie polega istotny sens tej książki. Pragnę, aby mężczyźni i kobiety potrafili gruntownie, wyczerpująco, uczciwie i czysto myśleć o sprawach seksualnych. Jeśli nawet nie zawsze możemy działać płciowo ku swemu zupełnemu zadowoleniu, nauczmy się przynajmniej idealnie i jasno myśleć płciowo. Cała ta gadanina o młodych dziewczętach i dziewiczości, niby śnieżnobiała, niezapisana karta, jest zwykłym nonsensem. Młoda dziewczyna czy też młody mężczyzna jest kłębowiskiem udręki, kipiącym wirem uczuć seksualnych i seksualnych myśli, wśród których lata dopiero zaprowadzą jakiś lad. Dopiero lata uczciwych rozmyślań i czynów, zmierzających z wysiłkiem we właściwym kierunku, mogą nas w sprawach seksualnych doprowadzić tam, dokąd dotrzeć pragniemy, do prawdziwej, zdobytej cnoty, do absolutnego człowieczeństwa – mogą nas doprowadzić do tego, aby nasze czyny i nasze myśli w dziedzinie życia płciowego harmonizowały ze sobą i nie przeciwstawiały się sobie nawzajem.
Daleki jestem od tego, aby doradzać wszystkim kobietom, by goniły za leśniczymi i zdobywały sobie w nich kochanków. Daleki jestem od tego, aby im doradzać, by za kimkolwiek w ogóle goniły. Bardzo wielu mężczyzn i kobiet widzi dzisiaj największe swoje szczęście w tym, aby żyć w powściągliwości płciowej, aby z zupełną czystością stać na uboczu, mając jednak przy tym pełne zrozumienie dla spraw płciowych i absolutnie je sobie uświadamiając. Nasza epoka jest raczej epoką uświadamiania sobie niż epoką czynu. Tyle było działania w okresach minionych, zwłaszcza działania płciowego, tyle było powtarzania i powtarzania aż do przesytu, bez odpowiedniego myślenia, bez odpowiedniego uświadomienia sobie! Dzisiaj naszym zadaniem jest uświadomić sobie sprawy płciowe. Absolutne, świadome uprzytomnienie sobie spraw płciowych jest dzisiaj rzeczą ważniejszą nawet niż sama aktywność płciowa. Po stuleciach zamroczenia duch pragnie nareszcie wiedzieć, i to wiedzieć bez ogródek. Tak naprawdę, ciało jest przy tym niemal zupełnie wyłączone. Jeśli ludzie są dzisiaj aktywni seksualne, często czynią to tylko na niby, robią to jedynie konwencjonalnie. Postępują tak dlatego, iż sądzą, że się tego po nich oczekuje. W istocie duch tylko doznaje zainteresowania, ciało zaś musi być jedynie podniecane. Przyczyna polega na tym, iż nasi przodkowie, nie zastanawiając się zupełnie nad swoim życiem płciowym ani nie uświadamiając go sobie nawet, uprawiali je tak pilnie, że czynność ta zaczyna być dzisiaj mechaniczna, nudna, zaczyna sprawiać rozczarowanie, i tylko ponowne duchowe uprzytomnienie jej sobie może wpłynąć dodatnio na rezultat.
Duch musi wiele nadgonić w dziedzinie życia płciowego, jak i w dziedzinie wszelkich czynów fizycznych. Jeśli idzie o nasze myślenie płciowe, znajdujemy się duchowo w mroku, wydani na łup czyhającej, skradającej się trwogi, która jest dziedzictwem po naszych nieokrzesanych i nieco bestialskich przodkach. Pod tym jednym względem, płciowym i cielesnym, duch nasz pozostał niedorozwinięty.
Musimy teraz nadganiać i przywrócić równowagę pomiędzy świadomością wrażeń i doświadczeń ciała a samymi tymi wrażeniami i doświadczeniami, równowagę pomiędzy świadomością aktu a samym aktem. Musimy doprowadzić do harmonii pomiędzy nimi. A to wymaga należytego szacunku dla spraw płciowych i należytej czci dla dziwnych doświadczeń ciała. Wymaga to dalej zdolności używania tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów, ponieważ są one naturalną częścią składową świadomości ducha o ciele. Nieprzyzwoitość zachodzi tylko wówczas, kiedy duch gardzi ciałem, a ciało nienawidzi ducha i stawia mu opór.
Kiedy czytamy o tego rodzaju wypadkach, jak sprawa pułkownika Barkera, uświadamiamy sobie dopiero, o co idzie. Pułkownik Barker był kobietą, która żyła w przebraniu mężczyzny. „Pułkownik” ożenił się i przeżył z żoną pięć lat w „szczęściu małżeńskim”. A biedna kobieta myślała przez cały ten czas, że jest normalnie i szczęśliwie poślubiona prawdziwemu mężowi. Rewelacja końcowa jest bezgranicznie okrutna dla nieszczęśliwej kobiety. Sytuacja jest potworna. A jednak istnieją dzisiaj tysiące kobiet, które mogłyby zostać w ten sposób oszukane i żyć nadal w tej nieświadomości. Dlaczego? Ponieważ nie wiedzą o niczym, ponieważ nie potrafią w ogóle myśleć płciowo, ponieważ są pod tym względem nieuświadomione i głupie. Lepiej byłoby dawać tę książkę wszystkim dziewczętom, gdy dochodzą do lat siedemnastu.
Duch żywi prastary, tchórzliwy lęk przed ciałem i jego mocami. Ducha właśnie musimy w tych sprawach wyzwolić i ucywilizować. Lęk ducha wobec ciała prawdopodobnie więcej ludzi wpędził w obłęd, niż można naliczyć.
Chorobliwość wielkiego umysłu, na przykład Swifta, daje się przynajmniej po części sprowadzić do tej samej przyczyny. W wierszu do jego ukochanej Celii, z tym obłąkanym refrenem: „Lecz – Celia, Celia, Celia sra”, widzimy, co się może przytrafić wielkiemu duchowi, kiedy ulega bezmyślnemu przerażeniu. Tak inteligentny umysł jak Swift nie potrafił pojąć, jak się ośmiesza. Naturalnie, że Celia sra! Któż tego nie robi? I o ileż gorzej byłoby, gdyby tego nie robiła! Jest to coś beznadziejnego. I proszę sobie potem wyobrazić biedną Celię, którą doprowadzono do tego, że musi się wstydzić swoich naturalnych funkcji jako czegoś haniebnego – a doprowadził ją do tego jej „kochanek”! Jest to coś potwornego. A pochodzi to stąd, że posiadamy wyrazy, które są tabu, oraz że nie rozwinęliśmy w swym duchu dostatecznej świadomości spraw cielesnych i płciowych.
W przeciwieństwie do człowieka seksualnie niedorozwiniętego, który jest owocem purytańskiego przemilczania, widzimy nowoczesnego, wyniosłego duchowo młodzieńca, który sądzi, że musi zawsze iść jeszcze o krok dalej, który nie pozwoli się skrępować żadnymi względami ani respektem i po prostu „robi co chce”. Z lęku przed ciałem i w zaprzeczeniu jego istnienia popada postępowa młodzież współczesna w przeciwną skrajność i traktuje ciało jako pewnego rodzaju zabawkę, z której czerpie się przyjemność, jako nieco niegrzeczną zabawkę, z której jednak można mieć trochę rozrywki, zanim sobie człowiek poparzy przy tym palce. Ci młodzi ludzie drwiąco marszczą nos nad doniosłością spraw płciowych, traktują je jak cocktail i szydzą z ludzi starszych. Chłopcy ci uważają się za postępowych i przypisują sobie wyższość. Gardzą oni taką książką jak Kochanek lady Chatterley. Jest dla nich o wiele za prosta i zwyczajna. Z nieprzyzwoitych słów nic sobie nie robią, a jej ujęcie miłości wydaje im się staroświeckie. Po co robić tyle hałasu z powodu miłości? Bierz ją jak cocktail! Książka ta, powiadają, zdradza mentalność czternastolatka. Ale może mentalność chłopca czternastoletniego, odczuwającego jeszcze nieco należytego lęku i naturalnej trwogi wobec spraw płciowych, jest zdrowsza od mentalności takiego młodego zwolennika cocktailu, który nie zna szacunku przed niczym, którego duch nie potrafi nic więcej, jak igrać zabawkami życia (przy czym płeć jest jedną z głównych zabawek) i który przy tym procesie traci rozum.
I tak oto, pomiędzy istniejącym jeszcze starym purytaninem, który w podeszłym wieku łatwo popada w nieobyczajność płciową, a wytwornym zwolennikiem cocktaili z młodego pokolenia, który powiada: „Nam wolno wszystko. Jeżeli o czymś myślimy, możemy to także robić” – i wreszcie niżej stojącym, niekulturalnym człowiekiem o brudnej wyobraźni, który szuka brudu – pomiędzy nimi ta książka znajdzie jeszcze dość powietrza do oddychania. Ale wszystkim im mówię to samo:
Zachowajcie sobie swoje perwersje, jeżeli wam są miłe – swoją perwersję purytanizmu, swoją perwersję wytwornego nieokiełznania, swoją perwersję plugawej fantazji. A ja pozostanę przy swojej książce i przy swoim poglądzie: Życie jest możliwe wtedy tylko, gdy duch i ciało są w harmonii, gdy panuje pomiędzy nimi naturalna równowaga, gdy posiadają one dla siebie nawzajem naturalny szacunek.
D. H. Lawrence.
ROZDZIAŁ I
Nasza epoka jest w swojej istocie tragiczna, dlatego wzbraniamy się traktować ją tragicznie. Kataklizm nastąpił, stoimy pośród ruin, poczynamy budować nowe małe osiedla, żywić nowe małe nadzieje. Bardzo to ciężka praca: w przyszłość nie prowadzi gładka droga; ale my kroczymy okrężnymi manowcami, przedzieramy się przez przeszkody. Musimy żyć, bez względu na to, ile razy niebo zapadłoby się nad nami.
W takim mniej więcej położeniu znajdowała się również Constance Chatterley. Wojna zawaliła jej dach nad głową. Wówczas zrozumiała, że trzeba żyć i się uczyć.
Poślubiła Clifforda Chatterleya w roku 1917, kiedy przyjechał na miesiąc urlopu do domu. Miesiąc trwał jej okres miodowy. Potem jej mąż powrócił do Flandrii; w pół roku później przywieziono go z powrotem do Anglii, mniej lub bardziej w kawałkach. Constance, jego żona, liczyła wtedy dwadzieścia trzy lata, on sam dwadzieścia dziewięć.
Zdumiewająca była siła, z jaką trzymał się życia. Nie umarł, a kawałki poczęły się zrastać. Przez dwa lata pozostawał w rękach lekarzy. Potem uznano go za uleczonego i pozwolono mu powrócić do życia. Dolna część ciała, począwszy od bioder, pozostała na zawsze sparaliżowana.
Było to w roku 1920. Clifford i Constance zamieszkali w starym domu Chatterleyów, Wragby Hall, „gnieździe rodzinnym”. Po śmierci ojca Clifford został baronetem, sir Cliffordem, zaś Constance – lady Chatterley. Rozpoczęli gospodarkę i pożycie małżeńskie w dość opuszczonej siedzibie rodzinnej Chatterleyów z nader skromnymi dochodami. Siostra Clifforda się wyprowadziła, a innych bliskich krewnych nie miał. Starszy brat padł na wojnie. Okaleczony na zawsze, wiedząc, że nigdy nie będzie miał dzieci, powrócił Clifford do zadymionej Anglii Środkowej, aby – póki zdoła – zachować nazwisko Chatterleyów przy życiu.
Nie był zupełnie zmiażdżony. Mógł jeździć sam w fotelu na kółkach i posiadał specjalny fotel z wmontowanym motorkiem, tak że mógł jeździć powoli przez ogród i piękny, melancholijny park, z którego był w istocie bardzo dumny, chociaż udawał, że wcale mu na nim nie zależy.
Wycierpiawszy tyle, Clifford zatracił do pewnego stopnia zdolność cierpienia. Był dziwnie wesoły i swobodny, można by niemal powiedzieć, że zadowolony. Cerę miał rumianą, zdrową, a bladoniebieskie oczy połyskiwały wyzywająco. Był szeroki w ramionach i bardzo mocny w rękach. Ubrany zawsze starannie, nosił eleganckie krawaty z Bond Street. Jednak w jego twarzy dostrzegało się czujne, lecz nieco puste spojrzenie kaleki.
Tak był już bliski utraty życia, że to, co mu z niego pozostało, wydawało mu się szczególnie cenne. Pożądliwy błysk jego oczu zdradzał, jak dumny był, że po tak wielkim wstrząsie znajdował się jeszcze przy życiu. Ale zraniony został tak dotkliwie, że coś w nim uległo zniszczeniu, a niektóre jego uczucia zniknęły. Było w nim jakieś miejsce bez wrażliwości.
Jego żona, Constance, była rumianą młodą kobietą o wiejskim wyglądzie, miękkich, ciemnokasztanowych włosach, silnym ciele i powolnych ruchach, pełnych niezwykłej energii. Miała wielkie, zdumione oczy i miękki, łagodny głos; zdawało się, że dopiero co przybyła ze wsi rodzinnej. Bynajmniej tak nie było. Jej ojcem był znany niegdyś członek Królewskiej Akademii Sztuk, stary sir Malcolm Reid. Matka za pięknych czasów prerafaelizmu była jedną z ówczesnych wykształconych fabianek. W otoczeniu artystów i inteligentnych socjalistów Constance i jej siostra Hilda otrzymały wychowanie, które można by nazwać estetycznie niekonwencjonalnym. Zabierano je do Paryża, Florencji i Rzymu, aby oddychały sztuką, zabierano je także w innym kierunku, do Hagi i Berlina, na wielkie kongresy socjalistyczne, gdzie słyszało się mówców, przemawiających wszystkimi kulturalnymi językami i gdzie nikt nie narzucał sobie powściągliwości.
Toteż dziewczęta od najwcześniejszej młodości nie czuły lęku ani przed sztuką, ani przed idealistyczną polityką. Stanowiły ich naturalne żywioły. Były one zarazem kosmopolitkami i prowincjuszkami, w owym kosmopolitycznym prowincjonalizmie sztuki, idącym w parze z czystymi ideałami socjalistycznymi.
W wieku piętnastu lat zostały wysłane do Drezna, między innymi także dla muzyki. I dobrze się tam urządziły. Żyły swobodnie ze studentami, staczały z mężczyznami długie utarczki słowne na tematy filozoficzne, socjologiczne i artystyczne, były równe mężczyznom, a nawet stały wyżej, ponieważ były kobietami. I wałęsały się po lasach z barczystymi młodzieńcami, którzy nosili gitary! Śpiewały pieśni Ptaków Wędrownych – Wandervögel – i były wolne. Wolne! To było wielkie słowo. Tutaj, w otwartym świecie, w lasach o poranku, z rześkimi, śpiewającymi, barczystymi kolegami, były wolne, mogły robić, co im przyszło do głowy i – przede wszystkim – mówić, co im się podobało. W pierwszym rzędzie szło właśnie o rozmowy: o namiętną wymianę słów. Miłość była tylko drugorzędnym akompaniamentem.
Hilda i Constance, zanim doszły do lat osiemnastu, miały już poza sobą próbne przygody miłosne. Młodzieńcy, z którymi tak namiętnie rozprawiały, tak wesoło śpiewały i z taką swobodą obozowały pod drzewami, pragnęli oczywiście miłostek. Dziewczęta były w rozterce, ale ostatecznie tyle się o tej sprawie mówiło, uważało się ją za tak ważną! A mężczyźni byli tak pokorni i spragnieni! Dlaczego więc dziewczyna nie miała być po królewsku wspaniałomyślna, dlaczego nie miała podarować siebie?
Podarowały więc siebie, każda młodzieńcowi, z którym wiodła najbardziej zawikłane i najpoufniejsze rozmowy. Te właśnie rozmowy, te dyskusje były rzeczą najważniejszą: miłość i stosunek miłosny stanowiły tylko rodzaj prymitywnej reakcji, drobne otrzeźwienie. Było się potem mniej zakochaną w młodzieńcu, trochę skłonną do nienawidzenia go, jak gdyby wtargnął on niepowołany w zakazaną dziedzinę życia prywatnego i wolności wewnętrznej. Dla dziewczyny bowiem cała godność i znaczenie, jakie posiadała w życiu, polegały na osiągnięciu bezwarunkowej, doskonałej, czystej i szlachetnej wolności. Jaki był sens życia dziewczyny? Uwolnić się od starych, niskich więzów i niewoli.
I mimo całej sentymentalnej gadaniny na ten temat, wszystkie te bzdury seksualne należały do najstarszych i najniższych więzów i niewoli. Poeci, którzy je wielbili, byli to przeważnie mężczyźni. Kobiety wiedziały zawsze, że istnieje coś lepszego, coś wyższego. A teraz wiedziały o tym z daleko większą pewnością niż dawniej. Piękna, czysta wolność kobiety była nieskończenie cudowniejsza niż jakakolwiek zmysłowa miłość. Jedyne nieszczęście, że mężczyźni pozostawali w tych sprawach tak dalece w tyle za kobietami. Zawzięci byli na te sprawy seksualne jak psy.
I kobieta musiała ulec. Pod względem apetytu mężczyzna tak bardzo przypominał dziecko. Kobieta musiała mu dać, czego chciał, inaczej stałby się zapewne niegrzeczny jak dziecko, uciekłby i zniszczył to, co było bardzo miłym stosunkiem. Ale kobieta mogła się oddać mężczyźnie, nie tracąc swojej wewnętrznej, wolnej jaźni. Poeci i ludzie, którzy mówili wiele o seksualizmie, nie wzięli tego widocznie pod rozwagę. Kobieta mogła brać mężczyznę, nie oddając się sama. Mogła raczej użyć tych głupstw seksualnych, aby zdobyć nad nim władzę. Wystarczyło, aby w stosunkach płciowych powstrzymała się tylko, pozwoliła mu dojść do końca i wyładować się, nie dochodząc sama do kryzysu. Potem zaś mogła przedłużyć stosunek i osiągnąć swój własny orgazm i moment kulminacyjny, podczas gdy on był tylko narzędziem.
W chwili wybuchu wojny obie siostry poczyniły już swoje doświadczenia; wezwano je natychmiast do domu. Żadna z nich nie była nigdy zakochana w jakimś młodzieńcu bez wzajemnego zbliżenia w słowach: to znaczy bez głębokich i z przejęciem prowadzonych rozmów. Owej zdumiewającej, głębokiej, niewiarogodnej emocji, polegającej na tym, że się godzinami rozmawiało namiętnie z naprawdę mądrym chłopcem, dzień za dniem, miesiącami, zaczynając ciągle na nowo – tej emocji nie potrafiły sobie uświadomić, zanim jej nie przeżyły! Rajska obietnica – będziesz miała mężczyznę, aby z nim rozmawiać! – nigdy nie została udzielona. Spełniła się, zanim się dowiedziały, jaka to była obietnica.
A gdy po podniecającej poufałości tych ożywionych i uduchowionych dyskusji pożycie płciowe stawało się mniej lub bardziej nieuniknione, przyjmowało się je obojętnie. Oznaczało ono koniec rozdziału. Posiadało też własny urok: jakiś dziwnie drgający dreszcz w głębi ciała, jakiś ostatni skurcz zwycięstwa, jak ostatnie słowo, efekt podniecający i bardzo podobny do szeregu gwiazdek, jakie można postawić, aby zaznaczyć koniec ustępu lub przerwę w temacie.
Kiedy dziewczęta powróciły do domu latem roku 1913 (Hilda miała wtedy dwadzieścia lat, Connie osiemnaście), ojciec ich mógł dostrzec wyraźnie, że miały już doświadczenia miłosne.
„L’amour avait passe par la
”, jak to ktoś wyraził. Ale ich ojciec też był człowiekiem doświadczonym i pozostawiał życiu wolną drogę. Natomiast matka, nerwowa, ciężko chora osoba, w ostatnich już miesiącach życia, pragnęła tylko, aby jej córki były „wolne” i aby się „spełniały”. Ona sama nigdy nie zdołała stać się zupełnie sobą: nie było jej to dane. Bóg raczy wiedzieć dlaczego, bo była kobietą posiadającą własny majątek i własną wolę. Przypisywała winę mężowi. Prawdziwa jednak przyczyna polegała na tym, że nie umiała wyzbyć się starego poczucia autorytetu, jakie wżarło się w jej ducha, czy w jej duszę. Nie miało to nic wspólnego z sir Malcolmem, który pozwalał swojej nerwowej, wrażliwej żonie rządzić w jej własnym kurniku, sam zaś kroczył swoimi drogami.
Dziewczęta były więc „wolne” i powróciły do Drezna, do swojej muzyki, do uniwersytetu i do młodzieńców. Kochały swoich młodzieńców, a młodzieńcy kochali je nawzajem z całą namiętnością duchowego pociągu. Wszystkie te cudowne rzeczy, o których młodzieńcy myśleli, które wyrażali i o których pisali, myśleli, mówili i pisali dla dziewcząt. Chłopak Connie był muzykalny, chłopiec Hildy posiadał zdolności techniczne. Ale żyli jedynie dla swoich dziewcząt. To znaczy w duchu i w podnietach duchowych. Poza tym byli nieco zastraszeni, ale nie wiedzieli o tym.
Po nich też można było poznać wyraźnie, że miłość ich przeniknęła: to znaczy przeżycie fizyczne. Dziwna to rzecz, jak niedostrzegalne niemal, a jednak niechybne zmiany sprawia ona w ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety. Kobieta staje się bardziej kwitnąca, delikatniej zaokrąglona, kanty młodego ciała wygładzają się, wyraz jej twarzy staje się bądź zalękniony, bądź triumfalny; mężczyzna jest o wiele spokojniejszy, bardziej zatopiony w sobie, nawet kształt jego ramion i pośladków staje się mniej pewien siebie, bardziej wahający.
We właściwym, cieleśnie odczuwanym dreszczu płciowym, siostry prawie ulegały dziwnej mocy męskiej. Ale opanowywały się szybko, przyjmowały dreszcz erotyczny jako sensację i pozostawały wolne. Mężczyźni natomiast wdzięczni kobietom za przeżycie seksualne, oddawali im dusze. A potem sprawiali niemal takie wrażenie, jakby zgubili szylinga, a znaleźli monetę sześciopensową. Przyjaciel Connie bywał niekiedy nieco mrukliwy, przyjaciel Hildy nieco ironiczny. Ale tacy są przecież mężczyźni. Niewdzięczni i nigdy niezadowoleni. Jeżeli ich nie bierzesz, nienawidzą cię, że nie chcesz; jeżeli ich bierzesz, nienawidzą cię także, z jakiegoś innego powodu. Albo i bez powodu, po prostu dlatego, że są niezadowolonymi dziećmi i nie potrafią być zadowoleni, cokolwiek by otrzymali, cokolwiek kobieta by czyniła.
Ale przyszła wojna. Hilda i Connie musiały znowu powrócić do domu, gdzie były już w maju na pogrzebie matki. Przed Bożym Narodzeniem roku 1914 obaj ich niemieccy chłopcy już nie żyli; siostry płakały i kochały swoich młodzieńców namiętnie, ale wśród tej miłości zapomniały o nich. Przestali istnieć.
Connie i Hilda mieszkały w domu ojca, a raczej w domu matki w Kensington i obracały się w sferze młodzieży z Cambridge, sferze, która opowiadała się za „wolnością” i odznaczała się flanelowymi spodniami, rozpiętymi przy szyi flanelowymi koszulami i przykładnym gatunkiem uczuciowej anarchii, szepczącym, dyskretnie pomrukującym głosem i arcysubtelnymi manierami. Ale Hilda poślubiła nagle starszego o dziesięć lat mężczyznę, członka tej samej sfery z Cambridge, mężczyznę o pokaźnym majątku i wygodnej, dziedzicznej niemal w jego rodzinie posadzie rządowej; pisywał on także rozprawy filozoficzne. Zamieszkała z nim w niewielkim domu w Westminster i obracała się w tym dobrym towarzystwie wyższych urzędników państwowych, którzy niezupełnie należą do szczytów, ale stanowią lub pragną stanowić prawdziwie inteligentną siłę narodu: są to ludzie, którzy wiedzą, o czym mówią, albo mówią tak, jakby wiedzieli.
Connie zajmowała się nieco działalnością charytatywną i obcowała z odzianymi we flanelowe spodnie intransigeantami z Cambridge, którzy chwilowo wydrwiwali z lekka wszystko i wszystkich. „Przyjacielem” jej był niejaki Clifford Chatterley, młodzieniec lat dwudziestu dwu, który pośpieszył do domu z Bonn, gdzie studiował szczegóły techniczne górnictwa węglowego. Przedtem spędził dwa lata w Cambridge. Teraz został podporucznikiem eleganckiego pułku, a w mundurze tym bardziej wypadało mu wydrwiwać wszystko.
Clifford Chatterley pochodził z wyższych sfer niż Connie. Connie należała do zamożnej inteligencji, on do arystokracji. Nie z feudalnego gatunku, ale w każdym razie do arystokracji. Ojciec jego był baronetem, matka córką wicehrabiego.
Chociaż jednak Clifford był lepszego pochodzenia niż Connie i bardziej należał do „towarzystwa”, był z usposobienia lękliwszy i bardziej prowincjonalny. Poruszał się swobodnie w „wielkim świecie”, to znaczy wśród arystokracji ziemiańskiej, był jednak lękliwy i nerwowy w innym wielkim świecie, składającym się z hord stanu średniego i niższych klas oraz cudzoziemców. Prawdę mówiąc, odczuwał nawet nieco lęku przed klasą średnią, proletariatem i cudzoziemcami, nie należącymi do jego klasy. W jakiś obezwładniający sposób uświadamiał sobie własną bezbronność, aczkolwiek miał do dyspozycji wszelkie szańce uprzywilejowania. Jest to dziwne, ale powszechne zjawisko naszych czasów.
Dlatego działała na niego łagodna pewność siebie takiej dziewczyny, jak Constance Reid. W owym zewnętrznym świecie chaosu panowała ona nad sobą o wiele bardziej niż on.
Tym niemniej i on był buntownikiem: buntował się nawet przeciwko własnej klasie. Może buntownik to za silne słowo, o wiele za silne. Został on po prostu wciągnięty w powszechny, ulubiony opór młodych przeciwko konwencjom i przeciwko wszelkiego rodzaju prawdziwemu autorytetowi. Ojcowie byli śmieszni, a najbardziej jego własny, uparty ojciec. Rządy też były śmieszne, szczególnie nasz własny, przyglądający się i wyczekujący. Armia była śmieszna, a zwłaszcza starzy partacze generałowie, przede wszystkim czerwonolicy Kitchener. Nawet wojna była śmieszna, chociaż zabijała wcale pokaźną liczbę ludzi.
W istocie wszystko było nieco śmieszne, nawet bardzo śmieszne; z pewnością wszystko, co miało coś wspólnego z autorytetem, czy to w armii, czy w rządzie, czy na uniwersytecie, było do pewnego stopnia śmieszne. A klasa panująca, o ile rościła sobie pretensje do panowania, także była śmieszna. Sir Geoffrey, ojciec Clifforda, był niezwykle śmieszny, gdy rąbał swoje drzewa i wypędzał mężczyzn z kopalń, pchając ich w objęcia wojny, sam zaś patriotycznie pozostawał w bezpiecznym miejscu. I trwonił przy tym dla kraju więcej pieniędzy niż posiadał.
Kiedy panna Chatterley – Emma – przybyła z Anglii Środkowej do Londynu, aby się poświęcić pracy pielęgniarki, wyrażała się w spokojny sposób bardzo dowcipnie o sir Geoffreyu i jego zdecydowanym patriotyzmie. Herbert, starszy brat, śmiał się głośno, chociaż to jego drzewa rąbano na użytek okopów. Ale Clifford śmiał się trochę nieswojo. Wszystko było śmieszne, to prawda. Ale jeśli to człowieka zbyt blisko obchodziło i sam stawał się śmieszny...? Ludzie z innej klasy, jak na przykład Connie, pod jednym przynajmniej względem byli poważni. W jedno przynajmniej wierzyli.
Byli bardzo poważni, gdy szło o Tommies – „Tomaszków”, jak nazywano młodych poborowych – i o grożący powszechny obowiązek wojskowy i o brak cukru i o karmelki dla dzieci. We wszystkich tych sprawach władze popełniały oczywiście śmieszne błędy. Ale Clifford nie potrafił brać sobie tego do serca. Dla niego władze były śmieszne ab ovo, nie z powodu cukierków lub Tommies.
Władze zaś same wydawały się sobie śmieszne i zachowywały się w sposób naprawdę śmieszny, a wszystko razem było jednym wielkim domem wariatów. Aż rozwinęły się sprawy na kontynencie i przyszedł Lloyd George, aby uratować sytuację. To przekroczyło już granice tego, co mogło być ośmieszone, i dzielni młodzieńcy już się nie śmiali.
W roku 1916 Herbert Chatterley zmarł, i Clifford został spadkobiercą. Nawet to uczyniło go lękliwym. Jego ważność jako syna sir Geoffreya i dziedzica Wragby była w nim tak zakorzeniona, że nie mógł się jej wyzbyć. A jednak wiedział, że i to jest w oczach olbrzymiego, kipiącego świata śmieszne. Teraz więc był dziedzicem, był odpowiedzialny za Wragby. Czyż to nie było straszne? A jednak i wspaniałe, a zarazem może tylko absurdalne?
Sir Geoffrey nie uznawał absurdalności. Był blady i naprężony, zatopiony w sobie i zdecydowany stanowczo ratować swój kraj i własne stanowisko, bez względu na to, czy u steru byłby Lloyd George, czy ktokolwiek inny. Tak dalece był odosobniony, tak odcięty od owej Anglii, która naprawdę była Anglią, tak zupełnie niezdolny zrozumieć prawdziwego stanu rzeczy. Sir Geoffrey opowiadał się za Anglią i Lloyd George’em, jak przodkowie jego opowiadali się za Anglią i św. Jerzym i nigdy nie dostrzegał różnicy. Sir Geoffrey rąbał drzewa użytkowe i opowiadał się za Lloyd George’em i Anglią, za Anglią i Lloyd George’em.
Pragnął, aby Clifford ożenił się i miał potomka. Clifford miał wrażenie, że jego ojciec jest beznadziejnym anachronizmem. Ale pod jakim to względem wyprzedzał go on sam choćby o krok, poza lękliwym poczuciem śmieszności wszystkiego, a nade wszystko śmieszności swego własnego położenia? Bowiem, chcąc nie chcąc, traktował swoje szlachectwo i Wragby niezmiernie poważnie.
Radosne podniecenie wojną zniknęło. Za wiele śmierci i grozy. Mężczyzna potrzebował otuchy i podpory. Mężczyzna musiał mieć kotwicę w pewnym świecie. Mężczyzna potrzebował żony.
Rodzeństwo Chatterley, dwaj bracia i siostra, zamknięci razem we Wragby, mimo wszystkich swoich stosunków żyli dziwnie odosobnieni. Uczucie odosobnienia wzmacniało więzy rodzinne, uczucie słabości ich pozycji, uczucie bezbronności, mimo a może i z powodu tytułu i posiadania ziemi. Byli odcięci od owej przemysłowej Anglii Środkowej, w której wiedli życie. I odcięci byli od swojej klasy przez uparty, zamknięty charakter sir Geoffreya, ich ojca, z którego sobie podrwiwali, chociaż byli tak wrażliwi na punkcie wszystkiego, co go dotyczyło.
Troje rodzeństwa oświadczyło, że chcą być zawsze razem. Ale oto Herbert nie żył, zaś sir Geoffrey chciał, aby się Clifford ożenił. Sir Geoffrey zaledwie o tym wspomniał: mówił niezmiernie mało. Ale jego milcząca, skryta stanowczość niezmiernie utrudniała Cliffordowi obronę.
Jednakże Emma powiedziała: nie! Była o dziesięć lat starsza od Clifforda i czuła, że jego małżeństwo byłoby dezercją, zdradą wobec wszystkiego, co stanowiło ideał młodych członków rodziny.
Mimo to Clifford poślubił Connie i przeżył z nią miodowy miesiąc. Był to straszliwy rok 1917, a oni byli z sobą zżyci jak dwoje ludzi stojących na tonącym okręcie. Clifford był w chwili małżeństwa prawiczkiem, i strona seksualna znaczyła dla niego niewiele. Nawet pomijając to byli sobie oboje, on i ona, tak bliscy. Zaś Connie odczuwała to zbliżenie, pozostające poza sferą życia płciowego, poza „zaspokojeniem” mężczyzny, jako mały triumf. W każdym razie Clifford nie był tak zawzięty na swoje „zaspokojenie”, jak tylu innych mężczyzn. Nie, zażyłość była głębsza, była bardziej osobista niż to. Kwestia seksualna była tylko czymś przypadkowym, jakimś dodatkiem: jednym z owych dziwnych, niejasnych procesów organicznych, które uporczywie zachowały się w swej gminnej postaci, ale nie były nieodzowne. Connie chciała jednak koniecznie mieć dzieci, chociażby po to, aby wzmocnić swoje stanowisko wobec szwagierki Emmy.
Tymczasem w roku 1918 przywieziono Clifforda rannego, a dziecka nie było. Zaś sir Geoffrey zmarł ze zgryzoty.