Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydanie w przekładzie M. Tarnowskiego, będące jedynym polskim przekładem oryginalnego dzieła Lady Chatterley’s Lover. Popularne w Polsce tłumaczenie Zofii Sroczyńskiej jest w rzeczywistości przekładem pierwszego draftu powieści, który znacznie różni się od finalnego, znanego wszystkim utworu.
Książka początkowo została ocenzurowana w Anglii za obsceniczność, jednak po wygranym procesie wydawcy opublikowana została pierwotna wersja, która zyskała rozgłos dzięki śmiałym opisom scen erotycznych i użyciu niedrukowanego wówczas słownictwa.
„Kochanek Lady Chatterley” opowiada historię Constance Reid (Lady Chatterley), młodej kobiety poślubionej baronetowi z wyższej klasy, który w wyniku wojny został dotknięty paraliżem dolnej części ciała. Zarówno fizycznie jak i emocjonalnie oddalona od męża, Constance rozpoczyna pozamałżeński romans z leśniczym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Wydawcy angielscy nalegają na mnie, abym opublikował oczyszczone wydanie niniejszej książki, obiecują mi pokaźne zyski i podkreślają, iż wykazałbym w ten sposób publiczności, że jest to doskonała powieść niezależnie od całego „erotyzmu” i od „nieprzyzwoitych słów”. Zaczynam więc ulegać pokusie i zabieram się do oczyszczania. Ale to niemożliwe! Z równym powodzeniem mógłbym próbować przykroić swój nos nożyczkami. Książka krwawi.
Na przekór więc wszystkim nieprzyjaciołom puszczam tę powieść w świat jako uczciwą, zdrową książkę, jakiej nam dzisiaj potrzeba. Owe wyrazy, które początkowo tak bardzo człowieka przerażają i detonują, po pewnym czasie nie robią na nim zupełnie wrażenia. Czy dzieje się to dlatego, że umysł deprawuje się wskutek przyzwyczajenia? Bynajmniej. Wyrazy te obrażały tylko oko, rozumu jednak w najmniejszej nawet mierze nie raziły. Ludzie bez rozumu może będą się nadal czuli zdeprymowani, ale o nich przecież nie chodzi. Rozumni ludzie uświadomią sobie, że nie są i nigdy nie byli urażeni tymi wyrazami – i doznają uczucia ulgi.
A to jest najważniejsze.
Jako istoty ludzkie wyrośliśmy dzisiaj rozwojem daleko poza owe tabu, tkwiące w naszej kulturze. Uświadomić sobie ten fakt to rzecz niezmiernie ważna. Rycerze krzyżowi uważali zapewne już samo słowo za coś potężnego i przykuwającego w takim stopniu, w jakim my wcale sobie tego wyobrazić nie potrafimy. Zaklinająca potęga tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów musiała być dla upośledzonych duchowo, ponurych, gwałtownych natur średniowiecza niezmiernie niebezpieczna, a możliwe, że ciągle jeszcze jest zbyt silna dla gnuśnych duchowo, niedorozwiniętych, niskich dzisiejszych natur. Ale prawdziwa kultura sprawia, że na dźwięk wyrazu przeżywamy te tylko reakcje ducha i siły wyobraźni, które należą do obrębu ducha; kultura ta chroni nas przed gwałtownymi, ślepymi, fizycznymi reakcjami, które mogłyby zburzyć naszą obyczajność społeczną.
Wminionych czasach człowiek był duchowo zbyt słaby lub zbyt nieokrzesany, aby móc obserwować swoje ciało i swoje funkcje cielesne bez zupełnego uwikłania się w reakcjach fizycznych, które osiągały nad nim władzę. Teraz już tak nie jest. Kultura i cywilizacja nauczyły nas odróżniać słowo od czynu, myśl od postępku albo reakcji fizycznej. Wiemy teraz, że za myślą niekoniecznie nastąpić musi postępek. Wistocie myśl i postępek, słowo i czyn są dwiema odrębnymi formami świadomości, dwoma odrębnymi żywotami, jakie wiedziemy. Jest dla nas rzeczą niezmiernie potrzebną utrzymać związek pomiędzy tymi dwoma żywotami. Ale myśląc, nie działamy, a działając, nie myślimy. Największą właśnie koniecznością jest działać odpowiednio do swoich myśli i myśleć odpowiednio do swoich czynów. Jednakowoż w chwili myślenia nie możemy naprawdę działać, kiedy zaś dokonujemy jakiegoś czynu, nie możemy naprawdę myśleć. Dwa te stany, myślenia i działania, wyłączają się wzajem. Powinny jednak pozostawać w harmonijnym stosunku.
I na tym właśnie polega istotny sens tej książki. Pragnę, aby mężczyźni i kobiety potrafili gruntownie, wyczerpująco, uczciwie i czysto myśleć o sprawach seksualnych. Jeśli nawet nie zawsze możemy działać płciowo ku swemu zupełnemu zadowoleniu, nauczmy się przynajmniej idealnie i jasno myśleć płciowo. Cała ta gadanina o młodych dziewczętach i dziewiczości, niby śnieżnobiała, niezapisana karta, jest zwykłym nonsensem. Młoda dziewczyna czy też młody mężczyzna jest kłębowiskiem udręki, kipiącym wirem uczuć seksualnych i seksualnych myśli, wśród których lata dopiero zaprowadzą jakiś ład. Dopiero lata uczciwych rozmyślań i czynów, zmierzających z wysiłkiem we właściwym kierunku, mogą nas w sprawach seksualnych doprowadzić tam, dokąd dotrzeć pragniemy, do prawdziwej, zdobytej cnoty, do absolutnego człowieczeństwa – mogą nas doprowadzić do tego, aby nasze czyny i nasze myśli w dziedzinie życia płciowego harmonizowały ze sobą i nie przeciwstawiały się sobie nawzajem.
Daleki jestem od tego, aby doradzać wszystkim kobietom, by goniły za leśniczymi i zdobywały sobie w nich kochanków. Daleki jestem od tego, aby im doradzać, by za kimkolwiek w ogóle goniły. Bardzo wielu mężczyzn i kobiet widzi dzisiaj największe swojeszczęście w tym, aby żyć w powściągliwości płciowej, aby z zupełną czystością stać na uboczu, posiadając jednak przy tym pełne zrozumienie dla spraw płciowych i absolutnie je sobie uświadamiając. Epoka nasza jest raczej epoką uświadamiania sobie niż epoką czynu. Tyle było działania w okresach minionych, zwłaszcza działania płciowego, tyle było powtarzania i powtarzania aż do przesytu, bez odpowiedniego myślenia, bez odpowiedniego uświadomienia sobie! Dzisiaj zadaniem naszym jest uświadomić sobie sprawy płciowe. Absolutne, świadome uprzytomnienie sobie spraw płciowych jest dzisiaj rzeczą ważniejszą nawet, niż sama działalność płciowa. Po stuleciach zamroczenia duch pragnie nareszcie wiedzieć, i to wiedzieć bez ogródek. Zaprawdę, ciało jest przy tym niemal zupełnie wyłączone. Jeśli ludzie spełniają dzisiaj czyny seksualne, często spełniają je tylko na niby, dokonują ich tylko konwencjonalnie. Postępują tak dlatego, iż sądzą, że się tego po nich oczekuje. W istocie duch tylko doznaje zainteresowania, ciało zaś musi być jedynie podniecane. Przyczyna polega na tym, iż przodkowie nasi, nie zastanawiając się zupełnie nad swoim życiem płciowym ani nie uświadamiając go sobie nawet, uprawiali je tak pilnie, że czynność ta zaczyna być dzisiaj mechaniczna, nudna, zaczyna sprawiać rozczarowanie, i tylko ponowne duchowe uprzytomnienie jej sobie może wpłynąć dodatnio na rezultat.
Duch musi wiele nadgonić w dziedzinie życia płciowego, jak i w dziedzinie wszelkich czynów fizycznych. Jeśli chodzi o nasze myślenie płciowe, znajdujemy się duchowo w mroku, wydani na łup czyhającej, skradającej się trwogi, która jest dziedzictwem po naszych nieokrzesanych i nieco bestialskich przodkach. Pod tym jednym względem płciowym i cielesnym, duch nasz pozostał niedorozwinięty.
Musimy teraz nadganiać i przywrócić równowagę pomiędzy świadomością wrażeń i doświadczeń ciała a samymi tymi wrażeniami i doświadczeniami. Równowagę pomiędzy świadomością aktu a samym aktem. Musimy doprowadzić do harmonii pomiędzy nimi. A to wymaga należytego szacunku dla spraw płciowych i należytej czci dla dziwnych doświadczeń ciała. Wymaga to dalej zdolności używania tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów, ponieważ są one naturalną częścią składową świadomości ducha o ciele. Nieprzyzwoitość zachodzi tylko wówczas, kiedy duch gardzi ciałem, a ciało nienawidzi ducha i stawia mu opór.
Kiedy czytamy o tego rodzaju wypadkach, jak sprawa pułkownika Barkera, uświadamiamy sobie dopiero, o co chodzi. Pułkownik Barker był kobietą, która żyła w przebraniu mężczyzny. „Pułkownik” ożenił się i przeżył z żoną pięć lat w „szczęściu małżeńskim”. A biedna kobieta myślała przez cały ten czas, że jest normalnie i szczęśliwie poślubiona prawdziwemu mężowi. Rewelacja końcowa jest bezgranicznie okrutna dla nieszczęśliwej kobiety. Sytuacja jest potworna. A jednak istnieją dzisiaj tysiące kobiet, które mogłyby zostać w ten sposób oszukane i żyć nadal w tej nieświadomości. Dlaczego? Ponieważ nie wiedzą o niczym, ponieważ nie potrafią w ogóle myśleć płciowo, ponieważ są pod tym względem nieuświadomionei głupie. Lepiej by było dawać tę książkę wszystkim dziewczętom, gdy dochodzą do lat siedemnastu.
Duch żywi prastary, tchórzliwy lęk przed ciałem i jego mocami. Ducha właśnie musimy w tych sprawach wyzwolić i ucywilizować. Lęk ducha wobec ciała prawdopodobnie więcej ludzi wpędził w obłęd, niż można naliczyć.
Chorobliwość wielkiego umysłu, jak na przykład Swifta*, daje się przynajmniej po części sprowadzić do tej samej przyczyny. W wierszu do jego ukochanej Celii, posiadającym ów obłąkany refren: „Lecz – Celia, Celia, Celia sra”, widzimy, co się może przytrafić wielkiemu duchowi, kiedy ulega bezmyślnemu przerażeniu. Tak inteligentny umysł jak Swift nie potrafił pojąć, jak się ośmiesza. Naturalnie, że Celia sra! Któż tego nie robi? I o ileż gorzej byłoby, gdyby tego nie robiła! Jest to coś beznadziejnego. I proszę sobie potem wyobrazić biedną Celną, którą doprowadzono do tego, że musi się wstydzić swoich naturalnych funkcji jako czegoś haniebnego – a doprowadził ją do tego jej „kochanek”! Jest to coś potwornego. A pochodzi to stąd, że posiadamy wyrazy, które są tabu, oraz że nie rozwinęliśmy w swym duchu dostatecznej świadomości spraw cielesnych i płciowych.
W przeciwieństwie do człowieka seksualnie niedorozwiniętego, który jest owocem purytańskiego przemilczania, widzimy nowoczesnego, przesiąkniętegojazzem,wyniosłego duchowo młodzieńca, który sądzi, że musi zawsze iść jeszcze o krok dalej, który nie pozwoli się skrępować żadnymi względami ani respektem i po prostu „robi co chce”. Z lęku przed ciałem i w zaprzeczeniu jego istnienia popada postępowa młodzież współczesna w przeciwną skrajność i traktuje ciało jako pewnego rodzaju zabawkę, z której się czerpie przyjemność, jako nieco niegrzeczną zabawkę, z której jednak można mieć trochę rozrywki, zanim sobie człowiek poparzy przy tym palce. Ci młodzi ludzie drwiąco marszczą nos nad doniosłością spraw płciowych, traktują je jak cocktail i szydzą z ludzi starszych. Chłopcy ci uważają się za postępowych i przypisują sobie wyższość. Gardzą oni taką książką jak Kochanek Lady Chatterley. Jest dla nich o wiele za prosta i zwyczajna. Z nieprzyzwoitych słów nic sobie nie robią, a jej ujęcie miłości wydaje im się staroświeckie. Po co robić tyle hałasu z powodu miłości? Bierz ją jak cocktail! Książka ta, powiadają, zdradza mentalność czternastolatka. Ale może mentalność chłopca czternastoletniego, odczuwającego jeszcze nieco należytego lęku i naturalnej trwogi wobec spraw płciowych, jest zdrowsza od mentalności takiego młodego zwolennika cocktailu, który nie zna szacunku przed niczym, którego duch nie potrafi nic więcej, jak igrać zabawkami życia (przy czym płeć jest jedną z głównych zabawek) i który przy tym procesie traci rozum. Zaprawdę, Heliogabal!
I tak oto, pomiędzy istniejącym jeszcze starym purytaninem, który w podeszłym wieku łatwo popada w nieobyczajność płciową, a wytwornym zwolennikiem jazzu z młodego pokolenia, który powiada: „Nam wolno wszystko. Jeżeli o czymś myślimy, możemy to także robić” – i wreszcie niżej stojącym, niekulturalnym człowiekiem o brudnej wyobraźni, który szuka brudu – pomiędzy nimi książka ta niemal znajdzie dość powietrza do oddychania. Ale wszystkim im powiadam to samo:
Zachowajcie sobie swoje perwersje, jeżeli wam są miłe – swoją perwersję purytanizmu, swoją perwersję wytwornego nieokiełznania, swoją perwersję plugawej fantazji. A ja pozostanę przy swojej książce i przy swoim poglądzie: Życie jest możliwe wtedy tylko, gdy duch i ciało są w harmonii, gdy panuje pomiędzy nimi naturalna równowaga, gdy posiadają one dla siebie wzajem naturalny szacunek.
D. H. Lawrence
*Jonathan Swift (1667–1745), słynny satyryk angielski, autor „Podróży Guliwera”. (Przyp. tłum.)
Epoka nasza jest w istocie swojej tragiczna, dlatego wzbraniamy się traktować ją tragicznie. Kataklizm nastąpił, stoimy pośród ruin, zaczynamy budować nowe małe osiedla, żywić nowe małe nadzieje. Bardzo to ciężka praca: w przyszłość nie prowadzi gładka droga, ale my kroczymy okrężnymi manowcami, przedzieramy się przez przeszkody. Musimy żyć, ilekolwiek by się niebo zapadło nad nami.
W takim mniej więcej położeniu znajdowała się również Constance Chatterley. Wojna zawaliła jej dach nad głową. Wówczas zrozumiała, że trzeba żyć i uczyć się.
Poślubiła Clifforda Chatterleya w roku 1917, kiedy przyjechał na miesiąc urlopu do domu. Miesiąc trwał jej okres miodowy. Potem mąż jej powrócił do Flandrii: w pół roku później przywieziono go z powrotem do Anglii, mniej lub bardziej w kawałkach. Constance, jego żona, liczyła wtedy dwadzieścia trzy lata, on sam dwadzieścia dziewięć.
Zdumiewająca była siła, z jaką trzymał się życia. Nie umarł, a kawałki zaczęły się zrastać. Przez dwa lata pozostawał w rękach lekarzy. Potem uznano go za uleczonego i pozwolono mu powrócić do życia. Dolna część ciała, począwszy od bioder, pozostała na zawsze sparaliżowana.
Było to w roku 1920. Clifford i Constance zamieszkali w starym domu Chatterleyów, Wragby Hall, „gnieździe rodzinnym”. Wobec śmierci ojca był teraz Clifford baronetem, Sir Cliffordem, zaś Constance była Lady Chatterley. Rozpoczęli gospodarkę i pożycie małżeńskie w dość opuszczonej siedzibie rodzinnej Chatterleyów z nader skromnymi dochodami. Siostra Clifforda wyprowadziła się. Innych bliskich krewnych nie miał. Starszy brat padł na wojnie. Okaleczały na zawsze, wiedząc, że nigdy nie będzie miał dzieci, powrócił Clifford do zadymionej Anglii Środkowej, aby – póki zdoła – zachować nazwisko Chatterleyów przy życiu.
Nie był zupełnie zmiażdżony. Mógł jeździć sam w fotelu na kółkach i posiadał specjalny fotel z wmontowanym motorkiem, tak że mógł jeździć powoli przez ogród i piękny, melancholijny park, z którego był w istocie bardzo dumny, chociaż udawał, że wcale mu na nim nie zależy.
Wycierpiawszy tyle, Clifford zatracił do pewnego stopnia zdolność cierpienia. Był dziwnie wesoły i swobodny, można by niemal powiedzieć: zadowolony, cerę miał rumianą, zdrową, a bladoniebieskie oczy połyskiwały wyzywająco. Ramiona jego były szerokie i silne, ręce bardzo mocne. Ubrany był starannie i nosił eleganckie krawaty z Bond Street. Ale w twarzy jego dostrzegało się czujne, lecz nieco puste spojrzenie kaleki.
Tak bliski już był utraty życia, że to, co mu zniego pozostało, wydawało mu się szczególnie cenne. Pożądliwy błysk jego oczu zdradzał, jak dumny był, że po tak wielkim wstrząśnieniu znajdował się jeszcze przy życiu. Ale zraniony był tak dotkliwie, że coś w nim uległo zniszczeniu, że niektóre jego uczucia zniknęły. Było w nim jakieś miejsce bez wrażliwości.
Żona jego, Constance, była rumianą młodą kobietą o wiejskim wyglądzie, miękkich, brunatnych włosach, silnym ciele i powolnych ruchach, pełnych niezwykłej energii. Miała wielkie, zdumione oczy i miękki, łagodny głos; zdawało się, że dopiero co przybyła ze wsi rodzinnej. Bynajmniej tak nie było. Ojcem jej był znany niegdyś członek Królewskiej Akademii Sztuk, stary Sir Malcolm Reid. Matka jej za pięknych czasów prerafaelizmu była jedną z ówczesnych wykształconych fabianek*. W otoczeniu artystów i inteligentnych socjalistów doznawały Constance i jej siostra Hilda wychowania, które można by nazwać estetycznie niekonwencjonalnym. Zabierano je do Paryża, Florencji i Rzymu, aby oddychały sztuką, zabierano je i w innym kierunku, do Hagi i Berlina, na wielkie kongresy socjalistyczne, gdzie słyszało się mówców, przemawiających wszystkimi językami kulturalnymi, i gdzie nikt nie narzucał sobie powściągliwości.
To też dziewczęta od najwcześniejszej młodościnie czuły lęku ani przed sztuką, ani przed idealistyczną polityką. Były to ich naturalne żywioły. Były one zarazem kosmopolitkami i prowincjonałkami, w owym kosmopolitycznym prowincjonalizmie sztuki, idącym w parze z czystymi ideałami socjalistycznymi.
W wieku piętnastu lat zostały wysłane do Drezna, między innymi także dla muzyki. I dobrze się tam urządziły. Żyły swobodnie ze studentami, staczały z mężczyznami długie utarczki słowne na tematy filozoficzne, socjologiczne i artystyczne, były tyleż warte, co i sami mężczyźni: więcej jeszcze, ponieważ były kobietami. I wałęsały się po lasach z barczystymi młodzieńcami, którzy nosili gitary, brzdęk-brzdęk! Śpiewały pieśni ptaków wędrownych i były wolne. Wolne! To było wielkie słowo. Tutaj, w otwartym świecie, w lasach o poranku, z rześkimi, śpiewającymi, barczystymi kolegami, były wolne, mogły robić, co im się chciało i – przede wszystkim – mówić, co im się chciało. W pierwszym rzędzie chodziło właśnie o rozmowy: o namiętną wymianę słów. Miłość była tylko drugorzędnym akompaniamentem.
Hilda i Constance, obie zanim doszły do lat osiemnastu, miały już za sobą próbne przygody miłosne. Młodzieńcy, z którymi tak namiętnie rozprawiały, tak wesoło śpiewały i z taką swobodą obozowały pod drzewami, pragnęli oczywiście miłostki. Dziewczęta były w rozterce, ale ostatecznie tyle się o tej sprawie mówiło, uważało się ją za tak ważną! A mężczyźni byli tak pokorni i spragnieni! Dlaczegóż dziewczyna nie miała być po królewsku wspaniałomyślna, dlaczego nie miała podarować siebie?
Podarowały więc siebie, każda młodzieńcowi, z którym wiodła najzawikłańsze i najpoufniejsze rozmowy. Te właśnie rozmowy, te dyskusje były rzeczą najważniejszą: miłość i stosunek miłosny stanowiły tylko rodzaj prymitywnej reakcji, drobne otrzeźwienie. Było się potem mniej zakochaną w młodzieńcu, trochę skłonną do nienawidzenia go, jak gdyby wtargnął on niepowołany w zakazaną dziedzinę życia prywatnego i wolności wewnętrznej. Dla dziewczyny bowiem cała godność i znaczenie, jakie posiadała w życiu, polegały na osiągnięciu bezwarunkowej, doskonałej, czystej i szlachetnej wolności. Jaki był sens życia dziewczyny? Uwolnić się od starych, niskich więzów i niewoli.
I mimo całej sentymentalnej gadaniny na ten temat, wszystkie te bzdury seksualne należały do najstarszych i najniższych więzów i niewoli. Poeci, którzy je wielbili, byli to przeważnie mężczyźni. Kobiety wiedziały zawsze, że istnieje coś lepszego jeszcze, coś wyższego. A teraz wiedziały o tym z dużo większą pewnością niż dawniej. Piękna, czysta wolność kobiety była nieskończenie cudowniejsza, niż jakakolwiek zmysłowa miłość. Jedyne nieszczęście, że mężczyźni pozostawali w tych sprawach tak dalece w tyle za kobietami. Zawzięci byli na te sprawy seksualne jak psy.
I kobieta musiała ulec. Pod względem apetytu mężczyzna tak bardzo przypominał dziecko. Kobieta musiała mu dać, czego chciał, inaczej stałby się zapewne niegrzeczny jak dziecko, uciekłby i zniszczył to, co było bardzo miłym stosunkiem. Ale kobieta mogła się oddać mężczyźnie, nie tracąc swojej wewnętrznej, wolnej jaźni. Poeci i ludzie, którzy mówili wiele o seksualizmie, nie wzięli tego widocznie pod rozwagę. Kobieta mogła brać mężczyznę, nie oddając się sama. Mogła raczej użyć tych głupstw seksualnych, aby zdobyć nad nim władzę. Wystarczyło, aby w stosunkach płciowych powstrzymała się tylko, pozwoliła mu dojść do końca i wyładować się, nie dochodząc sama do kryzysu; potem zaś mogła przedłużyć stosunek i osiągnąć swój własny orgazm i moment kulminacyjny, podczas gdy on był tylko narzędziem.
W chwili wybuchu wojny obie siostry poczyniły już swoje doświadczenia; wezwano je natychmiast do domu. Żadna z nich nie była nigdy zakochana w jakimś młodzieńcu bez wzajemnego zbliżenia w słowach: to znaczy bez głębokich i z przejęciem prowadzonych rozmów. Owej zdumiewającej, głębokiej, niewiarygodnej emocji, polegającej na tym, że się godzinami rozmawiało namiętnie z naprawdę mądrym chłopcem, dzień za dniem, miesiącami, zaczynając ciągle na nowo – owej emocji nie potrafiły sobie uświadomić, zanim jej nie przeżyły! Rajska obietnica: Będziesz miała mężczyznę, aby z nim rozmawiać! – nigdy nie była udzielona. Spełniła się, zanim się dowiedziały, jaka to była obietnica.
A gdy po podnieconej poufałości tych ożywionych i uduchowionych dyskusji pożycie płciowe stawało się mniej lub bardziej nieuniknione, przyjmowało się je obojętnie. Oznaczało ono koniec rozdziału. Posiadało też własny urok: jakiś dziwnie drgający dreszcz w głębi ciała, jakiś ostatni skurcz zwycięstwa, jak ostatnie słowo, podniecający i bardzo podobny do szeregu gwiazdek, jakie można postawić, aby zaznaczyć koniec ustępu lub przerwę w temacie.
Kiedy dziewczęta powróciły do domu latem roku 1913 (Hilda miała wtedy dwadzieścia lat, Connie osiemnaście), ojciec ich mógł dostrzec wyraźnie, że miały już doświadczenia miłosne.
L‘amour avait passe par la, jak to ktoś wyraził. Ale ojciec ich był sam człowiekiem doświadczonym i pozostawiał życiu wolną drogę. Natomiast matka, nerwowa, ciężko chora osoba, w ostatnich już miesiącach życia, pragnęła, tylko aby córki jej były „wolne” i aby „osiągnęły swoje ja”. Ona sama nigdy nie zdołała stać się zupełnie sobą: nie dane jej to było. Niebo wie, dlaczego, gdyż była kobietą, posiadającą własny majątek i własną wolę. Przypisywała winę mężowi. Prawdziwa jednak przyczyna polegała na tym, że nie umiała wyzbyć się starego wrażenia autorytetu, jakie wżarło się w jej ducha, czy w jej duszę. Nie miało to nic wspólnego z Sir Malcolmem, który pozwalał swojej nerwowej, wrażliwej żonie rządzić w jej kurniku, sam zaś kroczył własnymi drogami.
Dziewczęta były więc „wolne” i powróciły do Drezna, do swojej muzyki, do uniwersytetu i do młodzieńców. Kochały swoich młodzieńców, a młodzieńcy kochali je nawzajem z całą namiętnością duchowego pociągu. Wszystkie te cudowne rzeczy, które młodzieńcy myśleli, wyrażali i pisali, myśleli oni, mówili i pisali dla dziewcząt. Młodzieniec Connie był muzykalny, młodzieniec Hildy posiadał zdolności techniczne. Ale żyli jedynie dla swoich dziewcząt. Znaczy to, w duchu i w podnietach duchowych. Poza tym byli nieco zastraszeni, ale nie wiedzieli o tym.
I po nich widać było wyraźnie, że miłość przeniknęła ich: to znaczy przeżycie fizyczne. Dziwna to rzecz, jak niedostrzegalne niemal, a jednak niechybne zmiany sprawia ona w ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety: kobieta staje się bardziej kwitnąca, delikatniej zaokrąglona, kanty młodego ciała wygładzają się, wyraz jej twarzy staje się bądź zalękniony, bądź triumfalny; mężczyzna jest o wiele spokojniejszy, bardziej zatopiony w sobie, nawet kształt jego ramion i pośladka staje się mniej pewien siebie, bardziej wahający.
We właściwym, cieleśnie odczuwanym dreszczu płciowym, siostry prawie ulegały dziwnej mocy męskiej. Ale opanowywały się szybko, przyjmowały dreszcz płciowy jako sensację i pozostawały wolne. Mężczyźni natomiast wdzięczni kobietom za przeżycie seksualne, oddawali im dusze. A potem sprawiali niemal takie wrażenie, jakby zgubili szylinga, a znaleźli monetę sześciopensową. Przyjaciel Connie bywał niekiedy nieco mrukliwy, przyjaciel Hildy nieco ironiczny. Ale tacy są przecież mężczyźni! Niewdzięczni i nigdy niezadowoleni. Jeżeli ich nie bierzesz, nienawidzą cię, że nie chcesz; jeżeli ich bierzesz, nienawidzą cię także, z jakiegoś innego powodu. Albo i bez powodu, po prostu dlatego, że są niezadowolonymi dziećmi i nie potrafią być zadowoleni, cokolwiek by otrzymali, cokolwiek by kobieta czyniła.
Ale przyszła wojna. Hilda i Connie musiały znowu powrócić do domu, gdzie były już w maju na pogrzebie matki. Przed Bożym Narodzeniem roku 1914 obaj ich młodzieńcy niemieccy nie żyli już; siostry płakały i kochały swoich młodzieńców namiętnie, ale wśród tej miłości zapomniały o nich. Nie istnieli już.
Connie i Hilda mieszkały w domu ojca, a raczej w domu matki w Kensington, i obracały się w sferze młodzieży z Cambridge, sferze, która opowiadała się za „wolnością” i odznaczała się flanelowymi spodniami, otwartymi przy szyi flanelowymi koszulami i przykładnym gatunkiem uczuciowej anarchii, szepczącym, dyskretnie pomrukującym głosem i arcysubtelnymi manierami. Ale Hilda poślubiła nagle starszego o dziesięć lat mężczyznę, członka tej samej sfery z Cambridge, mężczyznę o pokaźnym majątku i wygodnej, dziedzicznej niemal w jego rodzinie posadzie rządowej; pisywał on także rozprawy filozoficzne. Zamieszkała z nim w niewielkim domu w Westminsterze i obracała się w owym dobrym towarzystwie wyższych urzędników państwowych, którzy niezupełnie należą do szczytów, ale stanowią lub pragną stanowić prawdziwie inteligentną siłę narodu: są to ludzie, którzy wiedzą, o czym mówią, albo mówią, jakby wiedzieli.
Connie zajmowała się nieco miłosierdziem wojennym i obcowała z odzianymi we flanelowe spodnie intransigeant’ami z Cambridge, którzy chwilowo wydrwiwali z lekka wszystko i wszystkich. „Przyjacielem” jej był niejaki Clifford Chatterley, młodzieniec lat dwudziestu dwu, który pośpieszył do domu z Bonn, gdzie studiował szczegóły techniczne górnictwa węglowego. Przedtem spędził dwa lata w Cambridge. Teraz został podporucznikiem eleganckiego pułku, a w mundurze tym bardziej wypadało mu wydrwiwać wszystko.
Clifford Chatterley pochodził z wyższych sfer niż Connie. Connie należała do zamożnej inteligencji, on do arystokracji. Nie z feudalnego gatunku, ale w każdym razie do arystokracji. Ojciec jego był baronetem, matka córką wicehrabiego.
Chociaż jednak Clifford był lepszego pochodzenia niż Connie i bardziej należał do „towarzystwa”, był jednak z usposobienia lękliwszy i bardziej prowincjonalny. Poruszał się swobodnie w „wielkim świecie”, to znaczy wśród arystokracji ziemiańskiej, był jednak lękliwy i nerwowy w owym innym wielkim świecie, składającym się z hord stanu średniego i niższych klas oraz cudzoziemców. Aby powiedzieć prawdę, odczuwał nawet nieco lęku przed klasą średnią, proletariatem i cudzoziemcami, nienależącymi do jego klasy. W jakiś obezwładniający sposób uświadamiał sobie własną bezbronność, aczkolwiek miał do dyspozycji wszelkie szańce uprzywilejowania. Jest to dziwne, ale powszechne zjawisko naszych czasów.
Dlatego działała na niego łagodna pewność siebie takiej dziewczyny jak Constance Reid. W owym zewnętrznym świecie chaosu panowała ona nad sobą o tyle bardziej niż on.
Tym niemniej i on był buntownikiem: buntował się nawet przeciwko własnej klasie. Może buntownik to za silne słowo; o wiele za silne. Został wciągnięty w powszechny, ulubiony opór młodych przeciwko konwencjom i przeciwko wszelkiego rodzaju prawdziwemu autorytetowi. Ojcowie byli śmieszni: jego własny, uparty ojciec najbardziej był śmieszny. Rządy były także śmieszne: nasz własny, wyczekujący i przyglądający się – szczególnie śmieszny. Armia była również śmieszna, a zwłaszcza starzy partacze generałowie, przede wszystkim czerwonolicy Kitchener. Nawet wojna była śmieszna, chociaż zabijała całkiem pokaźną ilość ludzi.
W istocie wszystko było nieco śmieszne, nawet bardzo śmieszne; z pewnością wszystko, co miało coś wspólnego z autorytetem, czy to w armii, czy w rządzie, czy na uniwersytecie, było do pewnego stopnia śmieszne. A klasa panująca, o ile rościła sobie pretensje do panowania, także była śmieszna. Sir Geoffrey, ojciec Clifforda, był niezwykle śmieszny, gdy rąbał swoje drzewa i wypędzał mężczyzn z kopalń, pchając ich w objęcia wojny, sam zaś patriotycznie pozostawał w bezpiecznym miejscu. I trwonił przy tym dla kraju więcej pieniędzy, niż posiadał.
Kiedy panna Chatterley – Emma – przybyła z Anglii Środkowej do Londynu, aby się poświęcić pracy pielęgniarki, wyrażała się w spokojny sposób bardzo dowcipnie o Sir Geoffreyu i jego zdecydowanym patriotyzmie. Herbert, starszy brat, śmiał się głośno, chociaż to jego drzewa rąbano na użytek okopów. Ale Clifford śmiał się trochę nieswojo. Wszystko było śmieszne, to prawda. Ale jeśli to człowieka zbyt blisko obchodziło i sam stawał się śmieszny...? Ludzie z innej klasy, jak na przykład Connie, pod jednym przynajmniej względem byli poważni. W jedno przynajmniej wierzyli.
Byli bardzo poważni, gdy szło o Tommie’ch i o grożący powszechny obowiązek wojskowy i o brak cukru i o karmelki dla dzieci. We wszystkich tych sprawach władze popełniały oczywiście śmieszne błędy. Ale Clifford nie potrafił brać sobie tego do serca. Dla niego władze były śmieszne ab ovo, nie z powodu cukierków lub Tommie’ch.
Władze zaś same wydawały się sobie śmieszne i zachowywały się w sposób naprawdę śmieszny, a wszystko razem było jednym wielkim domem wariatów. Aż się nie rozwinęły sprawy na kontynencie i przyszedł Lloyd George, aby tam uratować sytuację. To przekroczyło już granice tego, co mogło być ośmieszone, i dzielni młodzieńcy nie śmiali się już.
W roku 1916 Herbert Chatterley padł, i Clifford został spadkobiercą. Nawet to uczyniło go lękliwym. Ważność jego jako syna Sir Geoffreya i dziedzica Wragby była w nim tak zakorzeniona, że nie mógł się jej wyzbyć. A jednak wiedział, że i to jest w oczach olbrzymiego, kipiącego świata śmieszne. Teraz więc był dziedzicem, był odpowiedzialny za Wragby. Czyż to nie było straszne? A jednak i wspaniałe, a zarazem może tylko absurdalne?
Sir Geoffrey nie uznawał absurdalności. Był blady i naprężony, zatopiony w sobie i zdecydowany stanowczo ratować swój kraj i własne stanowisko, bez względu na to, czy u steru byłby Lloyd George, czy ktokolwiek inny. Tak dalece był odosobniony, tak odcięty od owej Anglii, która naprawdę była Anglią, tak zupełnie niezdolny zrozumieć prawdziwego stanu rzeczy. Sir Geoffrey opowiadał się za Anglią i Lloyd George‘em, jak przodkowie jego opowiadali się za Anglią i św. Jerzym**: i nigdy nie dostrzegał różnicy. Tak więc Sir Geoffrey rąbał drzewa użytkowe i opowiadał się za Lloyd George’em i Anglią, za Anglią i Lloyd George’em.
Pragnął, aby Clifford ożenił się i miał potomka. Clifford miał wrażenie, że ojciec jego jest beznadziejnym anachronizmem, Ale pod jakim względem wyprzedzał go on sam choćby o krok, poza lękliwym poczuciem śmieszności wszystkiego, a nade wszystko śmieszności swego własnego położenia? Gdyż chcąc nie chcąc traktował swoje szlachectwo i Wragby niezmiernie poważnie.
Radosne podniecenie z wojny zniknęło... martwe. Za wiele śmierci i grozy. Mężczyzna potrzebował otuchy i podpory. Mężczyzna musiał mieć kotwicę w pewnym świecie. Mężczyzna potrzebował żony.
Rodzeństwo Chatterley, dwaj bracia i siostra, zamknięci razem we Wragby, mimo wszystkich swoich stosunków żyli dziwnie odosobnieni. Uczucie odosobnienia wzmacniało więzy rodzinne, uczucie słabości ich pozycji, uczucie bezbronności, mimo a może i z powodu tytułu i posiadania ziemi. Byli odcięci od owej przemysłowej Anglii Środkowej, w której wiedli życie. I odcięci byli od swojej klasy przez uparty, zamknięty charakter Sir Geoffreya, ich ojca, z którego sobie podrwiwali, chociaż byli tak wrażliwi na punkcie wszystkiego, co go dotyczyło,
Troje rodzeństwa oświadczyło, że chcą być zawsze razem. Ale oto Herbert nie żył, zaś Sir Geoffrey chciał, aby się Clifford ożenił. Sir Geoffrey ledwo otym wspomniał: mówił niezmiernie mało. Ale jego milcząca, skryta stanowczość niezmiernie utrudniała Cliffordowi obronę.
Jednakże Emma powiedziała nie! Była o dziesięć lat starsza od Clifforda i czuła, że małżeństwo jego byłoby dezercją, zdradą wobec wszystkiego, co stanowiło ideał młodych członków rodziny.
Niemniej jednak Clifford poślubił Connie i przeżył z nią miodowy miesiąc. Był to straszliwy rok 1917, a oni byli z sobą zżyci, jak dwoje ludzi, stojących na tonącym okręcie. Clifford był w chwili małżeństwa nietknięty i strona seksualna znaczyła dla niego niewiele. Nawet pomijając to byli sobie oboje, on i ona, tak bliscy. Zaś Connie odczuwała to zbliżenie, pozostające poza sferą życia płciowego, poza „zaspokojeniem” mężczyzny, jako mały triumf. W każdym razie Clifford nie był tak zawzięty na swoje „zaspokojenie”, jak tylu innych mężczyzn. Nie, zażyłość była głębsza, była bardziej osobista, niż to. Kwestia seksualna była tylko czymś przypadkowym, jakimś dodatkiem: jednym z owych dziwnych, niejasnych procesów organicznych, które uporczywie zachowały się w swej gminnej postaci, ale nie były nieodzowne. Connie chciała jednak koniecznie mieć dzieci, choćby po to, by wzmocnić swoje stanowisko wobec szwagierki Emmy.
Tymczasem w roku 1918 przywieziono Clifforda rannego, a dziecka nie było. Zaś Sir Geoffrey zmarł ze zgryzoty.
*Fabian Society, stowarzyszenie socjalistyczne, powstałe w Anglii pod koniec ubiegłego wieku w sferach inteligencji i propagujące powolne przeprowadzanie zmian w układzie społecznym. Jednym z najwybitniejszych przedstawicieli tego kierunku jest dzisiaj w Anglii G. B. Shaw. (Przyp. tłum.)
**W oryginale gra słów: “Lloyd George” i “St. George”(Przyp. tłum.)
Connie i Clifford przybyli do Wragby jesienią roku 1920, Panna Chatterley, ciągle jeszcze oburzona na odstępstwo brata, wyprowadziła się i wynajęła sobie małe mieszkanko w Londynie.
Wragby był to długi, niski, stary budynek z brązowych cegieł, rozpoczęty w połowie osiemnastego wieku, później rozszerzony, aż stał się podobny do królikarni i sprawiał niezbyt wytworne wrażenie. Stał on na wzgórzu w bardzo pięknym, starym parku dębowym, niestety jednak widać było w niewielkim oddaleniu komin kopalni Tevershall, z którego wydobywały się obłoki pary i dymu, dalej zaś, w wilgotnych oparach, rozciągał się stok wzgórza z rozsianymi domami wsi Tevershall, która zaczynała się niemal u wrót parku i w beznadziejnej brzydocie ciągnęła się przez ohydną milę: domy, całe szeregi nędznych, małych, zakopconych domków murowanych z czarnymi dachami łupkowatymi, z ostrymi kantami, o celowej, rozpaczliwej posępności.
Connie mieszkała w Kensington albo w górach szkockich, albo w pagórkowatym Sussex: to była jej Anglia. Z całym stoicyzmem młodości pojęła od pierwszego wejrzenia absolutną, bezduszną brzydotę Środkowej Anglii węgla i żelaza i pogodziła się z nią: brzydota ta była tak niewiarogodna, tak bezgraniczna, że nie można było wprost myśleć o niej. W niezbyt miłych komnatach Wragby słyszała szmer sita węglowego przy otworze szybu, sapanie dźwigarki parowej, stukot przesuwanych wózków i ochrypłe, krótkie gwizdki lokomotywy kopalnianej. Hałdy dookoła szybu Tevershall płonęły, płonęły od lat, trzeba by poświęcić tysiące, aby je ugasić. Musiały więc płonąć. A gdy wiatr wiał z owej strony, co zdarzało się często, dom pełen był zaduchu tego siarczanego spalania się ekskrementów ziemi. Ale nawet podczas dni bezwietrznych w powietrzu czuło się coś podziemnego: siarkę, żelazo, węgiel czy kwasy. Nawet na różach wigilijnych sadze osiadały uporczywie, niewiarygodnie, niby czarna manna sądu ostatecznego.
Tak, tak właśnie było: fatum, jak we wszelkich innych sprawach! Było to okropne, ale dlaczego się przeciwko temu dąsać? Dąsaniem się nie można było tego usunąć. Wszystko szło swoją drogą. Życie i wszystko inne! Na niskich, ciemnych zwałach chmur płonęły nocą czerwone plamy, drżały, wzdymając się i kurcząc, jak oparzelizny, sprawiające ból. To były piece hutnicze. Początkowo przykuwały one Connie w pewnego rodzaju grozie; doznawała uczucia, jakby wiodła życie podziemne. Potem przyzwyczaiła się. A rankami padał deszcz.
Clifford twierdził, że woli Wragby od Londynu. Krajobraz posiada tu spokojną, własną wolę, a ludzie wytrwałość. Connie zadawała sobie pytanie, co posiadali poza tym: z pewnością ani oczu, ani mózgów. Ludzie byli tak samo wychudli, niezdarni i posępni, jak krajobraz, i tak samo nieuprzejmi, Tylko w ich rozwlekłej gwarze i w stuku ich okutych gwoździami butów roboczych, kiedy małymi grupami kroczyli po pracy przez asfalt, było coś zagadkowego, coś, co budziło przerażenie.
Z okazji powrotu dziedzica nie było uroczystości powitalnej, nie było obchodu ani deputacji, nie było nawet kwiatka. Tylko wilgotna, zimna jazda w samochodzie, wzdłuż ciemnej, mokrej alei, wijącej się między ponurymi drzewami, aż na stok parku, gdzie pasły się szare, mokre owce, aż na wierzchołek, gdzie rozciągała się ciemnobrunatna fasada domu i gdzie czekali gospodyni i jej mąż, upiorni, niby niepewni mieszkańcy oblicza ziemi, czekali, gotowi wyjąkać swoje powitanie.
Nie było zupełnie kontaktu między Wragby Hall a Tevershall, zupełnie. Nikt nie podnosił ręki do czapki, nikt nie dygał. Górnicy patrzyli tylko; właściciele sklepików zdejmowali przed Connie czapki, jak przed znajomą, a Cliffordowi kiwali ze zmieszaniem głowami: to było wszystko. Nieprzekraczalna przepaść, a po obu stronach ukryta odraza. Początkowo Connie cierpiała pod wpływem nieustannego dżdżu niechęci, sączącego się ze wsi. Później zahartowała się na to, stało się to pewnego rodzaju środkiem podniecającym, czymś, na co się można było okazać przygotowaną. Nie znaczy to, aby ona i Clifford byli nielubiani – po prostu należeli do innego gatunku, niż górnicy. Nieprzekraczalna przepaść, nieopisany rozłam, jaki nie istnieje może na południe od rzeki Trent. Atoli w Anglii Środkowej i w przemysłowej Północnej istnieje laka nieprzekraczalna przepaść, ponad którą nie może powstać kontakt. Ty pozostań po swojej stronie, a ja pozostanę po swojej! Dziwne zaprzeczenie wspólnego tętna ludzkości.
Abstrakcyjnie wieś sympatyzowała z Cliffordem i Connie. Ale owo „Zostaw mnie w spokoju!” zakorzenione było we krwi po obu stronach.
Proboszcz był miłym mężczyzną lat około sześćdziesięciu, przejętym zupełnie swymi obowiązkami i osobiście przytłoczonym niemal do granic niepozorności, niemal do zera przez owo milczące hasło wsi: „Zostaw mnie w spokoju!” Żony górników prawie wszystkie były metodystkami. Górnicy byli niczym. Ale nawet ta odrobina oficjalnego uniformu, jaką nosił duchowny, wystarczała, aby zupełnie zaćmić fakt, że był on człowiekiem, jak każdy inny. Nie, był on Mester Ashby‘m, rodzajem automatycznej instalacji modlitewnej i kaznodziejskiej.
Owo ukryte, instynktowne: „Uważamy się za tyleż warte, co ty, jeżeli już koniecznie chcesz być panią Chatterley!”, było dla Connie początkowo niezmiernie deprymujące i zagadkowe. Owa dziwna, podejrzliwa, fałszywa uprzejmość, z jaką żony górników odpowiadały na jej próby zbliżenia, ów dziwnie obelżywy podton tego „O rety, teraz naprawdę jestem czymś, jeżeli Lady Chatterley raczy ze mną mówić! Ale niech się jej nie zdaje, że mimo to nie jestem tyleż warta, co ona!” – ten podton, który wyczuwała zawsze w na wpół pochlebczych głosach kobiet, był czymś niemożliwym do zniesienia. Niepodobna było ominąć tego. Było to beznadziejne i obelżywie niekonformistyczne.
Clifford zostawiał ludzi w spokoju, a Connie nauczyła się czynić to samo: po prostu przechodziła obok nich, nie spoglądając na nich, a kobiety wybałuszały oczy, jakby była chodzącą figurą woskową. Kiedy Clifford musiał się z nimi stykać, zachowywał się wyniośle i pogardliwie; nie można już było pozwolić sobie jeszcze na uprzejmość. Na ogół był raczej wyniosły i pogardliwy wobec każdego, kto nie należał do jego klasy. Trwał na swoim stanowisku bez próby pojednania. A ludzie ani go lubili, ani nie lubili: po prostu należał do całej reszty rzeczy, jak hałdy węglowe i jak samo Wragby.
W istocie jednak był Clifford niezmiernie lękliwy i łatwo popadał w zakłopotanie, teraz kiedy był sparaliżowany. Nie znosił w swoim pobliżu czyjejkolwiek obecności, poza swoją osobistą służbą, gdyż musiał siedzieć w ruchomym krześle lub w pewnego rodzaju fotelu dla chorych. Mimo to wierny jego krawiec ubierał go równie starannie, jak dawniej, Clifford nosił jak dawniej eleganckie krawaty z Bond Street, i w górnej części ciała prezentował się tak samo wytwornie, jak dawniej. Nie należał nigdy do modnych zniewieściałych młodzieńców: miał w sobie raczej coś wiejskiego, dzięki rumianym policzkom i barczystym plecom. Ale głos jego, bardzo spokojny, wahający się, i oczy, zarazem wyzywające i lękliwe, spoglądające chwilami z pewnością siebie, chwilami niepewnie, zdradzały jego prawdziwą naturę. Zachowanie jego było na przemian obelżywie wyniosłe i skromne, natarczywe i niemal trwożne.
Connie i jej mąż byli sobie wzajem bardzo oddani, zachowując jednak nowoczesny dystans. Clifford zbyt został urażony w najtajniejszej głębi przez wielki szok swego paraliżu, aby móc być swobodnym i lekkim w pożyciu. Był istotą zranioną, a ponieważ nią był, Connie czuła do niego namiętne przywiązanie.
Nie mogła się jednak obronić przed uczuciem zdziwienia, jak mało posiadał w istocie łączności z ludźmi. Górnicy byli w pewnym sensie jego własnymi ludźmi; on jednak patrzał na nich raczej jako na przedmioty niż jako na ludzi, raczej jako na cząstki kopalni, niż jako na cząstki swego własnego życia, raczej jako na brutalne, nieukształtowane fenomeny, niż jako na bliźnich, z którymi miał coś wspólnego. Poniekąd lękał się ich, nie mógł znieść, gdy patrzyli na niego, który był teraz sparaliżowany. A ich dziwne, surowe życie, wydawało mu się tak samo nienaturalne, jak życie jeżów.
Okazywał niejakie zainteresowanie, ale jak człowiek, który spogląda przez mikroskop w dół lub przez teleskop w górę. Nie posiadał kontaktu. Z nikim nie posiadał faktycznego kontaktu, jedynie – przez tradycję – z Wragby, i – dzięki silnym węzłom obrony rodzinnej – z Emmą. Poza tym nie obchodził go w istocie nikt. Connie sama czuła, że i ona nie obchodzi go naprawdę, naprawdę; może ostatecznie nie było w nim niczego, do czego by można dojść; jedynie tylko zaprzeczenie ludzkiego kontaktu.
A jednak był od niej bezwarunkowo zależny, była mu potrzebna każdej chwili. Chociaż tak wielki i silny, był jednak bezradny. Mógł jeździć dookoła w krześle na kółkach, posiadał rodzaj fotelu dla chorych z wmontowanym motorem i mógł w nim powoli okrążać park. Ale sam był istotą zupełnie bezradną.
Potrzeba mu było Connie, aby była przy nim, aby go upewniała, że i on istnieje naprawdę.
A jednak był ambitny. Zaczął pisać nowele; dziwne, bardzo osobiste historie o ludziach, których znał. Mądre, bardzo złośliwe, a jednak w jakiś tajemniczy sposób pozbawione znaczenia. Zdradzały one niezwykły i swoisty dar spostrzegawczy. Ale nie było w nich zetknięcia się z przedmiotem, nie było prawdziwego kontaktu. Miało się wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się w próżni. A że błonia życia są dzisiaj w przeważającej części sztucznie oświetloną sceną, nowele te dziwnie odpowiadały nowoczesnemu życiu, to znaczy nowoczesnej psychologii.
Jeżeli szło o te opowiadania, był Clifford niemal chorobliwie wrażliwy. Chciał, aby wszyscy uważali je za dobre, za najlepsze, za non plus ultra. Ukazywały się one w najnowszych miesięcznikach, i jak się to zwykle dzieje, spotykały się z pochwałami i naganami. Dla Clifforda jednak nagany były torturą, nożami, które go kłuły. Jak gdyby całe jego „ja” zawarte było w tych nowelach.
Connie pomagała mu jak mogła. Początkowo była zachwycona. Clifford omawiał z nią wszystko, omawiał monotonnie, przenikliwie, uparcie, a ona musiała się na wszystko gorliwie godzić. Jak gdyby cała jej dusza, całe ciało i zmysły musiały się zbudzić i wejść w te opowieści. Owładnęło to nią i absorbowało ją zupełnie.
Fizycznym życiem żyli bardzo mało. Connie musiała czuwać nad gospodarstwem. Ale gospodyni służyła przez wiele lat Sir Geoffreyowi, zaś zasuszona, stara, w najwyższym stopniu poprawna osoba – nie można było niemal nazwać jej służącą ani w ogóle kobietą – która usługiwała przy stole, przebywała w domu od lat czterdziestu. Nawet pokojówki nie były już młode. Było to coś okropnego! Cóż można było począć z takim domem, jeżeli nie unikać go! Wszystkie te liczne, nieskończone pokoje, których nikt nie używał, cała ta środkowoangielska codzienna monotonia, mechaniczna czystość, mechaniczny porządek! Clifford nalegał, aby przyjąć nową kucharkę, kobietę doświadczoną, która służyła już u niego na kawalerskim mieszkaniu w Londynie. Zresztą wszystko zdawało się kierowane mechaniczną anarchią. Wszystko odbywało się w najlepszym porządku, w najskrupulatniejszej czystości, największej punktualności; nawet w najskrupulatniejszej uczciwości. A jednak była to dla Connie metodyczna anarchia. Najmniejsze ciepło nie łączyło tego wszystkiego organicznie. Dom wydawał się tak posępny, jak nieużywana już droga.
Cóż mogła czynić innego, jak nie pozostawiać rzeczy ich biegowi...? Pozostawiała je więc ich biegowi. Panna Chatterley o arystokratycznie wąskiej twarzy przyjeżdżała niekiedy i triumfowała, gdyż nie zastawała żadnych zmian. Nie potrafiłaby nigdy wybaczyć Connie, że pozbawiła ją wspólnoty świadomości z bratem, Ona, Emma, powinna mu była pisać te nowele, te książki; te chatterleyowskie nowele, coś nowego na świecie, co stworzyli oni, Chatterleyowie. Nie istniała skala porównania. Nie istniał organiczny związek z dawniejszymi myślami i formami wyrazu. Istniało tylko coś zupełnie nowego na świecie; chatterleyowskie książki, coś zupełnie osobistego,
Ojciec Connie, bawiąc z wizytą we Wragby, powiedział do córki w zaufaniu:
– Pisanina Clifforda jest dość rozsądna, ale nic w tym nie ma. To nie jest trwałe!...
Connie spojrzała na otyłego szlachcica* szkockiego, który dzielnie radził sobie przez całe życie, a oczy jej, wielkie, zdumione, niebieskie oczy nabrały zamglonego wyrazu. Nic w tym nie było! Co on rozumiał przez to nic w tym nie było? Jeżeli krytycy chwalili to, jeżeli Clifford stał się niemal sławny, jeżeli mu to nawet przynosiło pieniądze... co miał jej ojciec na myśli, mówiąc, że w tym, co Clifford pisał, nic nie ma? A cóż w tym miało jeszcze być?
Ale Connie przyswoiła sobie probierz młodych: co zawierała chwila, to było wszystkim. Chwile zaś następowały po sobie, bez konieczności wewnętrznego związku wzajemnego.
Podczas drugiej jej zimy we Wragby ojciec powiedział do niej:
– Spodziewam się, Connie, że nie pozwolisz się zmusić przez okoliczności, aby zostać demi-vierge?
– Demi-vierge? – odpowiedziała Connie niepewnie. – Dlaczego? Dlaczego nie?
– Oczywiście, chyba że ci to odpowiada! – dodał ojciec szybko.
To samo powiedział do Clifforda, kiedy zostali sami.
– Obawiam się, że dla Connie nie jest rzeczą odpowiednią być demi-vierge.
– Półdziewicą! – odpowiedział Clifford, tłumacząc sobie to wyrażenie, aby się upewnić.
Zastanowił się chwilę, potem poczerwieniał silnie. Był zły i urażony.
– Pod jakim względem nie jest to dla niej rzeczą odpowiednią? – zapytał sztywno.
– Chudnie... staje się kanciasta. To nie odpowiada jej usposobieniu. Nie należy ona do śledziowatego gatunku wątłych dziewcząt. To rześki pstrąg szkocki.
– Oczywiście bez plam – rzekł Clifford.
Chciał potem powiedzieć Connie o tej sprawie demi-vierge ostwa... o tym półdziewiczym stanie rzeczy. Ale nie mógł się na to zdobyć. Był z nią zbyt zżyty, a jednak nie dość zżyty. Był z nią tak bardzo zjednoczony we własnym i w jej duchu, ale cieleśnie nie istnieli dla siebie nawzajem, a żadne z nich nie miało odwagi poruszenia corpus delicti. Byli z sobą tak zżyci, a tak zupełnie bez kontaktu.
Connie odgadła jednak, że ojciec jej powiedział coś Cliffordowi, którego to teraz trapiło. Wiedziała, że nie zależy mu zupełnie na tym, czy ona jest demi-vierge czy demi-monde, póki o tym nie wiedział z zupełną pewnością i póki mu na to nie zwracano uwagi. Czego oko nie widzi, o czym mózg nie wie, to nie istnieje.
Connie i Clifford żyli już od dwóch blisko lat we Wragby, nieokreślonym życiem, obracającym się dookoła Clifforda i jego pracy. Zainteresowania ich nigdy nie przestały zbiegać się nad jego dziełem. Mówili i zmagali się w boleściach tworzenia i mieli wrażenie, jak gdyby się coś działo, jak gdyby się naprawdę coś działo, w próżni.
I tak dalece było to życiem: w próżni. Poza tym był to niebyt. Istniało Wragby i istniała służba... ale istniały upiornie, nierzeczywiście. Connie odbywała spacery w parku i w laskach, przylegających do parku, rozkoszowała się samotnością i tajemniczością, trącała stopą brunatne liście jesieni i zrywała prymulki wiosny. Ale wszystko to działo się we śnie; a raczej było to niby odbicie rzeczywistości. Liście dębowe były dla niej niby liście dębowe widziane w lustrze, ona sama była postacią, o której ktoś czytał, i zrywała pierwiosnki, które były tylko cieniami albo wspomnieniami, albo słowami. Ani one, ani cokolwiek innego nie miało substancji... nie było zetknięcia, nie było kontaktu! Tylko to życie z Cliffordem, to bezgraniczne snucie nici mózgowej tkaniny, te notatki świadomości, te opowiadania, o których Sir Malcolm powiedział, że w nich nic nie ma i że nie będą one trwałe. Dlaczego miało w nich coś być, dlaczego miały być trwałe? Na jeden dzień wystarczy zło jednego dnia. Na jedną chwilę wystarczy pozór rzeczywistości.
Clifford posiadał sporo przyjaciół, a raczej znajomych, i zapraszał ich do Wragby. Zapraszał najrozmaitszych ludzi, krytyków i pisarzy, ludzi, którzy mogli dopomagać w wychwalaniu jego książek. Im zaś schlebiało, że zapraszano ich do Wragby, i chwalili. Connie doskonale to rozumiała. Ale dlaczego nie? Był to jeden z przelotnych obrazów w zwierciadle. Cóż w tym było złego?
Była panią domu dla tych gości, przeważnie mężczyzn, Była też panią domu dla zjawiających się niekiedy krewnych Clifforda. Ponieważ była istotą miękką, rumianą, o wiejskim wyglądzie, skłonną do piegów, miała wielkie, niebieskie oczy, kędzierzawe, brunatne włosy, miękki głos i dość silne, kobiece biodra, uważano ją za nieco staromodną i „zbabiałą”. Nie była „śledziowatą rybą“ o kształtach chłopięcych, z płaską piersią i małym pośladkiem. Była zbyt kobieca, aby być zupełnie szykowną.
To też mężczyźni, szczególnie niezbyt młodzi, byli dla niej naprawdę bardzo uprzejmi. Connie wiedziała jednak, jakie męki przeżywałby Clifford za najlżejszą oznaką jej flirtu, to też nie zachęcała ich zupełnie. Była spokojna i niezdecydowana, nie miała z nimi kontaktu i nie pragnęła go mieć. Clifford był z siebie niezwykle dumny.
Krewni jego traktowali ją nader uprzejmie. Wiedziała, że uprzejmość ta świadczyła o braku lęku i że ludzie ci nie mają szacunku dla człowieka, który nie potrafi zastraszyć ich trochę. Ale i z nimi nie miała kontaktu. Pozwalała im zachowywać się uprzejmie i z lekka wzgardliwie, dawała im wyczuć, że nie potrzebują chować sztyletu w zanadrzu. Nie miała z nimi rzeczywistej styczności.
Czas mijał. Cokolwiek się działo, nie działo się nic, ponieważ ona była tak cudownie pozbawiona kontaktu. Ona i Clifford żyli swymi ideami i jego książkami. Przyjmowała gości, zawsze ktoś był w ich domu. Czas posuwał się naprzód jak zegar, następowało wpół do dziewiątej zamiast wpół do ósmej.
*Tytuł szlachecki, niższy od baroneta; dosł. rycerz (Przyp. tłum.)