Korona Carów - Adam Stawicki - ebook + książka
NOWOŚĆ

Korona Carów ebook

Adam Stawicki

4,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

W 1606 roku do Moskwy przyjeżdża wojewodzianka sandomierska Maryna Mniszchówna, żona cara Dymitra Samozwańca. W polskim poselstwie znajduje się rotmistrz Andrzej Kołakowski, oficjalnie dowódca eskorty klejnotów królewny Anny Wazówny. Bohater od pierwszego wejrzenia zakochuje się w córce kniazia Łukomskiego, infamisa, który musiał uciekać z Litwy, a teraz za pośrednictwem polskich posłów pragnie odzyskać królewskie łaski. Kiedy wszystko zdaje się iść po myśli młodej pary, w Moskwie wybucha bunt i dochodzi do straszliwej rzezi. Dymitr wraz z wieloma Polakami zostaje zamordowany, inni popadają w niewolę…

W Koronie Carów powracają bohaterowie Mroku Północy, kontynuacji Sienkiewiczowskiej Trylogii. Triumfatorzy spod Kircholmu ruszają tym razem w tajemnicze, dzikie i zimne krainy za wschodnią granicą Rzeczypospolitej, gdzie czeka ich walka o przetrwanie i nieludzka niewola. Czy rotmistrz Kołakowski zdoła zbiec z zesłania na dalekiej północy? Czy odnajdzie swoją ukochaną? I jakie zamiary ma wobec niego zuchwała córka bojarska Ksenia Ostrowikina?

Kiedy na rotmistrza spada oskarżenie o zdradę, na pomoc ruszają przyjaciele – odważny i rycerski pułkownik Jerzy Wołodyjowski, ojciec przyszłego pierwszego obrońcy ojczyzny, oraz Jan Onufry Zagłoba – młody opój i samochwała, który fortelami potrafi wywinąć się z największych opałów. Stawką jest nie tylko odnalezienie i oczyszczenie druha z haniebnych zarzutów, na szali pojawia się także los Rzeczypospolitej, ponieważ spisek cara Wasyla Szujskiego i króla Szwecji Karola Sudermańskiego grozi jej unicestwieniem. Na drodze wojskom moskiewskim i szwedzkim oraz najemnikom z całej niemal Europy staje kilka tysięcy straceńców pod wodzą hetmana Żółkiewskiego.

Klęska może przynieść Polsce zgubę, nagrodą za zwycięstwo może być Czapka Monomacha – legendarna Korona Carów…

Korona Carów to druga część nowej Trylogii...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wojtekniedzwiedz

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie się czytało
00

Popularność




Copyright © Adam Stawicki 2024 Copyright © by this edition by Wydawnictwo Astra 2024

Przygotowanie edycji: Jacek Małkowski

Redakcja: Barbara Faron

Korekta: Wydawnictwo Astra

Projekt okładki: Jacek Małkowski

Ilustracja na okładce:Bitwa pod Kłuszynem. Atak pułku husarii Aleksandra Zborowskiego na rajtarów szwedzkich około godziny 6 / Mirosław Szeib©Jacek Małkowski/zbiory prywatne

Ilustracje na wyklejkach:Wyprawa na Moskwę; Żółkiewski pod Smoleńskiem Mirosław Szeib

Mapy: Grzegorz Japoł

Skład i przygotowanie do druku: Wydawnictwo Astra

Wydanie I Kraków 2024

ISBN 978-83-67276-82-5

Wydawnictwo Astra Rynek Główny 34/15 31-010 Kraków tel. 12 292 07 30

www.wydawnictwo-astra.plwww.facebook.com/[email protected]

Zezwalamy na udostępnienie okładki w Internecie

Na pamiątkę wielkich chwil polskiego rycerstwa i największej potęgi Rzeczypospolitej. Na przykład współczesnym pokoleniom, ogromnej wiary, hartu ducha i miłości ojczyzny.

PROLOG

Mrok gęstniał coraz bardziej nad Moskwą. W ciemności na tle nieba ledwie majaczyły wyniosłe mury i wieże Kremla, lekko rozjaśniane ogniami palonymi przez straże. Nadchodząca noc zagoniła już spokojnych mieszczan pod dachy domostw, a ich miejsce na ulicach zajmowali ci, którzy dopiero pod osłoną ciemności wynurzali się ze swoich zatęchłych nor. Mroczne zaułki przejmowali tedy we władanie rozmaici grasanci, dziewki sprzedajne i inne typy spod ciemnej gwiazdy, a od czasu do czasu krzyk alibo ostatnie rzężenie nieostrożnego przechodnia lub ofiary rozbójniczych porachunków wywoływały dreszcz strachu wśród mieszczan pragnących kilku godzin nocnego odpoczynku.

Niespokojnie było tego wieczora także na Kremlu. Strach zresztą na co dzień gościł w sercach przebywających tam osób – służby, dworzan, a nawet szlachetnie urodzonych bojarów, potomków Ruryka i Giedymina. Strach dławił też wszelkie odgłosy i śmiechy, a każdy rozsądny człowiek usuwał się w cień i schodził z głównych korytarzy, aby zniknąć sprzed oczu pana zamku i całego kraju, Iwana IV, już przez sobie współczesnych nazywanego Groźnym.

Panowie Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, z dawien dawna posiadający tytuł księcia, początkowo zależni byli od najeźdźców tatarskich, potem stali się samowładnymi panami ziemi rozciągającej się na coraz większym obszarze, w miarę wchłaniania w swe granice kolejnych księstw ruskich. Triumfy te, osiągane na drodze okrutnego i krwawego podboju, wzbudzały coraz większą pychę i żądzę potęgi kolejnych władców niewielkiej początkowo Moskwy. Kiedy Cesarstwo Wschodniorzymskie upadło ostatecznie pod ciosami Turków osmańskich, książęta moskiewscy uroili sobie, że to oni będą od teraz strażnikami i opiekunami prawosławnego chrześcijaństwa, a Moskwa stanie się z ich nadania Trzecim Rzymem.

Każdy kolejny pan Moskwy stawał się coraz okrutniejszym samowładcą zagrażającym sąsiadom i ciemiężycielem własnego ludu, lecz żaden nie mógł się równać z Iwanem IV. W ogromie swej pychy władca ten ogłosił się nowym cesarzem rzymskim, zwanym z ruska carem, któremu przysługuje władza nie tylko nad całą Rusią, ale i wszystkimi krajami zamieszkałymi przez wyznawców Kościoła wschodniego. Okazał się wyjątkowym tyranem, nawet jak na tradycje panów swej krainy, którym bliżej było do dzikiego, mongolskiego Czyngis-chana aniżeli do królów Francji czy Rzeczypospolitej. W kraju, gdzie car stanowił całą władzę oraz całe prawo, każdy – winny czy niewinny, spiskowiec czy nieszczęsna ofiara wściekłości władcy – mógł być rozerwany końmi, utopiony, spalony lub, w najlepszym razie, zesłany w mroźne otchłanie Syberii. Poddani już nawet nie setkami, ale dziesiątkami tysięcy padali ofiarami szaleńca, nic zatem dziwnego, że na Kremlu, pod bokiem Iwana, nikt nie mógł być pewien dnia następnego. Wzywani przez władcę sekretarze, pokojowi albo urzędnicy, gnając co prędzej przed jego oblicze, w duchu zmawiali modlitwy, niepewni, czy chwila ta nie będzie ich ostatnią.

Tym razem jednak to nie oni mieli stać się nowymi ofiarami tyrana. Wściekłe wrzaski Iwana rozchodziły się po całym zamku, ale jego złość skupiła się na synowej – Helenie Iwanownie Szeremietiewej, żonie następcy tronu. Kuliła się ona przed ciosami furiata, próbując chronić zaokrąglony brzuch i ukryte w nim nienarodzone dziecko. Jedyną jej winą było to, że przebywając we własnej komnacie, pozostała w nocnej koszuli. Hospodar, czy też może samozwańczy car, wyzywał ją za to od dziwek i suk, a wszelkie próby tłumaczenia wywoływały w nim jeszcze większą furię, aż piana toczyła się z jego ust.

Nic nie mogło powstrzymać ani uspokoić owego żywiołu zła, a bezradna służba skupiona u drzwi, z przerażeniem nasłuchiwała odgłosów dochodzących z komnaty. Wtem słudzy zostali roztrąceni przez młodego Iwana Iwanowicza, następcę tronu, który wpadł do środka, aby bronić ciężarnej żony. W pędzie odepchnął ojca, który zatoczył się i upadł, i podbiegł do Heleny, by pomóc jej wstać. Nie zauważył, że zaślepiony wściekłością rodzic, dyszący, z przekrwionymi oczyma, podniósł się tymczasem z podłogi, złapał nisko swoją laskę, zamachnął się nią i uderzył tak mocno, że metalowy, kulisty uchwyt wbił się w skroń syna.

Carewicz jęknął głucho i upadł na wznak bez przytomności, a perski dywan zaczął szybko nasiąkać strumieniem gorącej krwi, wypływającej z jego głębokiej rany. Przerażona Helena cofnęła się gwałtownie w róg komnaty, podczas gdy ciężko dyszący car wpatrywał się w swoje dzieło. Wreszcie oprzytomniał i runął na klęczki. Położył głowę syna na kolanach, a jego gorzkie łzy zmieszały się z krwią ofiary.

– Straże, medyka! – ryknął.

Służba czym prędzej wpadła do komnaty i przeniosła ostrożnie carewicza do jego łoża. W ciągu dwóch pacierzy do rannego dotarli medycy, którzy nie odstępowali go potem ani na chwilę. Iwan Groźny zaś trwał w głębokim fotelu w swojej komnacie, czekając na wieści o stanie syna. W fotelu tym jadł, a nawet spał. Tymczasem nikt nie śmiał zakłócać jego myśli, służebni z drżeniem serca kładli tylko na stole tace z jadłem, które najczęściej pozostawało nietknięte.

W dziesiątym dniu stało się najgorsze. Iwan Iwanowicz, następca tronu, ukochany syn cara i jego wielka nadzieja, dokonał żywota. Dzień później urodził się carski wnuk – martwy…

Iwan Groźny znów szalał – wściekłość, pomieszana w jego chorej głowie z rozpaczą, znalazła ujście w złości na nieszczęsną Helenę, która z rozkazu władcy miała osiąść i dokonać żywota zamknięta w monasterze.

Chociaż car obwiniał synową, wiedział doskonale, że to on sam i jego własny, niepohamowany gniew pogrzebały nadzieje wiązane z przyszłością dynastii. Młody Iwan Iwanowicz od dziecka wychowywany był na następcę tronu, razem z ojcem uczestniczył w wojnach, egzekucjach i przyjmował zagraniczne poselstwa. Nadto, każdy kto go tylko ujrzał i posłuchał, z przekonaniem mówił, że wielki to będzie władca i wódz, zwłaszcza że był rozważniejszy i spokojniejszy od ojca.

Dziedzicem tronu został teraz wykpiwany i lekceważony przez rodziciela Fiodor. Spokojny, pobożny i niezbyt rozumny książę nie był wymarzonym kandydatem na przyszłego władcę i troski cara zmalały dopiero, kiedy siódma z jego żon wydała na świat Dymitra Iwanowicza. W nim teraz sędziwy Iwan ulokował swoje nadzieje na przyszłość Moskwy, nie doczekał jednak momentu, w którym chłopiec osiągnie wiek dorosły, bo osiemnastego marca roku Pańskiego 1584 zmarł trafiony apopleksją.

Na tronie zasiadł Fiodor, ale był on tylko marionetką. Faktyczną władzę objął Borys Godunow, pierwszy minister i doradca zmarłego Iwana Groźnego, na dodatek szwagier Fiodorowy. Ambitny bojar nie tylko rządził całym państwem, ale w głębi serca liczył na bezpotomną śmierć cara i nałożenie na swoje skronie Czapki Monomacha – Korony Carów. Jego nadzieje zresztą wydawały się uzasadnione – chorowity Fiodor nie sprawdził się jako mężczyzna i wielkoksiążęca kołyska pozostawała pusta. Aby dopomóc szczęściu, ambitny minister zesłał ostatniego przedstawiciela dynastii – małego Dymitra – do dalekiego Uglicza, gdzie ów zmarł w tajemniczych okolicznościach, w wieku zaledwie dziewięciu lat.

Klątwa spoczywająca na rodzinie carskiej dopełniła się siedemnastego stycznia 1598 roku, kiedy bezpotomnie zmarł car Fiodor i tak oto dynastia wywodząca się od Ruryka wygasła, a Wielkie Księstwo Moskiewskie pogrążyło się w walkach o władzę między bojarami. Nastała Wielka Smuta.

Tron zdobył Godunow, ale przekleństwo ostatnich Rurykowiczów przeszło teraz na niego. Tragiczna kilkuletnia susza doprowadziła do wielkiego głodu, który pochłonął pół miliona istnień ludzkich. Chłopi porzucali ziemię, tworzyli kupy zbrojne, napadali na swoich panów i na kupców. Inni – oszalali z głodu – zjadali własne dzieci, a potem siebie nawzajem. Ludne wsie pustoszały, po chałupach dziki zwierz przemykał, a gościńce, na które bali się wyruszać podróżni, zarosły trawą. Wokół cara zaś zacieśniała się sieć intryg bojarów, którzy niechętnie patrzyli na wywyższenie jednego spośród równych im stanem.

Nadzieję ludzi udręczonych wielką suszą, głodem i napadami chłopskich grasantów rozbudzały tylko powracające z uporem pogłoski o tym, że carewicz Dymitr tak naprawdę nie zginął – że to inne dziecko spoczęło w carskich kryptach, a on sam czeka gdzieś ukryty przed intrygami Borysa Godunowa. Najgłośniej wieści owe rozgłaszali bojarzy spiskujący przeciw Godunowowi, a za nimi część prawosławnego duchowieństwa.

Wreszcie jakby słowo stało się ciałem, dusze ludu moskiewskiego, umęczone nieszczęściami niezawodnie wynikającymi z klątwy, nową zapałały nadzieją, a serca mocniej bić poczęły. Oto w sąsiedniej Rzeczypospolitej, na dworze Jerzego Mniszcha, wojewody sandomierskiego, objawił się człowiek podający się za Dymitra Iwanowicza, syna Iwana Groźnego. Byli tacy, którzy wierzyli słowom młodzieńca, byli i inni, którzy postanowili go wesprzeć dla zysków z zapowiadającej się wojny domowej.

W sierpniu 1604 roku Dymitr wszedł w granice moskiewskie na czele dwóch i pół tysiąca ochotników i płatnych wojsk magnackich. Zyskał poparcie części bojarów i chłopskich powstańców, ale pokonany przez carskie wojska musiał cofnąć się spod Moskwy. Wydawało się, że cała wyprawa spełźnie na niczym, znów jednak Opatrzność zdawała się czuwać nad potomkiem Rurykowiczów – w Moskwie zmarł nagle Borys Godunow, a trzy miesiące później ze światem pożegnał się jego syn, uduszony przez bojarskich spiskowców pod wodzą Wasyla Szujskiego.

I tak oto Dymitr triumfalnie wjechał do stolicy, witany wiwatami tłumów. Zaraz potem zasiadł na tronie moskiewskim, a jego skronie ozdobiła Czapka Monomacha – Korona Carów. Słońce zdawało się wstawać ponownie nad krajem moskiewskim.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niewielka rzeczka Iwata, przepływająca kilkanaście mil od Smoleńska, w dawnych czasach rozdzielała dwa rozległe państwa. Po jej zachodniej stronie, na obszarze Rzeczypospolitej, znajdowało się miasteczko Krasne, na wschodzie zaś ostatnią wsią Wielkiego Księstwa Moskiewskiego było Łubno.

Roku Pańskiego 1606, kiedy tylko zeszły śniegi, owa wieś zapełniła się wielkim tłumem wysokich dygnitarzy moskiewskich, bojarów razem z ich dworami i gromadami pomniejszej służby. Czekali oni z rosnącą niecierpliwością, aby przywitać i przyjąć z honorami pewną szesnastoletnią pannę z Polski.

Była nią Maryna, córka wojewody sandomierskiego, od kilku miesięcy oficjalnie małżonka wielkiego księcia moskiewskiego Dymitra. Ślub odbył się w listopadzie roku poprzedniego, ale dopiero teraz młodzi mieli spotkać się i zasiąść wspólnie na moskiewskim tronie. Ceremonia odbyła się w Krakowie, bardzo uroczyście, z udziałem króla Zygmunta III Wazy i biskupa krakowskiego Bernarda Maciejowskiego, a carskiego małżonka reprezentował jego kanclerz i podskarbi Atanazy Własiew.

Sam Dymitr oczekiwał szybkiego przyjazdu małżonki do Moskwy, gdzie miano dopełnić obrządku zaślubin według tradycji prawosławnej, a potem dokonać aktu koronacji. Spodziewając się rychłego spotkania z Maryną, wysłał swoje wielkie poselstwo do nadgranicznego Łubna.

Ponaglając coraz bardziej przyszłą carową oraz jej ojca, posyłał list za listem, posła za posłem, niepokoił się i niecierpliwił. Powiadano bowiem, że pan wojewoda sandomierski niepewny był pozycji zięcia na tronie moskiewskim, że miał się obawiać spisku przeciw Dymitrowi i groźby jego obalenia i zwlekał, aby zyskać pewność, że jadąc do dzikiego w swej naturze kraju, nie narazi życia swojego i córki. W wątpliwościach upewniały go poselstwa bojarów, którzy ostrzegali o zagrożeniach czyhających na młodego cara. Zresztą sama Maryna nie była ochocza do wyjazdu, docierały do niej przecież wieści o tym, że Dymitr, jeszcze do niedawna tak ubóstwiający swoją narzeczoną, znajdował w Moskwie coraz to nowe pocieszenie w ramionach dam dworu i córek bojarskich, przede wszystkim zaś Kseni Godunowej, carewny i córki jego zmarłego poprzednika – Borysa.

Wreszcie dziewiętnastego kwietnia zawrzało w wielkim obozie utworzonym w Łubnie i zaczęto sobie pokazywać wielki tuman kurzu unoszący się od strony rzeki Iwaty. Kanclerz Własiew pchnął czym prędzej konnych, aby wywiedzieli się, kto nadchodzi od polskiej granicy. Gdy ci wrócili z wieściami, zagrały trąbki i wszyscy rzucili się do swoich zadań, ustalonych i powtarzanych już od miesięcy.

Oczom polskim zaraz ukazało się piętnaście setek konnych moskiewskich, którzy stanęli na pagórku opodal gościńca. Na samym gościńcu stała setka Moskwicinów, bez giermaków mimo panującego chłodu, a jedynie w samych kaftanach jedwabnych rozmaitej barwy. Ci trwali w pokłonie w pas, dopóki nie minął ich wóz z carską małżonką. Potem, już wyprostowani, czekali, aż przejedzie cały orszak polski. Trwało to długo, bo też i więcej nad dwa tysiące ludu ciągnęło w orszaku Maryny. Pierwej oczywiście sam pan wojewoda sandomierski, ale też książę Konstanty Wiśniowiecki, bracia wojewodzińscy: Jan, starosta krasnostawski, i Paweł, starosta łukowski, wreszcie i syn Stanisław, starosta sanocki. Było tam także dwóch Tarłów: Zygmunt, chorąży przemyski, i Paweł, starościc sochaczewski, oraz trzech panów Stadnickich: Marcin, Andrzej i Jerzy. Każdy z owych magnatów prowadził liczonych w setki ludzi: domowników, służbę i prywatne wojska, tak że samej husarii podążało więcej nad dużą chorągiew. Maryna zaś miała wokół siebie dwór i fraucymer dwieście dusz liczący.

Ledwie kolasa z Maryną dotarła do wsi, przystąpili do niej dworzanie carscy z listem od Dymitra. Zaraz po nich, kiedy tylko wojewodzianka zasiadła na przygotowanym tronie, poczęli bić pokłony specjalni posłowie carscy – książę Wasyl Massalski oraz Michał Nagi.

Scenom owych powitalnych hołdów z pewnej odległości przyglądała się grupa jeźdźców, która podążała wraz z orszakiem Maryny, ale nie stanowiła ni rodziny przyszłej carowej, ni jej przyjaciół, ni też służby. Jeźdźcy owi nie pili, nie fraternizowali się z otoczeniem, tylko czujnie obserwowali.

Byli to oficjalni posłowie króla polskiego wysłani na ślub carski – Mikołaj Oleśnicki z Bochotnicy, kasztelan małogoski, oraz Aleksander Gosiewski, starosta wieliski. Oficjalnie reprezentowali Zygmunta III Wazę na uroczystościach, nieoficjalnie zaś mieli prowadzić rokowania na temat przyszłego sojuszu Polski z Moskwą, który w zamiarach potomka Jagiellonów powinien na zawsze związać państwa słowiańskie i zniszczyć muzułmańską potęgę Osmanów. Pomagać im mieli dwaj kolejni mężowie, nienależący oficjalnie do poselstwa króla polskiego. Bogaty ubiór pierwszego z nich wskazywał na pozycję równą samym posłom. Był to człowiek w sile wieku, lat pięćdziesięciu dochodzący, postawę jednak miał wyniosłą i władczą, a wiele nitek srebra we włosach i brodzie dodawało mu powagi. Zwał się Stanisław Niemojewski i był podstolim koronnym, któremu sam król specjalne a poufne misje w Moskwie powierzył. Towarzyszył mu zaś oficer młody jeszcze bardzo, o niesfornej blond czuprynie wymykającej spod kołpaka, przyglądający się wszystkim wydarzeniom wesołym, a jednocześnie bystrym i uważnym wzrokiem. Zwiastowało to doświadczonego żołnierza, którym istotnie był rotmistrz Andrzej Kołakowski, weteran wojny inflanckiej.

– Dziw to, że król jegomość wyznaczył młodego oficera do tak poważnej misji – stwierdził z przekąsem pan Niemojewski. – Chociaż chyba bez powodu dowództwa chorągwi młokosom nie dają?

Pan Kołakowski spojrzał na podstolego nieco obruszony i odpowiedział z godnością:

– Młody, nie znaczy, niedoświadczony. Jego królewska mość największą ma świadomość, czegom dokonał podczas wojny inflanckiej i temu zawdzięczam komendę nad pancerną chorągwią nadworną. Mnie zadziwia raczej, że kilkunastu gwardii królewskiej ma eskortować jakoweś klejnoty do Moskwy. Ważniejsze zadania mieliśmy na głowie niźli niewieście fizdrygały.

Rotmistrz dziwił się swojej nowej misji już od momentu wyjazdu z Warszawy. Miał towarzyszyć podstolemu koronnemu, któremu powierzono część klejnotów należących do królewny szwedzkiej Anny, siostry Zygmunta III, które chciano zaoferować do sprzedaży carowi Dymitrowi. Kołakowski nie ośmielił się sarkać na ordynans królewski, ale uważał, że bycie strażnikiem niewieścich precjozów uwłacza mu jako jednemu z bohaterów spod Kircholmu.

Podstoli, który wcześniej mówił z boku do Kołakowskiego, obserwując powitanie Maryny, teraz odwrócił się do niego frontem, spojrzał mu w oczy i rzekł:

– Klejnoty warte siedemdziesiąt tysięcy złotych potrzebują ochrony. Nie masz ku temu żadnego zwątpienia, ale to jeno oblig. Jest rzecz inna, ważniejsza. Musiał król jegomość mieć ufność co do waści eksperiencji, skoro mi ciebie do kompaniji dodał. Teraz, po przekroczeniu granic moskiewskich, mogę ci się z owej misji wywieść.

– Co to ma być, wasza miłość?

– Poselstwo nasze kolokwia ma z carem prowadzić co do przyszłego sojuszu, ale nim jakie zobowiązania poweźmie, musi pierwej wiedzieć, jaką pozycję ma car wśród bojarstwa i ludu. Pan Stanisław Buczyński, sekretarz carski, zapewnia o szerokim poparciu Dymitra. Był też jednak z tajną misją Iwan Bezobrazow, który ostrzega przed buntem i powiada, że postępowanie Dymitra, jego nieustające zabawy z muzyką i hulanki z dziewkami, zgorszenie powszechne budzą. Tak więc musimy języka zasięgnąć i rzecz całą panu Oleśnickiemu wyłożyć.

– Patrząc na owo powitanie, racja wydaje się być przy panu Buczyńskim. Każdy czołem bije przed nową carową.

– Może to być jeno pozór. Spiski bojarskie na dworze moskiewskim są naturalną rzeczą, a ponoć Szujscy i Golicynowie po to jeno wspomogli Dymitra w pozyskaniu tronu, żeby go czym prędzej dla siebie zagarnąć.

Dalsze wypadki zdawały się jednak bardziej potwierdzać opinię młodego rotmistrza niż obawy pana Niemojewskiego. Do Smoleńska Maryna wjeżdżała niczym koronowana już carowa – obyczajem moskiewskim w saniach wykańczanych szczerym srebrem, obijanych drogim czerwonym fajlendyszem, wykładanych od wewnątrz delikatnymi sobolimi futrami, altembasem i aksamitem. Ciągnęło owe sanie dwanaście białych rumaków, a dalej w orszaku podążały wozy dygnitarzy moskiewskich, poczty rodziny wojewody sandomierskiego, wreszcie rota husarska.

Witały ich nieprzeliczone tłumy smoleńszczan i ludu okolicznego, wiwatujące na cześć Maryny. Na przedmieściach, po obu stronach drogi, stały szeregi strzelców. U wejścia do miasta oczekiwali zaś zakonnicy prawosławni, czerńcami z ruska zwani, którzy podali swojej nowej pani do ucałowania ikonę Najświętszej Maryi Panny. Następnie do powitania przystąpili mieszczanie smoleńscy z chlebem i solą, a także darami w postaci przeszło setki skór sobolich. Wreszcie nazajutrz książę Massalski wielką ucztę wydał na cześć Maryny i jej ojca.

W samej stolicy jeszcze godniejsze czekało na Polaków przyjęcie. Z rozkazu cara oddzielne uroczyste wjazdy przygotowano najpierw dla posłów króla polskiego, potem dla pana wojewody sandomierskiego, wreszcie – największy – dla samej przyszłej carowej.

Już panowie kasztelan małogoski i starosta wieliski zdumieni byli honorami, z jakimi witano ich u bram miasta, gdzie przeszli w szpalerze siedmiuset Moskwicinów odzianych bogato w złotogłów. Następnie przystąpili do nich dyak Andrzej Iwanow i kniaź Grzegorz Wołkoński, którzy poprowadzili ich do domu zwanego Poselskim.

Cóż dopiero miał powiedzieć Jerzy Mniszech, wprawdzie wojewoda sandomierski, ale przecież będący jednym z poślednich magnatów Rzeczypospolitej. Naprzeciw niemu wyszedł ubrany po husarsku Piotr Basmanow, hetman carski, na czele półtora tysiąca bojarów i dworzan. Dalej, za rzeką Moskwą, przed pierwszą bramą zamkową czekał już sam car Dymitr w otoczeniu wielkiej liczby Moskwicinów, a także roty polskiej pod komendą pana Domaradzkiego.

Największe honory czekały oczywiście na przyszłą carową. Jeszcze przed wjazdem do miasta przygotowano specjalny obóz z dwudziestoma czterema namiotami, w tym najwspanialszym – jadalnym. W nim do nóg małżonki carskiej przystępowali mieszczanie i kupcy miasta Moskwy, witający ją chlebem i solą i darowujący jej pięć złotych kielichów, roztruchanami zwanych, pięć sztuk złotogłowiu tureckiego i dwieście skór sobolich.

W samej już Moskwie, na jej zachodnim przedmieściu nazywanym Dziewiczym Polem, rozbito kolejne dwa ogromne namioty, w których nową panią mieli witać najznakomitsi panowie moskiewscy. Bojarzy przybyli w przebogatych szatach, lśniących od złota i drogich kamieni, a służba ich i dworzanie nie mniej strojnie byli ubrani. Przed nimi pierwszy kroczył najważniejszy z nich, nerwowo międląc przed sobą tradycyjną wschodnią czapkę obszywaną sobolim futrem. On to przypadł do ziemi przed Maryną, a potem podniósł się do powitania. Dziwnie był przy tym blady, a przygotowaną mowę odczytywał z przerwami, jąkając się niepewnie i ukradkiem zaglądając do pergaminu schowanego w owej futrzanej czapie. Szczególnie zaś bladł i jeszcze bardziej nerwowo ściskał futro w momentach, w których tysiące ludzi wznosiło chóralne okrzyki na cześć Maryny. Wtedy chwiał się niepewnie, szukał jakby jakiegoś oparcia, jak paralityk, niezdolny utrzymać się samodzielnie na nogach.

Wasyl Szujski, on to bowiem stał przed Maryną, przewodził jednemu z kilku rodów rywalizujących o faktyczną władzę nad Kremlem i całą krainą moskiewską. On też walczył o osłabienie pozycji Borysa Godunowa i doprowadził do zabójstwa jego syna Fiodora. On wreszcie dopomógł w wyniesieniu na tron Dymitra i zaraz potem począł knuć przeciwko jego władzy, której w istocie pragnął dla siebie.

Młodzieniec miał być przecież tylko marionetką, pionkiem na szachownicy, na której jako króla Szujski ustawił samego siebie. Nie przewidział, że spragniony powrotu do normalności lud moskiewski z takim entuzjazmem powita tego, który mienił się odnalezionym Dymitrem Iwanowiczem, potomkiem cara Iwana i dziedzicem rządzącej przez siedemset sześćdziesiąt trzy lata dynastii. W tej sytuacji Szujski począł ryć pod władcą, ale spisek szybko został odkryty i zdławiony w zarodku, on zaś został wygnany. Chociaż potem powrócił do łask, chora żądza władzy wciąż nakazywała mu knuć przeciwko Dymitrowi i sięgnąć po jego tron. W tym celu począł buntować innych bojarów i rozpuszczać pośród ludu plotki mające obrócić go przeciw hospodarowi. Czynił to od miesięcy i był pewien, że grażdanie moskiewscy zwrócą się w końcu przeciw Dymitrowi, który wbrew obyczajowi golił brodę, nosił się z polska i jeszcze – o zgrozo – zaprzysiągł ponoć papieżowi wiarę wschodnią porzucić i zmusić pobożnych poddanych do katolicyzmu.

Teraz jednak drżał cały od kolejnych fal okrzyków sławiących Dymitra i Marynę, bo jego plan zdawał się osuwać w gruzy. W zwyczajny, powszedni dzień, kiedy życie toczyło się codziennym rytmem, miał powody sądzić, że wybuch ludu jest bliski, chociaż poczucie to mogło okazać się złudne, bo Moskwa i jej mieszkańcy byli smutni, szarzy, biedni. Okazałe budynki Kremla, a przede wszystkim bajecznie kolorowe, kapiące złotem cerkwie rażąco kontrastowały z chylącymi się ku ziemi zabudowaniami przy ulicach albo raczej – błotnistych ziemnych traktach. Domostwa te zamieszkiwali wbrew pozorom nie tylko biedni wyrobnicy, ale i bogaci kupcy, którzy skrywali swoje bogactwo pod prostymi ubiorami, aby nie paść ofiarą band łotrzykowskich krążących nocami po stolicy, ale też carskich poborców albo sług bojarskich. Każdy – biedny i bogaty, młody i stary, kobieta i mężczyzna – starał się nie rzucać w oczy, być nikim, ledwie trybikiem w wielkiej państwowej czy możnowładczej machinie, wedle maksymy wbijanej przez wieki do głów tego narodu, że im „ciszej budiesz, tym dalej jediesz”. Budził się ten lud z letargu w kilku tylko sytuacjach – wielkiego buntu albo wielkiego święta religijnego lub carskiego.

Tak stało się i teraz, ale zupełnie nie po myśli dumnego bojara – przywódcy rodu Szujskich. Oczekiwał on wielkiego buntu, a tymczasem został świadkiem wielkiego świętowania. Na kolejnych etapach trasy, do których docierał korowód przyszłej carowej, powtarzał się ten sam scenariusz – tłumy prostych wyrobników, rzemieślników, kupców, wreszcie i bojarów wiwatowały na cześć młodej Polki, która miała zostać ich panią. Składały bogate dary, dęły w trąby i rogi, wyrzucały w górę czapki, biły łbami o ziemię, krzyczały radośnie i niemalże same pociągnęłyby wóz carskiej małżonki albo uniosły na własnych ramionach aż za mury kremlowskie, gdyby nie długi szereg halabardników i strzelców oddzielających prosty lud od niedostępnego majestatu.

Szujski zdawał się tym zaskoczony, oszołomiony i przerażony, raz dla klęski swoich planów, a dwa – z obawy, że wyjdą na jaw jego knowania. Po raz drugi car nie okaże mu już bowiem miłosierdzia i w najlepszym razie ześle go na syberyjskie pustkowia, w najgorszym zaś – każe rozerwać końmi po długich torturach.

Kolejne wydarzenia potwierdzały obawy ambitnego bojara. Teraz Maryna jechała wielką karetą ze srebrnym herbem cesarskim, wykładaną wewnątrz złotogłowiem, a z zewnątrz obijaną aksamitem i wykańczaną srebrem. Ciągnęło ten wóz dwanaście koni, każdy z nich tarantowaty, czyli biały z mnóstwem czarnych plamek. Poczet prowadziły roty piesze i konne wojewodzińskie i pana starosty sanockiego w zbrojach husarskich, z długimi kopiami zwieńczonymi czerwonymi proporczykami. Za karetą carską ciągnęło kolejnych kilkadziesiąt: dworu hospodarskiego, fraucymeru Maryny, a także i rodów bojarskich. W jednym z wozów jechał Wasyl Szujski, otwierający coraz szerzej oczy ze zdumienia.

Orszak przechodził kolejno przez Ziemlanoj Gorod, następnie Biełgorod, wreszcie Kitajgorod i Krasną Płoszczad. Wszędzie tam kłębiły się niezliczone tłumy przystrojone odświętnie, wszędzie byli trębacze i bębniści w kotły bijący, wszędzie brzmiały dzwony, niemalże wyrywające się ze swoich okowów.

Triumf młodego cara i jego młodszej żony był ogromny i niepodważalny, jego władza wszechpotężna, a miłość ludu zdawała się nieskończoną i niezachwianą.

Równie szeroko otwarte oczy na wszystko, co otaczało go dookoła, miał rotmistrz Kołakowski. Wiele już przeżył w życiu, zwłaszcza podczas ostatniej wojny w Inflanciech, teraz jednak nie potrafił ukryć zdumienia moskiewskimi obyczajami.

– Inny to zupełnie kraj niż u nas – mówił do pana Niemojewskiego. – Wielka bieda ludu miesza się z wielkim bogactwem hospodara i nie masz nic pomiędzy nimi. Lud taką czcią otacza władcę, jakoby bóstwo to było jakoweś, nie człowiek. Nie do pomyślenia to u nas, aby każdy, od ludu prostego przez książąt najwyższych po biskupów pomazanych przez Boga, na kolanach klękał przez królem i hołdy takowe przed nim odprawiał. Może to być, że aż tak go kochają?

– Dziwny to kraj zaiste, a główną przyczyną pokłonów jest strach, jaki tu panuje od wieków – odpowiedział pan podstoli koronny. – Tak było, kiedy Tatarzy ten lud przez stulecia całe pod butem swym trzymali, tak zostało i później. Tu hosudar nie jest opiekunem narodu, ale jego właścicielem, jakoby lud cały był jego niewolnikiem. Car może każdego wychłostać, odebrać mu majątek, wysłać w mrozy za górami albo i końmi rozerwać. Świeżo zaś mają w głowach to, czego dokonał Iwan Groźny z mieszkańcami Nowogrodu.

– Cóż tam się stało, wasza miłość?

– Wielkie to było miasto, bogate i wolne. Wiec bojarów i kupców sam sobie wybierał księcia, a ten musiał ich prawa szanować.

– Było tedy jako i u nas, gdzie szlachta pana swojego wybiera…

– Ale tam, gdy lud błąd swój spostrzegł, mógł też i złego pana z tronu odwołać – rzucił pan Niemojewski. – Mniejsza z tym jednak. Otóż książęta moskiewscy republikę ową zniszczyli i lud nowogrodzki uciemiężyli. Najgorsze jednak przyszło, kiedy poplecznicy Iwana o zdradzie nowogrodzian przebąkiwać fałszywie poczęli, a ucho hospodarskie czym prędzej myśl tę podchwyciło. Wtedy car ekspedycję karną wielką przedsięwziął i każdego prawie wymordował: bojarów i kupców, bogaczy i biedaków, mężów i niewiasty, starców i dzieci. Ponoć samych bojarów padło ze dwa tysiące, a ogółem ofiar było tak wiele, że i we wszystkich miastach Rzeczypospolitej tylu mieszczan byś nie znalazł. Niektórzy mówią, że z samym Tamerlanem się zrównał, który każdemu ze swoich stu pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy kazał przynieść głowę mieszkańca zdobytego Bagdadu.

– Jakże mógł tego dokonać?

– Najpierw mury miejskie otoczono drewnianym płotem, żeby się nikt nie wydostał, a potem każdego dnia przez sześć niedziel wyprowadzano dziesiątkami i setkami mężów i niewiasty, dzieci i starców. Katowano ich nieludzko, a potem ledwie żywych przywiązywano do sań i ciągnięto aż do rzeki, gdzie już wyrąbane przeręble czekały. Tam to wrzucano sponiewierane trupy, a tym, którzy żyli jeszcze i ratować się próbowali, odrąbywano głowy alibo ręce. Sam hospodar Iwan osobiście pilnował tej rzezi i jeszcze syna swego do pomocy zmuszał…

Rotmistrz Kołakowski, choć już nieraz śmierć widział, na myśl o takim okrucieństwie zrobił się nagle jak śmierć blady, czoło zaperliło się mu zimnym potem, na koniec zaś skrył twarz w dłoniach.

Pan Niemojewski spojrzał na młodego rotmistrza i ciągnął dalej:

– Młody jesteś jeszcze, waszmość. Jam już niejedno widział w życiu, a tę opowieść jako pacholę młode słyszałem.

– Nie dziwi tedy ludu tego bojaźń…

– …zwłaszcza że to nie pierwsza i pewnie nie ostatnia taka rzeź na tej ziemi – dokończył Niemojewski. – Ale i hospodarowie nie mogą być pewni dnia ani godziny. Lud tutaj prosty i zabobonny, w każdą plotkę i calumniare uwierzyć gotowy. Nieraz tedy strach w gniew się przemieniał i bunt okrutny wzniecał.

Panu Kołakowskiemu nagle jakoś ciasno zrobiło się na tych bezkresnych ziemiach, zarazem tak ponurych i ciemnych. Zatęskniło mu się też za ciepłym domem rodzinnym, wesołym dworem królewskim, wreszcie za przyjaciółmi pozostawionymi hen, daleko. Ziarenko niepokoju zalęgło się w jego duszy, chociaż zaraz litościwy Bóg zesłał inne zdarzenia, które zaprzątnęły jego myśli.

Oto bowiem orszak Maryny wjechał wreszcie w mury kremlowskie i dotarł do monasteru Wozniesieńskiego, gdzie pośród zakonnic prawosławnych, czyli czernic, mieszkać miała aż do koronacji. Przed owym wschodnim klasztorem witała przyszłą władczynię gromada panien z fraucymeru i córek bojarskich.

Były wśród nich dziewki młodsze i starsze, niższe i wyższe, blondynki i brunetki, wreszcie te piękniejsze i te mniej Afrodycie podobne. Młody rotmistrz rozglądał się chętnie po ich twarzach, napawając się widokiem twarzyczek, zwłaszcza tych gładszych, rumianych i radosnych. Przelatywał jednak tylko wzrokiem jako smakosz po kolejnych butelczynach zacnego węgrzyna albo jako kupiec oceniający drogie sukna na targu. Nagle w umysł zapadł mu pewien obraz. Zbystrzał, cofnął się spojrzeniem i zatrzymał je ponownie na jednej twarzy. Wydała mu się tak piękna, jakby wyrzeźbiona rękoma starożytnych mistrzów. Przeciągnął wzrokiem niżej i jego oczom ukazała się kibić wiotka, kształtna i powabna, a tak gładka, że nawet rzeźbiarz nie wyrzeźbi bogini jako stało się w naturze za boską sprawą. Wrażenie niezwykłości zjawiska pogłębiało to, że w momencie, kiedy całe otoczenie wrzało, krzyczało radośnie, falowało wręcz, ona jedna pozostawała jakby skamieniała w ogromnym smutku i melancholii. Jak Wenus zaklęta w marmurze.

Pan Andrzej stał z zapartym tchem, jakby starając się zapisać w pamięci widok bajeczny, którego może już nigdy w życiu nie zobaczyć. Malował więc niemalże w duszy obraz tej twarzyczki smukłej niezwykle, której pociągłość pogłębiały włosy długie, grube i lśniące, czarne jak skrzydło kruka. Na obliczu bladym, wręcz alabastrowym, uwagę przyciągały oczy jakoby dwa cudne szmaragdy w ciemnej oprawie. Były one jakby rozwodnione, jakby przeszklone łzami, choć wyglądały pięknie niczym szlachetne kamienie, dostrzeżone przez wody mieniącego się słońcem morza. Rotmistrz stał jak zaczarowany, jakby wielka uroczystość – ba! – jakby cały świat wokół istnieć przestały. Widział tylko dziewczynę, tak piękną i tak smutną zarazem. Niezdolny oderwać wzroku od owego zjawiska, nie słyszał gwaru wokół, nie czuł potrącania przez tłum i dopiero cichy, nerwowy szept otrzeźwił go i przywrócił do życia:

– Co waszmość czynisz, Boże wszechmogący?! Pokłoń się natychmiast, bo konfuzji takowej nam nie darują! Chcesz misję całą narazić swoim zagapieniem?!

Kołakowski rozpoznał głos pana Niemojewskiego i pojął, że ma oczy zamknięte. Otworzył je i rozejrzał się dookoła. Wszyscy wokół zgięci byli w ukłonie przed przechodzącą Maryną Mniszchówną. Ciarki mu przeszły po krzyżu, zerwał kołpak z głowy, zgiął się czym prędzej i trwał tak, dopóki inni nie poczęli podnosić się z ukłonu.

Wyprostował się i zaczął rozglądać się nerwowo po tłumie. Szukał wzrokiem twarzy, którą miał już zapisaną w pamięci, ale nigdzie nie zdołał jej dojrzeć. Odwrócił się gwałtownie w stronę Niemojewskiego i rzucił do niego:

– Nie widziałeś jej, waćpan? Zniknęła całkiem z tłumu…

– Kogo? Małżonki hospodarskiej?

– Tej panny tak cudnej, jak smutnej. Tej, której oczy jako szmaragdy świeciły na twarzy alabastrowej, znieruchomiałej jakoby marmur w rzeźbie anielskiej…

– Waść misję dostałeś, którejś o mało nie pogrzebał – warknął zdenerwowany podstoli koronny. – Król ci zaufał, a jam słusznie mniemał, że młokos owego zaufania niegodzien. Miałeś w dyskrecji języka zasięgać, a ty w najgorszy sposób w oczy wszystkim włazisz. Będą nas oskarżać o brak szacunku do Moskwy, bo tyś się na dziewki zapatrzył.

Kołakowski spłonił się jak uczniak na słowa Niemojewskiego.

– Misji swojej jestem świadom, ale też i serce nie sługa – nie patrzy na czas i miejsce. A przy tym tak młodego, jak i starego strzała Kupida dosięgnąć może.

Słuszność miał pan podstoli koronny, bo też czyn młodego rotmistrza nie przeszedł niezauważony, co wydało się jeszcze tego samego dnia, gdy władca moskiewski podjął poselstwo polskie sprawowane przez pana Mikołaja Oleśnickiego, kasztelana małogoskiego, oraz Aleksandra Gosiewskiego, starostę wieliskiego. Posłom towarzyszyli także inni wysłannicy króla polskiego, razem z panami Niemojewskim i Kołakowskim.

Gdy weszli na audiencję, oczom ich ukazał się Dymitr w stroju perłami i szmaragdami zdobionym, w Czapce Monomacha na głowie i z berłem, otoczony dostojnikami moskiewskimi i patriarchami.

Wystąpił pan Oleśnicki do przodu i zaczął jako przedstawiciel całego poselstwa:

– Król jegomość przysłać nas raczył, abyśmy w jego imieniu pokłon braterski uczynili waszej hosudarskiej mości i szczęśliwego panowania na stolicy przodków powinszowali, na dowód czego list naszego pana przekazujemy.

Dymitr spąsowiał na te słowa, berło ścisnął, jakby chciał zgnieść je w przypływie złości. Kazał sobie podać list królewski, przeleciał go szybko wzrokiem i zobaczył, że istotnie władca Rzeczypospolitej tylko księciem, hospodarem, a nie cesarzem go tytułuje. Zgniótł papier i rzucił na ziemię, potem wzrok podniósł, jakby chciał piorunami w oczach spalić polskich posłów.

– Nie masz tu nijakiego hosudara, jeno majestat cesarski panujący na wszelkiej Rusi, któremu król polski ujmę poczynił!

– Zapominasz wasza hosudarska mość, że na tym tronie zasiadłeś przy pomocy mężów z narodu naszego – warknął z kolei zdenerwowany Oleśnicki, któremu w głowie się nie mieściło, aby oficjalny list królewski można było wyrzucić jak śmieć zwykły. – Zamiast wdzięczności, niewdzięcznością, miasto przyjaźni, nieprzyjaźnią nam płacisz! My z Bogiem się świadczym, że nie z naszej winy, lecz twojej może nastąpić rozerwanie przyjaźni z królem naszym i Rzecząpospolitą Polską.

Nie mógł gorzej zareagować, bo miast uspokoić sytuację, większy jeszcze wybuch Dymitra spowodował.

– Król polski, ujmując nam tytułów naszych, nie tylko nas, ale samego Boga i całe chrześcijaństwo obraża. Zamysł nasz, który mieliśmy przeciw poganom, przyjdzie nam przede wszystkim przeciw Zygmuntowi obrócić…!

Dymitr i Mikołaj Oleśnicki stali naprzeciwko siebie, obaj purpurowi na twarzach i dyszący ciężko.

– Nadto widzę, że konfuzję celowo domowi mojemu czynicie, bo już dzisiaj ubliżyliście czci mojej małżonki – wyrzucił z siebie dodatkowo wściekły hospodar.

Zdumiał się teraz szczerze pan kasztelan małogoski, nie był bowiem świadkiem sceny przed monasterem Wozniesieńskim.

– O czym, wasza hospodarska mość, prawisz? – zapytał Oleśnicki, nie kryjąc zdumienia.

Rozwścieczony do granic wytrzymałości Dymitr przystąpił do oponenta na mniej niż łokieć.

– Kpisz sobie?! Bacz, bym o twojej poselskiej godności nie zapomniał…!

W tym momencie z tyłu wysunął się blady jak ściana rotmistrz Kołakowski i runął do stóp hospodara.

– Wasza wysokość, moja to jeno wina, więc o wybaczenie proszę – jęknął.

– Specjalnieś konfuzji zadał, panie kawalerze?

– Bóg mi świadkiem, że nie. Pannę ujrzawszy piękną jak gwiazda na niebie, jedną jedyną na ziemi, o całym świecie zapomniałem i przez to szacunku jej wysokości nie okazałem. Nie dość, że panna zniknęła, tom sobie jeszcze biedy napytał…

Dymitr spojrzał na Kołakowskiego najpierw ze złością, że ów znalazł sobie tak naiwne wytłumaczenie, potem, widząc bladość rotmistrza i szczerość w jego oczach, spoglądał nań z narastającym zdumieniem, wreszcie zaś z nieukrywanym rozbawieniem.

– Toś waćpan na pannę się zapatrzył? – powiedział i roześmiał się szczerym śmiechem. Teraz posłowie spojrzeli zdumieni na hospodara moskiewskiego. – Nie wiedziałem, że panowie Lachy tacy kochliwi. Bardziej bym się tego spodziewał po naszych bojarach. Skoro tak szczerym afektem zapałałeś, że mgłę ci na oczy rzucił, tedy urazy do waści nie chowam. Więcej jeszcze, na uroczystości swoich zaślubin cię zapraszam, abyś miał okazję do odnalezienia swej muzy.

Potem zwrócił się do pana kasztelana małogoskiego:

– Do waszego poselstwa wrócimy po zaślubinach i koronacji. Głowy się zrobią lżejsze, kiedy winem się je solidnie podleje, a wtedy i rozmowy staną się łatwiejsze. Impossibile to bowiem jest, aby tak miłości spragnione narody w dyskordii żyć miały.

Kiedy poselstwo opuściło Granowitą Pałatę, która była dworem zbudowanym dla wszelkich oficjalnych hospodarskich uroczystości, pan Oleśnicki stanął pośrodku dziedzińca kremlowskiego i zwrócił się poważnie do rotmistrza Kołakowskiego:

– Nie wiem, przypadkiem czy z rozmysłem, ale zapobiegłeś waszmość poważnemu kryzysowi. Tupet tego młokosa, zasiadającego na hospodarskim tronie, na chwilę umysł mi zamglił. Miast sojusznika, wroga omal nie wyhodowałem. Kto wie, czy ojczyzna pokoju tobie nie zawdzięcza.

Po tym uściskał pana Andrzeja i, nadal poważny, ruszył w stronę czekającej na nich kolasy.

Pan Niemojewski, który pozostał w tyle z Kołakowskim, w pewnym momencie poklepał go familiarnie po plecach i powiedział z uśmiechem:

– Miał jednak jego królewska mość przeczucie, żeby cię tutaj wysłać. Masz waćpan szczęście, którego w takich misjach wiele potrzeba. Przyjmij moją amicycję, przyjacielem ci chcę być.

– Dziękuję niezmiernie waszej miłości. Obym miał tyle szczęścia, aby ową boginię raz jeszcze na swej drodze spotkać.

Niemojewski roześmiał się na te słowa.

– Znajdziesz ją, znajdziesz. Śmiałym szczęście sprzyja…

***

Słońce chyliło się pomału ku zachodowi, kiedy po ciężkim i pełnym napięcia dniu dotarli do swojej kwatery w domu bojarskim w obwodzie drugich murów moskiewskich. Był to jeden z bardziej okazałych dworów, należący do Iwana Ostrowikina, bojara i członka Dumy.

Moskwa była miastem bardziej do wielkiej i rozległej wsi podobnym, bez piętrowych murowanych kamienic, do których Polacy przywykli we własnym kraju. Cała zabudowa była parterowa, a w perspektywie wystawały tylko bardziej okazałe cerkwie. Wyróżnikiem bogactwa bojarów stała się więc rozległość ich dworów i stawianie ich z kamienia czy cegły, nadto bogatsze domostwa ogrodzone były płotami i palisadami. Samych Moskwicinów owe porządki nie dziwiły, bowiem i na Kremlu stało pełno rozrzuconych bezładnie drewnianych budynków i szop, a i bruk kamienny ułożono tylko w niektórych, najbardziej uczęszczanych miejscach.

Dwór Ostrowikinów był zatem, zgodnie z obyczajem moskiewskim, skryty za wysokim drewnianym płotem. Samo domostwo, wymurowane z ciosanego kamienia, miało niewielkie okienka w większości wypełnione błonami i tylko w największej, reprezentacyjnej izbie kniaź kazał okna oszklić ośmiokątnymi gomułkami. Zabudowania gospodarcze, rozciągające się na tyłach dworca, wzniesione zostały z grubych dębowych bali z wyciętymi w nich małymi otworami, przez które do środka wpadało światło słoneczne.

Kniaź Iwan Ostrowikin osobiście witał polskich gości, choć nie byli to przecież członkowie oficjalnego poselstwa. Początkowo niechętny był obcym, na dodatek łacinnikom, którzy – jak słyszał – przyjechali tutaj wiarę swoją narzucać, nie chciał się jednak sprzeciwiać woli hospodarskiej, która nakazała mu przyjąć Polaków. Teraz zaś dziękował w duchu, że tak się stało i ochoty na gości nabrał takiej, że witał ich bochnem chleba i uniżonymi pokłonami. Usłyszał bowiem od swojego syna Piotra, będącego w służbie na dworze hospodarskim, jak wielką atencją obdarzył samodzierżawca pana podstolego koronnego, a przede wszystkim młodego rotmistrza. Nie wiedzieli obaj, z czego powstała owa atencja; młody Ostrowikin słyszał tylko, że musi to być ktoś znaczny, bo władca wspominał ich bardzo ciepło. Stary liczył więc, że godne przyjęcie tak ważnych gości przybliży syna do tronu hospodarskiego, a córkę do fraucymeru Maryny Mniszchówny.

Podjęto zatem gości na najlepszych komnatach, ucztę przygotowano też obfitą i bogatą, podczas której stoły uginały się od ryb wszelakich i win zacnych, nad wszystkim zaś czuwała córka kniaziowska, Ksenia Ostrowikina. Ona też zajęła się potem szczególnie starannie przygotowaniem komnaty dla rotmistrza Kołakowskiego, a także łaźni, gdzie goście odświeżyć się mieli.

Takie zaangażowanie córki kniazia mogło dziwić, łatwo jednak szło je zrozumieć, patrząc na dziewczynę. Ksenia kipiała wręcz młodością i mogła się podobać mężczyznom. Nie była wysoka i choć raczej szczupła, to jednak mocno zbudowana i hojnie obdarzona przez naturę. Twarz miała jasną, włosy koloru ciemnej miedzi, warkocz gruby i długi, ciągnący się przez całe plecy, a oczy jasnoniebieskie, wręcz rybie, ale za to niezwykle przenikliwe. Mogła onieśmielić każdego mężczyznę, na którego spojrzała, każdy też musiał zrobić wszystko, czego sobie zażyczyła.

W momencie, w którym pan Andrzej Kołakowski przekroczył progi domu Ostrowikinów, natychmiast począł śledzić go drapieżny wzrok córki kniazia. Ksenia wręcz rozbierała w myślach młodego rotmistrza, który imponował jej potężną sylwetką, dumną postawą i wysoką szarżą mimo tak młodego wieku, wreszcie uznaniem w oczach władców. I z każdą chwilą wzbierało w niej uczucie zmieszane z gorącym pożądaniem.

Początkowo tylko obserwowała rycerza, potem zbliżała się do niego coraz bardziej, a kiedy zostali sami w sieni, niemal nachalnie przygwoździła go do ściany i rzekła, patrząc mu prosto w oczy:

– Łaźnia czeka na waszą miłość. Okrutnie pewnie zdrożonyś po długiej podróży i ciężkim dniu dzisiejszym. Powiedz jeno słowo, a posługa będzie na ciebie czekała…

Potem przysunęła się niemal na włos, tak, że młody oficer czuł niemalże jej pierś falującą nienaturalnie szybko.

– Wielce jestem wdzięczny waćpannie za wszystkie dobrodziejstwa, jakie mnie od niej spotkały. Teraz jednak spoczynku jeno potrzebuję – odpowiedział, oszołomiony niezwykłą śmiałością dziewczyny, złapał za jej dłoń i ucałował dwornie, po czym wycofał się jak najszybciej do przygotowanej dla niego komnaty. Tam wsparł się o zamknięte drzwi, oczy wzniósł do nieba i przeżegnał pobożnie.

Tymczasem Ksenia przeciągnęła się i mruknęła do siebie:

– Nie takich dobrodziejstw jeszcze ode mnie zasmakujesz. Czy chcesz tego, czy nie chcesz…

Potem ruszyła żwawo pewna siebie, pełna życia i radości.

***

Tego samego wieczora w innym bogatym bojarskim domu spotkała się grupa mężczyzn, w tym kilkunastu bojarów i setników hospodarskiego wojska. Nastrój wśród nich panował ponury, czemu trudno było się dziwić. Najważniejszy z nich, Wasyl Szujski, począł się bowiem obawiać o powodzenie swoich planów, inni natomiast zaczęli żałować, że postawili na złego konia. Wiedzieli, że gdyby spisek wyszedł na jaw, czekałaby ich kara gorsza od zsyłki, a szybka śmierć byłaby błogosławieństwem.

– Widzieliście wszyscy dzisiejszy wjazd tej lackiej przybłędy. To triumf Dymitra, wielki triumf… Lud go kocha, a szlachta, kupcy, mieszczanie, nawet i patriarchowie do stóp mu padają i czołem biją – mówił kniaź Wasyl Szujski, załamując ręce i rwąc włosy z brody.

Był on jednym z największych panów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Pozycję tę zaś zapewniły mu całe lata walki o władzę, knowań, intryg i budowania niezliczonych koterii, które doprowadziły do upadku i śmierci Borysa Godunowa, a potem jego syna Fiodora. Wygląd tego niewielkiego, zgarbionego człowieczka o chytrym wyrazie twarzy i rozbieganych niespokojnych oczach, zdawał się potwierdzać jego charakter.

Dymitr miał być ostatnim pionkiem, którego pchnięcie otworzyłoby mu drogę do tronu wielkoksiążęcego, a teraz się zdawało, że pionek ów stał się najpotężniejszą figurą na szachownicy. Wasyl zaś wyglądał jak cień samego siebie, przestraszony i drżący.

– Sameś jej czapkował, pocił się i jąkał przy powitaniu – odpowiedział zgryźliwie brat jego Dymitr. – Mówiłeś, że Dymitr jest tylko samozwańcem, bez żadnych związków z Iwanem, Rurykowiczami i bez praw do tronu. Miał być tylko marionetką, taką jak wcześniej car Fiodor, i że go zaraz z tronu zrzucimy! A teraz co? O mało nas życia nie pozbawił, kiedy chcieliśmy go zniszczyć, a dziś, przy wiwatach na jego cześć, trzęsiesz się jak przy ataku febry. Miałeś być nowym carem Wszechrusi, a jesteś podnóżkiem tego uzurpatora, którego sam wyniosłeś do największych godności.

Po tych słowach splunął pod nogi brata.

Reszta zgromadzonych patrzyła oniemiała na kłótnię między braćmi, będącymi przecież przywódcami spisku przygotowywanego od wielu miesięcy, a właściwie od lat całych.

Do dwóch Szujskich nachylił się ze straszną miną jeden z braci Golicynów i warknął cicho:

– Jedności nam teraz trzeba, przekonania i nowej mocy. Jeżeli wy nie będziecie mogli jej dać, tedy znajdą się inni, którzy was zastąpią… – Potem wyprostował się i powiedział już głośno do ogółu zgromadzonych: – Pozycja nasza jest silna, a dostaliśmy też dodatkowe wsparcie. Jest tutaj z nami Sieńko Koronka, kupiec ze Lwowa. Przywiózł on list, który może bardzo pomóc naszej sprawie.

Naprzód wystąpił tłusty człowieczek ze wzrokiem rozbieganym, niespokojnym, ściskający nerwowo czapkę.

– Zobowiązałem się przywieźć do Moskwy list od ojców naszego Kościoła świętego wschodniego z Przemyśla i Lwowa.

– Cóż jest w owym liście? – zapytał Dymitr Szujski.

– Ostrzeżenie, że Samozwaniec zamierza wprowadzić do Moskwy najgorsze psy papieskie – jezuitów, a potem pozwolić im na nawracanie siłą z naszej wiary świętej pod władzę papieża…

– Przecież to brednia wierutna… – stwierdził z przekąsem Dymitr Szujski. – Samozwaniec posłużył się jezuitami tak samo, jak nami i Polakami.

– A kogo to obchodzi? – rzucił pobudzony nagle Wasyl Szujski. – Rozpuścimy tę wieść po całej Moskwie. Nasi ludzie będą ten list odczytywać po wszystkich placach i targach. Inni zaś po karczmach będą rozpowiadać, że car z dziewkami swawoli, postów naszych świętych nie przestrzega, bawi się przy muzyce pod murami monasterów i cerkwi kremlowskich, wreszcie, że władzę Polakom odda.

– Uwierzą? – spytał Michaił Tatiszczew.

– Lud ciemny i prosty we wszystko uwierzy. A przecież sam widzi, że Polaków w mieście mrowie, nierzadko z pocztami zbrojnymi. Widzi też, że car z polska się nosi, a nawet brodę, tfu, na psa urok, goli…

W tym momencie Szujski, a za nim i inni, pobożnie się przeżegnał i pogładził własną brodę.

– …ważne jest teraz, żeby ten uzurpator niczego się nie domyślał i żył w przekonaniu, że lud nadal go miłuje – mówił dalej. – Panie Ostrowikin, jakie wieści ze dworu carskiego?

Podniósł się teraz Piotr Ostrowikin, mężczyzna młody jeszcze, bo niespełna trzydziestoletni, o cerze równie bladej i włosach równie ciemnych jak u jego siostry. Zajmował na dworze stanowisko pokojowego i w związku z tym miał dostęp do osoby hospodara.

– Dymitr jest zadufany w sobie, nie obawia się żadnego zagrożenia, a dzisiejszy triumfalny wjazd Maryny do Moskwy jeszcze go w pewności siebie utwierdził.

– Utrzymaj go w tym wrażeniu do samego końca, a możesz być pewien, że kiedy będzie już po wszystkim, nagroda sowita cię nie minie – stwierdził Wasyl Szujski.

– Tak panie… – odpowiedział Ostrowikin i skłonił się głęboko.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dni następne upłynęły panu Kołakowskiemu na odwiedzinach w dworach bojarskich, karczmach stołecznych, wreszcie na wędrówkach po placach i ulicach moskiewskich. Klejnoty księżniczki Anny Wazówny zostały na Kremlu, gdzie hospodar miał podjąć decyzję co do ich nabycia, więc rotmistrz po wydaniu rozkazów swoim ludziom mógł się poświęcić zadaniu zleconemu przez pana podstolego koronnego. Zgodnie z tym, co uzgadniali wcześniej, pan Andrzej, jako i inni Polacy z poselstwem przybyli, miał wtopić się w tłum, aby wybadać nastroje ludu i ustalić, jakim poparciem cieszy się hospodar moskiewski wśród swoich poddanych. Od tego bowiem między innymi zależeć miało, jaką politykę zastosują posłowie polscy w relacjach z księciem moskiewskim – czy szukać w nim poważnego sojusznika do walki z Turkami i Tatarami, czy też tylko dyplomatycznie reprezentować króla polskiego podczas zaślubin Dymitra z Maryną.

Kołakowski chętnie podjął się tego zadania, raz dlatego, że po przygodach inflanckich wyuczył się solidnie ruskiego języka, a po wtóre, że przemierzając ulice Moskwy i bywając we dworcach bojarskich, miał nadzieję spotkać tę najpiękniejszą pannę o szmaragdowych oczach i smutnej twarzy, która tak bardzo wryła mu się w pamięć, że gdyby był mistrzem włoskim czy niderlandzkim, odmalowałby ją na kształt sławetnej Giocondy.

Niebawem przekonał się młody rotmistrz, że niełatwego podjął się zadania. Stolica Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, licząca sobie dusz osiemdziesiąt tysięcy, była rozległa i gwarna – pełna Moskwicinów najwyższych i najniższych urodzeniem, ale też osadników niemieckich, kupców flandryjskich i francuskich, a nawet i Inflantczyków, którzy Rzeczpospolitą zdradziwszy, po przegranej wojnie szukali swojego miejsca pod skrzydłami hospodara. Niezależnie jednak od urodzenia czy pochodzenia wszyscy tam byli nieufni, mrukliwi i spode łba patrzący. Domyślał się pan Andrzej powodów owej postawy, którą mu wcześniej pan podstoli koronny objaśnił. Ludzie ci obawiali się każdego nieopatrznie wypowiedzianego słowa, które mogło ściągnąć na nich gniew panów, bojarów czy samego hospodara. Bali się tak, jak wcześniej lękali się Tatarów – dzikich i nieobliczalnych, zdolnych do każdego okrucieństwa i zbrodni. Zwykły człowiek nie liczył się tutaj wcale, a prawo panowało nad każdym. Bojar nie mógł tu nawet mieć dużych okien w domu, aby hospodarskich nie przewyższyć, a cudzoziemskiemu rzemieślnikowi czy kupcowi zakazywano swobodnego do ojczyzny powrotu bez wcześniejszego pozwolenia hospodara.

Pan Kołakowski potrafił wzbudzać zaufanie młodością, bezpośredniością i promiennym uśmiechem na twarzy, ale dopiero pewna umiejętność, której go pan Zagłoba w Inflanciech wyuczył, otworzyła w końcu przed nim moskiewskie serca.

– Lach, a jakoby z naszych był… – mówili do siebie goście karczmy przy Krasnej Płoszczadi ze szlachty dumskiej pochodzący na widok pana Andrzeja, który bez skrzywienia popijał jednym haustem gorzałki, podanej przez karczmarza do tłustej baraniny. Patrzyli z uwagą, aż wypije, dopiero potem podeszli i poczęli poklepywać go familiarnie.

– Wyście panie z Polaków, ale gorzałkę pijecie, jakbyście ze wschodu ród wywodzili. Nie zapatrzyła się wasza mać albo babka na jakowegoś Rusina? My tako samo do gorzałki, jak i do kiecki skorzy… – rozrechotał się jeden z Moskwicinów i usiadł przy rotmistrzu.

– Ja nie, ale mam komilitona, który istotnie musiał na wschodzie przodków posiadać – odpowiedział rotmistrz. – On by wam bez wysiłku wszystkie piwniczki wysuszył i jeszcze się za gąsiorkiem rozglądał. Kto dłużej przy nim przebywał, tego gorzałka nie wystraszy…

Po tych słowach wyszczerzył zęby w szerokim zawadiackim uśmiechu, czemu odpowiedział wybuch radości.

– Z takim Lachem możem się fraternizować. Dołącz do naszej kompanii i opowiedz więcej o swoim kraju.

Opowiadał więc pan Kołakowski, a z każdym kolejnym gąsiorkiem język mu się rozwiązywał.

– Miasta u nas murowane, a kamienice mieszczańskie takie bogate i wysokie, że nawet kościołom równe. Jeno wieże wystają nad nie, jak kopie husarskie.

– A z drewna się nie buduje?

– Jeno po wsiach i miasteczkach pomniejszych.

Moskwicini cmokali z niedowierzaniem i pytali dalej:

– A religię naszą, wschodnią, wyznawać można? Ponoć papież jej zabrania i jezuitów wszędzie posyła, aby wszystkich siłą nawracać…

– Nie masz większej wolności pod tym względem niż u nas. Choć pan nasz jest katolikiem, przecie siostra jego kalwinizm praktykuje. Mają swoje świątynie i heretycy protestanccy i arianie, i wyznawcy wschodniego Kościoła. Także starozakonni po swoich domach modlą się bez przeszkód.

– Ale Kremla nie masz takiego jak nasz, moskiewski…

– Jest u nas twierdza na wzgórzu wawelskim, w czasach starożytnych postawiona. Tam jest pałac wielki z balkonami na kilku piętrach, którymi wzdłuż murów można spacery odprawiać, jest też katedra i kościoły, i arsenał królewski. Nadto król nasz w Warszawie nowy zamek teraz stawia, w którym sala ogromna dla senatu będzie, nadto komnata z wielką cynową wanną na kilkadziesiąt łokci długą, do pływania służąca, z wodą grzaną. Wreszcie też i sala, w której teatrum się będzie odbywać.

– Teatrum? A cóż to takiego?

– Miejsce, w którym komedianci sztuki wystawiają, aby gości dworu rozweselić. Goście owi wraz z królem na widowni, na krzesłach miękkich będą siedzieć, a na scenie miasta będą się pojawiać, ogrody, a nawet i okręty na morzu.

– Bajdurzysz, panie Lach. Nie masz takich rzeczy w świecie. A może i ludu u was więcej niż u nas?

– Ludu u nas tyle, ile gwiazd na niebie, a każdy szlachcic, choćby jeno na własnej chałupie, albo i dzierżawie siedział, równy jest prawem nawet wojewodzie. Król zaś szlachty słucha i bez jej zgody niczego sam dokonać nie może.

Na te ostatnie słowa Moskwicini roztkliwili się, niektórzy nawet i łzę uronili, a potem zaczęli mówić z pijackim rozrzewnieniem, które wcześniejszą ostrożność przeważyło:

– Żeby tak i u nas było… Co nam z tego, że szlachtą jesteśmy, skoro praw nijakich nie mamy. Jedno, co nas od chłopów różni to to, że możemy dziedzinę swoją opuszczać…

– W Dumie możemy zasiadać… – dopowiadali inni.

– A jakaż jej władza… Jak car postanowi, tak będzie…

– Ale car młody, w zachód zapatrzony, Lachami się otacza. Może zachodnią modę u nas zaprowadzi…

– Może i tak się stanie, że od Iwana i Godunowa łagodniejszy będzie. Ale głupi by był, gdyby się władzy pozbywał…

– A przy tym jezuitów. Będą nasi klękać przed nimi…

– Nie bójcie się tego, nikt wam wiary siłą zmieniać nie każe – odpowiedział na to pan Andrzej.

Jeden z biesiadników przystąpił teraz do niego, złapał za ramiona i rzekł, patrząc mu prosto w oczy:

– Ty, panie Lach, jesteś dobry człowiek i druh nasz, ale kraju tego nie znasz. Nic to, pijmy za twoje radości i nasze smutki…

Do późnego wieczora biesiadował więc pan Kołakowski z Moskwicinami, a kiedy się okazało, że nie ma tak mocnej głowy jak pan Zagłoba, nowi towarzysze odnieśli go nieprzytomnego, na ramionach, na jego kwaterę. Tam zaś Ksenia Ostrowikina troskliwie zajęła się młodzieńcem, nie dopuszczając nawet służby do posługi.

Następnego dnia pan Andrzej podniósł się z łoża dopiero późnym ranem. Głowę miał ciężką od nadmiaru trunków, wzrok mętny i czuł niesmak w gębie. Ruszył w pierwszej kolejności do dzbana, w którym czekała woda do picia, a pierwszą osobą, którą zobaczył po zaspokojeniu pragnienia, był pan podstoli koronny.

– Spili cię, waszmość, do nieprzytomności… – rzucił, przypatrując się z weselem młodzieńcowi, który mrużył oczy i trzymał się za głowę. – Ruszaj do łaźni. Już tam panna Ksenia pierwszą chętną będzie, żeby cię do żywych przywrócić, jako wczoraj do snu układała. Wodzi za tobą oczyma i czeka tylko na okazję, żeby cię do ściany docisnąć, a ma czym…

Potem roześmiał się głośno i klepnął kompana w ramię. Ten syknął głośno i ponownie za głowę się złapał.

– Jak to, do snu układała…? Do czego tam doszło, kiedy mnie na pokoje przynieśli? – Sczerwienił się i przestraszył młodzieniec, ale widząc kpiącą minę Niemojewskiego, uznał jego słowa za żart. – Dajże waszmość spokój, cóż mi do panny Kseni? Ja owej nimfy szukam, którą żem przed monasterem widział, ale nigdzie jej nie masz…

– W karczmie waść jej szukałeś?

– W karczmie nastroje badałem. Bez gorzałki z Moskwicinami szczerze nie pogadasz.

– Prawda i to… – Zadumał się na chwilę Niemojewski. – No i cóżeś się wywiedział? – pociągnął po chwili.

– Użalają się na swój los i liczą, że młody Dymitr go odmieni, ale też boją się, że będzie jezuitów nasyłał i na siłę na katolicyzm nawracał. Gadają tak, jakoby im ktoś w głowach mieszał.

Pan Niemojewski ponownie się zadumał.

– Tak. I ja takie plotki słyszałem albo i dużo gorsze. Niby miłują hospodara, ale coś się zmieniać zaczyna. Ktoś zatrute ziarno rozsiewa.

Niepokojące wieści potwierdzały się także z innych źródeł. W następnych dniach pan Kołakowski i reszta Polaków zaczęli dostrzegać zrazu niewielkie, a potem coraz większe grupki gromadzące się wokół osób, w których można było rozpoznać uczestników niedawnego spotkania u kniazia Wasyla Szujskiego. Ilekroć pan Kołakowski próbował dołączać do takiej grupy, czym prędzej ludzie owi rozchodzili się z nieufnym wyrazem twarzy, a Polacy coraz wyraźniej zaczęli dostrzegać, że odprowadza ich wrogi wzrok zarówno mieszczaństwa, jak i szlachty. Nawet i po karczmach robiło się koło nich pusto.

– Z ostrzeżeniem przychodzim do waszej wysokości – rozpoczął pan kasztelan małogoski, kiedy stanęli całym poselstwem przed obliczem hospodara Dymitra. Poprzedniego wieczora naradzali się względem plotek słyszanych w mieście i obserwowanych przez siebie podejrzanych zgromadzeń ludzkich, postanawiając, aby co prędzej uprzedzić władcę Kremla o nadchodzącej burzy.

– Przed czym to chcecie mnie przestrzec? – spytał podejrzliwie Dymitr.

– Czarne chmury się jakoweś gromadzą – rzucił Niemojewski. – Niedobre plotki o waszej wysokości po mieście krążą, ludzie w kupy się zbierają i knują po placach. Przy tym i na nas poczęli krzywo patrzeć i rozmowy unikać.

– Tedy może przeciwko wam knuć poczynają? – Dymitr wziął się pod boki i roześmiał głośno. – Na pewno nie przeciw majestatowi. Poddani kochają swojego cesarza. Było siedmiu takich, którzy się przeciw nam opowiadali. Tych tłum rozerwał.

– Skazałeś ich wasza wysokość na rozerwanie końmi? – dopytał pan Oleśnicki

– Nie musiałem. Ludzie ich zagryźli i rozszarpali na strzępy własnymi zębami.

Tu Dymitr roześmiał się ponownie, jakby wesoły żart opowiadał i kontynuował:

– Jutro koronacja mojej małżonki. Obaczycie wtedy, panowie Lachy, jak niezachwiane jest poparcie dla nas, skoro mało wam było oglądania wjazdu carycy do naszej stolicy. A i was, jako posłów króla polskiego, opieką otoczę i ukrzywdzić nie dam. Spać możecie spokojnie, a potem opowiecie Zygmuntowi, jaką potęgę ma cesarz Wszechrusi, i że lepiej z nim żyć w zgodzie.

Wydarzenia dnia następnego zdawały się potwierdzać słowa Dymitra. Hospodar moskiewski zadbał o to, aby koronacja i zaślubiny wypadły jak najokazalej i wyrażały w pełni jego moc i poparcie pośród Moskwicinów.

***

Dzień osiemnastego maja był piękny i słoneczny. Sama natura jakby podkreślała potęgę młodego władcy – światło odbijające się w niezliczonych złocistych kopułach cerkiewnych sprawiało, że każdy uczestnik uroczystości koronacyjnych mógł odnieść wrażenie, jakby same niebiosa otwarły się z uznaniem dla Dymitra i jego małżonki. Oczy Polaków mrużyły się na widok kopuł rażących niezwykle mocnym blaskiem, ale też od bogatych, zdobionych szlachetnymi kamieniami i perłami strojów setek gości.

W pochodzie, który prowadził parę hospodarską do soboru Uspienskiego, szło najpierw stu dworzan najwyższego urodzenia, z których każdy pochodził spośród synów szlachty dumskiej. Za nimi postępowali dumni bojarowie, nie mniej niż sześćdziesięciu, wszyscy w złotogłowych giermaczkach, ręce w rękawy włożywszy, z szyjami w perłowych obrożach na trzy palce szerokich i takichże perłowych jarmułkach.

Samego hospodara poprzedzał w orszaku miecznik jego Michał Szujski, niosąc miecz paradny przed sobą. Wreszcie ukazali się Dymitr w koronie, prowadzony przez kasztelana małogoskiego, i Maryna pod rękę z ojcem swoim, wojewodą sandomierskim.

Wszyscy oni zniknęli w soborze, który z dawien dawna służył tak koronacjom, jak i pochówkom władców moskiewskich, kiedy zaś dokonała się ceremonia zaślubin, wyszli na powrót przed świątynię. Tam zebrał się już tłum zarówno szlachty, jak i ludu prostego, który czekał na dokonanie się starożytnego obyczaju, zgodnie z którym kanclerz Ofanasij rzucał w górę przed stojącym hospodarem całe garście złotych portugałów, a prostaczkowie, pokładający się przed Dymitrem, zbierali je z ziemi. Tylko panowie polscy stali wyprostowani, a gdy jakaś moneta spadła tu i ówdzie na kołpak, strząsali ją niemalże z obrzydzeniem na ziemię. Hospodar nie zwracał uwagi na ich zachowanie, karmiąc swoje oczy widokiem ludu padającego przed nim z uwielbieniem na kolana.

Chwilę tak spoglądał na rozciągające się przed nim nieprzebrane tłumy, po czym rzucił w stronę stojącego obok pana kasztelana Oleśnickiego:

– Nadal waść suponujesz, że mnie nie kochają? Nadal powiadasz, że spisek knują? Gdzież tedy owi spiskowcy?

– Jeno o bezpieczeństwo waszej wysokości mi chodzi… – odpowiedział pan małogoski.

– Wyrzuć troski z głowy, mości pośle. Długie lata panowania przede mną, a przed tobą spokojny powrót do domu. Tymczasem zabawa nas czeka podczas uczty weselnej.

Jeżeli kogo miały uspokoić słowa księcia moskiewskiego, to tylko jego samego. Członkowie poselstwa, od pana Oleśnickiego po rotmistrza Kołakowskiego, z obawami patrzyli na nieogarniony spojrzeniem tłum, który mógł jeno na pokaz uwielbienie okazywać albo dla owych portugałów się gromadzić. Jedna taka moneta warta była do dwudziestu dukatów i zapewnić mogła prostym poddanym Dymitra utrzymanie na wiele miesięcy. Widok owych tłumów nieprzebranych nie mógł zatem uspokoić polskich posłów, bo jak się gromadziły, aby wychwalać swego hospodara, tak prędko mogły obrócić się przeciwko niemu…

Tymczasem nadeszła też i uczta weselna, którą wyprawiono w tej samej Granowitej Pałacie, w której wcześniej hospodar panów posłów na audiencji przyjmował.

Wielka komnata tronowa rozświetlona była setkami świec, a światło ich odbijało się od zdobień pozłocistych na ścianach i malowideł tworzonych wschodnią modą na łukowatych stropach. Na środku owej komnaty znajdował się wielki filar podtrzymujący sufit sali, która i do tysiąca ludzi mogła pomieścić i chociaż tylu ich tutaj nie było, przecie wypełniło ją kilkuset najbardziej znaczących Moskwicinów i Polaków z rodziny pana wojewody sandomierskiego, poselstwa polskiego i oficerów Dymitrowych. Gwar wypełniał zatem wielką komnatę, a powietrze w niej było duszne i ciężkie.

W jednym z rogów znajdowało się podwyższenie na pięć stopni wysokie, na którym zasiedli oboje księstwo. Reszta sali wypełniona była długimi rzędami stołów, przy których mieli zasiąść goście. Tak bowiem przyjęło się w moskiewskim państwie, że hospodar nie zasiadał nigdy z nikim przy jednym stole, a poddani mieli czuć przepaść dzielącą ich od władcy.

Osobliwe były też i inne obyczaje moskiewskie, wedle których goście nie na osobnych krzesłach, ale na długiej ławie musieli siedzieć, przez którą trzeba było przełazić jak podczas chłopskiego, a nie książęcego wesela. Do tego wszystkiego nie używano ni talerzy, ni żadnych sztućców. Na stołach za to pełno było wszelakich półmisków z potrawami, kubków i roztruchanów bądź to ze szczerego złota, bądź srebrnych pozłacanych, ale jeść trzeba było rękoma nad blatem. Porozkładano także wielkie bochny chleba, które Polacy pokroili i używali zamiast talerzy.

– Więcej oni Tatarom podobni niźli ludom europejskim. Talerzy nie znają, widelców nie znają. Tak się przy ognisku, w obozie jada… – rzucił pod nosem zniesmaczony pan kasztelan małogoski w stronę Kołakowskiego, który siedział po jego lewej ręce.

Moskwicini zajadali tymczasem podaną baraninę, jagnięcinę, cietrzewie, a obgryzione kości wyrzucali za siebie albo przed siebie na stół. Ciasto faszerowane mięsem baranim, ale też i płucka siekane z kaszą jaglaną brali zaś z półmisków garściami, obcierając potem brudne ręce o drogocenne, wykańczane złotogłowiem delie. Część z tego jedzenia przylepiała się na ich brodach obfitych, na łokieć często długich.

Młodego rotmistrza bardziej zdumiewało niż obrzydzało to przyjęcie, tak inne od tych, które widział w domu swego ojca czy na dworze królewskim, więc patrzył na owo dziwowisko z otwartymi oczyma. Tak samo wprawdzie jadano we dworze Ostrowikinów, ale tu był przecież Kreml i wesele hospodara, mieniącego się potomkiem cesarzy i władcą całej Rusi.

Kołakowski nie zdołał jeszcze oprzytomnieć po doznanych wrażeniach, kiedy nowy szczegół uroczystości zdumiał go jeszcze bardziej. Oto przed Dymitrem ustawiono złoty półmisek, a na nim ułożono niedojrzałe śliwki, które Moskwicini mieli zwyczaj kisić jak w Polsce ogórki. Hospodar brał taką śliwkę, mówił coś do służącego, po czym ten podchodził do wybranego bojara. Tak obdarowany gość kraśniał zaraz na twarzy, zrywał się z ławy i ze śliwką w rękach, niczym najcenniejszym skarbem, poczynał bić najgłębsze pokłony w stronę tronu wielkoksiążęcego dopóty, dopóki kolejna śliwka nie powędrowała do następnego ze szczęśliwców.

– Co oni wyczyniają, na litość boską?! – szepnął zdumiony Kołakowski do pana podstolego koronnego, który siedział z drugiej jego strony.

– Hospodar ich pożałował… – odpowiedział obojętnym głosem pan Niemojewski.

– Co uczynił? Jak to pożałował?! – szepnął jeszcze bardziej zdumiony.

– Obdarzył ich wyjątkową łaską, a oni mu za to dziękują.

Rotmistrz wodził wzrokiem po kolejnych „pożałowanych” i wtedy obok jednego z nich zauważył twarz przecudną. Serce poczęło mu bić gwałtownie, z niepokojem i nadzieją jednocześnie, z radością i przestrachem, aby ta postać nie zniknęła nagle, bo też nie pasowała do wszystkich innych ją otaczających. Oblicza wokół należały bowiem do brodatych i kraśnych na policzkach bojarów, którzy bądź objadali się specjałami hospodarskiego dworu, bądź kiwali się na kolejne książęce „pożałowania”. Damy w owym towarzystwie były nieliczne, tym bardziej więc ta piękna istota wyglądała niby zjawa jakowaś albo boginka leśna, która zbłądziła nagle pomiędzy lud osobliwy, podobny do dziadów borowych, zacofany w swym obyczaju, zabobonny przy tym i zamknięty na wszystko, co go otacza.

Siedziała wśród jedzących i pijących tak samo smutna i zahukana, jak stała przed kilkoma dniami. Ujrzał te same czarne jak skrzydło kruka włosy okalające szczupłą i młodą, lecz bladą i nieszczęśliwą twarz. Te oczy szmaragdowe, jakby rozmyte przez łzy. Te same usta karminowe, tę samą kibić wiotką i pierś kształtną. Nie miał Kołakowski nijakich wątpliwości, że była to owa nimfa niezwykła, która zapadła mu serce i której konterfekt wymalowany oczyma nijak nie chciał usunąć się z jego pamięci.

Ubrana była moskiewskim obyczajem w kraciastą spódnicę zwaną ponewą oraz koszulę białą, której rękawy zdobione były wielobarwnymi, wzorzystymi haftami. Siedziała pochylona nad stołem, niemal nie podnosząc znad niego wzroku i nie zwracając uwagi na to, co ją otaczało.

Przejęty Kołakowski szarpnął mocno za połę kontusza pana Niemojewskiego.

– To ona! – syknął.

– Co za… ona? – odpowiedział podstoli oderwany nagle od jedzenia, ze zdumieniem rozglądając się dookoła.

– To dziewczę niezwykłe, którem podczas wjazdu hospodaryni widział…

– Gdzież ona?

– Po lewicy owej wielkiej kolumny, która pośrodku komnaty się znajduje.

Pan Niemojewski mimowolnie zagwizdał pod nosem, a rotmistrz napuszył się z dumy, widząc wrażenie, jakie wywołała pani jego serca.

– Sam widzisz, waść, jaka gładka. I tobie, mniemam, w głowę zapadła.

– Nie w tym rzecz, mości rotmistrzu. Gładka, nie powiem, aleś marnie trafił, a Kupido zakpił z ciebie złośliwie. Ona nie dla ciebie…

Rotmistrz spochmurniał w jednej chwili i warknął niemalże, urażony do żywego:

– A to quare?! Myślisz waść, żem chudopachołek, któremu szabla za cały majątek starczyć musi? Kołakowscy nie senatorski może ród, ale też nie lada familianci w płockim województwie, a ojciec mój na starostwie ciechanowskim siedzi. Moskwicinki, choćby z bojarskiego czy hospodarskiego rodu, nazwisko moje nie zhańbi.

– Nie unoś się waćpan. Nie o ciebie tu chodzi, ale o nią… To nie Moskwicinka, ale Litwinka.

– Przecież to lepiej! Ale co ona tu robi, na dodatek w obcym stroju?

Niemojewski westchnął, a potem zaczął tłumaczyć:

– Widzisz, waść, człowieka po jej prawicy? Ona to Katarzyna Łukomska, a oto jej ojciec, kniaź Jan Łukomski herbu Roch Odmienny. Infamis… Rozumiesz teraz…?