Kolor magii - Terry Pratchett - ebook + książka

Kolor magii ebook

Terry Pratchett

4,3
42,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„(…) oktaryna, kolor magii. Żywy, jaskrawy, wibrujący, był bezdyskusyjnym odcieniem wyobraźni (…)”

Poznajmy Dysk – świat i zwierciadło światów, gdzie to, co uznajemy za bajkę, zdarza się naprawdę – ale nie za dokładnie.

Piotr W. Cholewa

Gdzieś na granicy pomiędzy myślą i rzeczywistością istnieje świat Dysku, równoległy czas i przestrzeń, miejsce, które może brzmi i pachnie całkiem jak nasz świat, ale wygląda zupełnie inaczej. Działa według innych reguł.

Samo istnienie Dysku zagrożone jest niezwykłym wydarzeniem: przybyciem pierwszego turysty, od którego przetrwania zależy pokój i dobrobyt. Jeśli jednak osoba, której powierzono owo przetrwanie, nawet w obliczu złodziei, najemników i… no… nawet samego Śmierci, jest wyjątkowo nieudolnym magiem, odrobina logiki może się okazać nadzwyczaj przydatna…

Terry Pratchett (1948–2015) – brytyjski pisarz fantasy. Jego najsłynniejszym dziełem jest liczący 41 tomów cykl „Świat Dysku”, zapoczątkowany w 1983 roku powieścią „Kolor magii”. Ostatnia powieść cyklu, „Pasterska korona”, ukazała się w sierpniu 2015 roku, już po śmierci pisarza. Na świecie sprzedano ponad 100 milionów książek Pratchetta, które zostały przetłumaczone na 43 języki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 234

Oceny
4,3 (23 oceny)
12
6
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaj0229dbpw

Całkiem niezła

Kilka ciekawych koncepcji, chaos i nieśmieszne żarty.
00
jotmona

Dobrze spędzony czas

Baśniowy świat absurdu. Z trudnem wchodzi się do Świata Dysku. Muszę przyznać, że przez znaczną część czytania zastanawiałam się, co ja właściwie czytam. Mamy tutaj do czynienia z luźnymi historiami, właściwie niewiele powiązanymi między sobą, które mogłyby wydarzyć się w zupełnie innej kolejności, lub nie wydarzyć w ogóle, bez wpływu na fabułę. To nie jest tak, że książka mi się nie spodobała, bo wykreowany świat jest unikatowy, daje się odczuć humor autora i niewątpliwe umiejętności pisarskie, przy czym nie jestem pewna czy sięgnę po dalsze części. Miałam nadzieję, że wieloksiąg mnie zupełnie wciągnie, a jednak skończyłam czytać i czuje lekką ulgę. Sama końcówka trochę intryguje jednak co się wydarzy dalej. Muszę się jeszcze zastanowić nad Pratchettem. Może inne części wciągną mnie bardziej, a może jakaś inna saga?
00
Marzynska77

Dobrze spędzony czas

Zabawne przygody optymisty i pesymisty. Podróż po Dysku gęsto przeplatana magią. Lubię Terry Pracheta
00
Steenan

Dobrze spędzony czas

Dobra. Trochę trudno się czyta, bo na początku mamy fragment, który dzieje się po wydarzeniach opisanych później.
00
Maya87

Nie oderwiesz się od lektury

To było dobre , uwielbiam Świat Dysku
00



Tytuł oryginału

THE COLOUR OF MAGIC

Copyright © Terry Pratchett 1983

First published by Colin Smythe Ltd, Great Britain

All rights reserved

Projekt okładki

Leo Nickolls

Opracowanie graficzne okładki

Ewa Wójcik

Redakcja

Dorota Malinowska

Andrzej Kaczorowski

Korekta

Teresa Pajdzińska

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-654-5

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

KOLOR MAGII. PROLOG

Wodległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna...

Spójrzcie...

Wielki A’Tuin, żółw, zbliża się, płynąc powoli przez międzygwiezdną otchłań. Wodorowy szron pokrywa jego ciężkie płetwy, przedwieczną skorupę wyżłobiły kratery meteorów. Oczami wielkimi jak morza, przesłoniętymi bielmem i pyłem asteroidów, spogląda nieruchomo w Cel.

Mózgiem większym niż miasto, z geologiczną powolnością myśli tylko o Ciężarze.

Spory ułamek ciężaru można oczywiście przypisać Berilii, Tubulowi, Wielkiemu T’Phonowi i Jerakeenowi, czterem gigantycznym słoniom. Na ich spalonych gwiazdami, szerokich barkach spoczywa krąg Świata, na całym obwodzie otoczony girlandą wodospadu, a od góry przykryty jasnobłękitną kopułą Niebios.

Astropsychologia do dziś nie ustaliła, o czym myślą słonie.

Wielki Żółw był jedynie hipotezą – do dnia, gdy nieduże, tajemnicze królestwo Krull, w którym najbliższe krawędzi góry wystają poza Krańcowy Wodospad, na czubku najbardziej przepastnego urwiska zbudowało rusztowanie z systemem bloków. Stamtąd, w mosiężnym pojeździe o kwarcowych oknach, opuszczono za Krawędź kilku obserwatorów, by zajrzeli pod zasłonę mgieł.

Ci dawni astrozoologowie, ściągnięci z powrotem przez ogromne zaprzęgi niewolników, dostarczyli wielu informacji o naturze i kształcie A’Tuina oraz słoni. Nie rozwiązali jednak fundamentalnych problemów natury i celu Wszechświata.

Na przykład: jakiej płci jest A’Tuin? Astrozoologowie stwierdzili autorytatywnie, że póki nie powstanie większe i mocniejsze rusztowanie dla pojazdu badającego głęboki kosmos, odpowiedzi na to kluczowe pytanie nie poznamy. Tymczasem można jedynie spekulować na temat oglądanej przestrzeni.

Istniała na przykład teoria, że A’Tuin przybył znikąd i będzie czołgał się jednostajnie lub też jednostajnie człapał donikąd, aż do końca czasu. Teoria ta cieszyła się dużą popularnością wśród uczonych.

Alternatywny pogląd, przedkładany przez ludzi o bardziej religijnej naturze, głosił, że A’Tuin podąża od Miejsca Lęgu po Czas Rui, jak zresztą wszystkie gwiazdy na niebie, także bez wątpienia dźwigane przez ogromne żółwie. Kiedy żółwie dotrą do celu, zaczną kopulować krótko i namiętnie, po raz pierwszy i jedyny. Z tego ognistego połączenia narodzą się nowe żółwie i poniosą nowe światy. Hipoteza ta znana była pod nazwą teorii Wielkiego Wybuchu.

I tak zdarzyło się, że młody kosmożółwioznawca z frakcji Równego Człapania testował nowy teleskop. Miał nadzieję z jego pomocą dokonać precyzyjnego pomiaru albeda prawego oka Wielkiego A’Tuina. Owego historycznego wieczoru, jako pierwszy człowiek z zewnątrz, dojrzał po stronie Osi kłęby dymu z pożaru najstarszego miasta na świecie.

Później tak głęboko pogrążył się w badaniach, że zupełnie o tym zapomniał. Niemniej on był pierwszy.

Ale nie jedyny...

KOLOR MAGII

Wpodwójnym mieście Ankh-Morpork szalał ogień. Tam, gdzie liznął Dzielnicę Magów, płonął niebiesko i zielono, przetykany nawet iskrami ósmego koloru, oktaryny. W miejscu, gdzie jego zwiadowcy znajdywali kadzie i składy oliwy przy ulicy kupców, posuwał się seriami jaskrawych fontann i eksplozji; przy ulicach wytwórców perfum płonął słodko, a kiedy dotykał wiązek rzadkich, wysuszonych ziół w magazynach zielarzy, ludzie wpadali w obłęd i mówili o Bogu.

Płonęła już cała biedniejsza część Morpork. Bogatsi, godniejsi mieszkańcy Ankh, na drugim brzegu rzeki, reagowali na sytuację z bezprzykładną odwagą, gorączkowo burząc mosty. Ale w dokach Morpork gorzały już wesoło statki wyładowane ziarnem, bawełną, drewnem i uszczelniane smołą. Cumy spłonęły na popiół, a statki na fali odpływu ruszały przez rzekę Ankh i niby tonące świetliki spływały ku morzu, podpalając po drodze nadbrzeżne pałace i altany. Zresztą i tak iskry żeglowały z wiatrem i opadały daleko za rzeką, w cichych ogrodach i wśród stogów siana.

Dym z tego ogromnego, wspaniałego pożaru unosił się na całe mile w górę, rzeźbioną wiatrem czarną kolumną, widoczną w najdalszych zakątkach Dysku. Robił niezwykle silne wrażenie, oglądany z chłodnego, mrocznego wzgórza o kilka mil dalej. Stojące tam dwie postacie obserwowały wszystko z wyraźnym zainteresowaniem.

Wyższy z tej dwójki żuł udko kurczaka, wsparty na mieczu odrobinę tylko krótszym od mężczyzny średniego wzrostu. Gdyby nie promieniująca od niego aura czujności i inteligencji, można by uznać, że jest barbarzyńcą z osiowych pustkowi.

Jego towarzysz był o wiele niższy, od stóp do głów otulony brązowym płaszczem. Później, gdy będzie miał okazję się poruszyć, zobaczymy, że stąpa lekko jak kot.

Od dwudziestu minut obaj właściwie milczeli, jeśli nie liczyć krótkiej i nierozstrzygniętej kłótni, czy niedawny, wyjątkowo potężny wybuch nastąpił w magazynie oliwy, czy też w pracowni Kerible Zaklinacza. Stawką były pieniądze.

Potężny mężczyzna obgryzł wreszcie kość i ze smutnym uśmiechem rzucił ją w trawę.

– Znikają te wąskie alejki – westchnął. – Lubiłem je.

– I skarbce – mruknął niższy. Po czym dodał z namysłem: – Ciekawe, czy klejnoty się palą. Podobno pochodzą od węgla.

– Tyle złota... topi się i spływa rynsztokami. – Wyższy zignorował rozterki towarzysza. – I to wino wrzące w beczkach.

– Były tam szczury – zauważył niższy.

– Szczury, owszem, muszę przyznać.

– Niezbyt przyjemne miejsce w środku lata.

– To także. Ale nie można stłumić uczucia... hm, przelotnego...

Przycichł na moment i nagle się uśmiechnął.

– Staremu Fredorowi z Karmazynowej Pijawki byliśmy winni osiem sztuk srebra.

Niższy pokiwał głową.

Umilkli znowu. Nowe eksplozje wykreśliły czerwoną linię w ciemnej jak dotąd części najwspanialszego miasta świata.

Po chwili wyższy poruszył się niespokojnie.

– Łasico...

– No?

– Ciekawe, kto to zrobił.

Niższy z mężczyzn, znany jako Łasica, nie odpowiedział. Obserwował drogę zalaną pomarańczowym blaskiem. Niewielu uciekinierów tędy przeszło, ponieważ Brama Deosil jako jedna z pierwszych runęła wśród gradu rozgrzanych do białości głowni.

Teraz jednak zbliżała się jakaś para. Oczy Łasicy, zawsze najbystrzejsze w półmroku i półświetle, rozpoznały sylwetki dwóch jeźdźców i jakiegoś niskiego zwierzęcia między nimi. Z pewnością bogaty kupiec, uciekający z tyloma skarbami, ile tylko wpadło mu w drżące ze strachu dłonie. To właśnie obwieścił Łasica swemu towarzyszowi, który powiedział z westchnieniem:

– Nie przystoi nam rozbójnicze rzemiosło. Ale, jak sam mówisz, czasy są ciężkie i nie ma co liczyć na miękkie łoża.

Chwycił swój miecz, a kiedy zbliżył się pierwszy z jeźdźców, zastąpił mu drogę. Uniósł dłoń i rozciągnął usta w uśmiechu skalkulowanym tak, by uspokajał, a jednocześ­nie groził.

– Przepraszam pana bardzo... – zaczął.

Jeździec ściągnął cugle i odrzucił z głowy kaptur. Wysoki barbarzyńca zobaczył twarz poznaczoną plamami powierzchownych oparzeń i zdobną w kępki przypalonej brody. Nawet brwi zniknęły.

– Odczep się – burknęła twarz. – Jesteś Bravd Osianin, zgadza się?

W tym miejscu warto może wtrącić kilka słów na temat geografii i kosmologii Dysku.

Na Dysku rozróżniamy, oczywiście, dwa podstawowe kierunki: osiowy i krawędziowy. Ponieważ jednak Dysk wiruje z szybkością jednego obrotu na osiemset dni (w celu równego rozłożenia ciężaru między podtrzymujące go gruboskórne bestie, jak stwierdził Reforgule z Krulla), wyróżnia się także dwa kierunki pomniejsze: obrotowy i opaczny.

Małe słońce orbitujące wokół Dysku utrzymuje niezmienną trajektorię, a majestatyczny Dysk kręci się pod nim, łatwo więc pojąć, że rok składa się tu nie z czterech, ale z ośmiu pór. Lata to okresy, kiedy słońce wschodzi lub zachodzi w najbliższym punkcie Krawędzi; zimy następują, kiedy wschodzi lub zachodzi w punkcie oddalonym o mniej więcej dziewięćdziesiąt stopni łuku.

Tym samym w krainach wokół Okrągłego Morza rok zaczyna się od Nocy Strzeżenia Wiedźm, postępuje poprzez Primę Wiosenną do pierwszego dnia lata (Wigilia Pomniejszych Bóstw) i dalej do Primy Jesiennej, mija połówkę roku w dniu Okrupływu, następnie Zimową Secundę (zwaną też Obrazimą, ponieważ słońce wschodzi wtedy w kierunku obrotowym Dysku). Dalej następuje Wiosenna Secunda, a Lato Dwa depcze jej po piętach. Trzy czwarte roku mija w noc Załóżkową, jedyną noc w roku, kiedy – według legendy – wszystkie wiedźmy, czarownicy i duchy zalegają w łóżkach. Opadające liście i mroźne noce podążają z wolna ku Przeciwobrazimie i nowej Nocy Strzeżenia Wiedźm, spoczywającej jak klejnot w jej sercu.

Ponieważ słabe słońce nigdy nie dogrzewa Osi, ziemie wokół niej skuwa wieczna zmarzlina. Krawędź, z drugiej strony, to region gorących wysp i słonecznych dni.

Tydzień Dysku składa się naturalnie z ośmiu dni, a w widmie światła występuje osiem kolorów. Osiem to liczba mająca na Dysku istotne znaczenie okultystyczne i nigdy, ale to nigdy nie może jej wypowiedzieć mag.

Nie jest całkiem oczywiste, dlaczego właściwie wszystko powyższe zachodzi. Pomaga jednak zrozumieć, czemu bogów na Dysku nie tyle czci się, ile obwinia.

Bravd pojął, że odebrano mu inicjatywę.

– Po prostu zniknij stąd, dobrze? – poprosił jeździec. – W tej chwili nie mam dla ciebie czasu. Czy to jasne? – Rozejrzał się i dodał: – To samo dotyczy twego ciemnolubnego, zapchlonego towarzysza, gdziekolwiek się teraz ukrywa.

Łasica podszedł do konia i spojrzał na zmiętoszonego jeźdźca.

– To przecież mag Rincewind, nieprawdaż? – zawołał radośnie, równocześnie notując w pamięci wygłoszony przez przybysza opis własnej osoby. Zemści się w wolnej chwili. – Miałem wrażenie, że poznaję ten głos.

Bravd splunął i schował miecz. Zwykle nie opłacało się zaczepiać magów – rzadko mieli przy sobie jakieś skarby warte poniesionych trudów.

– Bezczelnie gada jak na rynsztokowego maga – mruknął.

– Nie zrozumieliście – odparł zmęczonym tonem jeździec. – Boję się was tak bardzo, że kręgosłup mam jak z galarety. Ale w tej chwili cierpię na przedawkowanie grozy. Kiedy mi to minie, znajdę czas, żeby się was przyzwoicie przestraszyć.

Łasica wyciągnął rękę w kierunku płonącego miasta.

– Przeszliście przez ogień? – zapytał.

Mag przetarł oczy poparzoną dłonią.

– Byłem tam, kiedy to się zaczęło. Widzicie go? Tego z tyłu? – wskazał swego towarzysza podróży, który powoli zbliżał się, wykorzystując metodę jazdy polegającą na spadaniu co rusz z siodła.

– Co z nim? – zdziwił się Łasica.

– To wszystko przez niego – odparł krótko Rincewind.

Bravd i Łasica spojrzeli na obcego, który podskakiwał właśnie z jedną nogą w strzemieniu.

– Podpalacz, co? – mruknął w końcu Bravd.

– Nie. W każdym razie, niezupełnie. Powiedzmy, że gdyby nadciągał całkowity i absolutny chaos, on, w mokrym miedzianym pancerzu, stanąłby na szczycie wzgórza w czasie burzy z piorunami i wrzeszczał: „Wszyscy bogowie to bękarty!”. Macie coś do jedzenia?

– Znajdzie się parę kurczaków – odparł Łasica. – Wymienimy je za opowieść.

– Jak mu na imię? – wtrącił Bravd, który zwykle nie nadążał za konwersacją.

– Dwukwiat.

– Dwukwiat? Zabawnie.

– To jeszcze nic. – Mag zeskoczył z siodła. – Kurczaki, mówiłeś?

– Smażone – odparł Łasica. Mag jęknął.

– Co mi przypomina... – Łasica pstryknął palcami. – Jakieś, bo ja wiem... pół godziny temu nastąpił bardzo silny wybuch...

– To wyleciał w powietrze magazyn oliwy. – Rincewind zadrżał na wspomnienie płomiennego deszczu.

Łasica obejrzał się i uśmiechnął znacząco do towarzysza, który burknął coś pod nosem i wręczył mu wyjętą z sakiewki monetę. A potem od strony drogi rozległ się urwany nagle wrzask. Zajęty kurczęciem Rincewind nie odwrócił głowy.

– Jazda konna to jedna z tych umiejętności, których nie opanował – stwierdził. Po czym zesztywniał, jakby trafiony w głowę nieoczekiwanym wspomnieniem, i z cichym jękiem grozy pognał w mrok. Kiedy wrócił, z ramienia zwisał mu bezwładnie osobnik zwany Dwukwiatem. Był niski i chudy, ubrany dziwacznie w parę sięgających kolan bryczesów oraz koszulę o kolorach tak jaskrawych i niedopasowanych, że nawet w półmroku raziły wyczulone oczy Łasicy.

– Na dotyk kości ma całe – ocenił Rincewind. Dyszał ciężko. Bravd mrugnął do Łasicy i odszedł, by zbadać kształt, który obaj uznali za juczne zwierzę.

– Lepiej nie próbuj – rzucił mag, nie odrywając wzroku od nieprzytomnego Dwukwiata. – Wierz mi. Moc go ochrania.

– Zaklęcie? – Łasica przykucnął.

– Nieee... Ale jakaś magia. Tak myślę. Nie całkiem zwyczajna. To znaczy, może zmieniać złoto w miedź, kiedy jednocześnie to ciągle złoto. Czyni ludzi bogaczami, niszcząc ich własność, pozwala słabym bez lęku wchodzić pomiędzy złodziei, przebija najmocniejsze drzwi, by sięgnąć do najsilniej strzeżonych skarbców. Nawet teraz trzyma mnie w niewoli: muszę, chcąc nie chcąc, podążać za tym wariatem i chronić go od zła. Jest silniejsza od ciebie, Bravdzie. Myślę nawet, że sprytniejsza niż ty, Łasico.

– Jak zatem zwie się ta potężna magia?

Rincewind wzruszył ramionami.

– W naszym języku nazywa się odbity-głos-podziemnych-duchów. Macie trochę wina?

– Wiedz, że jeśli idzie o magię, to znam pewne sztuczki – rzekł Łasica. – Nie dalej jak zeszłego roku ja sam, wspomagany przez tego oto mego przyjaciela, odebrałem słynnemu z potęgi Arcymagowi z Ymitury jego laskę, pas i życie, mniej więcej w takiej właśnie kolejności. Nie obawiam się owego odbitego-głosu-podziemnych-duchów, o którym mówisz. Jednakże – dodał – pobudziłeś moją ciekawość. Zechcesz może opowiedzieć coś więcej?

Bravd rzucił okiem na ciemną plamę na drodze. Była teraz bliżej i widział ją wyraźniej w słabym blasku przedświtu. Wyglądała zupełnie jak...

– Skrzynia z nogami? – spróbował zgadnąć.

– Opowiem wam o tym – obiecał Rincewind. – To znaczy, jeśli macie wino.

Daleko w dolinie rozległ się grzmot, a potem syk. Ktoś rozsądniejszy od innych rozkazał, by zatrzasnąć wielkie odrzwia przegradzające koryto Ankh w miejscu, gdzie opuszczała podwójne miasto. Pozbawiona zwykłego ujścia, rzeka wystąpiła z brzegów i zalewała pustoszone pożarem ulice. Wkrótce kontynent ognia stał się archipelagiem wysepek, coraz mniejszych w miarę jak podnosiła się ciemna fala. A ponad miastem oparów i dymu wzleciała skłębiona chmura pary i zakryła gwiazdy. Łasica uznał, że wygląda jak jakiś ciemny grzyb.

Podwójne miasto złożone z dumnego Ankh i zapowietrzonego Morpork, którego odbiciami zaledwie są wszystkie inne miasta w czasie i przestrzeni, w swej długiej i ciekawej historii przetrwało już wiele klęsk. Zawsze powstawało, by rozkwitnąć na nowo. Podobnie pożar i wkrótce po nim powódź, która zniszczyła wszystko, co pozostało niepalnego, dodając przy tym ocaleńcom do licznych uciążliwości szczególnie przenikliwy fetor, w żadnym razie nie oznaczały końca metropolii. Były raczej ognistym znakiem przestankowym, węglowym przecinkiem czy salamandrowym średnikiem w nieprzerwanej opowieści.

Kilka dni przed opisanymi zdarzeniami z porannym przypływem dotarł korytem Ankh do miasta pewien statek. Zacumował wśród wielu innych w labiryncie nabrzeży i basenów przy brzegu Morpork. Wiózł ładunek różowych pereł, mlecznych orzechów i pumeksu, kilka oficjalnych listów do patrycjusza Ankh i pasażera.

Właśnie ów pasażer zwrócił na siebie uwagę Ślepego Hugh, jednego z żebraków pełniących ranną służbę przy Basenie Perłowym. Hugh szturchnął pod żebro Kulawego Wa i bez słowa wyciągnął rękę.

Przybysz stał na kei i przyglądał się, jak kilku marynarzy z wysiłkiem znosi po trapie wielką, okutą mosiądzem skrzynię. Obok stał inny mężczyzna, najwyraźniej kapitan. Dzielny żeglarz roztaczał – każdy nerw ciała Ślepego Hugh, wibrujący zwykle w obecności nawet odrobiny zanieczyszczonego złota z odległości pięćdziesięciu kroków, wrzeszczał o tym do jego mózgu – aurę kogoś, kto spodziewa się szybkiego wzbogacenia.

I rzeczywiście; kiedy skrzynia stanęła na bruku, obcy sięgnął do sakiewki i błysnęła moneta. Kilka monet. Złotych. Ciało Ślepego Hugh drżało jak leszczynowa różdżka nad żyłą wodną. Żebrak gwizdnął pod nosem i raz jeszcze szturchnąwszy Kulawego Wa, posłał go biegiem w pobliską alejkę i dalej, ku sercu miasta.

Kapitan wrócił na statek, a nieco oszołomiony przybysz pozostał na nabrzeżu. Ślepy Hugh chwycił swój żebraczy kubek i z przymilnym uśmiechem przeszedł przez ulicę. Widząc go, obcy sięgnął nerwowo do pasa.

– Dzień dobry szanownemu panu – zaczął Hugh i nagle spojrzał prosto w twarz o czterech oczach. Odwrócił się, gotów do ucieczki.

– ! – powiedział obcy i chwycił go za ramię.

Hugh słyszał, jak śmieją się z niego stłoczeni na burcie marynarze. Równocześnie jego wyspecjalizowane zmysły wykryły odurzający zapach pieniędzy. Zamarł. Obcy puścił go i zaczął wertować wyjętą zza pasa małą czarną książeczkę.

– Witam – powiedział.

– Co? – zdumiał się Hugh.

Twarz przybysza nie wyrażała niczego.

– Witam? – powtórzył głośniej niż to konieczne i tak starannie, że Hugh słyszał niemal, jak samogłoski z brzękiem wskakują na miejsca.

– Ja też witam – odparł. Obcy uśmiechnął się szeroko i raz jeszcze sięgnął do sakiewki. Tym razem jego dłoń powróciła, dzierżąc dużą złotą monetę. Szczerze mówiąc, była nawet trochę większa od 8000-dolarowej ankhiańskiej korony i miała jakiś dziwny rysunek. Przemawiała jednak do umysłu Hugh językiem, który doskonale rozumiał. Mój obecny właściciel, mówiła, potrzebuje pomocy i wsparcia. Czemu ich nie udzielisz, żebyśmy – ty i ja – mogli potem pójść gdzieś i razem się zabawić?

Subtelne zmiany w posturze żebraka sprawiły, że obcy poczuł się swobodniej. Znowu zajrzał do książeczki.

– Pragnę dotrzeć do hotelu, tawerny, noclegowni, zajazdu, schroniska, karawanseraju – oznajmił.

– Co? Do wszystkich naraz? – zdumiał się Hugh.

– ? – odpowiedział obcy.

Hugh zdawał sobie sprawę, że wokół zebrał się już tłumek handlarek ryb, zbieraczy muszli i zwykłych gapiów. Wszyscy z zaciekawieniem obserwowali jego rozmówcę.

– Znam niezłą tawernę – rzekł. – Wystarczy?

Nie mógł znieść myśli o złotej monecie znikającej z jego życia. Zatrzyma tę jedną, choćby Ymor skonfiskował wszystkie pozostałe. A wielki kufer, będący głównym elementem bagażu przybysza, wyglądał na pełen złota.

Czterooki obcy zajrzał do książki.

– Pragnę dotrzeć do hotelu, miejsca odpoczynku, tawerny...

– Tak, wiem. Chodźmy zatem – przerwał pospiesznie Hugh. Porwał jeden z tobołków i szybko ruszył przed siebie. Po chwili wahania obcy pomaszerował za nim.

Klucz myśli płynął wolno przez umysł żebraka. Szczęście mu sprzyjało, skoro ten nowo przybyły tak łatwo pozwolił się zaprowadzić pod „Rozbity Bęben”. Ymor pewnie nie poskąpi nagrody. A jednak coś w nieznajomym budziło niepokój, mimo jego oczywistej łagodności. I Hugh w żaden sposób nie mógł rozstrzygnąć, co to takiego. Na pewno nie ta dodatkowa para oczu, choć istotnie dziwaczna. Chodziło o coś innego.

Obejrzał się.

Niski przybysz kroczył wolno środkiem ulicy i rozglądał się z wyraźnym zaciekawieniem.

A potem Hugh zobaczył coś, co niemal odebrało mu rozum.

Wielki drewniany kufer, który ostatnio stał spokojnie na nabrzeżu, teraz podążał za swym panem, kołysząc się przy tym lekko. Powoli, by gwałtowny ruch nie odebrał mu kruchej władzy nad własnymi nogami, Hugh pochylił się, by zajrzeć pod dno skrzyni.

Było tam mnóstwo małych nóżek.

Hugh odwrócił się bardzo powoli i ostrożnie, z rozwagą pomaszerował pod „Rozbity Bęben”.

Dziwne – mruknął Ymor.

– Miał taką wielką drewnianą skrzynię – dodał Kulawy Wa.

– Musi być kupcem albo szpiegiem – stwierdził Ymor. Z trzymanego w ręku kotleta oderwał i rzucił w powietrze kawałek mięsa. Pocisk nie zdążył osiągnąć wierzchołka łuku, gdy czarny kształt wynurzył się z cienia w kącie pod sufitem i zanurkował, chwytając smakołyk w powietrzu.

– Kupiec albo szpieg – powtórzył Ymor. – Wolałbym szpiega. Szpieg opłaca się podwójnie, bo zawsze jest za niego jakaś nagroda. Co o tym myślisz, Withel?

Siedzący naprzeciw drugi największy złodziej Ankh-Morpork przymknął jedyne oko i wzruszył ramionami.

– Sprawdziłem statek – oznajmił. – To niezależny handlarz. Czasem robi rejsy do Brunatnych Wysp. Ludzie tam to zwyczajne dzikusy. Nie mają pojęcia o szpiegach, a kupców pewnie zjadają.

– On przypominał kupca – wtrącił Wa. – Chociaż niezbyt gruby.

Przy oknie załopotały skrzydła. Ymor podniósł swe cielsko, przeszedł przez salę i wrócił z dużym krukiem na ręku. Kiedy odczepił przywiązaną do łapy kapsułę, ptak odleciał do swych pobratymców ukrytych między krokwiami. Withel spoglądał za nim bez sympatii. Kruki Ymora były nieodmiennie lojalne wobec swego pana. Lojalne do tego stopnia, że jedyna próba Withela, by awansować do rangi największego złodzieja w Ankh-Morpork, kosztowała prawą rękę ich pana lewe oko. Ale nie życie. Ymor nigdy nie winił ludzi za ich ambicje.

– B12 – oznajmił Ymor. Odrzucił kapsułkę i rozwinął ukryty w niej mikroskopijny pergamin.

– Gorrin Kot – wyjaśnił odruchowo Withel. – Na stanowisku w wieży z gongiem przy Świątyni Pomniejszych Bóstw.

– Donosi, że Hugh prowadzi naszego przybysza pod „Rozbity Bęben”. To dobrze. Grubas jest... chyba... naszym przyjacielem?

– Tak – potwierdził Withel. – Jeśli wie, co mu się opłaca.

– Wśród jego klientów znalazł się ostatnio i twój człowiek, ten Gorrin – dodał uprzejmie Ymor. – Pisze tu bowiem o skrzyni na nogach, jeśli prawidłowo odczytałem jego gryzmoły. – Spojrzał na Withela ponad brzegiem kartki.

Withel spuścił wzrok.

– Poniesie karę – odparł krótko.

Siedział rozparty nonszalancko, w swym czarnym stroju przywodząc na myśl pumę znad Krawędzi, zaczajoną wśród konarów w dżungli. Wa uznał, że Gorrin ze Świątyni Pomniejszych Bóstw wkrótce dołączy do tych drobnych bożków w licznych wymiarach Zaświata. A był Wa dłużny trzy miedziaki.

Ymor zmiął kartkę i cisnął ją do kąta.

– Sądzę, Withel, że niedługo zajrzymy pod „Rozbity Bęben”. Może spróbujemy też owego piwa, któremu twoi ludzie nie potrafią się oprzeć.

Withel nie odpowiedział. Pełnienie funkcji prawej ręki Ymora przypominało chłostanie na śmierć perfumowanymi sznurowadłami.

W podwójnym mieście Ankh-Morpork, najwspanialszym ze wszystkich miast wokół Okrągłego Morza, działały liczne gangi, złodziejskie gildie, syndykaty i tym podobne organizacje. Był to jeden z głównych powodów jego bogactwa. Większa część ubogich obywateli z opacznego brzegu rzeki, zamieszkujących labirynt uliczek Morpork, powiększała swe skromne dochody, świadcząc drobne usługi dla tego czy owego ze współzawodniczących gangów. Toteż zanim Hugh i Dwukwiat wkroczyli na dziedziniec „Rozbitego Bębna”, przywódcy owych gangów wiedzieli już, że do miasta przybył ktoś, kto zapewne posiada wielkie skarby. Niektóre raporty od co bardziej spostrzegawczych szpiegów donosiły o takich szczegółach, jak książka podpowiadająca obcemu, co ma mówić, czy kufer, który sam chodził. Te informacje odrzucano natychmiast. Żaden czarownik zdolny do takiej magii nie zjawił się nigdy w promieniu mili od doków Morpork.

Wciąż trwała pora, gdy większość mieszkańców właśnie wstała albo wybierała się do łóżek. Dlatego niewielu tylko klientów „Rozbitego Bębna” widziało, jak Dwukwiat zstępuje schodami do głównej sali. Kiedy za nim pojawił się Bagaż i pewnym krokiem zbiegł po stopniach, klienci przy drewnianych stołach jak jeden mąż spojrzeli podejrzliwie w swoje kufle.

Grubas robił właśnie awanturę małemu trollowi, który sprzątał za barem.

– Co to jest, do diabła? – zawołał, kiedy cała trójka przedefilowała obok niego.

– Lepiej nic nie mów – syknął Hugh. Dwukwiat kartkował już swoją książkę.

– Co on robi? – Grubas wziął się pod boki.

– Ta książka mówi mu, co powiedzieć – mruknął Hugh. – Wiem, że brzmi to śmiesznie.

– Jak książka może powiedzieć człowiekowi, co mówić?

– Pragnę noclegu, pokoju, kwatery, zakwaterowania, pełne wyżywienie, czy pokoje są czyste, pokój z widokiem, jaka jest opłata za jedną noc? – wyrzucił jednym tchem Dwukwiat.

Grubas spojrzał na Hugh. Żebrak wzruszył ramionami.

– Ma mnóstwo pieniędzy – wyjaśnił.

– W takim razie powiedz mu, że trzy miedziaki. A to Coś musi zostać w stajni.

– ? – zapytał obcy. Grubas wystawił trzy tłuste, czerwone paluchy, a twarz przybysza rozsłoneczniła się nagle wyrazem zrozumienia. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni oberżysty trzy duże, złote monety.

Grubas przyglądał się im z uwagą. Przedstawiały mniej więcej czterokrotną wartość całego „Rozbitego Bębna”, łącznie z obsługą. Spojrzał na Hugh. Z tej strony nie mógł oczekiwać pomocy. Spojrzał na obcego. Przełknął ślinę.

– No tak – oświadczył nienaturalnie wysokim głosem. – Oczywiście, dojdą jeszcze posiłki. Hm... Zrozumiałeś? Jeść. Jedzenie. Tak?

Wykonał wymowny gest.

– Jeszcz? – powtórzył niski człowieczek.

– Tak. – Grubas zaczynał się pocić. – Lepiej zajrzyj do tej swojej książeczki.

Przybysz otworzył książkę i przesunął palcem po stronie. Grubas, który w pewnym sensie umiał czytać, zajrzał od góry. To, co zobaczył, nie miało sensu.

– Jeeeść – powiedział obcy. – Tak. Kotlet siekany, sztuka mięsa, gulasz, ragoût, potrawka, mielony, zrazy, suflet, pączki, krem migdałowy, sorbet, owsianka, kiełbasa, nie mieć kiełbasy, fasola, bez fasoli, słodycze, galaretka, dżem. Podroby. – Uśmiechnął się promiennie.

– Wszystko naraz? – upewnił się słabym głosem ober­żysta.

– On tylko tak mówi – wyjaśnił Hugh. – Nie pytaj mnie dlaczego. Mówi i już.

Wszystkie oczy na sali wpatrywały się w przybysza – z wyjątkiem oczu maga Rincewinda, który siedział w kącie i ściskał kufel z bardzo małym jasnym.

On patrzył na Bagaż.

Popatrzmy na Rincewinda.

Spójrzmy na niego: chudy jak większość magów, odziany w ciemnoczerwoną szatę, na której zmatowiałymi cekinami wyszyto kilka mistycznych symboli. Można by wziąć go za prostego ucznia, który uciekł od mistrza z powodu nieposłuszeństwa, nudy, strachu czy też ukrytego zamiłowania do heteroseksualizmu. Jednak nosił na szyi, na łańcuchu, brązowy ośmiokąt, przynależny alumnom Niewidocznego Uniwersytetu, wyższej szkoły magii, której czasoprzestrzennie transcendentne miasteczko akademickie nigdy nie znajduje się dokładnie ani Tutaj, ani Tam. Absolwentów czekała zwykle kariera co najmniej czarnoksiężnika, lecz Rincewind – w rezultacie nieszczęśliwego wypadku – opuścił uczelnię, znając tylko jedno zaklęcie, więc zarabiał na życie, wykorzystując swe wrodzone zdolności językowe. Z zasady unikał pracy, ale posiadał spryt, dzięki któremu przywodził na myśl błyskotliwego szczura. I na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać drewno myślącej gruszy. Teraz właśnie je zobaczył i nie do końca potrafił uwierzyć własnym zmysłom.

Arcymag, poświęcając wiele wysiłku i czasu, mógł czasem zdobyć laskę z gałęzi myślącej gruszy, rosnącej jedynie w miejscach, gdzie trwała pradawna magia. Na całym obszarze nad Okrągłym Morzem istniały najwyżej dwie takie laski. Wielki kufer z takiego drewna... Rincewind liczył przez chwilę. Doszedł do wniosku, że gdyby nawet kufer pełen był gwiezdnych opali i prętów auricholatum, zawartość nie byłaby warta nawet dziesiątej części ceny opakowania. Żyła zaczęła pulsować na skroni maga.

Wstał i zbliżył się do zajętej rozmową trójki.

– Czy mógłbym w czymś pomóc? – zaproponował.

– Spływaj stąd, Rincewind – warknął Grubas.

– Pomyślałem tylko, że dobrze byłoby zwrócić się do tego dżentelmena w jego ojczystej mowie – wyjaśnił uprzejmie mag.

– Sam doskonale sobie radzi – oświadczył oberżysta, ale cofnął się o krok.

Rincewind uśmiechnął się grzecznie do obcego i rzucił parę słów po chimerańsku. Szczycił się płynną znajomością tego języka, lecz przybysz zrobił tylko zdziwioną minę.

– Nic z tego – wtrącił pewnym głosem Hugh. – To ta książka, rozumiesz? Mówi mu, co powiedzieć. Magia.

Rincewind przeszedł na szlachetny borograviański, potem na vanglemesht, sumtri, a nawet czarny oroogu, język bez rzeczowników i z jednym tylko przymiotnikiem, w dodatku nieprzyzwoitym. Każda próba spotykała się z uprzejmym brakiem zrozumienia. W rozpaczy spróbował pogańskiego trob i twarz małego człowieczka rozjaśniła się uśmiechem zachwytu.

– Nareszcie! – zawołał. – Szlachetny panie! To zadziwiające!

(W trob ostatnie słowo oznaczało dokładnie „rzecz, która może się zdarzyć raz tylko w okresie używalności kanoe wydłubanego pilnie toporem i wypalonego starannie z najwyższego spośród diamentowych drzew rosnących w słynnym diamentowym lesie w dolnych partiach zboczy góry Ayawaya, będącej według legendy siedzibą bogów ognia”).

– Co to znaczy? – spytał podejrzliwie Grubas.

– Co powiedział oberżysta? – spytał mały człowieczek. Rincewind przełknął ślinę.

– Grubas – rzucił. – Dwa kufle twojego najlepszego piwa, jeśli łaska.

– Rozumiesz go?

– Oczywiście.

– Powiedz mu... powiedz, że witamy go serdecznie. Powiedz, że śniadanie kosztuje... no... jedną sztukę złota. – Przez moment twarz Grubasa wyglądała, jakby pod nią toczyła się zażarta walka. Wreszcie, w porywie wielkoduszności dodał: – Dołożę też twoje.

– Przybyszu – rzekł spokojnie Rincewind. – Jeśli się tu zatrzymasz, do wieczora zostaniesz otruty albo zadźgany nożem. Ale nie przestawaj się uśmiechać, bo inaczej mnie to spotka.

– Och, daj spokój. – Obcy rozejrzał się dookoła. – To piękny lokal. Prawdziwa morporkiańska tawerna. Tyle o nich słyszałem... Jakie ciekawe belkowania. I całkiem rozsądne ceny.

Rincewind rozejrzał się na wypadek, gdyby jakiś wyciek czarów z Dzielnicy Magów za rzeką przeniósł ich nagle w zupełnie inne miejsce. Ale nie – wciąż byli pod „Rozbitym Bębnem”, wśród ścian czarnych od dymu, z podłogą zasypaną kompostem starej trzciny i bezimiennych robaków, z kwaśnym piwem nie tyle kupowanym, ile wypożyczanym na chwilę. Próbował dopasować jakiś obraz do słowa „ciekawe”, a raczej jego najbliższego trobińskiego odpowiednika, który oznaczał „przyjemną odmienność konstrukcji spotykaną w koralowych chatkach gąbkożernych pigmejów z półwyspu Orohai”.

Umysł Rincewinda osłabł z wysiłku. Gość mówił dalej:

– Nazywam się Dwukwiat.

Wyciągnął rękę. Trzej jego rozmówcy pochylili się instynktownie, by sprawdzić, czy trzyma w niej monetę.

– Miło mi cię poznać – odparł Rincewind. – Jestem Rincewind. Posłuchaj, ja wcale nie żartowałem. To niebezpieczne miejsce.

– Doskonale. Właśnie czegoś takiego szukałem.

– Słucham?

– Co to za ciecz w kuflach?

– To? Piwo. Dziękuję, Grubas. Tak, piwo. Wiesz przecież. Piwo.

– Aha. Popularny napój. Jak sądzisz, czy mała sztuka złota będzie wystarczającą zapłatą? Nie chciałbym nikogo urazić. – Złoto było już w połowie drogi z sakiewki.

– Arghh – wychrypiał Rincewind. – To znaczy nie, nikogo to nie urazi.

– Świetnie. Mówiłeś, że to niebezpieczne miejsce. Odwiedzane, chciałeś zapewne powiedzieć, przez bohaterów i poszukiwaczy przygód?

Rincewind zastanowił się.

– Tak? – rzucił niepewnie.

– Doskonale. Chciałbym ich poznać.

Mag uznał, że zrozumiał.

– Przyjechałeś szukać najemników (wojowników walczących dla szczepu posiadającego najwięcej mlecznych orzechów)?

– Ależ nie. Po prostu chcę ich poznać. A kiedy wrócę do domu, będę mógł o tym opowiedzieć.

Rincewind pomyślał, że spotkanie z niemal każdym z klientów „Rozbitego Bębna” oznaczałoby, że Dwukwiat nigdy już nie wróci do domu. Chyba że mieszkał w dole rzeki i akurat przepłynąłby obok.

– Gdzie jest twój dom? – zapytał. Zauważył, że Grubas wymknął się na zaplecze, a zza sąsiedniego stołu obserwuje ich podejrzliwie Hugh.

– Słyszałeś kiedy o mieście Bes Pelargic?

– Wiesz, byłem w Trob. Ale przejeżdżałem tylko, rozumiesz...

– Ależ to wcale nie w Trob. Znam ten język, ponieważ w naszych portach spotyka się wielu żeglarzy z beTrobi. Bes Pelargic to główny port morski Imperium Agatejskiego.

– Obawiam się, że o nim nie słyszałem.

Dwukwiat uniósł brwi.

– Nie? Jest całkiem spore. Płyniesz obrotowo od Brunatnych Wysp mniej więcej przez tydzień i już jesteś na miejscu. Dobrze się czujesz?

Poderwał się, podbiegł i klepnął maga w plecy. Rincewind krztusił się piwem.

Kontynent Przeciwwagi!

Trzy ulice dalej pewien człowiek wrzucił monetę do miseczki z kwasem i zamieszał delikatnie. Grubas czekał niecierpliwie. Odczuwał niepokój w tym pomieszczeniu pełnym cuchnących kadzi i bulgoczących dzbanów, o ścianach zastawionych półkami, na których mroczne kształty przywodziły na myśl czaszki i wypchane nieprawdopodobieństwa.

– I co? – zapytał.

– Takich badań nie można przyspieszyć – odparł z irytacją stary alchemik. – Oznaczanie próby musi potrwać. Oho. – Stuknął w miseczkę, gdzie monetę otaczał teraz zielony wir. Na skrawku pergaminu przeprowadził jakieś obliczenia.

– Bardzo ciekawe – orzekł.

– Jest prawdziwy?

Starzec ściągnął wargi.

– To zależy, jak rozumiesz ten termin – odparł. – Jeśli miałeś na myśli: czy ten pieniądz jest taki sam, jak – powiedzmy – moneta pięćdziesięciodolarowa, odpowiedź brzmi: nie.

– Wiedziałem! – wrzasnął oberżysta i ruszył do drzwi.

– Nie jestem pewien, czy wyrażam się dostatecznie jasno – rzucił za nim alchemik. Grubas obejrzał się gniewnie.

– Co to ma znaczyć?

– Widzisz, przez wieki, przy takich czy innych okazjach, kruszec naszych monet został nieco zanieczyszczony. Zawartość złota przeciętnie sięga ledwie czterech części na dwanaście. Reszta to srebro, miedź...

– I co z tego?

– Powiedziałem, że ta moneta różni się od naszych. To czyste złoto.

Kiedy Grubas biegiem opuścił pracownię, alchemik przez chwilę wpatrywał się w sufit. Potem wyjął maleńki skrawek cienkiego pergaminu, wśród śmieci na blacie wyszukał pióro i wypisał bardzo krótką wiadomość. Następnie przeszedł do klatek, gdzie trzymał białe gołębice, czarne koguty i inne laboratoryjne zwierzęta. Wyjął szczura o lśniącym futrze, wsunął zwinięty pergamin do kapsułki umocowanej przy tylnej nodze gryzonia i szybko wypuścił zwierzę.

Szczur przez chwilę obwąchiwał podłogę, po czym zniknął w ściennej dziurze.

Mniej więcej w tym samym czasie wróżka, mieszkająca przy sąsiedniej ulicy i nieodnosząca do tej pory większych sukcesów, spojrzała przypadkiem w swoją kryształową kulę. Krzyknęła cicho i w ciągu godziny sprzedała całą swoją biżuterię, zestaw magicznych sprzętów, większość odzieży i prawie wszystkie przedmioty, których nie dało się wygodnie przewieźć na najszybszym koniu, jakiego zdołała kupić. Później, kiedy jej dom rozpadł się w płomieniach, ona sama zginęła pod nagłą lawiną w górach Morpork. Fakt ten dowodzi, że Śmierć także ma poczucie humoru.

Również w tej samej mniej więcej chwili, gdy szczur pocztowy znikał w labiryncie nor pod miastem, podążając posłusznie za głosem pradawnego instynktu, patrycjusz Ankh-Morpork sięgnął po listy dostarczone rankiem przez albatrosa. Raz jeszcze spojrzał w zamyśleniu na pierwszy z nich i przywołał naczelnika szpiegów.

Apod „Rozbitym Bębnem” Rincewind z otwartymi ustami słuchał opowieści Dwukwiata.

– I postanowiłem sam to wszystko obejrzeć – mówił człowieczek. – Kosztowało mnie to oszczędności ośmiu lat, ale nie żałuję ani jednego pół rhinu. Rozumiesz, przybyłem tutaj. Do Ankh-Morpork. Sławionego w pieśniach i opowieściach. Po tych ulicach stąpał Heric Białozbrojny, Hrun Barbarzyńca, Bravd Osianin i Łasica... Wszystko wygląda właśnie tak, jak sobie wyobrażałem.

Twarz Rincewinda była maską fascynacji i grozy.

– Nie mogłem już wytrzymać w Bes Pelargic – ciągnął pogodnie Dwukwiat. – Cały dzień siedzieć za biurkiem, sumować kolumny liczb i marzyć tylko o emeryturze... gdzie tu miejsce na przygodę? „Dwukwiat”, powiedziałem sobie, „teraz albo nigdy. Wcale nie musisz słuchać opowieści. Możesz tam jechać. Pora skończyć z włóczeniem się po nabrzeżach i wysłuchiwaniem marynarskich bajek”. Spisałem więc książkę rozmówek i wykupiłem miejsce na najbliższym statku do Brunatnych Wysp.

– Bez żadnej ochrony? – mruknął Rincewind.

– Bez. Po co? Nie mam niczego, co warto by ukraść.

Rincewind chrząknął.

– Masz, ten... no... złoto.

– Ledwie dwa tysiące rhinu. Z trudem można za to przeżyć miesiąc czy dwa. To znaczy w domu. Tutaj pewnie wystarczą na trochę dłużej.

– Czy rhinu to te duże złote monety?

– Tak. – Dwukwiat spojrzał na maga niespokojnie ponad dziwacznymi szkłami do patrzenia. – Jak sądzisz, czy dwa tysiące wystarczą?

– Arghh – wychrypiał Rincewind. – To znaczy, owszem, wystarczą.

– To dobrze.

– Hm. Czy wszyscy w Imperium Agatejskim są bogaci jak ty?

– Ja? Bogaty? Na miłość bogów, skąd ci to przyszło do głowy? – zawołał Dwukwiat. – Jestem tylko skromnym urzędnikiem. Myślisz, że za dużo zapłaciłem oberżyście? – dodał.

– No... Zgodziłby się chyba na mniej – przyznał Rincewind.

– Rozumiem. Następnym razem będę wiedział. Widzę, że sporo jeszcze muszę się nauczyć. Mam pewien pomysł, Rincewind. Zgodziłbyś się zatrudnić u mnie jako, czy ja wiem, może określenie „przewodnik” najlepiej oddaje sytuację? Mógłbym sobie pozwolić na płacenie ci jednego rhinu dziennie.

Rincewind otworzył usta, ale słowa ugrzęzły w krtani, nie chcąc wychodzić na świat, który raptownie tonął w szaleństwie.

Dwukwiat zaczerwienił się.

– Obraziłem cię – stwierdził. – To impertynenckie żądanie wobec takiego jak ty profesjonalisty. Bez wątpienia masz wiele spraw, do których chcesz powrócić... z pewnością jakieś magiczne dzieła...

– Nie – wyszeptał Rincewind. – Nie w tej chwili. Rhinu dziennie, powiadasz? Jeden dziennie? Każdego dnia?

– Sądzę, że w tych okolicznościach powinienem zaproponować półtora rhinu dziennie. Plus wszelkie koszta, naturalnie.

Mag zadumał się z godnością.

– To odpowiednia kwota – stwierdził. – Doskonale.

Dwukwiat sięgnął do sakiewki, wyjął duży złoty przedmiot, spojrzał na niego i wsunął z powrotem. Rincewind nie zdążył przyjrzeć się dokładnie.

– Powinienem chyba trochę odpocząć – oświadczył turysta.

– To był długi rejs. Gdybyś zjawił się koło południa, poszlibyśmy obejrzeć miasto.

– Naturalnie. Zechciej więc poprosić oberżystę, by zaprowadził mnie do pokoju.

Rincewind spełnił żądanie. Po chwili obserwował, jak zdenerwowany Grubas, który wybiegł pędem z jakiejś komórki na zapleczu, prowadzi gościa po schodach. Bagaż poderwał się natychmiast i truchtem ruszył za nimi.

Mag spojrzał na sześć dużych monet spoczywających na jego dłoni. Dwukwiat nalegał, by przyjął należność za cztery dni z góry.

Hugh skinął głową i uśmiechnął się zachęcająco. Rincewind odpowiedział niechętnym grymasem.

Na studiach czarnoksięskich Rincewind nigdy nie zbierał wysokich ocen z prekognicji, lecz teraz w mózgu zaczęły pulsować dawno nieużywane obwody. Widział przyszłość, jak wymalowaną jaskrawymi farbami na gałkach ocznych. Coś zamrowiło go między łopatkami. Rozsądnym posunięciem – wiedział to dobrze – byłby zakup konia. Szybkiego i drogiego konia. Rincewind nie znał żadnego handlarza dostatecznie bogatego, by wydał mu resztę z prawie całej uncji złota.

Pozostałe pięć monet pomogłoby otworzyć jakąś niewielką praktykę w bezpiecznej odległości, powiedzmy, dwieście mil stąd. To by było rozsądne.

Ale co spotka Dwukwiata, zupełnie samego w mieście, gdzie nawet karaluchy bezbłędnie wyczuwają złoto? Musiałby być naprawdę bez serca, żeby go tak zostawić.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI