Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Clifford Chatterley, porucznik armii brytyjskiej, kilka miesięcy po ślubie zostaje ranny. Sparaliżowany od pasa w dół mężczyzna jest niezdolny do wykonywania obowiązków małżeńskich, nakłania więc żonę, Konstancję, do porzucenia dobrych manier i znalezienia sobie kochanka. Początkowo kobieta zdecydowanie odrzuca propozycję męża. Wszystko zmienia się jednak, kiedy na jej drodze staje Parkin, młody gajowy, którego poznaje podczas spaceru w lesie.
Książka pisana w latach 1925–1928, ze względu na cenzurę została wydana dopiero w roku 1960. Kochanek Lady Chatterley stanowi wnikliwy portret społeczeństwa dwudziestowiecznej Anglii i przemian, jakie się wówczas dokonywały.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Odkąd go poznałam, Lawrence chciał napisać powieść, romantyczną i awanturniczą. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Wiem jednak na pewno, że przez całe życie chciał napisać Kochanka lady Chatterley.
Tylko Anglik lub mieszkaniec Nowej Anglii mógł coś takiego stworzyć. Jest to ostatnie słowo purytanizmu. Wiele innych ludów również uznaje małżeństwo, ale tylko narody śródziemnomorskie do dziś zachowują homerowską tradycję wiernej Penelopy siedzącej w domu, gdy mężczyzna wędruje po całym świecie, oczarowany wdziękami Kirke lub Kalipso, aby wrócić do swojej Penelopy, kiedy sprzykrzą mu się wędrówki. Ona zawsze tam czeka na niego. Francuzi mają „L’amour”, Amerykanie szybkie i łatwe rozwody oraz inne układy, tylko Anglicy uparcie trwają przy swoim szczególnym rodzaju małżeństwa. Nie chodzi tu o więzy majątkowe, przyjaźni, ani nawet o los dzieci, lecz o nakazaną przez Boga nierozerwalność tego związku. Potęga Anglii w dużej mierze opiera się na tej głęboko pojętej koncepcji małżeństwa, która jest jedną z podstawowych zasad purytanizmu.
Lawrence bał się, pisząc Lady Chatterley. Pisał ją w górzystej Toskanii, w cieniu rozłożystych pinii. Nieopodal miejsca, gdzie siadywał pod ogromnym parasolem rozłożystych piniowych konarów, znajdowało się sanktuarium San Eusebio. Wewnątrz małej groty stała szeroka kamienna ława służąca Lawrence’owi za łoże, a mniejszych rozmiarów płaski głaz był stołem. Tuż obok biło małe, wesołe źródełko. Było to urocze miejsce i Lawrence codziennie chodził tam pisać, szczególnie wiosną. Pod pinię miał niedaleko, droga biegła wśród drzew oliwnych. Wzdłuż ścieżki rosły kępy tymianku i mięty, szkarłatne anemony i dzikie gladiole, krzewił się mirt i rozciągały dywany fiołków. Białe, powolne woły orały sąsiednie pola.
Lawrence siedział tam prawie nieruchomo, tylko jego pióro ślizgało się po papierze. Zachowywał się tak cicho, że przebiegały po nim jaszczurki, a ptaki skakały tuż przy nim. Przygodny myśliwy mógłby się wystraszyć na widok tej milczącej postaci.
Garstka wieśniaków mieszkających w pobliżu, w tej zapadłej części Toskanii, okazywała Lawrence’owi więcej niemego poszanowania, niż zaznał gdziekolwiek indziej. Nie przyjaźnił się z nimi i trzymał się raczej z daleka. Ale instynktownie czuli, że jest w nim coś niezwykłego. Nie kpili z niego, a są do tego bardzo skłonni. Gotowi byli wszystko dla niego uczynić.
Co dzień po obiedzie czytałam, co tego ranka napisał. Zawsze zdumiewał i fascynował mnie jego twórczy dar kreślenia z takim samym pełnym zrozumieniem sylwetek sir Clifforda, jak gajowego. Nie robiłam żadnych uwag… czułam w tym coś nieuchronnego.
Lawrence napisał tę powieść trzy razy i dopiero trzecia wersja ukazała się w druku1. Ale moją ulubioną jest ta pierwsza. Po napisaniu The First Lady Chatterley, Lawrence powiedział ponuro: „Będą mówili to samo, co o Blake’u: że to mistycyzm, ale tym razem im się nie uda. Blake nie uprawiał mistycyzmu i nie ma go też w mojej książce. W serdeczności i wrażliwości Blake’a za mało było rozmachu i ducha walki, wszystko było trochę mgliste”. Potem wpadł w inny nastrój i energicznie zabrał się do swojej powieści od nowa. Chciał ostrzej ukazać kontrast między cynicznym, wyrafinowanym stosunkiem Clifforda do życia a postawą gajowego: żywą, spontaniczną czułość jednego mężczyzny i konwencjonalne traktowanie miłości przez drugiego. Lawrence pisał First Lady Chatterley tak, jak ją widział w głębi własnej duszy. Tworząc trzecią wersję, liczył się już z psychiką współczesnego społeczeństwa.
Jeśli się nie mylę, trzy wersje Kochanka lady Chatterley napisał w ciągu trzech lat, od 1925 do 1928 roku, z krótkimi przerwami. Chciał dobitnie przekazać swoją ideę, że tam, gdzie mówi się jasno, wyraźnie i po prostu, nie ma miejsca na niezdrową tajemniczość. Chciał skończyć z obleśnością powieści pisanych dla taniej podniety. Słowa nie mogą być złe same w sobie, złymi mogą uczynić je tylko intencje, które im się nadaje. W dużej mierze mu się to udało. Jego powieść podziałała jak dynamit. Ci, którzy nie mogli się już zmienić, znienawidzili ją jak truciznę, ale dla wielu stała się uzdrawiającym wstrząsem i otworzyła im oczy.
Jest dla mnie ogromną satysfakcją fakt, że pierwsza wersja Kochanka lady Chatterley ukaże się normalnie, jak wszystkie książki. To tak, jak gdyby ta książka uzyskała wreszcie samodzielność. Brak kilku stron rękopisu nie ma znaczenia. Lawrence zostawił je niezapisane, ale zawsze chciał do nich wrócić i je uzupełnić.
Bardzo mi trudno pisać o Lawrensie. Wydaje mi się, że wszystko już o nim wiadomo, że ćwierkają o nim nawet wróble na dachu, taki był bezpośredni i prosty. Ale może wróble więcej wiedzą niż skomplikowane ludzkie istoty. Może ja, która patrzyłam na niego z tak bliska i żyłam z nim na co dzień, czuję każdym nerwem najgłębszą treść jego istnienia. Ale trudno wyrazić to w słowach. Kiełkują obiecująco, niby pędy młodych szparagów, lecz kiedy się potem na nie patrzy, nie wyglądają równie konkretnie i przekonująco jak puszkowane konserwy.
Pomimo wszystko spróbuję. Sądzę, że motorem życia Lawrence’a była miłość do ludzi, do wszystkiego, co żyje, a przez nią wszystkie stworzenia stawały się w jego odczuciu jeszcze bardziej realne. Ożywiał je własnym tchnieniem. Nie można przełożyć Lawrence’a na język intelektualistów, gdyż w wielu dziedzinach znacznie przewyższał intelektualistów i myślicieli. Obdarzony był cudowną ludzką mądrością w wielkich i małych sprawach. Widząc, że większość ludzi prowadzi śmiertelnie nudne życie i apatycznie godzi się z tym, wpadał w rozpacz i jak mógł, starał się na nich wpłynąć, żeby przejrzeli i się zmienili. Nigdy nie dawał za wygraną i nie zniechęcał się, jak większość reformatorów. Natychmiast podejmował walkę od nowa. Nigdy nie tragizował, nigdy w ludzkim życiu nie widział tragedii, tylko istotne błędy. Wierzył, że prawdziwa mądrość zawsze potrafi im zaradzić. Nigdy się nad nikim nie litował. Nigdy nikogo nie obraził swoim współczuciem. Powinniśmy się tego nauczyć. Aż trudno uwierzyć, że zachowując przez całe życie niezależność, nie przysporzył sobie jeszcze groźniejszych trudności niż te, które go spotkały. Był atakowany i znieważany. Irytowało go to, ale nigdy się nad sobą nie litował. Był to bodziec, żeby walczyć dalej. W kilka lat po śmierci Lawrence’a, wędrując po ulicach Buenos Aires, zobaczyłam stosy jego książek na wystawie księgarni. Doznałam wstrząsu. Tutaj, pomyślałam, w miejscu, gdzie nigdy nie był, ludzie kupują jego książki. Ten niepozorny człowiek zdobył taką władzę nad światem. Miał żywą świadomość znaczenia czasu, czuł doniosłość każdej godziny i minuty. Krótki okres naszego istnienia, między kołyską i grobem, jest wszystkim, co mamy, aby okazać i udowodnić swoją wartość. Im jest się starszym, tym bardziej się ten czas skraca. Prosty fakt „żyję” staje się z każdym dniem cenniejszy. Lawrence był tego świadomy już we wczesnej młodości.
Dzieliłam z nim wszystkie jego przeżycia. Jego życie duchowe było tak potężne, że chcąc nie chcąc, musiało się w nim uczestniczyć. Trudno mi było uwierzyć, że w duszach wielu ludzi nic się nie dzieje, po prostu nic…
Lawrence wierzył, że wszystkie stworzenia mają swój ukryty byt. Tylko ludzie często zdają się go zatracać.
Dla Lawrence’a krowa nie była po prostu butelką mleka na progu domu, ale żywym, wspaniałym zwierzęciem, stworzeniem, z którym trzeba się liczyć, o czym na swoje nieszczęście boleśnie się kiedyś na własnej skórze przekonał.
Lawrence gorąco pragnął zwiedzić cały świat, poznać jego wszystkie oblicza.
Chciał napisać powieść o każdym kontynencie. Ale zdążył tylko o Europie, Australii i Ameryce.
Równie silnie gnała go chęć poznawania coraz to nowych miejsc na świecie, jak odkrywania tajników ludzkiej duszy. Wszystkie rasy, wszystkie idee, wszystko, co istnieje, porywało go. Miał bogate życie, ale bogactwo to tkwiło przede wszystkim w nim samym. Tak wiele można na świecie przeżyć, a większość nas przeżywa tak mało. Skromna posadka, mały domek, mała żoneczka ma małego George’a, George się powoli starzeje, wreszcie umiera i na tym koniec. Przegapił wspaniałe, wielkie widowisko.
Moim zdaniem największym darem Lawrence’a było poczucie bezmiaru otaczającego nas świata. Nie uznawał jakichkolwiek granic, ciasnego, działającego na nerwy towarzyskiego światka i nie zabiegał o sukces. A jednak uważaliśmy, że ten sukces osiągnęliśmy i mając bardzo mało pieniędzy, czuliśmy się bardzo bogaci. Jeśli ktoś ma obraz Botticellego, a ja, patrząc na to arcydzieło, przeżywam więcej radości niż jego właściciel, obraz staje się bardziej moją niż jego własnością. Nie musimy koniecznie czegoś mieć, żeby stało się nasze. Nasz zachwyt znaczy więcej niż posiadanie.
Lawrence uosabiał większość zalet Anglików. Brzmi to śmiesznie, ale tak było. Bezwzględna uczciwość, moralna i materialna, jest w dużej mierze źródłem wielkości Anglii (jest nie do pomyślenia, by można było przekupić angielskiego sędziego lub posła), a także poczucie wolności, duma i przede wszystkim odwaga. Trzeba było nie lada odwagi, żeby pisać jak Lawrence, na przekór brytyjskim konwencjom. Nie pisał „pour épater le bourgois”2, ale to, co czuł.
Pochodził z prostej rodziny, co mnie ogromnie wzruszało. Po ciężko pracujących i borykających się z biedą przodkach odziedziczył szczerość, zdrowie moralne i nieugiętą odwagę.
Był Anglikiem, lecz nigdy nie stał się angielskim dżentelmenem. Mógł nim zostać, podobnie jak wielu angielskich pisarzy, ale nie chciał.
Zawsze żyliśmy bardzo skromnie, Lawrence chodził własnymi drogami, a ja szłam za nim.
Nawet takiego drobiazgu, jak sygnet z wyrytym na topazie herbem Richthofenów, nie chciał ode mnie przyjąć, bo mógłby się wydać pretensjonalny. Przyjrzał mu się i widać było, że mu się przez chwilę podobał. „Nie – powiedział – to nie dla mnie”.
Anegdota o Lincolnie i senatorze, który przyłapał go na czyszczeniu butów i wykrzyknął: „Ależ panie prezydencie, dżentelmen nie czyści sobie butów!”, na co Lincoln odparł: „A komu je czyści?” równie dobrze mogłaby odnosić się do Lawrence’a.
Lincoln też bywał przezywany. Lawrence’a przezywano „małpą”, „pawianem” i jeszcze inaczej, równie miło. Robiono z niego stracha na wróble. Ale ptaki nigdy się go nie bały. Niektórzy mówili o nim, że jest zawsze smutny, ponury i pozuje na męczennika. Rzadko bywał smutny, za to bardzo często wpadał w pasję. Zazwyczaj był w doskonałym humorze i pełen animuszu. Ponurym czynili go głównie krytycy.
Nie mógłby dokonać takiego ogromu pracy w ciągu krótkich czterdziestu czterech lat swego życia, gdyby nie miał niespożytych zasobów energii.
Ale społeczeństwo nie chciało wtedy przyjmować tego, co mu dawał.
Niektórzy nazywali go komunistą. Inni – faszystą. Ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Obie idee były za ciasne dla jego czysto humanistycznego światopoglądu.
Ale prądy te istniały za jego życia i nie mógł ich nie dostrzegać. Potem nazywano go także seksualnym zboczeńcem. Czy nim był?
„Ludzie bowiem tylko tak długo skłonni są spokojnie słuchać, gdy się kogoś chwali, dopóki zdolni są w siebie wmówić, że potrafią dorównać jego osiągnięciom. Gdy tylko ten punkt zostanie przekroczony, zjawia się zawiść, a wraz z nią podejrzliwość”.
Nikt nigdy nie nazywał Lawrence’a zawodowym pisarzem. Zawsze geniuszem. Złościło go to: „Przyczepili mi etykietkę. Geniusz! I już jestem załatwiony”.
Wiele osób uważa, że trudno go zrozumieć. Może dlatego, że od bardzo dawna przyzwyczailiśmy się odbierać wrażenia w tak zawiłej i pośredniej formie, iż razi nas zbyt nagi i bezpośredni kontakt z życiem, jaki czytelnikowi dają dzieła Lawrence’a.
Kiedyś dostałam list od pewnego mężczyzny, który napisał: „Wiesz, że gotów byłbym umrzeć za ciebie”. „Co za frazes! – pogardliwie skrzywił się Lawrence. – Za nikogo nie można umrzeć. Każdy z nas musi przeżyć własną śmierć, a także życie”.
Kiedy mój ojciec zmarł w Niemczech, byłam w Anglii i krzątając się po małym domku, w którym wtedy mieszkaliśmy, rozpaczliwie szlochałam. Lawrence zapytał mnie ostro: „Czy wyobrażałaś sobie, że zachowasz ojca do końca życia?”. Tak mnie to zaskoczyło, że natychmiast przestałam płakać.
Myślę, że spośród wszystkich wad Lawrence’a największą były jego nagłe zmiany nastroju i humoru. Niezwykle łatwo wpadał w pasję. Barometr jego uczuć gwałtownymi skokami spadał i szedł w górę. Lawrence niczego w sobie nie tłumił, natychmiast wybuchał i dlatego żyć z nim wcale nie było łatwo.
Postępowałam po swojemu, ale z reguły przeszkadzały mi w tym jego reakcje. Nic dziwnego, że kłóciliśmy się. Bezwzględność, z jaką upierał się przy byle drobnostce, doprowadzała mnie do obłędu. Każde głupstwo stawało się problemem, który należało rozwiązać zgodnie z jego wolą. Nie był łatwy we współżyciu. Do wszystkiego podchodził z nieubłaganą zawziętością.
Kiedy go spotkałam i od razu uparł się, że musi mnie poślubić, wydawało się to, i rzeczywiście było, czystym szaleństwem. Byłam od niego starsza, miałam troje dzieci, męża i ustaloną pozycję w świecie. On był nikim i nie miał grosza przy duszy. Oderwał mnie od wszystkiego, co posiadałam i musiałam zostać jego żoną, choćby niebiosa się waliły, co nieomal się stało. Cena, którą musiałam zapłacić, była prawie ponad moje siły i możliwości. Myśl o opuszczeniu dzieci, którym byłam bezgranicznie oddana, przeszywała mnie rozdzierającym bólem. Lawrence też cierpiał męki z tego powodu. Wiem, że często się zastanawiał: „Czy mam prawo odebrać tę kobietę jej dzieciom?”. Wobec mego męża też odczuwał wyrzuty sumienia. Czy pamiętacie wiersz Spotkanie w górach, w którym opisuje swoje spotkanie z wieśniakiem o piwnych oczach?
Ale z kolei, czy potrafię opisać chwilę, gdy rozpoczęliśmy wspólne życie? Musiało się to stać. To, co ludzie osiągają innymi drogami, jedność ze wszystkim, co żyje i oddycha, najgłębszy spokój, przechodzący wszelkie granice, wszystko to zrodziło się między nami i nigdy do końca nie minęło. Miłość może być sprawą drobną i mało znaczącą, ale może też być czymś wielkim.
Wszystko, nawet najpospolitsze wydarzenia, stało się cenne. Moje życie z Lawrence’em nabrało wagi i znamion wielkości.
Po pierwszym, zdumiewającym szoku naszej nagłej bliskości, który jak gdyby uniósł nas na grzbiecie ogromnej fali, ukazując nowe horyzonty, zaczęła budzić się we mnie myśl: może mężczyzna, z którym żyję, jest naprawdę wielkim człowiekiem. Chciałabym wiedzieć, na czym polega wielkość. Gdyby to było jasne od pierwszej chwili, nie byłoby w tym żadnej wielkości, gdyż tylko niepowtarzalna odrębność człowieka czyni go wielkim.
Nie byliśmy sentymentalni, Tristano-Izoldowaci. Nie było czasu na dramatyzowanie. Zawładnął nami nowo odkryty świat swobody i miłości. Myśli i impulsy Lawrence’a, czerpane z głębi tych doznań, stawały się coraz potężniejsze. Żyłam w ciągłym podnieceniu. Nasze przeżycia oddalały nas od ludzi, którzy czegoś podobnego nigdy nie zaznali. Był to mur nie do przebicia.
Kłóciliśmy się straszliwie. Ale zawsze otwarcie i bez cienia podłości. Staliśmy się wzajemnie tak sobie bliscy, że ścieraliśmy się ze sobą, przed niczym się nie cofając, nadzy i na wszystko zdecydowani.
Te okropne kłótnie bywały czasem obrzydliwe. Moglibyśmy być trochę rozsądniejsi i wzajemnie się oszczędzać, ale nigdy tego nie robiliśmy. Braliśmy wszystko straszliwie na serio. Czasem z całą premedytacją mówiłam coś szczególnie złośliwego i Lawrence tego nie zauważał. Innym razem, gdy powiedziałam coś, co wydawało mi się zupełnie niewinne, wpadał w furię. Ale zawsze mogłam być z nim całkowicie sobą. Nie miał żadnego obmyślonego i niewzruszonego wyobrażenia, jaka powinna być żona. Byłam, jaka byłam, a jeżeli swoim zachowaniem wywoływałam zamęt, nie było na to rady.
Zawsze wielką ulgą i pociechą jest dla mnie świadomość, że byłam przy nim do samego końca. Jestem wdzięczna losowi, że byłam świadkiem, jak wracał do ziemi, którą ukochał. Uczynił mnie swoją żoną w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, a nawet więcej. Dał mi na zawsze samego siebie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłabym umrzeć, a on zostałby sam beze mnie.
Umarł niezłomny. Ani na chwilę nie stracił zachwytu dla życia. Nigdy nie zrobił niczego, czego by nie chciał – i nic ani nikt nie mógł go do tego zmusić. Nie napisał ani słowa, w które by nie wierzył. Nigdy nie zgodził się na najdrobniejszy nawet kompromis. Jeśli kiedykolwiek żył na świecie wolny, dumny człowiek, był nim Lawrence.
Frieda Lawrence1944
Żyjemy w czasach z całą pewnością tragicznych, ale stanowczo nie będziemy z tego powodu tragizowali.
Właśnie taką postawę obrała Konstancja Chatterley. Wojna ugodziła ją straszliwie, lecz postanowiła nie robić z tego tragedii.
W 1917 roku wyszła za mąż za Clifforda Chatterleya, kiedy przyjechał z wojska na urlop. Spędzili miodowy miesiąc, a potem wrócili do Francji. W rok później został ciężko ranny i jako kalekę odesłano go do domu. Konstancja miała wtedy dwadzieścia trzy lata.
Po dwuletniej kuracji Clifford w pewnej mierze odzyskał zdrowie, ale dolna część jego ciała pozostała na zawsze sparaliżowana. Nauczył się poruszać po mieszkaniu w fotelu na kółkach i sporządzono mu inwalidzki wózek z wbudowanym silniczkiem, którym mógł jeździć po terenach przylegających do dworu.
Przecierpiał tyle, że w pewnym stopniu utracił wrażliwość na ból. Był jak dawniej przystojnym, inteligentnym, pogodnym, zamkniętym w sobie mężczyzną z rumianą cerą i jasnymi niebieskimi oczami, które często miały zamyślony wyraz. Był tak blisko śmierci, że to, co mu pozostało z życia, wydawało mu się szczególnie cenne. I tak ciężko dotknął go los, że coś w nim skamieniało i na zawsze utraciło zdolność czucia.
Konstancja, jego żona, miała rumianą cerę, miękkie, puszyste kasztanowate włosy, zdrowe, silne ciało, trochę kanciaste ruchy, żywe usposobienie, niski łagodny głos i niebieskie oczy o marzycielskim wejrzeniu. Sprawiała wrażenie spokojnej, miłej, wiejskiej dziewczyny.
W rzeczywistości była jedną z owych bardzo nowoczesnych kobiet, wiecznie pogrążonych w zadumie i mozolnie nad czymś medytujących. Przez pewien czas studiowała w Dreźnie, w Niemczech, i gdy wybuchła wojna, szybko wezwano ją z powrotem do domu. I chociaż z gorzką ironią myślała teraz, że to właśnie Niemcy – a w każdym razie niemieckie działa – zdruzgotały jej życie, w dalszym ciągu wspominała pobyt w Dreźnie jako najszczęśliwszy okres swojej młodości. Była jednak wtedy może nie tyle szczęśliwa, co zafascynowana. Fascynowało ją wszystko: życie, muzyka, typowo germańskie dyskusje na abstrakcyjne tematy, będące pewnego rodzaju filozofowaniem. Te niekończące się dysputy budziły w niej najgłębszy oddźwięk. Studenci filozofii, ekonomii politycznej, młodzi profesorowie literatury, etnologii, filozofii klasycznej lub nauk przyrodniczych, jakże oni wspaniale mówili i jak ona im odpowiadała! A potem jak jej słuchali i jak ona ich słuchała, dlatego że przedtem oni słuchali jej!
Przyszła wojna i Konstancja powinna była wszystko to wspominać z goryczą. Ale Clifford, z którym od dawna się przyjaźniła i który studiował w Cambridge, nie był ciasno myślącym patriotą. Walczył w obronie ojczyzny, ale szczerze współczuł młodym inteligentnym Niemcom, którzy podobnie jak on dostali się w potężne tryby straszliwej i znienawidzonej machiny. Podczas urlopu w dalszym ciągu chętnie czytał jej głośno utwory Hauptmanna i Rainera Marii Rilkego. Słuchała go z przyjemnością. Postanowiła „wznieść się ponad wojnę”, a przynajmniej ponad wojenny szowinizm, który doprowadzał ją do rozpaczy.
Ale zanim nadszedł Untergang des Abendlandes3, Clifford stał się ruiną człowieka, a jej życie też legło w ruinie. Była młoda i niewybaczalnie, nieomal po prostacku zdrowa. Kiedy cios w nią uderzył, po prostu zamilkła. I pozostała milcząca, wiecznie pogrążona w rozmyślaniach, które do niczego nie prowadziły.
W roku 1920 przenieśli się do Wragby, rodzinnego domu Clifforda. Jego ojciec umarł i teraz on został baronetem4. Wragby Hall był niskim, długim, ponurym starym dworem, stojącym w bardzo pięknym parku, w niedalekim sąsiedztwie licznych, świeżo uruchomionych kopalni węgla. Z oddali dobiegało sapanie pracujących kopalnianych wyciągów i łomot wielkich sortowniczych sit, a przy silniejszym powiewie wiatru czuć było w powietrzu swąd siarki, dolatujący z tlących się hałd.
Konstancja była teraz lady Chatterley, żoną kalekiego właściciela posępnego starego dworu w zeszpeconej, pospolitej okolicy, dysponującą skromnym, raczej niewystarczającym dochodem. Postanowiła sobie jak najlepiej z tym poradzić. Mogła pracować, czytać i medytować do woli, jako samotna, wszechwładna pani tych dóbr. Rozsądne prowadzenie gospodarstwa, dające możność związania końca z końcem, sprawiało jej satysfakcję. Lubiła przyjmować gości, każdego, czyje towarzystwo odpowiadało Cliffordowi. Ale on wolał samotność. Żyła tak z dnia na dzień, bez perspektyw, pogrążona w wiecznie tych samych, monotonnych zajęciach. Zewnętrznie pozostała zdrową, spokojną, pozornie nieśmiałą, a w gruncie rzeczy zamkniętą w sobie młodą, urodziwą kobietą. Zasklepiona we własnym świecie, była bezsporną panią wszystkiego, co ją otaczało.
Clifford nie był jej ciężarem. Wypełniał sobie czas, czytając, pisząc, malując, poruszając się samodzielnie w inwalidzkim fotelu po starym parku, lub powoli, ostrożnie, tocząc się przez park w swoim motorowym wózku do sąsiedniego lasu. Wydawał rozporządzenia ogrodnikom, drwalom i gajowemu. Doglądał swego państewka. Jesienią jeździł czasem, bardzo powoli, do lasu i tam, ze strzelbą w ręce, czatował na bażanta. Niekiedy odważał się nawet zabierać z sobą malarskie przybory i próbował namalować jakiś obrazek. Dawniej malował dużo i z zapałem, teraz rzadko się na to zdobywał. Ale robił wrażenie nieomal szczęśliwego, szczęśliwszego niż przed katastrofą.
Niepokoił się tylko czasem o Konstancję. Była dla niego bardzo dobra, kochała go w swój szczególny, bezosobowy sposób. A on oczywiście nie mógłby bez niej żyć. Byli prawdziwymi przyjaciółmi, jak dawniej, przed małżeństwem.
Ale niewątpliwie spotkała ich straszliwa tragedia. Clifford nie mógł być dla niej prawdziwym mężem. Żyła z nim jak zamężna zakonnica, siostra w Chrystusie. Było to tym trudniej znieść, że oczywiście przez jeden poślubny miesiąc byli normalnym małżeństwem. Clifford wiedział, że była z natury zmysłowa. Nie mógł o tym zapomnieć.
Nie był zdolny snuć ponurych rozważań. Miał tak silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy, że wzruszały go i obchodziły tylko przyjemne strony życia, inaczej wpadał w apatię. Zdarzały mu się całe dnie głębokiej apatii, w ciągu których tajało i rozpływało się w nim to, co groziło goryczą i męką. Potem wracała chęć życia. Znów jeździł wtedy motorowym wózkiem do lasu. Jeśli siedział zupełnie nieruchomo, udawało mu się czasem podpatrywać wiewiórki gromadzące na zimę orzechy lub jeża węszącego wśród zeschłych liści. Za każdym razem czuł, jakby udało mu się wyrwać jakiś niewielki łup ze szponów losu. Triumfował wtedy z odniesionego zwycięstwa nad losem, śmiercią, a także nad samym życiem. Prawie nigdy jednak nie zapuszczał się poza bramę parku. Nie mógł znieść współczującego wzroku górników. Nie czuł się skrępowany wobec ogrodników, drwali i gajowego. Byli jego płatną służbą.
Czasem Konstancja, idąc obok, towarzyszyła mu do parku lub lasu. Siadała pod jakimś drzewem i dziwna, zwycięska radość Clifforda, że jest żywy w otoczeniu ludzi i natury, kojąco działała na jej nerwy. Znów czytał Platona i lubił rozmawiać z nią o greckich dialogach, często trzymając jej dłoń w swoich rękach.
– To bardzo zabawne, właściwie dopiero teraz widzę – mówił – w jakie śmieszne podniecenie wprawiała ich dyskusja oraz pojęcia rozumu i myśli. Podobni byli do małych chłopców, którzy właśnie odkryli, że potrafią myśleć i z radości nie panują nad sobą. Są tak olśnieni, że wszystko inne przestaje się liczyć, ważne są tylko myślenie i wiedza. Sądzę, że dawno, bardzo dawno temu człowiek w podobny sposób odkrył w sobie pociąg płciowy i myśl o tym zawładnęła nim bez reszty. Liczyła się świadomość tego, nic więcej, tylko mentalna świadomość. Odkrycie Ameryki przez Kolumba było niczym w porównaniu z odkryciem dokonanym przez starożytnych Greków, że posiadają logicznie myślący umysł. Wzrusza mnie to, nawet teraz. Gdyż moja dłoń, obejmująca twoją, wydaje mi się równie realna jak myśl. A tobie? Jest równie ważna, jak jakaś cząsteczka wiedzy, nie sądzisz? Uścisk naszych dłoni. Przecież to także jest życie. I coś, czego człowiek nie będzie mógł czynić po śmierci. Umysł ludzki będzie zdolny myśleć, gdy umrze ciało. Może będę dalej mógł myśleć i jak Sokrates wierzę, że moja wiedza będzie jeszcze pełniejsza. Ale nie będę mógł trzymać twej dłoni. W każdym razie nie w sensie fizycznym. Choć oczywiście nie można wykluczyć, że zachowa się między nami jakaś łączność, jakiś szczególny uścisk, może nawet nieporównanie istotniejszy. Może będę mógł nadal trzymać cię za rękę, kiedy już umrę. Co o tym sądzisz?
Jego duże, błyszczące niebieskie oczy patrzyły dziwnie twardo, gdy tak siedział ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w jej twarzy. Jego dłoń mocno obejmowała jej rękę w niesamowitym uścisku. W jego oczach dostrzegła wyraz zwycięskiego triumfu. Odniósł nad czymś nieznanym jakieś niesamowite zwycięstwo!
Ale wybuch jego triumfalnego uniesienia przeszył ją lodowatym dreszczem, jak gdyby zmroził ją nagle jego zimny egoizm. Czy naprawdę odniósł aż taki triumf? A co z nią? Z jej życiem, z fizycznym życiem jej ciała? Co z dłonią uwięzioną w jego uścisku, jak gdyby była trofeum, które zamierza zabrać ze sobą aż poza grób? Poczuła chłód, przygnębienie i rozpacz. Ostatecznie ona nie miała powodu do triumfu – poza znaczną poprawą jego zdrowia. Ale skoro on został potwornie okaleczony, jaka będzie jej przyszłość? Jej ciało nie doznało żadnych uszkodzeń. Nie wydobyła się cudem z grobu. Przeciwnie, czuła się, jak gdyby właśnie teraz po pas zakopywano ją w ziemi, żeby dotrzymywała mu towarzystwa. Siedziała zatopiona w milczeniu, nie reagując na jego słowa. Gniewny skurcz, jak gdyby cień rozżalenia przemknął mu przez twarz.
– Wiem, kochanie – powiedział – że w pewnym sensie ty zostałaś najbardziej skrzywdzona. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem od ciebie zależny i w pewnym sensie żyję twoim kosztem.
– Wiesz, że chcę tego – szepnęła.
– Wiem! Ale nie da się ukryć, że zostałaś na zawsze pozbawiona bardzo ważnej części życia. I fakt, że zostałaś tego pozbawiona, może poza twoją świadomością coraz silniej oddziaływać na ciebie i wyrządzić ci wielką krzywdę. Chcę o tym mówić z tobą teraz, żebyś wiedziała… Nie chcę, żebyś czuła, że się dla mnie poświęcasz. Nie chcę tego, gdyż nie sądzę, żebyś była kobietą, która może tej części życia się wyrzec. Mówiąc otwarcie, ożeniłem się z tobą, bo byłaś… zmysłową kobietą. Pragnęłaś mnie, zanim się to ze mną stało, prawda? – Konstancja przytaknęła cicho. – Tak, wiem, i to jest bardzo gorzka prawda. A także wiem, że będziesz tę żądzę nadal czuła, choć pod tym względem zostałem na zawsze z tego życia wykreślony. To okropne, ale musimy jakoś się z tym uporać. Chcę ci zatem powiedzieć: jeżeli spotkasz innego mężczyznę, którego zapragniesz, i naprawdę będziesz chciała mu się oddać, niech cię nie powstrzyma myśl o mnie. Zrób to i żyj własnym życiem. Mnie grozi to, że mógłbym kiedyś stać się podobny do przysłowiowego psa leżącego na kupie siana. Tego nie chcę. I dlatego mówię: wiem, co się dzieje z kobietami, które w młodości tłumią w sobie zmysły. Płacą później za to prawdziwym piekłem. Nie chcę, żebyś poszła w ich ślady. Nie chciałbym też, żebyś stała się lekkomyślna. I wiem, że będziesz się starała, żeby nie było to dla mnie zbyt ciężkie. Ale jeśli kiedykolwiek spotkasz mężczyznę, którego gorąco fizycznie zapragniesz, weź go sobie. Miej kochanka, jeśli tak musi być.
Mówił to odważnie i prawie jednym tchem. Widać było, że wszystko przedtem przemyślał. I równie wyraźnie było widać, że wszystko, co powiedział, było dla niego tylko hipotezą: abstrakcyjny romans z abstrakcyjnym mężczyzną. Łatwo mu było uwolnić się od tej myśli.
Konstancja siedziała na zwalonym drzewie, z opuszczoną głową, trzymając go za rękę, bez słowa. Wzbierały w niej dziwne uczucia.
Mogłoby się wydawać, że otaczająca ich, naładowana niezwykle silnymi emocjami atmosfera przywabiła inne żywe stworzenia, bo z leśnej ścieżki wybiegł nagle duży spaniel, dotknął miękkim pyskiem ręki Konstancji, a potem, węsząc nerwowo, podniósł łeb w górę. Jednocześnie usłyszeli czyjeś kroki. Z bocznej ścieżki wyszedł na drogę gajowy Parkin.
Konstancja wysunęła rękę z dłoni męża. Clifford obejrzał się i obudził z apatii, w którą przed chwilą zapadł. Gajowy dotknął kapelusza, zmierzając w poprzek drogi ku ścieżce po przeciwnej stronie. Gwizdnął cicho, przywołując psa.
– Zaczekajcie, Parkin – powiedział Clifford, unosząc się trochę w fotelu.
– Słucham pana? – odparł gajowy, przystając.
– Obróćcie mój wózek i ustawcie go w koleinie. To mi pomoże.
Gajowy podszedł do nich wielkimi krokami, nie odzywając się ani słowem. Sprawiał wrażenie silnego, ale jak na leśnika był niski i niezwykle spokojny. Konstancja wiedziała, że niedawno opuściła go żona dla sąsiada-górnika, zostawiając go w gajówce z pięcioletnią córeczką. Odtąd żył samotnie, stroniąc od ludzi, a dziecko oddał pod opiekę swojej matce, mieszkającej w pobliskiej wsi.
Parkin przewiesił strzelbę przez ramię i bez słowa położył ręce na oparciu fotela sir Clifforda. Jego bystre piwne oczy tylko przelotnie spoczęły na twarzy Konstancji stojącej obok. Ich spojrzenia spotkały się na sekundę, ale Konstancja, wciąż jeszcze dziwnie wzburzona, zaledwie go zauważyła. On jednak, choć jak zawsze milczący i daleki, dostrzegł nieokreśloną udrękę w błękitnych oczach młodej kobiety. Ale jego twarz natychmiast znów przybrała swój zwykły obojętny wyraz i usta zacisnęły się mocno pod bujnymi, nastroszonymi wąsami.
Ostrożnie obrócił wózek i wprowadził w koleinę, po której lżej było jechać.
– Popchać pona czy sam da pon radę? – zapytał z silnym miejscowym akcentem.
– Możecie popchać, jeśli macie ochotę – odparł sir Clifford.
– Ano powiozę.
Ruszyli w milczeniu. Każde z nich bez słowa patrzyło prosto przed siebie. Brązowy spaniel biegł przed nimi, węsząc. Z drzew opadały ostatnie pożółkłe liście.
Wyszli na skraj lasu i ujrzeli otwartą przestrzeń parku, zbocze porośnięte rozłożystymi bukami i pasące się na trawie owce. W szarym świetle pochmurnego dnia stary dwór na szczycie zbocza wydawał się odwieczny i opuszczony.
Gajowy wciąż patrzył prosto przed siebie i ostrożnie pchał wózek, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wydawało się, że rude wąsy zawadiacko go wyprzedzają. Ale nie przestawał myśleć o błękitnych, pełnych nieokreślonego cierpienia oczach mylady. Ba, jest przecież tylko młodą dziewczyną. Ano, wojna ciężko dotknęła szlachtę. Z takim kaleką jak sir Clifford ani nie cieszy się mężem, jak to młoda żona, ani nie ma co myśleć o dzieciach. Słowo daję, ma smutne oczy biedactwo! I wszyscy tak dobrze o niej mówią!
Pomyślał o własnej żonie, która zaczęła się puszczać, kiedy był na wojnie. A przecież nie musiała znosić tego, co to młode stworzenie. Nie! Gdyby miała więcej zmartwień, może by sobie nie poszła, jak byle dziwka, z pijakiem-górnikiem. Ale dobrze, że sobie poszła i niech nie wraca. Baba z wozu, koniom lżej. Jeszcze są dobre kobiety na świecie, dość spojrzeć na to młode stworzenie, żonę sir Clifforda! Jaka spokojna i jaki miły ma głos. Ano tak! Nie on jeden ma się czym martwić. Ta biedna dziewczyna oberwała gorzej od niego. A taka spokojna i łagodna, wcale nie jak wielka dama. Takiej jak ona mężczyzna musiałby dziś daleko szukać. Cóż, każdy musi dźwigać swój krzyż i łykać swoją porcję utrapienia.
Konstancja otrząsnęła się wreszcie z obezwładniającego ją otumanienia i zdała sobie sprawę z obecności Parkina, który w milczeniu pchał ciężki inwalidzki wózek. Był czerwony z wysiłku, ale nadal zachowywał się obojętnie. Pomimo tej rezerwy wyraźnie wyczuwało się jego obecność i Konstancja przypomniała sobie, że zawsze odcinał się od tła, gdziekolwiek go spotkała. Ta jego odrębność i wyrazistość postaci budziła w niej wrażenie szczególnego piękna, rzadko spotykanego u mężczyzn. Nie był przystojny, szpeciły go zbyt bujne wąsy. Ale cechująca go wyjątkowa odrębność miała coś wspólnego z nieskrępowaną swobodą dzikich zwierząt i ptaków. Konstancja zastanawiała się, czy kochał swoją żonę, krzepką, pospolitą kobietę. Musiała go razić i drażnić ordynarnością, choć zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy. Żył teraz zupełnie samotnie, z dala od ludzi, w kamiennym domku na skraju lasu. Nic o nim nie wiedziała, traktowała go jak jednego ze służących swego męża. Słyszała, że był bardzo czujnym gajowym.
Sir Clifford apatycznie pozwolił się wieźć i po przyjeździe do domu zaraz się położył, aby odpocząć przed podwieczorkiem.
Jesienne dni upływały monotonnie, zbliżała się zima. Konstancja starała się tego nie dostrzegać. Jeżeli czas mija niepostrzeżenie, tym lepiej. Miała swoje domowe obowiązki i była odpowiedzialna za niektóre sprawy w życiu wsi. Oprócz tego był Clifford. Musiała wciąż dbać i troszczyć się o niego, nieomal jak o małe, bezradne dziecko.
Dokuczały jej tylko dziwne, nagłe i nieobliczalne napady zdenerwowania. Miewała powtarzające się straszliwe sny o koniach, o jakiejś spokojnie pasącej się klaczy, która nagle wpadała w szał. Wstawała rano opętana złością, i gdyby nad sobą nie panowała, gotowa była okrutnie znęcać się nad służbą, a nawet bezlitośnie szydzić z Clifforda. Na końcu języka miała straszne, obelżywe słowa, które chciałaby mu powiedzieć, patrząc, jak siedzi w łóżku podparty poduszkami, chłodny i czujny, bądź leży pogrążony w apatii.
Nigdy ich nie wypowiadała. Ale była tego coraz bliższa i w końcu za każdym razem, gdy obudziła się w takim demonicznym nastroju, wybiegała do parku i długo po nim chodziła, żeby się uspokoić. Jej twarz wykrzywiał wówczas grymas nieokiełznanej złości, a w szeroko otwartych oczach malował się obłędny strach przed samą sobą. Jestem opętana, wiem, że jestem opętana – powtarzała smutno i przyśpieszała kroku, pchana jakąś nieubłaganą siłą szalejącą w jej piersi. Gotowa była coś, kogoś, zabić. Wzbierało w niej niepohamowane okrucieństwo.
W parku i na skraju lasu wracało to samo wspomnienie. To tutaj coś kiedyś się stało. Rozglądała się wokoło, szukając rozwiązania tajemnicy. I wtedy wracał sen, jej sen o koniach. Na pewno gdzieś tutaj jest stado koni i klacz, która za chwilę wpadnie w furię i rzuci się na nie, grzmocąc je kopytami i rozrywając potężnymi zębami na strzępy.
Zatrzymywała się, zmrożona strachem. Ale nigdzie nie było koni.
Nagle z lasu dobiegł ją huk strzału, niby echo jej własnego szaleństwa. Zaczęła schodzić w dół leśną, wilgotną drogą, depcząc mokre, gnijące liście. Idąc, usłyszała czyjś głos i płacz dziecka. Zatrzymała się w miejscu, nadsłuchując. Dziecko szlochało i ktoś je cicho pocieszał. Ruszyła szybko w tamtą stronę, a jej dotychczas bezprzedmiotowa złość znalazła ujście w podejrzeniu, że ktoś krzywdzi dziecko. Biegła z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami, bliska utraty tchu.
Zobaczyła ich na wąskiej dróżce. Szlochającą dziewczynkę w czerwonym płaszczyku i kapturku z kretów i schylonego nad nią gajowego Parkina.
– Na pewno nie kcesz, żeby zagryzoł małe króliczki, a potem je zjodał? Nie kcesz, żeby się rzucoł na bażancice siedzące na jojkach i przegryzał im szyjki, co? On był zły. Popatrz na niego i potem płacz. Tylko na niego popatrz.
Gajowy mówił niezwykle czule, lecz jednocześnie z wyraźną irytacją, a dziecko nie dawało się pocieszyć. Konstancja podeszła do nich, wciąż jeszcze pełna gniewu, przekonana, że dziecku stała się jakaś krzywda.
– Co się tu dzieje? – zapytała ostro.
Gajowy wyprostował się szybko i dotknął kapelusza.
– Zastrzeliłem tego starego kocura, co tu łaził, jak mu się podobało, miesiąc albo i dwa – powiedział szorstko, wskazując zewłok ogromnego pręgowatego kota, rozciągnięty na ścieżce. – A moja mała myśli, że jest nad czym beczeć. No, dość już tego – zwrócił się do dziecka. – Jaśnie poni na ciebie patrzy. A bądźże cicho.
Nadal mówił do dziecka łagodnie, ale w jego głosie wzbierało zniecierpliwienie, a wzrok robił się twardy. Widać było, że dziecko się go boi.
Konstancja pochyliła się nad dziewczynką.
– Co ci się stało? Powiedz, malutka. Nie płacz już. To było wstrętne, złe kocisko, szarpał pazurami małe króliczki i mordował je. No, nie płacz. – Własną chusteczką delikatnie otarła łzy z buzi dziecka porzuconego przez matkę. Dziewczynka z całą pewnością bała się mężczyzny, który był jej ojcem. Konstancja poczuła do niego niechęć. Nic dziwnego, że żona go opuściła. Pomyślała, że w gruncie rzeczy Parkin nie lubi swojej córeczki.
– Będzie z wami przez cały dzień? – zapytała.
– Matka jest w domu – powiedział, szybko obracając głowę w stronę gajówki. – Przychodzi zwykle w sobotę, żeby trochę posprzątać.
Konstancja czuła, że gajowy zmusza się do uprzejmości, lecz jej nie lubi, dlatego że jest kobietą.
– Zaprowadzę małą do domu, do babki. Jak się nazywasz, kochanie?
Dziewczynka zerknęła na nią nieufnie. W jej ciemnych oczach Konstancja dostrzegła upór i niechęć.
– Connie Parkin – odparła.
– No to chodźmy – powiedziała Konstancja, uśmiechając się do niej. – Zaprowadzę cię do domu, a tymczasem Parkin… a tymczasem twój ojciec skończy swoją robotę.
– Nie trzeba, psze pani – zaprotestował gajowy.
– Zaprowadzę ją – powtórzyła Konstancja, biorąc małą za rączkę.
Czuła, że Parkin stoi i patrzy za nimi z niechęcią. Nie lubił kobiet i gardził nimi. Był po prostu głupi.
W gajówce mała, energiczna staruszka, ze smugami sadzy na nosie, czyściła palenisko. Wzdrygnęła się, gdy dziewczynka niespodzianie podbiegła do niej. Odwróciła się i zobaczyła Konstancję.
– Coś takiego! – wykrzyknęła.
– Dzień dobry – powiedziała Konstancja. – Przyprowadziłam pani wnuczkę. Bardzo się przestraszyła, kiedy jej ojciec zastrzelił kłusującego kota.
– Coś takiego! Bardzo pani łaskawa, pszę pani. Co się pani mówi za to, że cię psyprowadziła do domu, Connie?
– Dziękuję – powiedziała Connie, śmiało patrząc na Konstancję ciemnymi oczami, ale jednocześnie z zakłopotania wkładając palec do ust.
– Dziękuje wielmożnej pani – pouczyła ją babka.
Ale dziewczynka odwróciła się i nie chciała powtórzyć. Górnicy nigdy nie mówili „mylady”, jeśli mogli tego uniknąć. Dziewczynka wzdragała się nawet powiedzieć „wielmożna”. Była wyraźnie onieśmielona.
– Wiedziałam, że będzie awantura, jak ją weźmie z sobą do lasu. Trudno z nim wytsymać, nawet kiedy jest w najlepsym humoze. Bardzo dziękuję, ze jom pani psyprowadziła. Bardzo dziękuje.
Staruszka była wyraźnie oszołomiona odwiedzinami Konstancji, ale jednocześnie niezadowolona, że przyłapano ją przy czyszczeniu paleniska, w dodatku z nosem usmarowanym sadzą.
Konstancja wróciła do dworu, głęboko świadoma dystansu między nią i tymi ludźmi. Nie byli do niej wrogo usposobieni, ale czuli wyraźną ulgę, gdy ich pożegnała.
Z zadowoleniem wróciła do Clifforda i własnego środowiska. Nie wiadomo dlaczego ci ludzie złościli ją. Jakie zuchwałe oczy miało dziecko Parkina!
Tego wieczoru z prawdziwą przyjemnością siedziała w gabinecie Clifforda, kiedy głośno jej czytał. Uspokajało to jej urażoną dumę.
W następną sobotę Clifford miał jakąś sprawę do Parkina. Ale poprzedniej nocy padał ulewny deszcz i nie można było wyjechać wózkiem. Po południu Konstancja poszła więc pieszo, żeby przekazać polecenie męża. Lubiła mieć cel dla swoich spacerów.
Frontowe drzwi gajówki były zamknięte i nikt nie wyszedł ich otworzyć. Okrążyła więc dom i nagle zobaczyła Parkina myjącego się na podwórku. Zwyczajem górników zdjął koszulę, odwinął spodnie na biodrach i zanurzył głowę w miednicy z wodą. Konstancja wycofała się natychmiast i wróciła do lasu, żeby jeszcze chwilę pospacerować.
Ale w wilgotnym półmroku lasu zaczęła drżeć, nie mogąc się opanować. Biały tors mężczyzny uparcie majaczył jej przed oczami i wydawał się niezwykle piękny. Białe, muskularne, cudowne ciało, obleczone gładką i mocną jak jedwab skórą. Cóż znaczy jego twarz, nastroszone wąsy i nieprzyjazne, zuchwałe oczy. Cóż znaczy jego głupota. Jego ciało było bosko piękne i rozświetlało mrok jak objawienie. Clifford nawet w swoim najlepszym okresie nie miał tak pociągająco gładkiej i jędrnej skóry i nie był tak nadludzko piękny.
Z trudem przemogła się, żeby wrócić do domku i zapukać do drzwi. Stojąc na progu, drżała z tłumionej emocji. Nigdy dotąd ani przez chwilę nie pomyślała o Parkinie inaczej, jak o podwładnym gajowym. Wydało się jej niemal występkiem, że jego ciało może być tak nieskalanie piękne.
Posłyszała, że schodzi po schodach. Przebierał się przed pójściem do miasta. Słowa uwięzły jej w gardle, gdy stanął przed nią w czystej koszuli, nowym krawacie i odświętnych spodniach. Jąkała się, przekazując mu polecenie męża, a on słuchał, patrząc na nią zimno hardymi oczami.
Nie podobała jej się jego twarz. Zdała sobie sprawę, że obrzydły jej twarze prostaków, ich bezduszność oraz nudne, wulgarne sprawy zaprzątające ich myśli. Czy możliwe, żeby pod tą śmieszną czystą koszulą i krawatem kryło się tak piękne ciało samotnego mężczyzny?
– Tak jest, mylady – powiedział. – Wiem, czego życzy sobie sir Clifford. Zajmę się tym.
Konstancja odwróciła się i odeszła. Wchodząc w mrok lasu, czuła, że Parkin za nią patrzy. Na pewno myśli coś głupiego i wulgarnego. Niech sobie myśli. Jest niczym. Pomimo ukrytego piękna swego ciała, jest niczym. Ci głupi prości ludzie obrzydli jej do ostateczności.
Ale wieczorem, w sypialni, przyglądała się swemu nagiemu ciału, zastanawiając się, czy i w nim ktoś mógłby dostrzec to zjawiskowe piękno, jakie ona przez krótką chwilę dostrzegła w tamtym człowieku. Czy jakiś mężczyzna ujrzy w niej takie samo piękno?
Przygnębiona, narzuciła nocną koszulę. Po co to wszystko? I tak nic z tego. Clifford, który był kulturalnym mężczyzną, w sensie fizycznym był dla niej stracony. A mężczyźni o pięknych ciałach mieli pospolite, głupie twarze, które jej nie interesowały i pospolite, głupkowate głosy, których wolałaby nigdy więcej nie słyszeć.
Clifford czytał jej głośno prawie co wieczór. Czasem bywał zmęczony. Jego kalectwo wywoływało stany znużenia, które działały na niego jak naturalna narkoza. Ale czytanie głośno sprawiało mu wielką przyjemność, obojętnie jakiej książki. Ostatnio najbardziej odpowiadały mu zabawne powieści. Czytał Hadżi Babę. Konstancja słuchała ze schyloną głową, szyjąc lub haftując. Długie, lśniące, kasztanowate włosy bujnym węzłem swobodnie leżały na jej karku. Clifford nie podejrzewał, jakie myśli snują się w jej pozornie niewinnej dziewczęcej głowie. Pogrążony w lekturze czuł się szczęśliwy, że ma ją przy sobie, stale czymś zajętą i nienarzekającą na los.
Śmiał się serdecznie z Hadżi Baby, gdy tego walecznego bohatera przejmował odrazą widok obnażonych twarzy angielskich kobiet. Och, gdyby te kobiety zakryły twarze, jaki ogień namiętności rozpaliłby serce Hadżiego! Ale nieprzystojna nagość ich oblicza gasiła w nim ogień pożądania.
Clifforda niesłychanie to bawiło. Konstancja uniosła głowę i spojrzała na niego dużymi, niebieskimi oczami, pełnymi smutku i zadumy.
– Czy nie uważasz, że naprawdę szkoda, iż u ludzi nie widzimy nigdy nic innego, tylko ich twarze? – zapytała. – Czy nie sądzisz, że twarz jest chyba najmniej udaną częścią ciała większości ludzi?
– Chcesz przez to powiedzieć, że lepiej byłoby, gdyby zakryli twarze i chodzili nago? – Zaśmiał się. – Wspaniały pomysł! Przypomina mi Renoira. Mówił, że zawsze stara się pozbawić twarze znaczenia i uczynić je po prostu jednym z mało istotnych fragmentów postaci.
– Tak – odparła. – Dlaczego zawsze mamy widzieć tylko czyjąś twarz, a nie całą postać? Jestem pewna, że to błąd.
– Być może. Wydaje mi się jednak, że właśnie w twarzy odzwierciedla się osobowość każdego z nas.
– Ale jest może w nas jeszcze coś poza osobowością? Coś, co się nigdy nie uzewnętrznia.
Zastanowił się nad tym: jeszcze coś poza osobowością? Poczuł ogarniający go niepokój. Spojrzał uważnie na żonę. Ale ona nadal szyła z niezmąconym spokojem.
– Co może w nas być poza osobowością? – zapytał. Podniosła głowę i spojrzała na niego z zadumą w niewinnych błękitnych oczach.
– Czy ciało nie może mieć własnego życia, może nawet autentyczniejszego niż osobowość?
– Ciało… to znaczy żołądek, serce, płuca? – zapytał. Ale ona myślała o czymś innym.
– Dlaczego tors często bywa w rzeźbie taki piękny, bez głowy? Żyje własnym życiem.
– Możliwe – zgodził się z nią, urywając dyskusję. Poczuł się na niebezpiecznym gruncie i wyostrzony zmysł samozachowawczy powstrzymał go przed dalszą rozmową. Znów zaczął czytać.
Lecz ona miała nowy mglisty temat do rozmyślań: ciało żyjące czystym, niepokalanym własnym życiem, niezależnie od twarzy, deformowanej tak wielu różnymi uczuciami, frustracją lub wręcz wulgarnością. Twarze prawie zawsze są pospolite. Nawet jej własna wyrażała rozgoryczenie, z czego Konstancja zdawała sobie sprawę.
Zakryła ją gęstą woalką, jak mahometanka, zostawiając odsłonięte tylko oczy. Potem stanęła przed lustrem i patrzyła na swoje leniwe, złociste, milczące ciało. Też było niewinnie piękne i przemawiało utajoną tęsknotą. Jej piersi były oczami, a pępek ustami stulonymi w tęsknym oczekiwaniu. Wszystko to mówiło swoistym milczącym językiem, bez tanich słów.
Ale wkrótce ten nastrój znów ją opuścił i całkowicie zapomniała o swoim ciele. Nadeszło Boże Narodzenie, a z nim mnóstwo rozmaitych obowiązków. Była teraz niezwykle trzeźwa, rozsądna i zapracowana. Nie przyszło jej nawet na myśl wracać do tamtych obłąkanych rozważań o ciele. Dzięki Bogu skończyła z tymi bzdurami. Miała tysiąc spraw do załatwienia.
W czasie świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku mieli gości, głównie przyjaciół i krewnych Clifforda. Wszyscy byli bardzo mili i Clifford był w dobrej formie. Panował miły, wesoły nastrój, przypominający niemal czasy przedwojenne. Lady Ewa Rolleston, ciotka Clifforda, spędziła u nich kilka dni. Pozostało w niej coś z dawnej grande dame, gdyż pochodziła z jednego z najznakomitszych angielskich rodów. Utraciła jednak dobrą reputację z powodu namiętności do kart i pociągu do alkoholu.
Była teraz wdową, wysoką, szczupłą damą, pozornie powściągliwą i odrobinę roztargnioną. Jej niebieskie oczy wydawały się trochę bezmyślne, a kształtny arystokratyczny nos był lekko zaczerwieniony. Mimo to pozostała grande dame. Pozornie prosta i bezpośrednia, nadal potrafiła wymuszać szacunek dla swojej osoby. Sączyła swoją brandy z dystyngowaną obojętnością, nie przejmując się szeptanymi po cichu komentarzami.
Konstancja lubiła ją, ale czuła się w jej towarzystwie onieśmielona. Lady Ewa, stale ubrana na czarno i oryginalnie naiwna naiwnością w stylu niemal ujmująco dziewczęcym, wyglądała jak zjawa z innego świata. A jednak za tą jej dziewczęcą prostotą tkwiła zdecydowana i bezwzględna nieustępliwość. Wewnętrznie nieczuła i nieprzystępna, była jak Matterhorn – i to przede wszystkim charakteryzowało lady Ewę.
Swoją siostrzenicą Konstancją trochę gardziła. Jej zamglone niebieskie oczy często z chłodną obojętnością patrzyły na młodą, ładną kobietę. Konstancja zawsze serdecznie, niemal czule odnosiła się do ciotki, która nie odwzajemniając tych uczuć, lekceważyła ją. Córka starego kontradmirała nie pochodziła z klasy panującej. Nie potrafiła władać. Mogła być bardzo dobrą panią domu. Umiała wymagać, ale nie władać, to nie leżało w jej naturze. Pod tym względem Clifford był lepszy.
Konstancja wiedziała, że grande dame będąca jej ciotką w istocie żywi dla niej wzgardę. Ale ta grande dame to był tylko ostatni trik ciotki Ewy, jej ostatnia atutowa karta.
Choć tylko do pewnych granic. Z chwilą gdy przestawano się litować nad piękną, trochę skompromitowaną lady, jej „grande damerie”, jak to nazywał Clifford, w ogóle przestawały być jakimkolwiek atutem.
– Jesteś naprawdę cudowna, kochanie – powiedziała lady Ewa, siedząc z Konstancją w jej saloniku.
– Dlaczego? – zapytała Konstancja, lekko zaniepokojona, gdyż spodziewała się jakiejś zasadzki.
– Ten twój stosunek do Clifforda. Jest naprawdę wspaniały! Musisz mieć cudowną naturę.
– Dlaczego? – powtórzyła Konstancja.
– Biedny chłopiec, tak strasznie okaleczony. Można powiedzieć, że została z niego połowa mężczyzny. Oczywiście, ta właściwa dla takich osób jak ja. Jest taki dowcipny i zajmujący. Ale nie wiem, czy żonie to może wystarczyć.
– Clifford jest bez zarzutu, zapewniam ciocię – odparła Konstancja. – Jest nieomal doskonałym mężem.
– Na pewno, zauważyłam to. Ogromnie się stara zachować twoje uczucie. Dobrze wie, co robi. Gdyby nie ten wypadek na wojnie, byłby na pewno ideałem męża. Ale tak jak się rzeczy mają, musisz bardzo boleśnie odczuwać brak pewnej dziedziny życia. Zostałaś jej pozbawiona.
– Wcale nie! – wykrzyknęła Konstancja. – Nie zostałam pozbawiona niczego, czego mogłabym pragnąć. Proszę mi wierzyć.
Lady Ewa spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– W takim razie bardzo się cieszę – powiedziała. – Byłoby okropne, gdybyś cierpiała z tego powodu. Nie ma nic gorszego, jak wyrzec się czegoś w młodości, odżywa to potem w człowieku, kiedy jest już za stary. Nie ma nic gorszego dla kobiety w średnim wieku niż uczucie, że ją coś ominęło. Może właśnie coś najważniejszego.
– Ale co jest w życiu najważniejsze? – zapytała Konstancja.
– Tego nie wiem. Ale ma to jakiś związek z mężczyznami. Byłam wierna swemu mężowi. Nie mówię, że tego żałuję. Ale czasem ogromnie mi brakowało, że nie zaznałam czegoś innego. To straszliwa rzecz czuć, że się umrze bez zakosztowania tego, po co w pewnym sensie zostało się stworzonym.
– Lecz po co zostaliśmy stworzeni? – z przymusem zapytała Konstancja. – Wydaje mi się, że dla bardzo wielu celów. A może bez żadnego celu w ogóle. To kwestia prywatnego sądu każdego z nas.
– Nie wiem, nie jestem tego pewna – powiedziała lady Ewa. – Kiedy byłam młoda, chciałam wprowadzać reformy, myślałam o polityce i innych tego rodzaju sprawach. I zdobyłam to, czego chciałam. Oboje z mężem byliśmy tak po uszy zagłębieni w polityce, że właściwie wszystko inne ginęło nam z oczu. Oczywiście pobraliśmy się z miłości… i mamy troje dzieci. Ale pod koniec, mając około czterdziestu sześciu lat, poczułam, że żyłam absolutnie nadaremnie. Nigdy nie zaznałam jedynej rzeczy, której naprawdę pragnęłam. A potem już było za późno. Nie może spotkać kobiety nic straszliwszego. Myślę, że powinny więcej eksperymentować. Nabijamy sobie czymś głowy i pozostajemy głuche na wszystko inne. Gdyby kobiety miały szersze spojrzenie i więcej eksperymentowały w poszukiwaniu tego, czego naprawdę chcą, na pewno by coś znalazły.
– Ale co? Co można znaleźć? – zapytała zdumiona Konstancja.
– Nie wiem. Ale zawsze czymś zaprzątamy sobie głowę. Ja wmówiłam w siebie, że chcę romantycznej miłości i polityki… jak gdyby z powieści George’a Mereditha. Osiągnęłam jedno i drugie. I wcale nie było to tym, czego pragnęłam. Kobiety powinny być bardzo ostrożne, gdy w grę wchodzą sprawy, o których na pewno wiedzą, że ich pragną najbardziej. Prawie zawsze się mylą i kiedy wreszcie spełnią się ich pragnienia, spotyka je gorzkie rozczarownie.
– Ale co ciocia mogłaby mieć takiego, co by ciocię uszczęśliwiło?
– Nie wiem dokładnie. Ale myślę, że gdybym swego czasu ucięła sobie mały romansik z przystojnym, wesołym policjantem, czułabym się dziś lepiej. W każdym razie teraz mi się wydaje, że właśnie tego chciałam.
Konstancja zaczęła cicho się śmiać.
– Jakie to się wydaje proste – powiedziała.
– Nieprawdaż? – odparła lady Ewa. – Ale jak byłam młoda, równie łatwo byłoby mi zacząć fruwać. Nigdy nie mogłabym wesołemu, młodemu policjantowi pozwolić na to… to znaczy dopóki bym go nie przemieniła w coś innego, co nie byłoby już wesołym, młodym policjantem. Po prostu nie mogłam. A teraz tego żałuję. Czy nie wydaje ci się to absurdem w ustach starej kobiety?
Lady Ewa nie była stara, brakowało jej jeszcze kilka dobrych lat do sześćdziesiątki. Ale uważała swoją młodość za skończoną.
– Rzeczywiście wydaje się to trochę dziwne – powiedziała Konstancja.
– Dlatego chciałam cię ostrzec. Próbuj i bierz, czego pragniesz, za młodu. Starzejąca się kobieta, opętana daremnymi żalami, to gorsze, niż gdyby opętał ją diabeł.
Konstancja spojrzała badawczo na ciotkę.
– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedziała. – Ale ja naprawdę myślę, że mam wszystko, czego chcę. Czy nie sądzisz, ciociu, że kobiety są utrapieniem… nawet dla siebie samych? Nie przypuszczam, żeby naprawdę w mniejszym lub większym stopniu miało to związek z symbolicznym policjantem. Wszystkie czujemy się zawiedzione, zbliżając się do pięćdziesiątki, niezależnie od tego, co miałyśmy w życiu. Jestem pewna, że żony policjantów też się tak czują, może nawet bardziej niż my.
– Nie wiem – zastanowiła się lady Ewa. – Nie sądzę. Ale ty jesteś ode mnie o tyle mądrzejsza.
– Wcale nie jestem mądra – zaprzeczyła Konstancja. – Tylko myślę, że mam wszystko, czego pragnę… – Ostatnie zdanie zabrzmiało trochę niepewnie i lady Ewa spojrzała na nią z niedowierzaniem, wiedząc, że jej siostrzenica kłamie. Więc jednak coś ukrywa! Spodziewała się, że musi tak być.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Pierwsze wydanie ukazało się w roku 1928 we Florencji. Obecnie do nabycia w wydaniach Heinemanna i Penguin Books. [wróć]
2.pour épater le bourgois (franc.) – żeby zgorszyć, zaimponować (przyp. tłum.). [wróć]
3.Untergang des Abendlandes (niem.) – zmierzch Zachodu (przyp. tłum.). [wróć]
4. Baronet – angielski tytuł szlachecki ustanowiony przez Jakuba I. [wróć]