Kochany zwierzyniec - Jan Grabowski - ebook

Kochany zwierzyniec ebook

Jan Grabowski

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kochany zwierzyniec to zbiór piętnastu zabawnych opowiadań o zwierzętach z których słynął Grabowski. Znajdują się tu m.in. historia wychowanej z psami owieczki Metki, opowiadanie o zabawnej wiewióreczce Frydze, historia jamniczki Muchy, która wykarmiła kocięta, szalonej krowy Micki czy małpki Żoko. Te przezabawne historie, choć po raz pierwszy wydane już dawno, dziś wciąż cieszą się ogromną popularnością i nadal sprawiają radość młodym czytelnikom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 138

Oceny
4,4 (7 ocen)
5
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
domi93

Dobrze spędzony czas

fajna sprawa z tom lekturą 🥹💗💗💗💗💗💗💗💗💘💘💘💘💘💘💘💘🤍🤍💘🤍💘💘💘💘💘💘💘💘🤍💘
00

Popularność




OOO! HUUU! ACH!

Było to kilka lat temu. Tak się jakoś szczęśliwie dla mnie złożyło, że miałem tydzień z okładem wolnego czasu i samochód do rozporządzenia. Gdybyście byli na moim miejscu, ani chwili nie wahalibyście się, tylko ruszyli w świat, prawda?

To samiutko zrobiłem i ja. Jeden skok i już byłem na Mazurach. Bo choć cała nasza Polska jest piękna, Mazury późną wiosną to naprawdę cudo! Takich borów, takich jezior, tak soczyście zielo­nej trawy i błękitnego nieba nie zobaczycie nigdzie. Wałęsałem się więc rzemiennym dyszlem, jak to się mówi, po tej uroczej krainie, zajeżdżając na noc do znajomych.

Jeden z noclegów wypadł mi w leśniczówce. Moi gospodarze byli bardzo serdeczni. Gawędziliśmy z nimi długo w noc. I w tej rozmowie, tak całkiem niechcący, wyrwało mi się, że pragnąłbym kiedyś w życiu mieć wilka, takiego wilka wprost z borów. Gdy rano siadłem przy kierownicy, nie pamiętałem już, że wspomina­łem komu kiedykolwiek o jakimś wilku.

Jadę. Miota mną na wyboistym gościńcu tak, że ducha w sobie nie czuję. Ujechałem może ze czterdzieści kilometrów. Nagle słyszę za sobą... płacz dziecka. Oglądam się. Leży wprawdzie za mną na siedzeniu mnóstwo różnych manatków, ale dziecka wśród nich, rozumie się, ani śladu. Przywidziało mi się – myślę sobie. I jadę dalej. Aż tu znów zawodzi coś boleściwie. Nie sposób, żebym się przesłyszał. Staję więc, otwieram drzwi auta, zaglądam między walizki i widzę, jak spod jakiegoś tobołka wygląda na mnie beznadziejnie zapłakana mordysia. Sięgam i wyciągam coś niby wielką mufkę z niedźwiedziego futra. Z tej mufki patrzą na mnie bardzo żałośnie dwa paciorki. Czyżby wilczek?

Ha – myślę sobie – zacni gospodarze zrobili mi nie lada niespodziankę. Ale trudno.

– Skoro już mamy razem podróżować – powiadam do tej z lekka uciążliwej niespodzianki – to, kochany przyjacielu, zaczniemy od tego, że się umyjesz.

I do jeziora z panem wilkiem! Ledwie się go doszorowałem, bo to i dobrzy ludzie nakarmili na drogę, i gościniec był nazbyt wyboisty dla wilczego niemowlęcia. Umyliśmy się, wycałowali, bo wilczek był bardzo pieszczotliwy. Położyłem go obok siebie na siedzeniu.

Jedziemy. Zajechaliśmy na popas, napiliśmy się mleka. Dosko­nale. Dopiero na noclegu – awantura! Ani gadania o spaniu gdzie indziej, tylko ze mną w łóżku. Potrafilibyście się to oprzeć płaczowi sieroty, która ma w was jedynego opiekuna? Ja nie umiałem się zdobyć na tyle hartu. No i od tej nocy, przez cały czas podróży, sypiałem w jednym łóżku z wilkiem. Z prawdziwym wilkiem, takim z puszczy.

Nie stało się ze mną to co z babcią Czerwonego Kapturka tylko dlatego, że mój wilk z boru był tak mały, iż zupełnie wygodnie mieścił się pod moim ramieniem. A głowę kładł zawsze na poduszkę.

Mój Reks, bo tak nazwaliśmy wilczka, był i później najładniej­szym stworzeniem na świecie. A lubił się całować, pieścić jak rzadko które szczenię. Jedyną zdradą, jakiej od niego doświad­czyłem, było chyba to, że zdumiewająco szybko doszedł do przeświadczenia, iż w porównaniu z Krysią, osobą w waszym wieku, jestem starym nudziarzem. Całą też swą miłość przelał na moją siostrzenicę. Ją kochał, a mnie szanował. No i bardzo nie lubił trzepaczki. Tak samo zresztą jak i inne psy, które się wychowywały w moim domu.

Z naszymi domowymi psami wilczek żył jak najlepiej. Brał też lanie od Imki, kocicy, która miała trudny charakter i szczenięta trzymała krótko. W ten sposób wiosna życia wilka niczym się nie różniła od losów każdego innego szczenięcia, które spędzało swą psią młodość na naszym podwórzu. Reks tak dalece z wyglą­du przypominał psa, że nie bardzo wierzyłem w jego dzikie, wilcze pochodzenie i krwiożercze nałogi z dziada pradziada.

Reksio, nasz wilczek, był tylko rozpaczliwie chudy. Aż wstyd go było ludziom pokazać. Ten i ów mógłby sobie pomyśleć, że go głodzimy. A Reksio żarł tyle, że ludzkie pojęcie przechodzi. Cztery dorosłe psy nie dałyby rady temu, co Reksio pałaszował w pojedynkę!

W tych wczesnych dziecięcych latach nie zaszło też nic takie­go, co by świadczyło o jego wilczych narowach. Że zadusił kurę? Wielka rzecz! Zdarzało się to i najrodowitszym psom.

Wilczek zabrał się tylko do tego w nieco odmienny sposób. Szczenię, jak sami zresztą wiecie o tym bardzo dobrze, goni kurę z wrzaskiem, hałasem. Więcej w tym figlów niż prawdziwych łowów. Jeżeli nawet kura zginie, to przeważnie tylko dlatego, że nie zdąży umknąć na czas. Reksio natomiast wcale nie gonił kwoki. On ją podstępnie napadł, zadusił i pożarł razem z pierzem. I to właśnie było zastanawiające. Uważaliśmy też, że lepiej będzie, aby odtąd kury nie opuszczały już kurnika. Zdawało się nam, że w ten sposób zapobiegniemy dalszym mordom.

Nic to jednak nie pomogło. Zauważyliśmy bowiem, że Reks, szczególnie gdy mu się zdawało, że go nikt nie widzi, potrafił całymi godzinami zaglądać przez kraty do kurnika. Jak urzeczony patrzył na kury i wodził za nimi bacznymi oczyma. I to się powtarzało co dzień.

Aż kiedyś, w zimie, wilk wskoczył nagle na daszek drwalki, przesadził ogrodzenie i zanim zdążyłem wybiec na podwórze, wydusił mi wszystkie kury. Co do jednej.

Jak się łatwo domyślicie, schwyciłem, co pod ręką i wypadłem z domu. Reks wparł się w kąt kurnika. Patrzy na mnie zielonymi ze strachu oczyma. A zęby mu kłapią jak kołatka.

Przetrzymałem go w tym pustym kurniku na miejscu zbrodni przez cały dzień. Nie drgnął, nie ruszył się z kąta, tylko tymi oszalałymi ze strachu oczyma wodził za mną i kłapał zębami.

Wieczorem zaś po raz pierwszy w życiu zawył. Było to coś niby długie: Ooo, huuu! zakończone krótkim – ach! tak bolesnym jak szloch.

Nie znam wilczego języka, nie mogę więc z całą pewnością twierdzić, co ten jęk oznaczał. Tak mi się jednak zdaje, że to było wołanie na ratunek. W wilczym języku znaczyło to niezawodnie: „Krysiu! Krysiu!” Bo później Reks wołał zawsze to swoje: Ooo, huuu, ach! ciszej lub głośniej, gdy mu brakło jego pani.

Krysia zrozumiała od razu wołanie wilczka. Przekonywała mnie, że Reks złożył w ten sposób uroczystą obietnicę poprawy. I miała słuszność. Reks wyszedł z kurnika skruszony. A kury były odtąd tak bezpieczne, że bez najmniejszej obawy mogły spacero­wać tuż przy samym wilczym nosie.

Inaczej jednak te pierwsze wieczorne wilcze szlochy zrozumia­ły psy w miasteczku. Kto żył – mały, duży, kudłaty czy gładki – a miał cztery nogi, ogon i w piersiach psie serce, wybiegał natychmiast na podwórze czy ulicę. Całe miasteczko, jak długie i szerokie, zawodziło tej nocy psim wyciem, huczało zapamięta­łym szczekaniem. Od tej chwili wiedziałem, że Reks jest na pewno wilkiem z kniei.

Reks rósł, piękniał, nabierał ciała. Był jednak po dawnemu łagodny, miły, posłuszny. Nawet powiem – tchórzliwy. Od obcych psów trzymał się z daleka. A poza domem, na ulicy, sunął zawsze, drobiąc swoim wilczym krokiem, tuż przy murach kamienic, jakby pragnął każdemu zejść z drogi. Ludzi się nie bał, ale trzymał się od nich z daleka.

Za to przepadał za dziećmi. Pozwalał im wyprawiać ze sobą wszystko, co chciały. Mała Truda, nasza sąsiadka, wyobraźcie sobie, jeździła na wilku konno i zaprzęgała go nawet do lalczynego wózka! Jednym słowem, kochane było wilczysko.

Potrafił też być wiernym przyjacielem. I to go właśnie zgubiło. A było to tak:

Niedaleko od nas mieszkał doberman, też Reks. Psisko było złe i głupie. Całymi dniami wyszczekiwał nie wiadomo z jakiego powodu, a z psami nie umiał żyć w przyzwoitej zgodzie, ciągle wywoływał bezsensowne awantury. A że był tchórzem, więc znęcał się nad takimi psiakami, które powalał jednym uderze­niem łapy. Kiedyś Reks, doberman, napadł ni stąd, ni zowąd na naszego Ciapę, foksa, chuchro w porównaniu z rosłym doberma­nem. Zobaczył to wilk. Zanim zdążyłem dobiec, już doberman miał przegryzione gardło i ledwie dychał.

Niedobrze! Zrobiła się wielka awantura. Doberman był podob­no bardzo cenny, zebrał jakoby całe kilogramy medali na psich wystawach. Zapłaciłem też słono za gwałtowną śmierć tego psiego arystokraty.

I gdybyż to się na tym jednym dobermanie skończyło. Gdzie tam! W mojego wilka wstąpił nagle duch walki. Po zwycięstwie nad dobermanem Reks rzucał się na każdego wielkiego, silnego psa i dusił go w okamgnieniu. Musiałem płacić takie psie pozgonne, że gdyby tak dalej miało trwać, poszedłbym rychło z torbami.

Nie było innego wyjścia, tylko wziąć Reksa na łańcuch. Wilk wył dnie i noce jak opętany. A z nim dniami, nocami wyło całe miasteczko od krańca po kraniec. Nie można było tego znieść. Zdecydowaliśmy więc, że najlepiej gdzieś wilka oddać. Ale gdzie? Ogród zoologiczny? Krysia nawet nie chciała o tym słyszeć, żeby Reksa na całe życie skazać na więzienie w klatce.

Przypomniało mi się wówczas, że w Białostockiem mieszka pewien mój daleki kuzyn. Jest samotny. Hoduje u siebie cały zwierzyniec i dawno już dopomina się o naszą wizytę. Napisałem więc do niego, że wybieramy się go odwiedzić i chcielibyśmy zabrać ze sobą naszego Reksa.

Krysia, choć na ogół nie lubiła pisać, tym razem jednak zapisała cały bity arkusz pochwałami naszego wilka. Nie jestem pewien, ale tak mi się zdaje, że kleksy, które ten list upstrzyły, nie były winą ani pióra, ani pisarki, tylko łez. Bo Krysia rzewnymi łzami opłaki­wała rozstanie z wilczkiem. Rozumiecie ją, prawda?

Nadeszła wreszcie oczekiwana odpowiedź. Kuzyn zgodził się przyjąć naszego Reksa.

Jedziemy. Przez całą drogę wilk zachowuje się tak wytwornie, że zwraca tym powszechną uwagę. Pozwala się głaskać, jest uprzejmy. Co go kto pochwali, to Krysia pociąga noskiem. Niech ten, kto bez żalu rozstawał się z przyjacielem, rzuci na nią za to kamieniem. Przepraszam, raczej chustką do nosa.

Dojechaliśmy wreszcie. Z początku wilk jest nieśmiały i trochę się boczy, miejscowe zaś psy powarkują na wilka.

Jednak powoli stosunki się poprawiają. Po tygodniu już wszys­tko układa się jak najlepiej. Reks znalazł sobie dwu nowych przyjaciół: małego jamnika Boba, z którym się nie rozstaje i syna sąsiadów Józiuka. Jesteśmy szczęśliwi, że naszemu Reksiowi będzie dobrze na nowym miejscu.

Mamy wyjechać za kilka dni. Krysia wybiera się więc w sąsiedz­two z jakąś pożegnalną wizytą, ja zaś zostaję w domu. Reks, jak zawsze, gdy Krysia go opuszcza, leży w furtce. Wyciągnął przed siebie przednie łapy, położył na nich głowę i nie spuszcza oczu z drogi, którą ma wrócić jego pani.

Najwidoczniej jednak doszedł do przekonania, że czeka już nazbyt długo. Stał się niespokojny. Zrywał się i znów kładł na czatach. Aż wreszcie poszedł, zapewne szukać Krysi. I już nie wrócił.

Czy mam wam mówić, że dziś, gdy usłyszymy wycie psów w miasteczku, spoglądamy na siebie z Krysią? Zdaje się nam, że lada chwila usłyszymy długie, bolesne: Ooo, huuu, ach! I wspo­minamy wtedy naszego wilka, któremu nigdy nie zapomnimy, że z nami żył i kochał nas.

METKA

Po drugiej stronie ulicy, nieco w lewo od naszej furtki, stał domek w ogrodzie. Nie był ani brzydki, ani ładny. Jak to się działo, że prawie zawsze stał on pusty – trudno było dociec. Tak się jakoś dziwnie składało, że kto tylko zamieszkał w tym domu, najwyżej po pół roku wynosił się z naszego miasteczka.

Jedynym stałym lokatorem zawsze opustoszałego domu był pan Popiołek, listonosz. Zajmował on dwa maciupeńkie pokoiki w oficynie, był wdowcem i miał dwie córki, bliźniaczki. Zosię i Wisię. Dziewczynki były tak podobne do siebie, że ja odróżnia­łem je tylko po kolorze wstążek w cienkich warkoczykach. Obydwie przypominały małe kociaki o popielatej sierści, odzywa­ły się rzadko, a zawsze razem, były poważne, uroczyste i na czerwonej wstążce wodziły po ulicach czarną owieczkę, którą nazywały Perełką.

Perełka małych Popiołeczek to miał być cud mądrości i przy­wiązania. Tak przynajmniej zgodnie zapewniały obie siostry. Muszę przyznać, że czarna owca chodziła za dziewuszkami krok w krok i pobekiwała, gdy się na nią wołało po imieniu. Poza tym była owcą i tylko owcą. A jej oczy spoglądały na świat ospale i łzawo. I to, tak mi się przynajmniej zdaje, najbardziej się małym Popiołkom u owieczki podobało.

– Taka jest cicha – zachwycała się nią Zosia.

– I taka łagodna – dopowiadała natychmiast Wisia.

Ano, dobrze! Popiołki i ich cicha owieczka kochały się bardzo, czegóż więcej potrzeba?

Przez jakiś czas dziewczynki nie pokazywały się ze swoją Perełką na ulicy. Podobno owieczka była chora. Aż tu nagle, pewnego popołudnia, Popiołki wpadają do mojego ogródka. Buzie zapłakane, oczy pełne łez, a brody tak im się trzęsą, że dziewczynki słowa powiedzieć nie mogą.

– Co się wam stało? – pytam.

– Ach! – jęknęła Wisia.

– Takie nieszczęście! – zawtórowała jej Zosia. I obie w bek. Płaczą, aż się zanoszą.

Uspokajam je, jak umiem. Dałem po karmelku. Nic. Dałem po drugim – nie pomaga. Dopiero przy wiśniowych konfiturach dowiedziałem się coś niecoś. Perełka nie żyła.

– Ha, moje dziewuszki – powiadam – śmierć nie pyta, zabiera i kwita. Na to już nic poradzić nie można.

– A co będzie z Metką? – pyta mnie Wisia i znów w płacz.

– Tak, co z Metką? – powtarza Zosia przez łzy.

– Jaką znów Metką? – dziwię się, bo o żadnej Metce nie słyszałem jako żywo.

Okazało się, że Perełka miała córkę. Tę córkę, tak czarną jak i jej matka, dziewuszki nazwały już Metką. Ta właśnie Metka ma dopiero trzy dni, o karmieniu jej smoczkiem nie ma mowy i wobec tego jest tak prawie, jakby już było po Metce.

Myślę, co by tu poradzić małym, spłakanym Popiołeczkom. Nagle przypomina mi się Wierna. Powiadam więc:

– Dawajcie swoją sierotkę! Wierna jest poczciwa, zacna psina. Właśnie karmi syna. Może waszą Metkę przyjmie do swojej rodziny. Spróbujemy.

Małe Popiołki wytrzeszczyły na mnie zdumione oczy.

– Nasza Metka z psami? – zdziwiła się urażona Wisia.

– W psiej budzie? – powtórzyła Zosia i wzruszyła ramionami.

– Albo w psiej budzie, albo nic wam poradzić nie mogę – ucinam krótko. – A cóż to wasza Metka za cudo, że nie może być przybraną córką mojej Wiernej? Daj Boże każdemu człowiekowi takie złote serce, jak ma moja suczyna.

Popiołki popatrzyły na siebie, pomedytowały i bez słowa pobiegły do domu. Po chwili wróciły.

– Jest – powiada Wisia i rozchyla kawał starego kożucha, żeby mi pokazać jagnię.

– Ten kożuch to wyprawka Metki – objaśnia mnie Zosia.

– Żeby jej było ciepło w budzie – dopowiada Wisia.

Idziemy z Metką do budy. Wołam Wierną. Wyszła. Patrzy mi w oczy serdecznie, ale macha pospiesznie ogonem.

– Jeśli masz do mnie jakąś ważną sprawę, to mów prędzej – powiada. – Wiesz, że mam malca w budzie. Nie mogę go ani chwili zostawić bez opieki.

Położyłem przed Wierną na ziemi Metkę w kożuchu. Była tak słaba, że nie mogła się utrzymać na nogach.

– Wiernusia, to nasz, nasz! – mówię do suki.

– Któż by się nie ulitował nad takim małym robakiem – odpo­wiedziały mi jej poczciwe oczy. Wzięła Metkę ostrożnie za kark i zabrała ze sobą do budy.

Popiołki oniemiały ze zdziwienia. Gdy się ocknęły, gwałtem zaczęły się pchać z kożuchem do budy.

– Nie wtrącajcie się. Najwidoczniej nic Wiernej po kożuchu. Już ona najlepiej wie, jak ma wychować swoją przybraną córkę.

Popiołki postały przed budą z kożuchem w rękach, postały i poszły. Ale odtąd codziennie po kilka razy zjawiały się na podwórzu. Przynosiły jakiś poczęstunek dla Wiernej, kładły go bez słowa do miski i kucały przed budą. Zaglądały, ale Metki nie było widać. W budzie ciemno, Metka była czarna, nie wytykała nosa na świat. Czasem wyglądał tylko z budy kasztanowaty bęcwał, syn Wiernej, wypisz, wymaluj, podobny do pluszowego niedźwiadka. Nazwały go też Popiołki Misiem. I tak już zostało.

Ale i Misiowi nie chciało się wychodzić z budy, bo świat w tym czasie wcale nie był ciekawy. Jak to bywa wczesną wiosną, deszcz lał bez przerwy, a ziąb był przejmujący.

Aż tu któregoś dnia wyjrzało słońce. Popiołki były właśnie przy budzie. I nagle słyszę ich świergot:

– Jest! Jest! Nasza Metka! Nasza Metka!

Patrzę – przez wysoki próg budy ciężko przetacza się kaszta­nowata klucha. Miś. Wyszedł, usiadł, ziewnął i kichnął do słońca. Za psem wyskoczyła Metka. Stanęła przed budą, otrząsnęła się, beknęła i... Przetarłem oczy ze zdumienia! Wyobraźcie sobie, usiadła na ziemi zupełnie po psiemu.

Miś ruszył na wycieczkę po podwórzu. Metka za nim. Zatrzymy­wała się, kiedy on przysiadał, puszczała się galopkiem, gdy Miś bez widocznego powodu wyrywał naprzód. Miś wpadł do kałuży, Metka dreptała po wodzie. Miś zmoczony płakał, płakała i Metka, choć się wcale nie zamoczyła. Cudeńka!

Popiołkom się to wszystko nie bardzo podobało. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że zakazałem brać na ręce i Misia, i Metkę. Co mi to szkodziło? Mnie nic. Ale łatwo mogło zaszko­dzić malcom. Kruche są przecież takie maleństwa, prawda? Niezręcznym ruchem można okaleczyć takiego bąka na całe życie. A zresztą zwierzę – to nie zabawka dla ludzi, prawda?

Tłumaczyłem to Popiołkom. Najwidoczniej jednak moje słowa nie trafiły im do przekonania. Obraziły się. I przestały się pokazy­wać na podwórzu. A później wyjechały do ciotki na wieś.

Byłem z tego rad. Dlaczego? Jakby wam to powiedzieć? Coraz bardziej się przekonywałem, że ich Metka ani trochę nie jest podobna do swojej matki Perełki. Nie jest ani cicha, ani łagodna. Jednym słowem, nic nie ma w sobie z owieczki, tej słodkiej owieczki, jakiej po swojej Metce spodziewały się Popiołki. Metka spsiała. Spsiała na amen!

Jak to spsiała, spytacie? Ano zwyczajnie, stała się psem jak jej mamka Wierna i mleczny brat Miś.

Metka robiła to wszystko, co robił Miś. Miś pędził kury, Metka pędziła kury. Miś brał lanie od koguta, Metka obrywała cięgi od tego samego Bielasa. Miś droczył się z kaczkami, Metka odpę­dzała je od jadła. Miś skakał do wróbli, Metka łapała motyle. Spali razem w budzie, razem wychodzili na wyprawy do ogrodu i nad sadzawkę. Biegali po podwórzu, uganiali się w ósemkę dookoła słupa. Ba! Jednakowo zmykali przed trzepaczką w karzącej dłoni Katarzyny.

Jedno ich tylko dzieliło – jedzenie. Metka wsadzała wprawdzie nos do psiej miski, ale kaszy jeść nie mogła. Za to Miś robił wielkie oczy, kiedy Metka szczypała trawę albo skubała siano. Nadziwić się nie mógł, że jego Metka pogryza takie obrzydliwości.

Kupiłem kiedyś Metce owczy przysmak – bryłę soli. Włożyłem do siatki i zawiesiłem na słupie. Takiego wiatraka z języka, jaki zrobiła Metka, wylizując sól, na pewno nie widzieliście! Zobaczył to Miś. warknął, szczeknął, odpędził Metkę i rzucił się zębami na sól. I jak parsknie! Zaczął kichać, prychać, wycierać język o trawę. Odtąd z pogardą patrzył na siatkę i na Metkę liżącą sól.

– Zakazane gusty! – krzywił się i odchodził jak najdalej od słupa.

Nie myślcie jednak, że Metka miała zawsze zakazane gusty. Wałęsała się u nas po podwórzu kość, gnat tak wylizany do czy­sta, że nawet śladu zapachu kości w nim nie zostało. Była to psia zabawka. Każde szczenię pogryzało ją z nudów, gdy nic ciekawe­go nie działo się na podwórzu. I o tę zabawkę właśnie pobili się Miś z Metką. I to tak solidnie, że Miś postękując zawlókł się do budy, a Metka z kością w zębach biegała po podwórzu.

Odtąd nie dziwiłem się wcale, gdy Metka wybiegała z Misiem do furtki i obszczekiwała obcych. Jak to obszczekiwała? Ano darła się basem jak trąba! Krysia nauczyła Misia służyć, Metka chodziła na dwu „łapach” jak baletnica. Prosiła też przednimi nogami o wiele zgrabniej i staranniej, niż to robił Miś, który zresztą był w ogóle leniem i niczego mu się nie chciało robić porządnie.

Minęło lato. Popiołki wróciły od ciotki. I tego samego dnia przyszły zobaczyć, co się dzieje z ich Metką.

Otworzyły furtkę, stanęły. Zobaczył je Miś. Wypadł do nich z wrzaskiem. Za nim Metka. Obskakują biedne dziewuszki, które nie śmią się ruszyć i miny mają niezupełnie uśmiechnięte.

Wyszedłem na hałas, dałem każdej z nich do ręki kawałek soli.

– Przywitajcie się z Metką – powiadam.

Metka poczuła sól. I staje najpiękniejszego słupka, prosi, macha nóżkami.

Popiołki w śmiech!

– Zupełnie jak pies! Zupełnie jak pies! – śmieją się.

Ale nagle Zosia poważnieje i mówi:

– Ale nasza Metka już nie będzie taka jak jej matka.

A na to Wisia:

– Taka czuła i smutna jak prawdziwa owieczka.

– Więc co? – powiadam. – Czyż przez to będziecie ją mniej kochały?

Zosia pomyślała chwilkę.

– Trzeba każdemu pozwolić być tym, czym jest – szepnęła.

– I kochać go takiego jaki jest – dopowiedziała Wisia.

Mądre i kochane były te małe Popiołeczki, prawda?

I tego samego dnia Metka powędrowała na nowe mieszkanie. Było jej dobrze na wielkim, pustym podwórzu nie zamieszkanego domu. A kiedy się rozeszła wieść o tym, że Popiołki mają owcę, która służy, rojno było u nich. Każdy chciał to cudo obejrzeć. Dziewuszki były dumne z tego, że mają owcę, która omal nie jest psem.

ŻOKO

Pewnego letniego popołudnia zjawiła się przed moją furtką nieznajoma dama. Gdy jej otworzyłem, podała mi koszyk osłonię­ty rogóżką i powiedziała:

– Wiem, że pan będzie dobry dla tego biedactwa. – Zawróciła i poszła.

Byłem pewien, że maleństwo, dla którego miałem być dobry, to mały kociak. Bardzo po kociemu popiskiwało coś w koszyku. Gdy jednak podniosłem wieczko i zajrzałem, nie chciałem wierzyć oczom. Czegoś podobnego w moim domu jeszcze nie było! Małpka! Najprawdziwsza małpa! A raczej małpie niemowlę nie większe od półrocznego kociaka. Słabe to było, chore, zgorączkowane. Patrzyło na mnie półprzytomnie zmętniałymi oczyma. Ze świstem chwytało w płuca powietrze. Jednym słowem, było niedobrze. Tak niedobrze, że już wypatrywałem dla biedactwa miejsca pod różą.

Nie traćmy jednak nadziei – myślę sobie. – Skoro małpina żyje, porusza się, oddycha, to nie jest może tak beznadziejnie.

Biegnę więc na strych. Wyciągam z kupy rupieci olbrzymią klatkę, w której niegdyś rezydowała papuga Lora. Jest już szpital­na separatka dla chorej, prawda? Robimy biedactwu w klatce posłanie, stawiamy wodę, mleko. Kładziemy wszystkie owoce, jakie tylko są pod ręką. Przenosimy małpeczkę do szpitalika. Stawiamy klatkę na słońcu. Przykrywamy ją jednak do połowy chustką, żeby było nieco cienia. I czekamy.

Kilka dni małpina leżała jak martwa. Piła jednak wodę i to mnie pocieszało. Któregoś ranka przychodzę na strych, bo na noc zamykaliśmy klatkę na strychu, widzę, że małpiątko siedzi na swoim posłaniu i pogryza marchew.

Dobra nasza – myślę sobie. – Już jest lepiej.

Wyciągam więc rękę do małpki, mówię jej ciepłe, serdeczne słowa. Małpiątko patrzy na mnie wcale przytomnie. I nagle zaczyna mi coś z przejęciem opowiadać. Wysuwa wargi naprzód jak rurkę, to znów je układa w kółeczko. Piszczy, pokrzykuje, szczebioce. A pochrząkuje przy tym do mnie wcale przyjaźnie. Gada i gada. Co zamilknie na chwilę, żeby złapać tchu, to znów zaczyna.

Nietrudno się było domyślić, że opowiadała mi o swoim cierpieniu i uciążliwej chorobie. Musiała się raz przed kimś wygadać o wszystkim, co jej leżało na sercu. To zupełnie zrozu­miałe, prawda?

Odtąd Żoko, bo tak nazwaliśmy małpkę, zdrowiał dość szybko. A kapryśny był jak małe dziecko. Wołał na nas, pokrzykiwał, to znów płakał rzewnie i bez ustanku dopominał się o nasze towa­rzystwo. Ani przez chwilę nie chciał być sam. I ciągle opowiadał nam swoje strapienia.

Wystarczyło go spytać: – Żoko, bardzo ci było źle? – Chwytał się zaraz rękami za głowę jak zrozpaczony człowiek i jęczał boleśnie.

Wreszcie nasz schorowany małpiszon nabrał sił, zaczął się nudzić, wyrywać z klatki. Nie było innej rady, tylko naszego nowego lokatora wprowadzić do reszty domowego towarzystwa. Nie myślcie jednak, że było to łatwe. Psy jak psy. Za wiele miały własnych spraw na głowie, żeby się zbytnio interesować małpą. Zresztą były to stateczne, przyzwoite psy. Trzeba tylko było im zapowiedzieć:

– To nasz. Rozumiecie? Nasz – i zupełnie wystarczało, aby nawet krokodyla uznały za swego.

Gorzej było z Imką. Kocica miała w ogóle trudny charakter. Przyzwyczaiła się rządzić na podwórzu. A że właśnie miała kocięta, więc była nieco zdenerwowana. Żoko niewiele większy od kota, a nie miał przecież pazurów, żeby się bronić. Jednak dłużej nie można już było zwlekać, Żoko bowiem targał pręty klatki i szalał z nudów. Pewnego więc dnia nastąpiła uroczysta prezentacja.

Zaczęliśmy od psów. Żoko trzymał się kurczowo mojej szyi i krzyczał wniebogłosy, gdy się z nim nachylałem ku psiskom; chciałem, by go obwąchały. Tupi i Ciapa, mądre psy, pociągnęły ciekawie nosem, spojrzały mi w oczy i powiedziały:

Ha! Skoro tak chcesz, możemy żyć w przyjaźni nawet i z tym cudakiem, i

Za to psie wyrostki nastawiły uszy, przycupnęły do ziemi, wybałuszyły półprzytomne oczy i przyglądały się małpie, kołowa­te ze zdumienia. Gdy Żoko zaczął podskakiwać na moim ramie­niu, pokazywać im zęby, pokrzykiwać na nie, wzięły ogon pod siebie i poszły. Odtąd psi drobiazg z daleka obchodził małpę z szacunkiem.

Z Imką, kocicą, stosunki ułożyły się nadspodziewanie dobrze. Choć później było nieco kwasów. Poszło im o Imczyne dzieci. Imka przestała właśnie karmić swoje maleństwa i zaczęła je wdrażać do polowania na kocią zwierzynę. Żoko nie odstępował kociąt, bawił się z nimi, a nawet sypiał w ich koszyku. Miał on swój własny pogląd na to, co się nadaje do jedzenia, a co nie. Kiedyś Imka przyniosła dzieciom tłustą mysz. Położyła ją przed małymi i zachęcała do jedzenia. Żoko był oburzony. Wydarł mysz kociętom. chwycił ją za ogon. Wymachiwał nią przed samym nosem Imki i darł się wniebogłosy. Wymyślał zapewne kocicy za to, że karmi dzieci padliną.

Imka bez słowa wyrwała małpie mysz z rąk. Zawołała na dzieci. I kocia rodzina pomaszerowała do drwalki. A Żoko przyszedł do mnie na skargę. Użalał się, pokazywał na drwalkę, opowiadał coś z ożywieniem. Nie chciałem się wdawać w podwórzowe sprawy, udałem więc, że nie rozumiem, o co mu chodzi. Żoko wobec tego doszedł do przeświadczenia, że zarówno z kocicą, jak z ludźmi nie ma co gadać. I postanowił odtąd sam zająć się karmieniem kotów.

Pewnego dnia widzę: Żoko wyjmuje palcem z ust pożutą papkę – wyglądało to na marchew – i pcha małemu kotu w rozwartą paszczękę. Kocię drze się wniebogłosy, broni się łapkami, jak może. Nagle Żoko odskakuje. Namyśla się przez chwilę. I już jest przy kociaku. Przewraca go na grzbiet i z największym skupie­niem na twarzy ogląda jedną po drugiej kocie łapki. Coś w nich stara się wygryźć zębami i nie może. Irytuje się, krzyczy, wymyśla kogutowi, który się nawinął w pobliżu. Wreszcie puszcza kocia­ka, skacze na psią budę i woła swoje: O, o, o! tonem pełnym zdumienia. Najwidoczniej Żoko po raz pierwszy spostrzegł, że kot ma ostre pazury i może je dowolnie wysuwać lub chować.

Odtąd uważał jednak bardzo na to, żeby go kocięta nie zadrapały. Przestał je też karmić. Ale nie przestał ich wychowy­wać. Dbał na przykład o to, żeby się kociaki nadto nie zbliżały do koguta. Musiał nasz Bielas zrobić kiedyś małpce jakąś przykrość, bo Żoko go znienawidził. Wymyślał kogutowi o byle co i sypał mu piaskiem w oczy.

Najserdeczniej nasz Żoko żył z Reksem, wielkim kluskowatym szczeniakiem. Z zawziętością wyłapywał mu pchły na tłustym, gołym jeszcze brzuszku. Chadzał też czasem w pogodną noc ze swoim przyjacielem spać do psiej budy. Ale niech no tylko spadły pierwsze krople deszczu! Żoko z wrzaskiem uciekał do domu. Dobijał się do okien, drzwi. Gdy się go wpuściło, chował się w najciemniejszy kąt. W dni chłodniejsze i wilgotne wkładaliśmy małpce wełnianą kacabaję, którą na drutach zrobiła dla niej Krysia. No i Żoko harcował wtedy po domu.

Wołałbym wam nie opowiadać o tym, jak bardzo nieprzyjemnie początkowo układały się stosunki Żoka i Katarzyny. Nie można się temu dziwić. Nieraz naprawdę trudno było wytrzymać z małp­ką w domu.

Dlaczego? Ano, jakby to powiedzieć? Nasz Żoko był kocha­nym, dobrym stworzeniem i nie miał w sobie ani za grosz osławionej małpiej złośliwości. Cóż jednak było począć z takim ananasem, który zupełnie nie rozumiał, co w tym jest złego, że się macza rękę w rozlanym atramencie i odbija czarne pieczęcie na ścianach? Albo że kolorowym ołówkiem zasmarowuje się drzwi, okna i wszystkie na biało lakierowane meble. Że się podlewa polewaczką do kwiatów lśniące jak lustro posadzki? Ściele gniazdo w świeżo upranych i dopiero co rozwieszonych firan­kach? Albo przewraca karty w książce z takim zapałem, że zostają po nich tylko strzępy?

Żoko był nieznośnie ciekawy. Nic w domu nie zaszło, żeby nie wtrącił swoich trzech groszy. Najbardziej jednak zajmowało go to, co też jest w środku, rozumiecie?

Nie chcę nikomu dokuczać, ale znam dość wiele osób, które również nie mogą wytrzymać bez tego, żeby się nie przekonać, co też jest w środku, choćby to była lalka lub zegarek.

Żoko ze skupioną, poważną miną badał również każdą rzecz, która mu wpadła w rękę. Obracał ją na wszystkie strony, zaglądał tu, tam, otwierał, zamykał. No i rozebrał mi budzik do ostatniego kółka, wyrwał sprężynę z gramofonu. Podarł też w strzępki futro, bo był przekonany, że to jakieś dziwne zwierzę, które się chowa pod podszewką. A co natłukł talerzy, nabił szklanek, w które dzwonił zawzięcie, czym mógł, tego zliczyć niepodobna. Cóż tu się dziwić, że Katarzyna była z początku żle do naszego Żoka usposobiona.

Ale i ona musiała uznać, że we wszystkim, co wyczyniało nasze małpiątko, nie było ani odrobiny złej woli. Gdy mu się robiło wymówki, żałowało, zawsze szczerze żałowało. Obejmowało nas za szyję i płakało, zupełnie po ludzku płakało. Wystarczyło jednak wtedy tylko z lekka choćby się uśmiechnąć. Żoko wysuwał natychmiast wargi w ryjek, wołał: O, o, o! i podrygiwał na dwóch nogach jak człowiek, który tańczy z radości.

Nie mieliśmy to naszej małpiny lubić? Lubiliśmy ja bardzo. Nawet Katarzyna nabrała do niej serca. Żoko rzucił się kiedyś w jej obronie na praczkę. Zabierała ona bieliznę. Opowiadała przy tym coś głośno. Małpina była przekonana, iż praczka chce skrzyw­dzić Katarzynę.

Żoko w ogóle nie lubił obcych ludzi, a szczególnie tych, którzy wynosili cokolwiek z domu. Bronił naszego dobra. Starał się wyrwać obcym to, co uważał, że było nasze. Gdy mu się to nie udawało, pluł i ciskał za naszymi krzywdzicielami suchymi gałąz­kami. Najbardziej jednak ze wszystkich w domu Żoko kochał Krysię. Kiedyś moja mała siostrzenica zachorowała i kilka dni musiała leżeć w łóżku. Żoko nie odstępował jej na krok, choć była właśnie piękna, słoneczna pogoda. I wiedział dobrze, że Katarzy­na łuska groch. A to było dla małpiny niewypowiedzianie cieka­we. Kradł dla chorej Krysi owoce ze stołu, czego nigdy nie robił. Przynosił jej zabawki. I ciągle coś Krysi opowiadał. Był bardzo niespokojny, gdy się ktokolwiek zbliżał do łóżka. Uważał na każdy ruch, jakby się bał, że może się Krysi stać krzywda.

Małpka kochała Krysię. Nic też w tym dziwnego, że była o nią bardzo zazdrosna. I dlatego zapewne Żoko nie lubił koleżanek swojej małej pani. Robił do nich złe miny i pokrzykiwał na nie groźnie:

– Wynoście się stąd! Wcale was tu nie potrzeba!

Nie znosił też, kiedy ktoś obcy całował Krysię. Bronił jej. Gotów był ugryźć.

Kiedyś wyniknęła z tego bardzo przykra sprawa. Odwiedziła nas pewna pani. Rzuciła się do Krysi z nazbyt hałaśliwą serdecz­nością. Na nieszczęście Żoko był właśnie w pokoju. Co to się działo! Poszedł w drobne strzępy piękny, nowy kapelusz tej pani. Gorzej, bo pod tym kapeluszem były wprawdzie bardzo piękne i obfite włosy, ale niestety, nie trzymały się zbyt mocno głowy. A tej pani, rozumie się, wcale na tym nie zależało, aby ktokolwiek o tym wiedział, że sztucznymi lokami łata swoją dość skąpą fryzurę.

Musieliśmy przepraszać. I to jak jeszcze! A ta szelma Żoko siedział sobie jak gdyby nigdy nic na wierzchołku lipy, wyrywał całe pęki platynowoblond włosów i puszczał je na wiatr.

Niedobrze było, wierzcie mi, oj, niedobrze! Odtąd nie było innej rady, tylko zamykać małpiszona na strychu, gdy tylko usłyszeliś­my dzwonek przy furtce.

Minęła jedna zima, za nią druga. Jakoś na schyłku trzeciej Żoko osowiał, zaczął kaszleć. Był chory. Szukaliśmy dla niego pomocy wszędzie gdzie tylko, jak nam się zdawało, można ją było znaleźć.

Nie będę wam opowiadał, jak cierpiał.

Postanowiliśmy go wreszcie odwieźć do Poznania, do ogrodu zoologicznego. Spodziewaliśmy się, że gdzie jak gdzie, ale tam na pewno potrafią wyleczyć naszego biednego Żoka.

I dziś nasza małpina zdrowa harcuje po klatce.

Jeślibyście kiedyś byli w poznańskim Zoologu i przyglądali się małpom, zawołajcie: Żoko, Żoko! Ta małpka, która na wasze wołanie złoży wargi w rurkę, odpowie: O, o, o, o, o! – i zacznie tańczyć na dwu nogach jak człowiek oszalały z radości, to na pewno mój Żoko, moja kochana małpeczka.

Pozdrówcie go ode mnie. Pamiętajcie!