Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmysłowy romans młodej mężatki „z wyższych sfer” i leśniczego osadzony w społeczno-obyczajowych realiach Anglii po I wojnie światowej.
Ścisłe połączenie przeżyć seksualnych z życiem uczuciowym i całościowym dobrostanem człowieka, opisy zbliżeń intymnych, w tym orgazmu kobiecego, a wreszcie swobodne używanie słów uznawanych za niecenzuralne — wszystko to stanowiło niemałe wyzwanie dla czytelników powieści Davida Herberta Lawrence'a Kochanek lady Chatterley (ang. Lady Chatterley's Lover), której pierwsze, prywatne wydanie ukazało się w 1928 roku we Florencji dzięki pomocy Giuseppe „Pino” Orioliego.
Lawrence stał się „enfant terrible purytańskiej kultury i literatury angielskiej”. Jego książki konfiskowano, wytaczano procesy o pornografię, ekscytowano się pieprznymi opisami. A jednak otwartość w opisach erotyki czy w przedstawieniu komplikacji i niuansów życia seksualnego stanowi część większej całości: wielowątkowej wypowiedzi na temat wewnętrznej wolności człowieka. Autor Kochanka lady Chatterley żarliwie przeciwstawiał się ekspansji przemysłu, który eksploatuje robotników, odczłowieczając ich i pozbawiając naturalnej radości życia. Występował przeciw religii pieniądza, konsumpcjonizmowi, mechanizacji i dehumanizacji życia, niszczeniu przyrody i zanikowi więzi międzyludzkich. Wszystkie te wątki znalazły swoje miejsce na kartach jego najszerzej znanej powieści. I jeżeli dążył do przełamywania tabu w zakresie erotyki, to była to też praca na rzecz odrodzenia człowieka, zwrócenia się ku żywotnym, naturalnym siłom.
Oczywiście bulwersujący był już sam temat romansu damy „z towarzystwa”, Constance Chatterley i Oliviera Mellorsa, „prostego” człowieka, pochodzącego z górniczej miejscowości, z eksploatacji której utrzymywał się majątek jej męża. A więc dama i jej służący: motyw banalny. To jednak tylko powierzchnia problematyki, chciałoby się rzec: przynęta. Lawrence znacznie pogłębia tematykę erotyzmu, który niweluje różnice społeczne. Pokazuje również nierównomierne pulsowanie, przypływy i odpływy uczucia i seksualnej fascynacji, naprzemienne przyciąganie i odpychanie, przekraczanie granic i wspólne wzrastanie kochających się ludzi, ich drogę do samopoznania oraz ich uwikłanie w zróżnicowane więzy społeczne: z poszczególnymi członkami rodziny, z członkami własnej klasy społecznej, strach przed plotką i jej niszczącymi konsekwencjami.
Jednocześnie Lawrence, będąc człowiekiem swych czasów, daje wyraz również różnym niepokojącym pogladom. Sam będąc osobą biseksualną (biografowie wskazują na jego związki z dwiema kobietami i jednym meżczyzna), przy otwartości na seksualność par heteroseksualnych, zdradza żywiołową niechęć do związków lesbijskich. Kuriozalne jest też przedstawienie wątku relacji kaleki z jego pielęgniarką (a zarazem pana, pracodawcy z podwładną, przedstawiciela arystokracji z kobietą z rodziny robotniczej). W wypowiedziach postaci i fragmentach narracyjnych rozsiane są wątki rasistowskie i antysemickie. Ze wszystkimi tymi rysami, powieść Lawrence'a stanowi dzieło warte uwagi, poruszające czytelników w latach międzywojennych, sensacyjne w czasach rewolucji seksualnej lat 70. XX w. i również dziś mogące dawać punkt wyjścia do istotnych dyskusji.
W Polsce powieść D. H. Lawrence'a Kochanek lady Chatterley w przekładzie Marcelego Tarnowskiego (Warszawa 1933, nakładem Księgarni M. Fruchtmana) wydana została ze wstępem autora sugerującym, że czytelnikom udostępniony został pełen tekst utworu. We wstępie Lawrence pisze, iż pożądane przez wydawców ocenzurowanie, „oczyszczenie” przez wyeliminowanie scen erotycznych oraz dosłownych, niekiedy dosadnych określeń czynności seksualnych i intymnych części ciała — powoduje, że „książka krwawi”. Co więcej, przy tytule polskiego przekładu pojawiła się adnotacja „z upoważnienia autora”, co sugeruje przekład autoryzowany. Tymczasem już w międzywojniu Czesław Miłosz w korespondencji do Jarosława Iwaszkiewicza zwracał uwagę na luki w tłumaczeniu i zestawiał je z przekładem na rosyjski. Pominięcia dotyczyły przede wszystkim scen erotycznych, w tym zabaw kochanków, strojących swoje nagie ciała kwiatami i nadających swoim genitaliom imiona, a nawet wszelkich bezpośrednich wzmianek o intymnych częściach ciała. W niniejszym wydaniu opuszczone fragmenty zostały w miarę możności uzupełnione po porównaniu z oryginalną angielską wersją językową, co wiązało się z konieczności z pewną modyfikacją przekładu w kilku miejscach. Na przykład wspomniane imiona intymne: Lady Jane i Sir John Thomas, uwzględnione w jednym miejscu przez tłumacza i przełożone jako: Ondraszek i księżniczka, po uzupełnieniu brakującej sceny musiały zostać opuszczone dla zachowania jednolitości tekstu (nawiasem mówiąc pierwotny tytuł miał brzmiec John Thomas and Lady Jane). Z drugiej strony, również dla zachowania jednolitości, w uzupełnieniach starano się dopasować do stylu przekładu w zakresie stosowanego słownictwa, skoro tłumacz zdecydował się użyć określenia „obłapiać” w miejsce dosadnego „fuck” w oryginale, również w uzupełnieniach została złagodzona dosadność sformułowań Mellorsa. Uszanowana też została inna, wielce ciekawa, decyzja przekładowa Marcelego Tarnowskiego; mianowicie zdecydował się on oddać ducha tego, że leśniczy mówi dialektem hrabstwa Derbyshire, wprowadzając w wypowiedziach tej postaci język używany na Górnym Śląsku. W uzupełnionych fragmentach zachowano ten rys.
Język ludowy: gwara, dialekt mieszkańców górniczej miejscowości (to pomieszanie pojęć trudne byłoby do skorygowania, a jednocześnie oddaje ono potoczne funkcjonowanie tych kwestii „w języku”) — stanowi ważny element w konstrukcji napięć między bohaterami, jest bronią leśniczego jako człowieka pogranicza. Wykształcony na klasycznej literaturze, obyty towarzysko jako były oficer, nie uzyskuje pełnego awansu społecznego, nie zdobywa uznania za swój wysiłek, a przeciwnie: staje się dziwakiem, któremu trzeba pokazać, gdzie jego miejsce, mianowicie na nizinach hierarchii społecznej. Olivier Mellors wobec tego świadomie gra z pomocą języka, stosując raz dialekt, raz mowę ludzi z „dobrego towarzystwa”, żeby ocalić swą godność i zaznaczyć dystans, a zarazem niezależność. Takie jego postępowanie budzi oczywiście rozdrażnienie rozmówców. W tej właśnie sferze, poza sferą seksualną, realizuje się jego zuchwała wolność.
Książka Davida Herberta Lawrence'a Kochanek lady Chatterley znalazła się na liście 100 książek XX wieku według „Le Monde” (39. miejsce) i doczekała wielu adaptacji filmowych, w tym ostatnio w 2015 r. dla telewizji BBC i w 2022 r. kinowej wersji w reżyserii Laure de Clermont-Tonnerre. Na Wolnych Lekturach powieść dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi Kindle) oraz plik PDF.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
David Herbert Lawrence
Kochanek Lady Chatterley
tłum. Marceli Tarnowski, Aleksandra Sekuła
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Marceli Tarnowski, Aleksandra Sekuła
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-7906-5
Wydawcy angielscy nalegają na mnie, abym opublikował oczyszczone wydanie niniejszej książki, obiecują mi pokaźne zyski i podkreślają, iż wykazałbym w ten sposób publiczności, że jest to doskonała powieść niezależnie od całego „erotyzmu” i od „nieprzyzwoitych słów”. Poczynam więc ulegać pokusie i zabieram się do oczyszczania. Ale to niemożliwe! Z równym powodzeniem mógłbym próbować przykroić swój nos nożyczkami. Książka krwawi1.
Na przekór więc wszystkim nieprzyjaciołom puszczam tę powieść w świat jako uczciwą, zdrową książkę, jakiej nam dzisiaj potrzeba. Owe wyrazy, które początkowo tak bardzo człowieka przerażają i detonują, po pewnym czasie nie robią na nim zupełnie wrażenia. Czy dzieje się to dlatego, że umysł deprawuje się wskutek przyzwyczajenia? Bynajmniej. Wyrazy te obrażały tylko oko, rozumu jednak w najmniejszej nawet mierze nie raziły. Ludzie bez rozumu może będą się nadal czuli zdeprymowani, ale nie o nich przecież chodzi. Rozumni ludzie uświadomią sobie, że nie są i nigdy nie byli urażeni tymi wyrazami — i doznają uczucia ulgi.
A to jest najważniejsze.
Jako istoty ludzkie wyrośliśmy dzisiaj rozwojem daleko poza owe tabu tkwiące w naszej kulturze. Uświadomić sobie ten fakt to rzecz niezmiernie ważna. Rycerze krzyżowi uważali zapewne już samo słowo za coś potężnego i przykuwającego w takim stopniu, w jakim my wcale sobie tego wyobrazić nie potrafimy. Zaklinająca potęga tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów musiała być dla upośledzonych duchowo, ponurych, gwałtownych natur średniowiecza niezmiernie niebezpieczna, a możliwe, że ciągle jeszcze jest zbyt silna dla gnuśnych duchowo, niedorozwiniętych, niskich natur dzisiejszych. Ale prawdziwa kultura sprawia, że na dźwięk wyrazu przeżywamy te tylko reakcje ducha i siły wyobraźni, które należą do obrębu ducha; kultura ta chroni nas przed gwałtownymi, ślepymi, fizycznymi reakcjami, które mogłyby zburzyć naszą obyczajność społeczną.
W minionych czasach człowiek był duchowo zbyt słaby lub zbyt nieokrzesany, aby móc obserwować swoje ciało i swoje funkcje cielesne bez zupełnego uwikłania się w reakcjach fizycznych, które osiągały nad nim władzę. Teraz już tak nie jest. Kultura i cywilizacja nauczyły nas odróżniać słowo od czynu, myśl od postępku albo reakcji fizycznej. Wiemy teraz, że za myślą niekoniecznie nastąpić musi postępek. W istocie myśl i postępek, słowo i czyn są dwiema odrębnymi formami świadomości, dwoma odrębnymi żywotami, jakie wiedziemy. Jest dla nas rzeczą niezmiernie potrzebną utrzymać związek pomiędzy tymi dwoma żywotami. Ale myśląc, nie działamy, a działając, nie myślimy. Największą właśnie koniecznością jest działać odpowiednio do swoich myśli i myśleć odpowiednio do swoich czynów. Jednakowoż w chwili myślenia nie możemy naprawdę działać, kiedy zaś dokonujemy jakiegoś czynu, nie możemy naprawdę myśleć. Dwa te stany, myślenia i działania, wyłączają się wzajem. Powinny jednakże pozostawać w harmonijnym stosunku.
I na tym właśnie polega istotny sens tej książki. Pragnę, aby mężczyźni i kobiety potrafili gruntownie, wyczerpująco, uczciwie i czysto myśleć o sprawach seksualnych. Jeśli nawet nie zawsze możemy działać płciowo ku swemu zupełnemu zadowoleniu, nauczmy się przynajmniej idealnie i jasno myśleć płciowo. Cała ta gadanina o młodych dziewczętach i dziewiczości niczym śnieżnobiała, niezapisana karta jest zwykłym nonsensem. Młoda dziewczyna czy też młody mężczyzna jest kłębowiskiem udręki, kipiącym wirem uczuć seksualnych i seksualnych myśli, wśród których lata dopiero zaprowadzą jakiś ład. Dopiero lata uczciwych rozmyślań i czynów, zmierzających z wysiłkiem we właściwym kierunku, mogą nas w sprawach seksualnych doprowadzić tam, dokąd dotrzeć pragniemy, do prawdziwej, zdobytej cnoty, do absolutnego człowieczeństwa — mogą nas doprowadzić do tego, aby nasze czyny i nasze myśli w dziedzinie życia płciowego harmonizowały ze sobą i nie przeciwstawiały się sobie nawzajem.
Daleki jestem od tego, aby doradzać wszystkim kobietom, by goniły za leśniczymi i zdobywały sobie w nich kochanków. Daleki jestem od tego, aby im doradzać, by za kimkolwiek w ogóle goniły. Bardzo wielu mężczyzn i kobiet widzi dzisiaj największe swoje szczęście w tym, aby żyć w powściągliwości płciowej, aby z zupełną czystością stać na uboczu, posiadając jednak przy tym pełne zrozumienie dla spraw płciowych i absolutnie je sobie uświadamiając. Epoka nasza jest raczej epoką uświadamiania sobie niżeli epoką czynu. Tyle było działania w okresach minionych, zwłaszcza działania płciowego, tyle było powtarzania i powtarzania aż do przesytu, bez odpowiedniego myślenia, bez odpowiedniego uświadomienia sobie! Dzisiaj zadaniem naszym jest uświadomić sobie sprawy płciowe. Absolutne, świadome uprzytomnienie sobie spraw płciowych jest dzisiaj rzeczą ważniejszą nawet niż sama działalność płciowa. Po stuleciach zamroczenia duch pragnie nareszcie wiedzieć, i to wiedzieć bez ogródek. Zaprawdę, ciało jest przy tym niemal zupełnie wyłączone. Jeśli ludzie spełniają dzisiaj czyny seksualne, często spełniają je tylko na niby, dokonywają ich tylko konwencjonalnie. Postępują tak dlatego, iż sądzą, że się tego po nich oczekuje. W istocie duch tylko doznaje zainteresowania, ciało zaś musi być jedynie podniecane. Przyczyna polega na tym, iż przodkowie nasi, nie zastanawiając się zupełnie nad swoim życiem płciowym ani nie uświadamiając go sobie nawet, uprawiali je tak pilnie, że czynność ta zaczyna być dzisiaj mechaniczna, nudna, zaczyna sprawiać rozczarowanie, i tylko ponowne duchowe uprzytomnienie jej sobie może wpłynąć dodatnio na rezultat.
Duch musi wiele nadgonić w dziedzinie życia płciowego, jak i w dziedzinie wszelkich czynów fizycznych. Jeśli idzie o nasze myślenie płciowe, znajdujemy się duchowo w mroku, wydani na łup czyhającej, skradającej się trwogi, która jest dziedzictwem po naszych nieokrzesanych i nieco bestialskich przodkach. Pod tym jednym względem, płciowym i cielesnym, duch nasz pozostał niedorozwinięty.
Musimy teraz nadganiać i przywrócić równowagę pomiędzy świadomością wrażeń i doświadczeń ciała a samymi tymi wrażeniami i doświadczeniami. Równowagę pomiędzy świadomością aktu a samym aktem. Musimy doprowadzić do harmonii pomiędzy nimi. A to wymaga należytego szacunku dla spraw płciowych i należytej czci dla dziwnych doświadczeń ciała. Wymaga to dalej zdolności używania tak zwanych nieprzyzwoitych wyrazów, ponieważ są one naturalną częścią składową świadomości ducha o ciele. Nieprzyzwoitość zachodzi tylko wówczas, kiedy duch gardzi ciałem a ciało nienawidzi ducha i stawia mu opór.
Kiedy czytamy o tego rodzaju wypadkach, jak sprawa pułkownika Barkera2, uświadamiamy sobie dopiero, o co idzie. Pułkownik Barker był kobietą, która żyła w przebraniu mężczyzny. „Pułkownik” ożenił się i przeżył z żoną pięć lat w „szczęściu małżeńskim”. A biedna kobieta myślała przez cały ten czas, że jest normalnie i szczęśliwie poślubiona prawdziwemu mężowi. Rewelacja końcowa jest bezgranicznie okrutna dla nieszczęśliwej kobiety. Sytuacja jest potworna. A jednak istnieją dzisiaj tysiące kobiet, które mogłyby zostać w ten sposób oszukane i żyć nadal w tej nieświadomości. Dlaczego? Ponieważ nie wiedzą o niczym, ponieważ nie potrafią w ogóle myśleć płciowo, ponieważ są pod tym względem nieuświadomione i głupie. Lepiej by było dawać tę książkę wszystkim dziewczętom, gdy dochodzą do lat siedemnastu.
Duch żywi prastary, tchórzliwy lęk przed ciałem i jego mocami. Ducha właśnie musimy w tych sprawach wyzwolić i ucywilizować. Lęk ducha wobec ciała prawdopodobnie więcej ludzi wpędził w obłęd, niżeli można naliczyć.
Chorobliwość wielkiego umysłu, jak na przykład Swifta3, daje się przynajmniej po części sprowadzić do tej samej przyczyny. W wierszu do jego ukochanej Celii, posiadającym ów obłąkany refren: „Lecz — Celia, Celia, Celia sra”4, widzimy, co się może przytrafić wielkiemu duchowi, kiedy ulega bezmyślnemu przerażeniu. Tak inteligentny umysł jak Swift nie potrafił pojąć, jak się ośmiesza. Naturalnie, że Celia sra! Któż tego nie robi? I o ileż gorzej byłoby, gdyby tego nie robiła! Jest to coś beznadziejnego. I proszę sobie potem wyobrazić biedną Celię, którą doprowadzono do tego, że musi się wstydzić swoich naturalnych funkcji jako czegoś haniebnego — a doprowadził ją do tego jej „kochanek”! Jest to coś potwornego. A pochodzi to stąd, że posiadamy wyrazy, które są tabu, oraz że nie rozwinęliśmy w swym duchu dostatecznej świadomości spraw cielesnych i płciowych.
W przeciwieństwie do człowieka seksualnie niedorozwiniętego, który jest owocem purytańskiego przemilczania, widzimy nowoczesnego, przesiąkniętego jazzem, wyniosłego duchowo młodzieńca, który sądzi, że musi zawsze iść jeszcze o krok dalej, który nie pozwoli się skrępować żadnymi względami ani respektem i po prostu „robi co chce”. Z lęku przed ciałem i w zaprzeczeniu jego istnienia popada postępowa młodzież współczesna w przeciwną skrajność i traktuje ciało jako pewnego rodzaju zabawkę, z której się czerpie przyjemność, jako nieco niegrzeczną zabawkę, z której jednak można mieć trochę rozrywki, zanim sobie człowiek poparzy przy tym palce. Ci młodzi ludzie drwiąco marszczą nos nad doniosłością spraw płciowych, traktują je jak cocktail i szydzą z ludzi starszych. Chłopcy ci uważają się za postępowych i przypisują sobie wyższość. Gardzą oni taką książką jak Kochanek Lady Chatterley. Jest dla nich o wiele za prosta i zwyczajna. Z nieprzyzwoitych słów nic sobie nie robią, a jej ujęcie miłości wydaje im się staroświeckie. Po co robić tyle hałasu z powodu miłości? Bierz ją jak cocktail! Książka ta, powiadają, zdradza mentalność czternastolatka. Ale może mentalność chłopca czternastoletniego, odczuwającego jeszcze nieco należytego lęku i naturalnej trwogi wobec spraw płciowych, jest zdrowsza od mentalności takiego młodego zwolennika cocktailu, który nie zna szacunku przed niczym, którego duch nie potrafi nic więcej, jak igrać zabawkami życia (przy czym płeć jest jedną z głównych zabawek) i który przy tym procesie traci rozum. Zaprawdę, Heliogabal5!
I tak oto, pomiędzy istniejącym jeszcze starym purytaninem, który w podeszłym wieku łatwo popada w nieobyczajność płciową, a wytwornym zwolennikiem jazzu z młodego pokolenia, który powiada: „Nam wolno wszystko. Jeżeli o czymś myślimy, możemy to także robić” — i wreszcie niżej stojącym, niekulturalnym człowiekiem o brudnej wyobraźni, który szuka brudu — pomiędzy nimi książka ta nieledwie znajdzie dość powietrza do oddychania. Ale wszystkim im powiadam to samo:
Zachowajcie sobie swoje perwersje, jeżeli wam są miłe — swoją perwersję purytanizmu, swoją perwersję wytwornego nieokiełznania, swoją perwersję plugawej fantazji. A ja pozostanę przy swojej książce i przy swoim poglądzie: Życie jest możliwe wtedy tylko, gdy duch i ciało są w harmonii, gdy panuje pomiędzy nimi naturalna równowaga, gdy posiadają one dla siebie wzajem naturalny szacunek.
D. H. Lawrence
Epoka nasza jest w istocie swojej tragiczna, dlatego wzbraniamy się traktować ją tragicznie. Kataklizm nastąpił, stoimy pośród ruin, poczynamy budować nowe, małe osiedla, żywić nowe, małe nadzieje. Bardzo to ciężka praca: w przyszłość nie prowadzi gładka droga; ale my kroczymy okrężnymi manowcami, przedzieramy się przez przeszkody. Musimy żyć, ilekolwiek by się nieb zapadło nad nami.
W takim mniej więcej położeniu znajdowała się również Constance Chatterley. Wojna zawaliła jej dach nad głową. Wówczas zrozumiała, że trzeba żyć i uczyć się.
Poślubiła Clifforda Chatterleya w roku 1917, kiedy przyjechał na miesiąc urlopu do domu. Miesiąc trwał jej okres miodowy. Potem mąż jej powrócił do Flandrii6: w pół roku później przywieziono go z powrotem do Anglii, mniej lub bardziej w kawałkach. Constance, jego żona, liczyła wtedy dwadzieścia trzy lata, on sam dwadzieścia dziewięć.
Zdumiewająca była siła, z jaką trzymał się życia. Nie umarł, a kawałki poczęły się zrastać. Przez dwa lata pozostawał w rękach lekarzy. Potem uznano go za uleczonego i pozwolono mu powrócić do życia. Dolna część ciała, począwszy od bioder, pozostała na zawsze sparaliżowana.
Było to w roku 1920. Clifford i Constance zamieszkali w starym domu Chatterleyów, Wragby Hall, „gnieździe rodzinnym”. Wobec śmierci ojca był teraz Clifford baronetem, Sir Cliffordem, zaś Constance była Lady Chatterley. Rozpoczęli gospodarkę i pożycie małżeńskie w dość opuszczonej siedzibie rodzinnej Chatterleyów z nader skromnymi dochodami. Siostra Clifforda wyprowadziła się. Innych bliskich krewnych nie miał. Starszy brat padł na wojnie. Okaleczały na zawsze, wiedząc, że nigdy nie będzie miał dzieci, powrócił Clifford do zadymionej Anglii Środkowej7, aby — póki zdoła — zachować nazwisko Chatterleyów przy życiu.
Nie był zupełnie zmiażdżony. Mógł jeździć sam w fotelu na kółkach i posiadał specjalny fotel z wmontowanym motorkiem, tak że mógł jeździć powoli przez ogród i piękny, melancholijny park, z którego był w istocie bardzo dumny, chociaż udawał, że wcale mu na nim nie zależy.
Wycierpiawszy tyle, Clifford zatracił do pewnego stopnia zdolność cierpienia. Był dziwnie wesół i swobodny, można by niemal powiedzieć: zadowolony, cerę miał rumianą, zdrową, a bladoniebieskie oczy połyskiwały wyzywająco. Ramiona jego były szerokie i silne, ręce bardzo mocne. Ubrany był starannie i nosił eleganckie krawaty z Bond Street. Ale w twarzy jego dostrzegało się czujne, lecz nieco puste spojrzenie kaleki.
Tak bliski już był utraty życia, że to, co mu z niego pozostało, wydawało mu się szczególnie cenne. Pożądliwy błysk jego oczu zdradzał, jak dumny był, że po tak wielkim wstrząśnieniu znajdował się jeszcze przy życiu. Ale zraniony był tak dotkliwie, że coś w nim uległo zniszczeniu, że niektóre jego uczucia zniknęły. Było w nim jakieś miejsce bez wrażliwości.
Żona jego, Constance, była rumianą, młodą kobietą o wiejskim wyglądzie, miękkich, brunatnych włosach, silnym ciele i powolnych ruchach, pełnych niezwykłej energii. Miała wielkie, zdumione oczy i miękki, łagodny głos; zdawało się, że dopiero co przybyła ze wsi rodzinnej. Bynajmniej tak nie było. Ojcem jej był znany niegdyś członek Królewskiej Akademii Sztuk, stary Sir Malcolm Reid. Matka jej za pięknych czasów prerafaelizmu była jedną z ówczesnych wykształconych fabianek8. W otoczeniu artystów i inteligentnych socjalistów doznawały Constance i jej siostra Hilda wychowania, które można by nazwać estetycznie niekonwencjonalnym. Zabierano je do Paryża, Florencji i Rzymu, aby oddychały sztuką, zabierano je i w innym kierunku, do Hagi i Berlina, na wielkie kongresy socjalistyczne, gdzie słyszało się mówców przemawiających wszystkimi językami kulturalnymi i gdzie nikt nie narzucał sobie powściągliwości.
Toteż dziewczęta od najwcześniejszej młodości nie czuły lęku ani przed sztuką, ani przed idealistyczną polityką. Były to ich naturalne żywioły. Były one zarazem kosmopolitkami i prowincjonałkami, w owym kosmopolitycznym prowincjonalizmie sztuki, idącym w parze z czystymi ideałami socjalistycznymi.
W wieku piętnastu lat zostały wysłane do Drezna, między innymi także dla muzyki. I dobrze się tam urządziły. Żyły swobodnie ze studentami, staczały z mężczyznami długie utarczki słowne na tematy filozoficzne, socjologiczne i artystyczne, były tyleż warte, co i sami mężczyźni: więcej jeszcze, ponieważ były kobietami. I wałęsały się po lasach z barczystymi młodzieńcami, którzy nosili gitary, ping-ping! Śpiewały pieśni ptaków wędrownych i były wolne. Wolne! To było wielkie słowo. Tutaj, w otwartym świecie, w lasach o poranku, z rześkimi, śpiewającymi, barczystymi kolegami, były wolne, mogły robić, co im się chciało i — przede wszystkim — mówić, co im się chciało. W pierwszym rzędzie szło właśnie o rozmowy: o namiętną wymianę słów. Miłość była tylko drugorzędnym akompaniamentem.
Hilda i Constance, obie zanim doszły do lat osiemnastu, miały już poza sobą próbne przygody miłosne. Młodzieńcy, z którymi tak namiętnie rozprawiały, tak wesoło śpiewały i z taką swobodą obozowały pod drzewami, pragnęli oczywiście miłostki. Dziewczęta były w rozterce, ale ostatecznie tyle się o tej sprawie mówiło, uważało się ją za tak ważną! A mężczyźni byli tak pokorni i spragnieni! Dlaczegóż dziewczyna nie miała być po królewsku wspaniałomyślna, dlaczego nie miała podarować siebie?
Podarowały więc siebie, każda młodzieńcowi, z którym wiodła najzawikłańsze i najpoufniejsze rozmowy. Te właśnie rozmowy, te dyskusje były rzeczą najważniejszą: miłość i stosunek miłosny stanowiły tylko rodzaj prymitywnej reakcji, drobne otrzeźwienie. Było się potem mniej zakochaną w młodzieńcu, trochę skłonną do nienawidzenia go, jak gdyby wtargnął on niepowołany w zakazaną dziedzinę życia prywatnego i wolności wewnętrznej. Dla dziewczyny bowiem cała godność i znaczenie, jakie posiadała w życiu, polegały na osiągnięciu bezwarunkowej, doskonałej, czystej i szlachetnej wolności. Jaki był sens życia dziewczyny? Uwolnić się od starych, niskich więzów i niewoli.
I mimo całej sentymentalnej gadaniny na ten temat, wszystkie te bzdury seksualne należały do najstarszych i najniższych więzów i niewoli. Poeci, którzy je wielbili, byli to przeważnie mężczyźni. Kobiety wiedziały zawsze, że istnieje coś lepszego jeszcze, coś wyższego. A teraz wiedziały o tym z daleko większą pewnością niż dawniej. Piękna, czysta wolność kobiety była nieskończenie cudowniejsza niż jakakolwiek zmysłowa miłość. Jedyne nieszczęście, że mężczyźni pozostawali w tych sprawach tak dalece w tyle za kobietami. Zawzięci byli na te sprawy seksualne jak psy.
I kobieta musiała ulec. Pod względem apetytu mężczyzna tak bardzo przypominał dziecko. Kobieta musiała mu dać, czego chciał, inaczej stałby się zapewne niegrzeczny jak dziecko, uciekłby i zniszczył to, co było bardzo miłym stosunkiem. Ale kobieta mogła się oddać mężczyźnie, nie tracąc swojej wewnętrznej, wolnej jaźni. Poeci i ludzie, którzy mówili wiele o seksualiźmie, nie wzięli tego widocznie pod rozwagę. Kobieta mogła brać mężczyznę, nie oddając się sama. Mogła raczej użyć tych głupstw seksualnych, aby zdobyć nad nim władzę. Wystarczyło, aby w stosunkach płciowych powstrzymała się tylko, pozwoliła mu dojść do końca i wyładować się, nie dochodząc sama do kryzysu9; potem zaś mogła przedłużyć stosunek i osiągnąć swój własny orgazm i moment kulminacyjny, podczas gdy on był tylko narzędziem.
W chwili wybuchu wojny obie siostry poczyniły już swoje doświadczenia; wezwano je natychmiast do domu. Żadna z nich nie była nigdy zakochana w jakimś młodzieńcu bez wzajemnego zbliżenia w słowach: to znaczy bez głębokich i z przejęciem prowadzonych rozmów. Owej zdumiewającej, głębokiej, niewiarogodnej emocji, polegającej na tym, że się godzinami rozmawiało namiętnie z naprawdę mądrym chłopcem, dzień za dniem, miesiącami, zaczynając ciągle na nowo — owej emocji nie potrafiły sobie uświadomić, zanim jej nie przeżyły! Rajska obietnica: „Będziesz miała mężczyznę, aby z nim rozmawiać!” — nigdy nie była udzielona. Spełniła się, zanim się dowiedziały, jaka to była obietnica.
A gdy po podnieconej poufałości tych ożywionych i uduchowionych dyskusji pożycie płciowe stawało się mniej lub bardziej nieuniknione, przyjmowało się je obojętnie. Oznaczało ono koniec rozdziału. Posiadało też własny urok: jakiś dziwnie drgający dreszcz w głębi ciała, jakiś ostatni skurcz zwycięstwa, jak ostatnie słowo, podniecający i bardzo podobny do szeregu gwiazdek, jakie można postawić, aby zaznaczyć koniec ustępu lub przerwę w temacie.
Kiedy dziewczęta powróciły do domu latem roku 1913 (Hilda miała wtedy dwadzieścia lat, Connie osiemnaście), ojciec ich mógł dostrzec wyraźnie, że miały już doświadczenia miłosne.
L’amour avait passé par là10, jak to ktoś wyraził. Ale ojciec ich był sam człowiekiem doświadczonym i pozostawiał życiu wolną drogę. Natomiast matka, nerwowa, ciężko chora osoba, w ostatnich już miesiącach życia, pragnęła tylko, aby córki jej były „wolne” i aby „osiągnęły swoje ja”. Ona sama nigdy nie zdołała stać się zupełnie sobą: nie dane jej to było. Niebo wie dlaczego, gdyż była kobietą posiadającą własny majątek i własną wolę. Przypisywała winę mężowi. Prawdziwa jednak przyczyna polegała na tym, że nie umiała wyzbyć się starego wrażenia autorytetu, jakie wżarło się w jej ducha czy w jej duszę. Nie miało to nic wspólnego z Sir Malcolmem, który pozwalał swojej nerwowej, wrażliwej żonie rządzić w jej kurniku, sam zaś kroczył własnymi drogami.
Dziewczęta były więc „wolne” i powróciły do Drezna, do swojej muzyki, do uniwersytetu i do młodzieńców. Kochały swoich młodzieńców, a młodzieńcy kochali je nawzajem z całą namiętnością duchowego pociągu. Wszystkie te cudowne rzeczy, które młodzieńcy myśleli, wyrażali i pisali, myśleli oni, mówili i pisali dla dziewcząt. Młodzieniec Connie był muzykalny, młodzieniec Hildy posiadał zdolności techniczne. Ale żyli jedynie dla swoich dziewcząt. Znaczy to: w duchu i w podnietach duchowych. Poza tym byli nieco zastraszeni, ale nie wiedzieli o tym.
I po nich znać było wyraźnie, że przeniknęła ich miłość: to znaczy przeżycie fizyczne. Dziwna to rzecz, jak niedostrzegalne niemal, a jednak niechybne zmiany sprawia ona w ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety: kobieta staje się bardziej kwitnąca, delikatniej zaokrąglona, kanty młodego ciała wygładzają się, wyraz jej twarzy staje się bądź zalękniony, bądź triumfalny; mężczyzna jest o wiele spokojniejszy, bardziej zatopiony w sobie, nawet kształt jego ramion i pośladka staje się mniej pewien siebie, bardziej wahający.
We właściwym, cieleśnie odczuwanym dreszczu płciowym siostry prawie ulegały dziwnej mocy męskiej. Ale opanowywały się szybko, przyjmowały dreszcz płciowy jako sensację i pozostawały wolne. Mężczyźni natomiast wdzięczni kobietom za przeżycie seksualne, oddawali im dusze. A potem sprawiali niemal takie wrażenie, jakby zgubili szylinga11, a znaleźli monetę sześciopensową. Przyjaciel Connie bywał niekiedy nieco mrukliwy, przyjaciel Hildy nieco ironiczny. Ale tacy są przecież mężczyźni! Niewdzięczni i nigdy niezadowoleni. Jeżeli ich nie bierzesz, nienawidzą cię, że nie chcesz; jeżeli ich bierzesz, nienawidzą cię także, z jakiegoś innego powodu. Albo i bez powodu, po prostu dlatego, że są niezadowolonymi dziećmi i nie potrafią być zadowoleni, cokolwiek by otrzymali, cokolwiek by kobieta czyniła.
Ale przyszła wojna. Hilda i Connie musiały znowu powrócić do domu, gdzie były już w maju na pogrzebie matki. Przed Bożym Narodzeniem roku 1914 obaj ich młodzieńcy niemieccy nie żyli już; siostry płakały i kochały swoich młodzieńców namiętnie, ale wśród tej miłości zapomniały o nich. Nie istnieli już.
Connie i Hilda mieszkały w domu ojca, a raczej w domu matki w Kensington, i obracały się w sferze młodzieży z Cambridge, sferze, która opowiadała się za „wolnością” i odznaczała się flanelowymi spodniami, otwartymi przy szyi flanelowymi koszulami i przykładnym gatunkiem uczuciowej anarchii, szepczącym, dyskretnie pomrukującym głosem i arcysubtelnymi manierami. Ale Hilda poślubiła nagle starszego o dziesięć lat mężczyznę, członka tej samej sfery z Cambridge, mężczyznę o pokaźnym majątku i wygodnej, dziedzicznej niemal w jego rodzinie posadzie rządowej; pisywał on także rozprawy filozoficzne. Zamieszkała z nim w niewielkim domu w Westminsterze i obracała się w owym dobrym towarzystwie wyższych urzędników państwowych, którzy niezupełnie należą do szczytów, ale stanowią lub pragną stanowić prawdziwie inteligentną siłę narodu: są to ludzie, którzy wiedzą, o czym mówią, albo mówią, jakby wiedzieli.
Connie zajmowała się nieco miłosierdziem wojennym i obcowała z odzianymi we flanelowe spodnie intransigeant’ami12 z Cambridge, którzy chwilowo wydrwiwali z lekka wszystko i wszystkich. „Przyjacielem” jej był niejaki Clifford Chatterley, młodzieniec lat dwudziestu dwu, który pośpieszył do domu z Bonn, gdzie studiował szczegóły techniczne górnictwa węglowego. Przedtem spędził dwa lata w Cambridge. Teraz został podporucznikiem eleganckiego pułku, a w mundurze tym bardziej wypadało mu wydrwiwać wszystko.
Clifford Chatterley pochodził z wyższych sfer niż Connie. Connie należała do zamożnej inteligencji, on do arystokracji. Nie z feudalnego gatunku, ale w każdym razie do arystokracji. Ojciec jego go był baronetem, matka córką wicehrabiego.
Chociaż jednak Clifford był lepszego pochodzenia niż Connie i bardziej należał do „towarzystwa”, był jednak z usposobienia lękliwszy i bardziej prowincjonalny. Poruszał się swobodnie w „wielkim świecie”, to znaczy wśród arystokracji ziemiańskiej, był jednak lękliwy i nerwowy w owym innym wielkim świecie, składającym się z hord stanu średniego i niższych klas oraz cudzoziemców. Aby powiedzieć prawdę, odczuwał nawet nieco lęku przed klasą średnią, proletariatem i cudzoziemcami, nienależącymi do jego klasy. W jakiś obezwładniający sposób uświadamiał sobie własną bezbronność, aczkolwiek miał do dyspozycji wszelkie szańce uprzywilejowania. Jest to dziwne, ale powszechne zjawisko naszych czasów.
Dlatego działała na niego łagodna pewność siebie takiej dziewczyny, jak Constance Reid. W owym zewnętrznym świecie chaosu panowała ona nad sobą o tyle bardziej niż on.
Tym niemniej i on był buntownikiem: buntował się nawet przeciwko własnej klasie. Może buntownik to za silne słowo; o wiele za silne. Został wciągnięty w powszechny, ulubiony opór młodych przeciwko konwencjom i przeciwko wszelkiego rodzaju prawdziwemu autorytetowi. Ojcowie byli śmieszni: jego własny, uparty ojciec był najbardziej śmieszny. Rządy były także śmieszne: nasz własny, wyczekujący i przyglądający się — szczególnie śmieszny. Armia była również śmieszna, a zwłaszcza starzy partacze generałowie, przede wszystkim czerwonolicy Kitchener13. Nawet wojna była śmieszna, chociaż zabijała wcale pokaźną liczbę ludzi.
W istocie wszystko było nieco śmieszne, nawet bardzo śmieszne; z pewnością wszystko, co miało coś wspólnego z autorytetem, czy to w armii, czy w rządzie, czy na uniwersytecie, było do pewnego stopnia śmieszne. A klasa panująca, o ile rościła sobie pretensje do panowania, także była śmieszna. Sir Geoffrey, ojciec Clifforda, był niezwykle śmieszny, gdy rąbał swoje drzewa i wypędzał mężczyzn z kopalń, pchając ich w objęcia wojny, sam zaś patriotycznie pozostawał w bezpiecznym miejscu. I trwonił przy tym dla kraju więcej pieniędzy, niż posiadał.
Kiedy panna Chatterley — Emma — przybyła z Anglii Środkowej do Londynu, aby się poświęcić pracy pielęgniarki, wyrażała się w spokojny sposób, bardzo dowcipnie o Sir Geoffrey’u i jego zdecydowanym patriotyzmie. Herbert, starszy brat, śmiał się głośno, chociaż to jego drzewa rąbano na użytek okopów. Ale Clifford śmiał się trochę nieswojo. Wszystko było śmieszne, to prawda. Ale jeśli to człowieka zbyt blisko obchodziło i sam stawał się śmieszny...? Ludzie z innej klasy, jak na przykład Connie, pod jednym przynajmniej względem byli poważni. W jedno przynajmniej wierzyli.
Byli bardzo poważni, gdy szło o Tommiech14 i o grożący powszechny obowiązek wojskowy, i o brak cukru, i o karmelki dla dzieci. We wszystkich tych sprawach władze popełniały oczywiście śmieszne błędy. Ale Clifford nie potrafił brać sobie tego do serca. Dla niego władze były śmieszne ab ovo15, nie z powodu cukierków lub Tommiech.
Władze zaś same wydawały się sobie śmieszne i zachowywały się w sposób naprawdę śmieszny, a wszystko razem było jednym wielkim domem wariatów. Aż rozwinęły się sprawy na kontynencie i przyszedł Lloyd George16, aby tam uratować sytuację. To przekroczyło już granice tego, co mogło być ośmieszone, i dzielni młodzieńcy nie śmiali się już.
W roku 1916 Herbert Chatterley padł i Clifford został spadkobiercą. Nawet to uczyniło go lękliwym. Ważność jego jako syna Sir Geoffreya i dziedzica Wragby była w nim tak zakorzeniona, że nie mógł się jej wyzbyć. A jednak wiedział, że i to jest w oczach olbrzymiego, kipiącego świata śmieszne. Teraz więc był dziedzicem, był odpowiedzialny za Wragby. Czyż to nie było straszne? A jednak i wspaniałe, a zarazem może tylko absurdalne?
Sir Geoffrey nie uznawał absurdalności. Był blady i naprężony, zatopiony w sobie i zdecydowany stanowczo ratować swój kraj i własne stanowisko, bez względu na to, czy u steru byłby Lloyd George czy ktokolwiek inny. Tak dalece był odosobniony, tak odcięty od owej Anglii, która naprawdę była Anglią, tak zupełnie niezdolny zrozumieć prawdziwy stan rzeczy. Sir Geoffrey opowiadał się za Anglią i Lloydem Georgem, jak przodkowie jego opowiadali się za Anglią i św. Jerzym17: i nigdy nie dostrzegał różnicy. Sir Geoffrey rąbał drzewa użytkowe i opowiadał się za Lloydem Georgem i Anglią, za Anglią i Lloydem Georgem.
Pragnął, aby Clifford ożenił się i miał potomka. Clifford miał wrażenie, że ojciec jego jest beznadziejnym anachronizmem. Ale pod jakimże względem wyprzedzał go on sam choćby o krok, poza lękliwym poczuciem śmieszności wszystkiego, a nade wszystko śmieszności swego własnego położenia? Gdyż chcąc nie chcąc traktował swoje szlachectwo i Wragby niezmiernie poważnie.
Radosne podniecenie z wojny zniknęło... martwe. Za wiele śmierci i grozy. Mężczyzna potrzebował otuchy i podpory. Mężczyzna musiał mieć kotwicę w pewnym świecie. Mężczyzna potrzebował żony.
Rodzeństwo Chatterley, dwaj bracia i siostra, zamknięci razem w Wragby, mimo wszystkich swoich stosunków żyli dziwnie odosobnieni. Uczucie odosobnienia wzmacniało więzy rodzinne, uczucie słabości ich pozycji, uczucie bezbronności mimo — a może i z powodu — tytułu i posiadania ziemi. Byli odcięci od owej przemysłowej Anglii Środkowej, w której wiedli życie. I odcięci byli od swojej klasy przez uparty, zamknięty charakter Sir Geoffreya, ich ojca, z którego sobie podrwiwali, chociaż byli tak wrażliwi na punkcie wszystkiego, co go dotyczyło.
Troje rodzeństwa oświadczyło, że chcą być zawsze razem. Ale oto Herbert nie żył, zaś Sir Geoffrey chciał, aby się Clifford ożenił. Sir Geoffrey zaledwie o tym wspomniał: mówił niezmiernie mało. Ale jego milcząca, skryta stanowczość niezmiernie utrudniała Cliffordowi obronę.
Jednakże Emma powiedziała: nie! Była o dziesięć lat starsza od Clifforda i czuła, że małżeństwo jego byłoby dezercją, zdradą wobec wszystkiego, co stanowiło ideał młodych członków rodziny.
Tym niemniej Clifford poślubił Connie i przeżył z nią miodowy miesiąc. Był to straszliwy rok 1917, a oni byli z sobą zżyci jak dwoje ludzi stojących na tonącym okręcie. Clifford był w chwili małżeństwa nietknięty i strona seksualna znaczyła dla niego niewiele. Nawet pomijając to, byli sobie oboje, on i ona, tak bliscy. Zaś Connie odczuwała to zbliżenie, pozostające poza sferą życia płciowego, poza „zaspokojeniem” mężczyzny, jako mały triumf. W każdym razie Clifford nie był tak zawzięty na swoje „zaspokojenie”, jak tylu innych mężczyzn. Nie, zażyłość była głębsza, była bardziej osobista niż to. Kwestia seksualna była tylko czymś przypadkowym, jakimś dodatkiem: jednym z owych dziwnych, niejasnych procesów organicznych, które uporczywie zachowały się w swej gminnej postaci, ale nie były nieodzowne. Connie chciała jednak koniecznie mieć dzieci, chociażby aby wzmocnić swoje stanowisko wobec szwagierki Emmy.
Tymczasem w roku 1918 przywieziono Clifforda rannego, a dziecka nie było. Zaś Sir Geoffrey zmarł ze zgryzoty.
Connie i Clifford przybyli do Wragby jesienią roku 1920. Panna Chatterley, ciągle jeszcze oburzona na odstępstwo brata, wyprowadziła się i wynajęła sobie małe mieszkanko w Londynie.
Wragby był to długi, niski, stary budynek z brązowych cegieł, rozpoczęty w połowie osiemnastego wieku, później rozszerzony, aż stał się podobny do królikarni i sprawiał niezbyt wytworne wrażenie. Stał on na wzgórzu w bardzo pięknym, starym parku dębowym, niestety jednak widać było w niewielkim oddaleniu komin kopalni Tevershall, z którego wydobywały się obłoki pary i dymu, dalej zaś, w wilgotnych oparach, rozciągał się stok wzgórza z rozsianymi domami wsi Tevershall, która zaczynała się niemal u wrót parku i w beznadziejnej brzydocie ciągnęła się przez ohydną milę: domy, całe szeregi nędznych, małych, zakopconych domków murowanych z czarnymi dachami łupkowymi, z ostrymi kantami, o celowej, rozpaczliwej posępności.
Connie mieszkała w Kensington albo w górach szkockich, albo w pagórkowatym Sussex: to była jej Anglia. Z całym stoicyzmem młodości pojęła od pierwszego wejrzenia absolutną, bezduszną brzydotę Środkowej Anglii węgla i żelaza i pogodziła się z nią: brzydota ta była tak niewiarogodna, tak bezgraniczna, że nie można było wprost myśleć o niej. W niezbyt miłych komnatach Wragby słyszała szmer sita węglowego przy otworze szybu, sapanie dźwigarki parowej, stukot przesuwanych wózków i ochrypłe, krótkie gwizdki lokomotywy kopalnianej. Hałdy dokoła szybu Tevershall płonęły, płonęły od lat, trzeba by poświęcić tysiące, aby je ugasić. Musiały więc płonąć. A gdy wiatr wiał z owej strony, co zdarzało się często, dom pełen był zaduchu tego siarczanego spalania się ekskrementów ziemi. Ale nawet podczas dni bezwietrznych w powietrzu czuło się coś podziemnego: siarkę, żelazo, węgiel czy kwasy. Nawet na różach wigilijnych sadze osiadały uporczywie, niewiarogodnie, niby czarna manna Sądu Ostatecznego.
Tak, tak właśnie było: fatum, jak we wszelkich innych sprawach! Było to okropne, ale dlaczego się przeciwko temu dąsać? Dąsaniem się nie można było tego usunąć. Wszystko szło swoją drogą. Życie i wszystko inne! Na niskich, ciemnych zwałach chmur płonęły nocą czerwone plamy, drżały, wzdymając się i kurcząc, jak oparzelizny sprawiające ból. To były piece hutnicze. Początkowo przykuwały one Connie w pewnego rodzaju grozie; doznawała uczucia, jakby wiodła życie podziemne. Potem przyzwyczaiła się. A rankami padał deszcz.
Clifford twierdził, że woli Wragby od Londynu. Krajobraz posiada tu spokojną, własną wolę, a ludzie wytrwałość. Connie zadawała sobie pytanie, co posiadali poza tym: z pewnością ani oczu, ani mózgów. Ludzie byli tak samo wychudli, niezdarni i posępni, jak krajobraz, i tak samo nieuprzejmi. Tylko w ich rozwlekłej gwarze i w stuku ich okutych gwoździami butów roboczych, kiedy małymi grupami kroczyli po pracy przez asfalt, było coś zagadkowego, coś, co budziło przerażenie.
Z okazji powrotu dziedzica nie było uroczystości powitalnej, nie było obchodu ani deputacji, nie było nawet kwiatka. Tylko wilgotna, zimna jazda w samochodzie, wzdłuż ciemnej, mokrej alei, wijącej się między ponurymi drzewami, aż na stok parku, gdzie pasły się szare, mokre owce, aż na wierzchołek, gdzie rozciągała się ciemnobrunatna fasada domu i gdzie czekali gospodyni i jej mąż, upiorni, niby niepewni mieszkańcy oblicza ziemi, czekali, gotowi wyjąkać swoje powitanie.
Nie było zupełnie kontaktu między Wragby Hall a Tevershall, zupełnie. Nikt nie podnosił ręki do czapki, nikt nie dygał. Górnicy patrzeli tylko; właściciele sklepików zdejmowali przed Connie czapki, jak przed znajomą, a Cliffordowi kiwali ze zmieszaniem głowami: to było wszystko. Nieprzekraczalna przepaść, a po obu stronach ukryta odraza. Początkowo Connie cierpiała pod wpływem nieustannego dżdżu niechęci, sączącego się ze wsi. Później zahartowała się na to, stało się to pewnego rodzaju środkiem podniecającym, czymś, na co się można było okazać przygotowaną. Nie znaczy to, aby ona i Clifford byli nielubiani — po prostu należeli do innego gatunku niżeli górnicy. Nieprzekraczalna przepaść, nieopisany rozłam, jaki nie istnieje może na południe od rzeki Trent. Atoli w Anglii Środkowej i w przemysłowej Północnej istnieje taka nieprzekraczalna przepaść, ponad którą nie może powstać kontakt. Ty pozostań po swojej stronie, a ja pozostanę po swojej! Dziwne zaprzeczenie wspólnego tętna ludzkości.
Abstrakcyjnie wieś sympatyzowała z Cliffordem i Connie. Ale owo „Zostaw mnie w spokoju!” zakorzenione było we krwi po obu stronach.
Proboszcz był miłym mężczyzną lat około sześćdziesięciu, przejętym zupełnie swymi obowiązkami i osobiście przytłoczonym niemal do granic niepozorności, niemal do zera przez owo milczące hasło wsi: „Zostaw mnie w spokoju!”. Żony górników prawie wszystkie były metodystkami. Górnicy byli niczym. Ale nawet ta odrobina oficjalnego uniformu, jaką nosił duchowny, wystarczała, aby zupełnie zaćmić fakt, że był on człowiekiem jak każdy inny. Nie, był on Mester Ashbym, rodzajem automatycznej instalacji modlitewnej i kaznodziejskiej.
Owo ukryte, instynktowne: „Uważamy się za tyleż warte, co ty, jeżeli już koniecznie chcesz być panią Chatterley!” było dla Connie początkowo niezmiernie deprymujące i zagadkowe. Owa dziwna, podejrzliwa, fałszywa uprzejmość, z jaką żony górników odpowiadały na jej próby zbliżenia, ów dziwnie obelżywy podton tego „O rety, teraz naprawdę jestem czymś, jeżeli Lady Chatterley raczy ze mną mówić! Ale niech się jej nie zdaje, że mimo to nie jestem tyleż warta, co ona!” — ten podton, który wyczuwała zawsze w na wpół pochlebczych głosach kobiet, był czymś niemożliwym do zniesienia. Niepodobna było ominąć tego. Było to beznadziejne i obelżywie niekonformistyczne.
Clifford zostawiał ludzi w spokoju, a Connie nauczyła się czynić to samo: po prostu przechodziła obok nich, nie spoglądając na nich, a kobiety wybałuszały oczy, jakby była chodzącą figurą woskową. Kiedy Clifford musiał się z nimi stykać, zachowywał się wyniośle i pogardliwie; niepodobna było pozwolić sobie jeszcze na uprzejmość. Na ogół był raczej wyniosły i pogardliwy wobec każdego, kto nie należał do jego klasy. Trwał na swoim stanowisku bez próby pojednania. A ludzie ani go lubili, ani nie lubili: po prostu należał do całej reszty rzeczy, jak hałdy węglowe i jak samo Wragby.
W istocie jednak Clifford był niezmiernie lękliwy i łatwo popadał w zakłopotanie, teraz, kiedy był sparaliżowany. Nie znosił w swoim pobliżu czyjejkolwiek obecności, poza swoją osobistą służbą, gdyż musiał siedzieć w ruchomym krześle lub w pewnego rodzaju fotelu dla chorych. Mimo to wierny jego krawiec ubierał go równie starannie jak dawniej, Clifford nosił jak dawniej eleganckie krawaty z Bond Street i w górnej części ciała prezentował się tak samo wytwornie jak dawniej. Nie należał nigdy do modnych zniewieściałych młodzieńców: miał w sobie raczej coś wiejskiego, dzięki rumianym policzkom i barczystym plecom. Ale głos jego, bardzo spokojny, wahający się, i oczy, zarazem wyzywające i lękliwe, spoglądające chwilami z pewnością siebie, chwilami niepewnie, zdradzały jego prawdziwą naturę. Zachowanie jego było na przemian obelżywie wyniosłe i skromne, natarczywe i niemal trwożne.
Connie i jej mąż byli sobie wzajem bardzo oddani, zachowując jednak nowoczesny dystans. Clifford zbyt został urażony w najtajniejszej głębi przez wielki szok swego paraliżu, aby móc być swobodnym i lekkim w pożyciu. Był istotą zranioną, a ponieważ nią był, Connie czuła do niego namiętne przywiązanie.
Nie mogła się jednak obronić przed uczuciem zdziwienia, jak mało posiadał w istocie łączności z ludźmi. Górnicy byli w pewnym sensie jego własnymi ludźmi; on jednak patrzał na nich raczej jako na przedmioty niż jako na ludzi, raczej jako na cząstki kopalni niż jako na cząstki swego własnego życia, raczej jako na brutalne, nieukształtowane fenomeny niż jako na bliźnich, z którymi miał coś wspólnego. Poniekąd lękał się ich, nie mógł znieść, gdy patrzeli na niego, który był teraz sparaliżowany. A ich dziwne, surowe życie, wydawało mu się tak samo nienaturalne jak życie jeżów.
Okazywał niejakie zainteresowanie, ale jak człowiek, który spogląda przez mikroskop w dół lub przez teleskop w górę. Nie posiadał kontaktu. Z nikim nie posiadał faktycznego kontaktu, jedynie — przez tradycję — z Wragby, i — dzięki silnym węzłom obrony rodzinnej — z Emmą. Poza tym nie obchodził go w istocie nikt. Connie sama czuła, że i ona nie obchodzi go naprawdę, naprawdę; może ostatecznie nie było w nim niczego, do czego by można dojść; jedynie tylko zaprzeczenie ludzkiego kontaktu.
Tymczasem był od niej bezwarunkowo zależny, była mu potrzebna każdej chwili. Chociaż tak wielki i silny, był jednak bezradny. Mógł jeździć dokoła w krześle na kółkach, posiadał rodzaj fotelu dla chorych z wmontowanym motorem i mógł w nim powoli okrążać park. Ale sam był istotą zupełnie bezradną. Potrzeba mu było Connie, aby była przy nim, aby go upewniała, że i on istnieje naprawdę.
A jednak był ambitny. Zaczął pisać nowele; dziwne, bardzo osobiste historie o ludziach, których znał. Mądre, bardzo złośliwe, a jednak w jakiś tajemniczy sposób pozbawione znaczenia. Zdradzały one niezwykły i swoisty dar spostrzegawczy. Ale nie było w nich zetknięcia się z przedmiotem, nie było prawdziwego kontaktu. Miało się wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się w próżni. A że błonia życia są dzisiaj w przeważnej części sztucznie oświetloną sceną, nowele te dziwnie odpowiadały nowoczesnemu życiu, to znaczy nowoczesnej psychologii.
Jeżeli szło o te opowiadania, był Clifford niemal chorobliwie wrażliwy. Chciał, aby wszyscy uważali je za dobre, za najlepsze, za non plus ultra18. Ukazywały się one w najnowszych miesięcznikach, i jak się to zwykle dzieje, spotykały się z pochwałami i naganami. Dla Clifforda jednak nagany były torturą, nożami, które go kłuły. Jak gdyby całe jego „ja” zawarte było w tych nowelach.
Connie dopomagała mu jak mogła. Początkowo była zachwycona. Clifford omawiał z nią wszystko, omawiał monotonnie, przenikliwie, uparcie, a ona musiała się na wszystko gorliwie godzić. Jak gdyby cała jej dusza, całe ciało i zmysły musiały się zbudzić i wejść w te opowieści. Owładnęło to nią i absorbowało ją zupełnie.
Fizycznym życiem żyli bardzo mało. Connie musiała czuwać nad gospodarstwem. Ale gospodyni służyła przez wiele lat Sir Geoffrey’owi, zaś zasuszona, stara, w najwyższym stopniu poprawna osoba — niepodobna było niemal nazwać jej służącą ani w ogóle kobietą — która usługiwała przy stole, przebywała w domu od lat czterdziestu. Nawet pokojówki nie były już młode. Było to coś okropnego! Cóż można było począć z takim domem, jeżeli nie unikać go! Wszystkie te liczne, nieskończone pokoje, których nikt nie używał, cała ta środkowoangielska codzienna monotonia, mechaniczna czystość, mechaniczny porządek! Clifford nalegał, aby przyjąć nową kucharkę, kobietę doświadczoną, która służyła już u niego na kawalerskim mieszkaniu w Londynie. Zresztą wszystko zdawało się kierowane mechaniczną anarchią. Wszystko odbywało się w najlepszym porządku, w najskrupulatniejszej czystości, największej punktualności; nawet w najskrupulatniejszej uczciwości. A jednak była to dla Connie metodyczna anarchia. Najmniejsze ciepło nie łączyło tego wszystkiego organicznie. Dom wydawał się tak posępny jak nieużywana już droga.
Cóż mogła czynić innego, jak nie pozostawiać rzeczy ich biegowi?... Pozostawiała je więc ich biegowi. Panna Chatterley o arystokratycznie wąskiej twarzy przyjeżdżała niekiedy i triumfowała, gdyż nie zastawała żadnych zmian. Nie potrafiłaby nigdy wybaczyć Connie, że pozbawiła ją wspólnoty świadomości z bratem. Ona, Emma, powinna mu była pisać te nowele, te książki; te Chatterleyowskie nowele, coś nowego na świecie, co stworzyli oni, Chatterleyowie. Nie istniała skala porównania. Nie istniał organiczny związek z dawniejszymi myślami i formami wyrazu. Istniało tylko coś zupełnie nowego na świecie: Chatterleyowskie książki, coś zupełnie osobistego.
Ojciec Connie, bawiąc z wizytą we Wragby, powiedział do córki w zaufaniu:
— Pisanina Clifforda jest dość rozsądna, ale nic w tym nie ma. To nie jest trwałe!...
Connie spojrzała na otyłego szlachcica szkockiego,19 który dzielnie radził sobie przez całe życie, a oczy jej, wielkie, zdumione, niebieskie oczy nabrały zamglonego wyrazu. Nic w tym nie ma! Co on rozumiał przez to: nic w tym nie ma? Jeżeli krytycy to chwalili, jeżeli Clifford stał się niemal sławny, jeżeli mu to nawet przynosiło pieniądze... co miał jej ojciec na myśli, mówiąc, że w tym, co Clifford pisał, nic nie ma? A cóż w tym miało jeszcze być?
Ale Connie przyswoiła sobie probierz młodych: co zawierała chwila, to było wszystkim. Chwile zaś następowały po sobie, bez konieczności wewnętrznego wzajemnego związku.
Podczas drugiej jej zimy we Wragby ojciec powiedział do niej:
— Spodziewam się, Connie, że nie pozwolisz się zmusić przez okoliczności, aby zostać demi-vierge?
— Demi-vierge? — odpowiedziała Connie niepewnie. — Dlaczego? Dlaczego nie?
— Oczywiście, chyba że ci to odpowiada! — dodał ojciec szybko.
To samo powiedział do Clifforda, kiedy zostali sami.
— Obawiam się, że dla Connie nie iest rzeczą odpowiednią być demi-vierge.
— Półdziewicą! — odpowiedział Clifford, tłumacząc sobie to wyrażenie, aby się upewnić.
Zastanowił się chwilę, potem poczerwieniał silnie. Był zły i urażony.
— Pod jakim względem nie jest to dla niej rzeczą odpowiednią? — zapytał sztywno.
— Chudnie... staje się kanciasta. To nie odpowiada jej usposobieniu. Nie należy ona do śledziowatego gatunku wątłych dziewcząt. To rześki pstrąg szkocki.
— Oczywiście bez plam — rzekł Clifford.
Chciał potem powiedzieć Connie o tej sprawie demi-vierge’ostwa... o tym półdziewiczym stanie rzeczy. Ale nie mógł się na to zdobyć. Był z nią zbyt zżyty, a jednak nie dość zżyty. Był z nią tak bardzo zjednoczony we własnym i w jej duchu, ale cieleśnie nie istnieli dla siebie nawzajem, a żadne z nich nie miało odwagi poruszenia corpus delicti20. Byli z sobą tak zżyci, a tak zupełnie bez kontaktu.
Connie odgadła jednak, że ojciec jej powiedział coś Cliffordowi, którego to teraz trapiło. Wiedziała, że nie zależy mu zupełnie na tym, czy ona jest demi-vierge czy demi-monde21, póki o tym nie wiedział z zupełną pewnością i póki mu na to nie zwracano uwagi. Czego oko nie widzi, o czym mózg nie wie, to nie istnieje.
Connie i Clifford żyli już od dwóch blisko lat we Wragby, nieokreślonym życiem, obracającym się dokoła Clifforda i jego pracy. Zainteresowania ich nigdy nie przestały zbiegać się nad jego dziełem. Mówili i zmagali się w boleściach tworzenia i mieli wrażenie, jak gdyby się coś działo, jak gdyby się naprawdę coś działo, w próżni.
I tak dalece było to życiem: w próżni. Poza tym był to niebyt. Istniało Wragby i istniała służba... ale istniały upiornie, nierzeczywiście. Connie odbywała spacery w parku i w laskach przylegających do parku, rozkoszowała się samotnością i tajemniczością, trącała stopą brunatne liście jesieni i zrywała prymulki wiosny. Ale wszystko to działo się we śnie; a raczej było to niby odbicie rzeczywistości. Liście dębowe były dla niej niby liście dębowe widziane w lustrze, ona sama była postacią, o której ktoś czytał, i zrywała pierwiosnki, które były tylko cieniami albo wspomnieniami, albo słowami. Ani one, ani cokolwiek innego nie miało substancji... nie było zetknięcia, nie było kontaktu! Tylko to życie z Cliffordem, to bezgraniczne snucie nici mózgowej tkaniny, te notatki świadomości, te opowiadania, o których Sir Malcolm powiedział, że w nich nic nie ma i że nie będą one trwałe. Dlaczego miało w nich coś być, dlaczego miały być trwałe? Na jeden dzień wystarczy zło jednego dnia. Na jedną chwilę wystarczy pozór rzeczywistości.
Clifford posiadał sporo przyjaciół, a raczej znajomych, i zapraszał ich do Wragby. Zapraszał najrozmaitszych ludzi, krytyków i pisarzy, ludzi, którzy mogli dopomagać w wychwalaniu jego książek. Im zaś schlebiało, że zapraszano ich do Wragby, i chwalili. Connie doskonale to rozumiała. Ale dlaczego nie? Był to jeden z przelotnych obrazów w zwierciadle. Cóż w tym było złego?
Była panią domu dla tych gości, przeważnie mężczyzn. Była też panią domu dla zjawiających się niekiedy krewnych Clifforda. Ponieważ była istotą miękką, rumianą, o wiejskim wyglądzie, skłonną do piegów, miała wielkie, niebieskie oczy, kędzierzawe brunatne włosy, miękki głos i dość silne, kobiece biodra, uważano ją za nieco staromodną i „zbabiałą”. Nie była „śledziowatą rybą” o kształtach chłopięcych, z płaską piersią i małym pośladkiem. Była zbyt kobieca, aby być zupełnie szykowną.
Toteż mężczyźni, szczególnie niezbyt młodzi, byli dla niej naprawdę bardzo uprzejmi. Connie wiedziała jednak, jakie męki przeżywałby Clifford za najlżejszą oznaką jej flirtu, więc nie zachęcała ich zupełnie. Była spokojna i niezdecydowana, nie miała z nimi kontaktu i nie pragnęła go mieć. Clifford był z siebie niezwykle dumny.
Krewni jego traktowali ją nader uprzejmie. Wiedziała, że uprzejmość ta świadczyła o braku lęku i że ludzie ci nie mają szacunku dla człowieka, który nie potrafi zastraszyć ich trochę. Ale i z nimi nie miała kontaktu. Pozwalała im zachowywać się uprzejmie i z lekka wzgardliwie, dawała im wyczuć, że nie potrzebują chować sztyletu w zanadrzu. Nie miała z nimi rzeczywistej styczności.
Czas mijał. Cokolwiek się działo, nie działo się nic, ponieważ ona była tak cudownie pozbawiona kontaktu. Ona i Clifford żyli swymi ideami i jego książkami. Przyjmowała gości, zawsze ktoś był w ich domu. Czas posuwał się naprzód jak zegar, następowało pół do dziewiątej zamiast pół do ósmej.
Connie doznawała jednakże wzrastającego niepokoju. Brak kontaktu rodził w niej zaniepokojenie, które ogarniało ją jak obłęd. Członki jej wzdrygały się, kiedy nie chciała, aby się wzdrygały, grzbiet jej podrywał się, kiedy nie pragnęła go wcale wyprostować, lecz wolałaby raczej wygodnie spoczywać. Uczucie to przenikało jej ciało, jej łono, aż ogarniało ją wrażenie, że powinna by skoczyć w wodę i płynąć, aby uciec od tego; był to obłędny niepokój. Budził w niej bez powodu silne bicie serca, sprawiał, że Connie chudła.
Był to po prostu brak spokoju. Uciekała nagle przez park, pozostawiając Clifforda samego, i rozciągała się pośród paproci. Tylko uciec od domu... musiała uciekać od domu i od ludzi. Las był jej jedynym schronieniem, jej sanktuarium.
Nie był jednak prawdziwym schronieniem, prawdziwym sanktuarium, gdyż nie miała z nim związku. Był jedynie miejscem, w którym mogła się uwolnić od wszystkiego innego. Nigdy nie odczuła kontaktu z samym duchem lasu... jeśli las posiadał w ogóle coś tak bezsensownego.
Niejasno zdawała sobie sprawę, że marnuje się przez to. Niejasno uświadamiała sobie, że nie posiada kontaktu: zatraciła związek z dotykalnym i żywym światem. Tylko Clifford i jego książki, które nie posiadały rzeczywistego bytu... w których nic nie było! Pustka a pustka. Niejasno zdawała sobie z tego sprawę, ale działo się to tak, jakby uderzała głową o kamień.
Ojciec ostrzegał ją nieraz:
— Dlaczego nie bierzesz sobie przyjaciela? Toby było dla ciebie najlepsze.
Tej zimy Michaelis przyjechał na kilka dni z wizytą. Był to młody Irlandczyk, który zdobył już swymi sztukami teatralnymi wielki majątek w Ameryce. Eleganckie towarzystwo Londynu przyjmowało go przez pewien czas z zapałem, gdyż pisywał udatne sztuki towarzyskie. Potem eleganckie towarzystwo zrozumiało z wolna, że było ośmieszane przez nędznego szczura dublińskiego, i nastąpiła reakcja. Michaelis stał się uosobieniem wszystkiego, co plugawe i nikczemne. Zdemaskowano go jako wroga angielszczyzny, zaś w sferze, która uczyniła to odkrycie, uchodziło to za najgorsze i najszpetniejsze przestępstwo. Utrupiono go zupełnie, a zwłoki jego wyrzucono na śmietnik.
Tym niemniej posiadał Michaelis nadal swój elegancki apartament w Mayfair, a krocząc po Bond Street stanowił ideał gentlemana, gdyż najlepszych nawet krawców niepodobna zmusić do tego, aby nie szyli dla swoich upadłych klientów, jeżeli ci klienci płacą.
Clifford zaprosił tego trzydziestoletniego młodzieńca w chwili niezbyt obiecującej dla towarzyskich widoków Michaelisa. Ale Clifford nie zawahał się. Michaelis znajdował zapewne posłuch u kilku milionów ludzi; a że był beznadziejnym outsiderem, niewątpliwie okaże się wdzięczny za zaproszenie do Wragby właśnie w tej chwili, gdy reszta eleganckiego świata odtrącała go. Z wdzięczności zaś niewątpliwie dopomoże Cliffordowi w Ameryce. A może się to przydać, gdy o kim dobrze mówią, zwłaszcza w Ameryce. Clifford był człowiekiem przyszłości; i było rzeczą zdumiewającą, jak silny instynkt reklamy posiadał. Doszło do tego, że Michaelis bardzo szlachetnie uwiecznił go w jednej ze swoich sztuk, i Clifford stał się czymś w rodzaju bohatera narodowego. Aż nadeszła reakcja, kiedy spostrzegł, że został ośmieszony.
Connie dziwiła się trochę ślepemu, nieprzepartemu popędowi Clifforda, aby się stać głośnym; to znaczy stać się głośnym w owym olbrzymim, bezkształtnym świecie, którego sam nie znał i którego się lękał; stać się głośnym jako pisarz, jako pierwszorzędny, nowoczesny pisarz. Connie wiedziała od cieszącego się powodzeniem starego, serdecznego, kpiącego Sir Malcolma, że artyści rzeczywiście reklamowali się sami i starali się o zbyt dla swego towaru. Ale ojciec jej korzystał z udeptanych już ścieżek, z których korzystali wszyscy inni członkowie Akademii Królewskiej, kiedy sprzedawali swoje obrazy. Gdy natomiast Clifford odkrywał zupełnie nowe drogi reklamy, i to najrozmaitsze. Zapraszał do Wragby najróżnorodniejszych ludzi, nie krępując się niczym. Zdecydowany zbudować sobie szybko pomnik sławy, używał do budowy wszelkiego gruzu, jaki mu się nawinął pod rękę.
Michaelis przybył punktualnie, w bardzo ładnym aucie, z szoferem i służącym. Był żywym okazem z Bond Street! Ale na jego widok w ziemiańskiej duszy Clifforda coś się wzdrygnęło. Michaelis był niezupełnie... niezupełnie, tak, absolutnie nie był tym, czym starał się okazać na zewnątrz. Dla Clifforda było to decydujące i dostateczne. Był jednak bardzo uprzejmy dla gościa; dla jego zdumiewającego powodzenia. Psia bogini Powodzenia, jak ją nazywano, warcząc broniła na wpół pokornego, na wpół przekornego Michaelisa i zupełnie oszołomiła Clifforda: i on bowiem pragnął sprostytuować się z psią boginią Powodzenia, gdyby go tylko zechciała wziąć.
Widać było, że Michaelis nie jest Anglikiem, mimo wszystkich krawców, kapeluszników, fryzjerów i szewców najlepszej dzielnicy Londynu. Nie, nie, widać było, że nie jest Anglikiem: ten fałszywy gatunek płaskiej, bladej twarzy i zachowania; i ten fałszywy rodzaj rozżalenia. Był w nim gniew i rozżalenie: to było jasne dla każdego rodowitego Anglika, który brzydziłby się tak jawnym okazywaniem tych uczuć. Biedny Michaelis dostał niemało cięgów i teraz jeszcze miał wygląd obitego psa. Jedynie instynkt, a bardziej jeszcze bezwstyd utorował jego sztukom drogę na scenę i na jej czoło. Chwycił publiczność za kark. I zdawało mu się, że dni kopniaków przeminęły. Ale one nie przeminęły... Nie przeminą nigdy. Gdyż Michaelis w pewnym sensie prowokował kopniaki. Łaknął jednego: być tam, gdzie było nie jego miejsce... wśród wyższych sfer angielskich. A jak się te sfery cieszyły z kopniaków, które mu mogły zadawać! I jak on ich za to nienawidził!
Tym niemniej podróżował ze swoim służącym, w swoim eleganckim aucie — pokurcz dubliński.
Było w nim coś, co się Connie podobało. Nie dodawał sobie fasonu; nie posiadał co do siebie złudzeń. Rozmawiał z Cliffordem rozsądnie, krótko, praktycznie o wszystkim, co Clifford chciał wiedzieć. Nie rozpierał się i nie lekceważył siebie. Wiedział, że został zaproszony do Wragby, aby być wykorzystany, i niby stary, szczwany, niemal zobojętniały człowiek interesu, albo jak wielki człowiek interesu, pozwalał się wypytywać i odpowiadał z możliwie najmniejszym nakładem uczucia.
— Pieniądz! — rzekł. — Pieniądz to rodzaj instynktu. Zbijanie pieniędzy to pewnego rodzaju usposobienie człowieka. To nie jakaś czynność. To nie trick, który się wykonuje. Jest to niejako nieustanny przypadek własnej natury człowieka; kiedy się raz zaczyna, zarabia się pieniądze, i to już trwa; do pewnego punktu, jak sądzę.
— Ale trzeba właśnie zacząć — odpowiedział Clifford.
— O, oczywiście! Trzeba w to wejść. Nie można nic zrobić, gdy się jest trzymanym z daleka. Trzeba sobie wywalczyć wstęp. Kiedy się to zrobiło, reszta robi się sama.
— A czy pan potrafiłby zarabiać pieniądze inaczej niż przez sztuki teatralne? — zapytał Clifford.
— O, prawdopodobnie nie! Mogę być dobrym lub złym pisarzem, ale jestem pisarzem, a w szczególności dramatopisarzem, i muszę nim być. To nie ulega kwestii.
— I sądzi pan, że musi pan być pisarzem popularnych sztuk? — zapytała Connie.
— Tak, bezwarunkowo! — odpowiedział Michaelis, zwracając ku niej nagłe spojrzenie. — Nic w tym nie ma. Nic nie ma w popularności, i jeżeli o to idzie, nic nie ma w publiczności. Naprawdę nie ma w moich sztukach nic, coby je czyniło popularnymi. To nie o to idzie. Są one, podobnie jak pogoda... takie, jakimi być powinny... przynajmniej w danej chwili.
Skierował na Connie swoje leniwe, bardzo okrągłe oczy, które zatonęły w takim braku złudzeń, a ona zadrżała z lekka. Wydawał się tak stary... tak nieskończenie stary, wzrosły na pokładach deziluzji, sięgającej w nim na głębokość wielu pokoleń, niby warstwa geologiczna; a zarazem był bezbronny jak dziecko. W pewnym stopniu nawet napiętnowany, ale obdarzony rozpaczliwą odwagą swojej szczurzej egzystencji.
— W każdym razie zdumiewające jest, ile pan osiągnął w swoim wieku — rzekł Clifford w zamyśleniu.
— Mam trzydzieści lat... tak, mam trzydzieści lat! — odpowiedział Michaelis szorstko, z nagłym, dziwnym śmiechem, pustym, triumfalnym i gorzkim.
— I jest pan samotny? — zapytała Connie.
— Jak pani to rozumie? Czy żyję sam? Mam służącego. Jest Grekiem, tak twierdzi, i nie nadaje się do niczego. Ale trzymam go. I mam zamiar ożenić się. O, tak, muszę się ożenić.
— Brzmi to tak, jakby pan musiał kazać sobie operować migdałki — zaśmiała się Connie. — Czy będzie to dla pana taki sam wysiłek?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— No tak, Lady Chatterley, w pewnym sensie! Uważam... proszę mi wybaczyć... że nie mogę się ożenić z Angielką, nawet nie z Irlandką...
— Więc niech pan spróbuje z Amerykanką — rzekł Clifford.
— O, Amerykanka! — roześmiał się Michaelis głucho. — Nie, powiedziałem swemu służącemu, żeby mi wyszukał Turczynkę czy coś podobnego... coś bliższego typowi wschodniemu.
Connie dziwiła się naprawdę temu osobliwemu, melancholijnemu egzemplarzowi człowieka, który miał powodzenie. Powiadano, że posiadał on dochód pięćdziesięciu tysięcy dolarów z samej Ameryki. Niekiedy był ładny: niekiedy, gdy spoglądał w bok i padało na niego światło, było w nim ciche, trwałe piękno rzeźbionej w kości słoniowej maski murzyńskiej; w jego bardzo okrągłych oczach i grubych, charakterystycznie wygiętych brwiach, w jego nieruchomych, zaciśniętych wargach, w jego chwilowej, ale znamiennej nieruchomości — owej bezczasowej nieruchomości, do jakiej dąży Budda i jaką, nie dążąc do niej, posiadają niekiedy Murzyni — było coś prastarego, jakieś podporządkowanie się rasie! Eony podporządkowania się przeznaczeniom rasy, zamiast naszego indywidualnego oporu. A potem przepływanie, jak szczury przepływają przez rzekę. Connie poczuła nagły, dziwny napływ sympatii dla niego, sympatii połączonej ze współczuciem i odrobiną niechęci, jakiś napływ uczucia, które było niemal miłością. Outsider! Outsider! A nazywano go karierowiczem! O ileż bardziej karierowiczem był Clifford, o ileż był bardziej natarczywy! I o ile bardziej głupi!
Michaelis odczuł natychmiast, że wywarł na niej wrażenie. Z wyrazem zupełnej obojętności skierował na nią okrągłe, brunatne, nieco wypukłe oczy. Szacował ją i rozmiary wrażenia, jakie wywarł. W stosunku do Anglików nic nie mogło go ustrzec przed tym, aby być wiecznym outsiderem, nawet miłość. Ale kobiety durzyły się w nim niekiedy... nawet Angielki.
Ze swego stosunku do Clifforda zdawał sobie doskonale sprawę. Byli jak dwa obce psy, które chętnie warknęłyby na siebie, a tymczasem uśmiechają się do siebie z przymusem. Ale co do niej, nie był zupełnie pewien.
Śniadanie przynoszono zwykle do sypialni; Clifford nie zjawiał się nigdy przed obiadem, a jadalnia była nieco ponura. Po kawie Michaelis, dusza nieznająca spokoju i niestała, zadał sobie pytanie, co ma robić. Był piękny dzień listopadowy... piękny jak na Wragby. Spoglądał na melancholijny park. Boże wielki! Co za miejscowość!
Posłał służącą zapytać, czy może załatwić coś dla Lady Chatterley, gdyż jedzie do Sheffield. Odpowiedź brzmiała, że Lady Chatterley prosi, aby wstąpił do jej pokoju.
Connie miała własny salonik na trzecim piętrze, najwyższym w środkowej części domu. Pokoje Clifforda znajdowały się oczywiście na parterze. Michaelisowi schlebiało, że zaproszono go do buduaru Lady Chatterley. Nieuważnie szedł za służącą... nigdy nie spostrzegał otaczających go rzeczy, nigdy nie miał kontaktu ze swoim otoczeniem. W pokoju jej rozejrzał się dokoła, przesunął wzrokiem po pięknych niemieckich reprodukcjach Renoira i Cezanne’a.
— Bardzo tu miło — powiedział z dziwnym uśmiechem, jakby ten uśmiech sprawiał mu ból, i pokazując przy tym zęby. — To bardzo mądrze, że się pani ulokowała tak wysoko.
— Tak, zdaje się — odpowiedziała Connie.
Pokój jej był jedynym wesołym, nowoczesnym pokojem w całym domu, jedynym w ogóle pokojem we Wragby, w którym indywidualność jej mogła sobie znaleźć wyraz. Clifford nigdy go nie widział, a Connie zapraszała tu bardzo mało ludzi.
Siedzieli teraz, ona i Michaelis, naprzeciwko siebie przy kominku i gawędzili. Pytała go o niego samego, o jego matkę, ojca, braci... obcy ludzie byli dla niej zawsze jakby cudem, a gdy sympatia jej budziła się, nie znała różnic klasowych. Michaelis mówił o sobie szczerze, zupełnie szczerze i bez ozdób odsłaniał po prostu swoją zgorzkniałą, obojętną duszę zbłąkanego psa, zdradzając przy tym przebłysk mściwej dumy ze swego powodzenia.
— Dlaczego pan jest takim samotnikiem? — zapytała go Connie; znowu spojrzał na nią pełnym, badawczym wzrokiem brunatnych oczu.
— Niektórzy ludzie już tacy są — odpowiedział. Potem dodał z odcieniem poufałej ironii: — A jakże jest z panią? I czy pani nie jest również czymś w rodzaju takiego samotnika?
Connie, nieco zaskoczona, zastanowiła się przez chwilę, potem powiedziała:
— Tylko w pewnym sensie! Nie tak dalece, jak pan!
— Czy ja jestem tak dalece samotnikiem? — zapytał Michaelis ze swoim dziwnym uśmiechem, tak bolesnym, że był już skrzywieniem się, jakby go bolały zęby; oczy jego były przy tym zupełnie melancholijne, czy też stoickie, czy pozbawione złudzeń, czy zalęknione.
— Co? — zapytała Connie prawie bez tchu, kiedy na nią spojrzał. — Czy pan nim nie jest?
Czuła tak straszliwe wezwanie, płynące od niego ku niej, że omal nie straciła równowagi.
— O, ma pani zupełną rację! — rzekł Michaelis, odwracając głowę i spoglądając w bok, z ową dziwną nieruchomością starej rasy, ową nieruchomością, jaka dzisiaj niemal już nie istnieje. I ona to właśnie pozbawiła Connie siły obserwowania go w odosobnieniu od siebie samej.
Spojrzał na nią, owym pełnym wzrokiem, który widział wszystko, wszystko spostrzegał. Ale jednocześnie dziecko płaczące w nocy krzyknęło ku niej z jego piersi w taki sposób, że odczuła to w głębi swego łona.
— To bardzo ładnie, że pani o mnie myśli — powiedział lakonicznie.
— Dlaczego nie miałabym myśleć o panu? — zawołała Connie, ledwie znajdując dość tchu, aby to wypowiedzieć.
Michaelis wybuchnął gorzkim śmiechem, który brzmiał jak szybki syk.
— O, w ten sposób!... Czy mogę potrzymać pani rękę przez chwilę? — zapytał nagle i z hipnotyczną niemal siłą skierował na nią oczy, w których było błagalne wezwanie, przenikające bezpośrednio w jej łono.
Wlepiła w niego wzrok, oszołomiona i stropiona, a on podszedł do niej, uklęknął obok niej, ujął mocno jej stopy w obie dłonie, ukrył twarz na jej kolanach i pozostał tak nieruchomy. Connie była zupełnie ogłuszona i przejęta i spoglądała z niejakim podziwem na jego delikatny kark, czując, jak twarz jego wciska się w jej uda. W płomiennym oszołomieniu nie mogła się powstrzymać od tego, aby z czułością i współczuciem położyć rękę na jego bezbronnym karku, a on zadrżał na całym ciele pod tym dotknięciem.
Potem spojrzał na nią z owym przeraźliwym wezwaniem w okrągłych, płonących oczach. Connie była zupełnie niezdolna do oporu. Z piersi jej płynęła ku niemu w odpowiedzi bezgraniczna tęsknota; musiała mu dać wszystko, wszystko.
Był dziwnym i bardzo łagodnym kochankiem, bardzo łagodnym w stosunku do kobiety, drżącym bez opanowania, a zarazem jak gdyby stojącym na uboczu, świadomym, świadomym każdego zewnętrznego dźwięku.
Dla niej nie oznaczało to nic więcej, tylko że mu się oddała. A on przestał wreszcie drżeć i leżał zupełnie cicho. I wówczas Connie zakłopotanymi, współczującymi palcami pogładziła jego głowę, leżącą na jej piersi.
Kiedy się podniósł, ucałował obie jej dłonie, potem obie jej stopy w zamszowych pantoflach i w milczeniu przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie zatrzymał się, zwrócony do niej plecami. Przez kilka minut panowało milczenie. Potem Michaelis odwrócił się i podszedł do Connie, która siedziała na dawnym miejscu przy kominku.
— A teraz będzie mnie pani zapewne nienawidziła! — powiedział spokojnym, niewzruszonym tonem.
Connie rzuciła nań szybkie spojrzenie.
— Dlaczego miałabym pana nienawidzić? — zapytała.
— Tak postępuje większość kobiet — odpowiedział Michaelis i opanował się szybko — a raczej... tak się o większości kobiet sądzi.
— Nie jest to bynajmniej odpowiednia chwila, aby pana nienawidzić — rzekła Connie stropiona.
— Wiem! Wiem! Tak powinno być! Pani jest dla mnie okropnie dobra... — zawołał Michaelis z przejęciem.
Connie zadawała sobie pytanie, dlaczego czuje się on tak nędznie.
— Może pan siądzie znowu? — zapytała.
Michaelis spojrzał na drzwi.
— Sir Clifford! — rzekł. — Czy on... czy on nie?...
Connie milczała przez chwilę, zastanawiając się.
— Może! — rzekła i spojrzała na niego. — Nie chcę, aby Clifford wiedział... ani nawet podejrzewał. Toby dla niego było takie bolesne! Nie sądzę jednak, aby to było złe. Czy może tak?
— Złe? Miły Boże, nie! Pani jest tak bezgranicznie dobra dla mnie... niemal nie mogę tego znieść.
Odwrócił się, a Connie spostrzegła, że za chwilę zacznie łkać.
— Ale nie potrzebujemy zdradzać tego Cliffordowi, prawda? — broniła się. — Toby go naprawdę tak zabolało, a jeżeli się nie dowie, jeżeli nie będzie nawet podejrzewał, nikogo to nie zaboli.
— Ode mnie — zawołał Michaelis niemal gniewnie — ode mnie nie dowie się niczego. Może długo czekać. Ja miałbym się sam zdradzić? Ha! Ha! — Roześmiał się cynicznie na taką myśl. Connie obserwowała go ze zdumieniem. Michaelis powiedział do niej: — Czy mogę ucałować pani ręce i odejść? Jeżeli pani pozwoli, pojadę do Sheffield i zjem tam obiad, a na herbatę będę z powrotem. Czy mogę coś dla pani załatwić? Czy mogę być pewien, że mnie pani nie nienawidzi... i nie będzie nienawidziła? — zakończył z rozpaczliwym tonem cynizmu.
— Nie, nie nienawidzę pana — rzekła Connie. — Uważam, że pan jest miły.
— Ach! — zawołał Michaelis zapalczywie. — Milsze mi to, niż gdyby pani powiedziała, że mnie pani kocha! To oznacza o tyle więcej... Więc do popołudnia. Do tego czasu muszę wiele przemyśleć.
Ucałował pokornie jej ręce i wyszedł.
— Zdaje się, że nie będę mógł znieść obecności tego młodzieńca — rzekł Clifford przy obiedzie.
— Dlaczego? — zapytała Connie.
— Taki z niego karierowicz pod tą przykrywką... czeka tylko, aby człowieka pchnąć z zasadzki.
— Mam wrażenie, że ludzie byli dla niego bardzo nieżyczliwi — rzekła Connie.
— Czy cię to dziwi? I czy sądzisz, że on spędza swoje najlepsze godziny na spełnianiu dobrych uczynków?
— Sądzę, że posiada pewnego rodzaju wspaniałomyślność.
— Wobec kogo?
— Nie wiem tego dobrze.
— Naturalnie, że nie. Obawiam się, że uważasz brak sumienia za wspaniałomyślność.
Connie zamilkła. Czy tak było w istocie? Możliwe. Ale brak sumienia u Michaelisa miał w sobie dla niej coś przykuwającego. Gdzie Clifford mógł się odważyć zaledwie na kilka lękliwych kroków, on przechodził całą drogę. Na swój sposób zwyciężył świat. I był tym, czym Clifford chciał być. Środki i drogi?... Czy środki i drogi Michaelisa były gorsze niż Clifforda? Czy sposób, w jaki ten biedny outsider we własnej osobie posuwał się i przepychał naprzód, zawsze przez tylne drzwi, był gorszy niż sposób Clifforda osiągnięcia sławy przez reklamę? Za psią boginią Powodzenia biegły tysiące sapiących psów z wywieszonymi ozorami. Ten jedyny, który jej pierwszy dopadł, był prawdziwym psem pośród psów, jeżeli sądzić po rezultatach! Michaelis mógł więc nieść głowę wysoko.
Dziwne było tylko, że tego nie robił. Na herbatę powrócił z wielkim bukietem fiołków i lilii i z tą samą miną wychłostanego psa. Connie zadawała sobie niekiedy pytanie, czy to jest pewnego rodzaju maska, aby rozbroić opór, gdyż wyraz ten był u niego omalże nazbyt trwały. Czy rzeczywiście był takim nędznym psem?
To zachowanie nędznego psa nie uległo u niego zmianie przez cały wieczór, ale Clifford wyczuwał poza tym potajemne wyzwanie. Connie nie czuła tego, może dlatego, że nie było ono skierowane przeciwko kobietom, lecz jedynie przeciwko mężczyznom oraz ich uroszczeniom i pysze. Ten nieustanny bezwstyd wewnętrzny w chudym młodzieńcu był powodem, dla którego mężczyźni okazywali wobec Michaelisa taką zawziętość. Sama jego obecność była prowokacją dla mężczyzny z towarzystwa, chociażby się starał ukryć ją pod pozorami dobrych manier.