Kos - Drabot Anastazja - ebook + książka

Kos ebook

Drabot Anastazja

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Czas nigdy nie płynął tak wolno, czas nigdy nie płynął tak szybko.

Wiedziałam, co muszę zrobić, ale bałam się.

Bałam się śmiertelnie!”

„Denat zdążył przed śmiercią pojechać na wakacje. Dobre i to”.

Tadeusz Wilski, znany architekt, wyskakuje (a może zostaje wypchnięty?) z okna. Zamkniętego.

Policjant Bruno Kosowski i jego nieoficjalna asystentka mają przed sobą trudne śledztwo. Muszą rozwikłać nie tylko sprawę śmierci, ale też rozplątać sieć relacji, tajemnic i uczuć, która oplata wszystkich wokoło.

Czemu architekt zginął akurat w czasie przyjęcia? Kim jest dziewczyna w białej sukience? O czym śpiewa kos zamknięty w klatce?

Bruno odpowiedziałby na te pytania, gdyby tylko przestał tęsknić…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,0 (22 oceny)
13
2
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Waga76

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawie skonstruowana historia. Wciągająca. Polecam.
20
Karolinagrzelak

Nie oderwiesz się od lektury

Nie czytam zbyt często kryminałów, ale za to bardzo lubię łączenie tego gatunku z innymi, np. obyczajówką czy romansem. Dlatego też skusiłam się na debiut Nastki Drabot - w "Kosie" miał być dobrze rozwinięty wątek obyczajowy, ciekawe rodzinne tajemnice i nawet trochę okołozwiązkowej tematyki. Czy dostałam to, czego oczekiwałam? Tak (i wiele więcej)!🥰 Już od pierwszych stron autorka kusi nas nieco dziwnym, tajemniczym klimatem, zasiewając w myślach czytelnika ziarnko niepewności i napięcia, aby zaraz "przeskoczyć" do właściwej fabuły, pozostawiając jednak gdzieś tam, w naszej głowie, to właśnie ziarnko. Fabuła będzie się tu kręcić wokół śmierci pewnego słynnego warszawskiego architekta, który wypadł z okna gabinetu podczas bankietu w swoim domu. Wszystko mogłoby wydawać się proste, gdyby nie fakt, że zarówno wspomniane okno, jak i drzwi gabinetu, pozostają zamknięte od wewnątrz. Co tam się naprawdę wydarzyło? Czy detektyw Kosowski zdoła rozwiązać zagadkę? Nie ona jednak okaże się ...
20
ciambella

Nie oderwiesz się od lektury

"Kos" Natalii Drabot to niezwykle wciągająca powieść, która żongluje elementami kryminału i motywami obyczajowymi. Książka rozpoczyna się od zagadkowej śmierci Tadeusza Wilskiego, cenionego architekta, którego życie niespodziewanie kończy się podczas uroczystego przyjęcia. To, co wydaje się być zwykłą tragedią, szybko ewoluuje w skomplikowaną intrygę, w której każdy detal i każda tajemnica skrywana przez bohaterów, może być kluczem do rozwiązania zagadki. W tle dramatycznych wydarzeń, śledztwo prowadzone przez policjanta Bruno oraz jego nieoficjalną asystentkę Kalinę, staje się pretekstem do zanurzenia w zawiłe relacje i dawne urazy, które definiują życie każdego z bohaterów. Autorka z niezwykłą wrażliwością splata ze sobą różne wątki, które z pozoru mogłyby wydawać się odległe od głównego nurtu kryminalnego. Porusza przy tym tematy o istotnym znaczeniu społecznym, takie jak zdrowie psychiczne, skutki emocjonalne złamanych serc, a nawet przemoc seksualna, nadając swojej opowieści głęb...
20
Jadwiga42

Nie polecam

Chaotyczna
02

Popularność




Ilustracje, projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktorka prowadząca: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamila Recław, Barbara Milanowska (Lingventa)

Ilustracje wewnętrzne: © Anastazja Drabot

Instagram: @nastka.drabot

www.nastkadrabot.pl

© by Anastazja Drabot

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-3025-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Kamilowi

– mojemu chłopakowi od motyli,

moim spełnionym marzeniom,

mojej stałej.

PROLOG

Słońce wstało za wcześnie, ale o tej porze roku nie miało innej możliwości. Nie mogłam mieć o to pretensji. Gdyby czerwona poświata pod powiekami pojawiła się godzinę lub dwie później, budząc mnie ze snu, nic by to nie zmieniło. Nie spieszyłam się, bo już nie miałam dokąd. Leżałam, patrząc w sufit, z którego wielkimi płatami odpadał poszarzały tynk, sufit, który stworzył dla mnie schronienie jeszcze ten jeden raz. Ostatni raz. Powoli przekręciłam obolałą od drewnianej posadzki głowę w kierunku starego okna. Wśród śpiewu ptaków usłyszałam znajomy dźwięczny śmiech i zobaczyłam, jak bliską mi kobiecą postać obejmuje inna – również dobrze mi znana. Nikt nie śmiał się tak radośnie jak ona i nie było drugiego mężczyzny o tak delikatnym uścisku. Zacisnęłam oczy i nie otwierałam ich przez kilka długich sekund. Otworzyłam je ponownie. Obraz i towarzyszące mu najmilsze dla uszu dźwięki nie stały się przez to bardziej realne. W rzeczywistości nie były nawet wspomnieniem. Rozczarowana przewróciłam się na bok i skrzywiłam się, kiedy niewielki, podłużny przedmiot wbił mi się boleśnie w ramię. Z cichym jękiem wyciągnęłam go spod swojego wątłego ciała. Słowa przelane na kartkę za pomocą tego długopisu były jego ostatnimi. Moimi także.

Czas nigdy nie płynął tak wolno, czas nigdy nie płynął tak szybko. Wiedziałam, co muszę zrobić, ale bałam się. Cóż za ironia! Bałam się śmiertelnie! Usiadłam powoli, robiąc głęboki wdech, otrzepując się z fragmentów oblazłej farby i kurzu. Delikatny wietrzyk, wpadający przez rozbite przed latami szyby, przyniósł mi zapach łąki pełnej maków i wyrabianego przez moją mamę chleba. Jeden z nich znów był wytworem mojej wyobraźni. Wstałam, starając się nie zwracać uwagi na ból pleców, które nie przywykły do tak surowych warunków. Podeszłam do stłuczonego lustra. Jestem przesądna, ale siedem lat nieszczęść już mnie nie dotyczy. Poza tym gdyby coś się nie powiodło, to nie ja je stłukłam. Nie wiem, kto to zrobił, i już się nie dowiem, ale życzę mu dobrze. Oby zła wróżba nigdy go nie dotknęła.

Przygotowywałam się starannie, przeciągając każdą minutę do dwóch. Zaczesałam włosy w ciasny kucyk tylko po to, by po krótkim namyśle je rozpuścić. On taką lubił mnie najbardziej. Chociaż tyle jestem mu winna, ale mam nadzieję, że nigdy więcej mnie nie zobaczy. Nie taką, jaką się stanę. On już wie, jestem tego pewna. Co wieczór przychodził sprawdzać, czy to się nie stało. Gdy pierwszy raz zauważyłam światło jego latarki w moim oknie, przestraszyłam się, ale kiedy odbicie w lustrze pokazało mi jego twarz i zobaczyłam jego oczy, zrozumiałam, że boi się tak samo jak ja. Nie widział mnie, a ja nigdy nie powiedziałam mu o tym, że jestem świadoma jego nocnych wizyt. A wiedziałam o każdej. Nie usnęłam, dopóki w oknie nie zobaczyłam światła latarki. Tak naprawdę to jego obecność pozwalała mi odpłynąć. Czułam się bezpiecznie, chociaż przez te kilka minut, zanim zamknęłam oczy.

Teraz wie, że mnie nie uratował. Tak bardzo chciałam, by zrozumiał, że nic nie jest już w stanie zmienić, że wszystko już się stało, że przegrałam już wcześniej.

Z dala dobiega mnie śpiew kosa. Być może z polany, znajdującej się za wąską przecinką w lesie. Zaraz się przekonam. Wygładzam białą, luźną sukienkę. Wiem doskonale, ile w tym teatralności. Ale wydała mi się odpowiednio romantyczna. Jeśli istnieje jakikolwiek sposób, by nadchodzącej nieuchronnie chwili dodać odrobinę uroku – zrobię to. Zdejmuję jeszcze skarpetki, które założyłam na noc, by nie zmarznąć. Odciśnięty ślad wokół kostek nieco zniszczy obraz, jaki zaraz stworzę, ale za późno na poprawki.

Patrzę ostatni raz w lustro. Moje blade dłonie wędrują do szyi, palce przesuwają się wzdłuż niewielkiej bladej blizny. Wygląda jak wszyta najprostszym ściegiem biała nić – zupełnie inaczej niż moje stare blizny. Do tamtych przywykłam, ale tę chciałabym wypruć. Zaciskam dłoń na krtani i szybko puszczam. Robię głęboki, głośny wdech. Nigdy nie umiałam wstrzymać oddechu przez długi czas.

Wychodzę przez pustą framugę w miękką, ciepłą poświatę. We mgle widzę mieniące się złotem babie lato. Od razu na myśl przychodzi mi okrutna baśń o Titeliturym braci Grimm. Gdyby napisali baśń o mnie, nie byłaby straszniejsza od rzeczywistości.

Żwir nieużywanej od dawna drogi wbija mi się w podeszwy stóp. Au! Coś boleśnie mnie ukłuło. Nastąpiłam na szklany odłamek. Idę dalej, to tylko skaleczenie, zaraz przestanie boleć. Wiatr szarpie moją sukienką i rozwiewa mi włosy, które już niedługo przestaną być moją własnością. Z każdym kolejnym krokiem oddycham świadomiej, dostrzegam więcej, a zapach gnijącej trawy ustępuje woni maków. Zaraz będę na miejscu. Minę kilka drzew i znajdę się na polanie. Zatrzymuję się na chwilę, by uspokoić serce, które jakby chciało powstrzymać mnie przed tym szaleństwem. Ale nie ma odwrotu. Po kilku sekundach stawiam krok, za nim kolejny, przyspieszam. Dotarłam na miejsce. Morze maków i pojedynczy wiekowy dąb. Polana, do której tak chciałam wrócić, zamigotała po raz ostatni przed moimi oczami pełnymi łez.

1

Co jest…?! – Dzwonek telefonu gwałtownie wyrwał Bruna Kosowskiego ze snu, przyprawiając go o przyspieszone bicie serca. Jego przekleństwom zawtórowało ujadanie psa, który zerwał się z łóżka podobnie przerażony jak jego pan. Zanim mężczyzna znalazł po omacku telefon, ten ktoś po drugiej stronie zdążył się rozłączyć. Nadzieja na ponowne odpłynięcie w sen okazała się złudna, bowiem już po chwili w jego uszach ponownie zadźwięczały głosy braci Gibb, śpiewających radośnie Stayin’ Alive. W chwilach takich jak ta pluł sobie w brodę, że ustawił tę piosenkę jako dzwonek. Bruno zawsze bał się, że nie zdoła uratować potrzebującego, a Stayin’ Alive było jego podpowiedzią, w jakim tempie uciskać klatkę piersiową podczas udzielania pierwszej pomocy. Jak dotąd nie nadarzyła się okazja, by dzwonek spełnił swą szlachetną rolę, ale w tej chwili Bruno czuł, że zaraz sam będzie wymagał reanimacji.

Kosowski powoli przetarł twarz swoją dużą dłonią, odgarnął potargane, sięgające ramion blond włosy i pozwolił oczom przyzwyczaić się do mroku. Dopiero wtedy ponownie sięgnął po telefon.

– Halo? – wychrypiał.

– Przykro mi, że cię budzę, stary, ale jest robota – zabrzmiał w słuchawce głos jego partnera, Piotra. – Mamy trupa. Niestety kawałek za Warszawą, w Podkowie Leśnej. Za ile możesz być na miejscu?

Na pytanie odpowiedziała cisza.

– Bruno? Jesteś tam?

– Co? Tak, tak… Która w ogóle jest godzina? – spytał wciąż rozkojarzony.

– Dopiero minęła pierwsza. To co? Za ile będziesz?

– Sam dojazd trochę mi zajmie, myślę, że dobre pół godziny… Ale zaraz… Podkowa Leśna? Dlaczego my się tym zajmujemy?

– Opowiem ci wszystko na miejscu – uciął Piotr i już miał się rozłączyć, gdy Bruno go powstrzymał.

– Czekaj! Zapomniałem! Nie mogę prowadzić.

– Piłeś? – domyślił się mężczyzna, a Bruno mimo woli usłyszał w tym pytaniu swoją matkę.

– Może – odparł.

– Ale nadajesz się do pracy?

– Tak.

– Będę za dziesięć minut – powiedział Piotr, po czym w słuchawce rozległo się pikanie świadczące o zakończeniu połączenia. Dziesięć minut. Czyli był już w drodze. W Warszawie o tej porze nie dostałby się do centrum w dziesięć minut.

Bruno wiedział, że jego partner nie patrzy przychylnie na jego samotne picie, ale przecież panował nad tym. Powtarzał to Piotrowi wielokrotnie. Dwa kieliszki czerwonego wina przed snem jeszcze nie robią z człowieka alkoholika.

Mężczyzna wstał pospiesznie z łóżka, aż zakręciło mu się w głowie. Wtedy dotarło do niego, że znowu miał ten dziwny sen. To tylko pieprzony koszmar, powtórzył sobie w myślach kolejny raz.

Poszedł szybko do kuchni, gdzie wstawił wodę na kawę, a w momencie, gdy otwierał lodówkę, usłyszał stukot kroków na posadzce. Odgłos był tak nonszalancki, jakby to nie pazury teriera był jego źródłem, a jakaś niezwykle pewna siebie kobieta w szpilkach. Olaf nigdy nie przepuścił okazji do żebrania, ale robił to z gracją niepozwalającą na odmowę. Bruno odwrócił się i zobaczył, jak pies przeciąga się na przedwojennych płytkach, ziewając przy tym głośno, niby od niechcenia. W ten sposób zwracał na siebie uwagę – zawsze identyczne, głośne ziewnięcie. Jego pan uśmiechnął się, znalazł w lodówce ostatni plasterek szynki i rzucił psu. Sam postanowił nic nie jeść, zrobił tylko kawę i przelał ją do dwóch małych termosów z IKEA. Jeden został tu po niej. Może kiedyś go odbierze.

Bruno spojrzał na biało-niebieski holenderski zegar z wahadłem, prezent od mamy, który niechętnie przyjął, i zaklął pod nosem. Ruszył biegiem do łazienki. Pospiesznie zarzucał na siebie wczorajsze ubrania, jednocześnie myjąc zęby. Jeszcze tylko odznaka i okulary w grubych szylkretowych oprawkach. Trup co prawda poczeka, ale może wystygnąć. Tego Bruno by nie chciał. Rzucił ostatnie zazdrosne spojrzenie na psa, który zdążył już wrócić do łóżka, po czym sam z rezygnacją opuścił mieszkanie. Piotrek podjechał w momencie, gdy za Brunem głośno trzasnęły drzwi klatki. Mężczyzna szybko wskoczył do samochodu, wzdrygając się od chłodu lutowego powietrza.

– Cześć – rzucił Bruno. – Co z tym trupem? Czemu my? To nie nasz rejon.

– Najpierw mi powiedz, ile wypiłeś – chciał wiedzieć Piotr i widząc wyraz twarzy kolegi, dodał: – To przez nią wciąż popijasz? Sądziłem, że to zamknięty rozdział.

Bruno zawahał się, nim odpowiedział.

– Nie, to nie to. Nieważne.

– Serio? Nie okłamuj mnie, musimy sobie ufać. Dobrze to wiesz.

– W porządku! – Bruno podniósł głos. – Niewykluczone, że i przez nią. Nie możemy wiecznie wałkować tego tematu. Jej już nie ma. Co ze sprawą?

Zaniepokojony Piotr spojrzał na partnera, ale ten odwrócił głowę i wbił wzrok w widok za oknem. Mężczyzna przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyli. Był piątek i Warszawa o tej porze wciąż nie opustoszała, wręcz odwrotnie – mimo niesprzyjającej pogody właśnie teraz żyła. W przeciwieństwie do niektórych.

– Jakaś gruba ryba – powiedział Piotr. – Dlatego potrzebowali na miejscu kogoś… ujmijmy to, z większym doświadczeniem.

Bruno kiwnął głową. Na razie nie chciał wiedzieć więcej, nie sądził zresztą, że Piotrek poda mu jeszcze jakieś szczegóły. Lubił swojego partnera i ufał mu bezgranicznie – to było niezbędne. Poznał go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że Piotr lubi mieć nad nim pewną przewagę, wręcz jej potrzebuje. Na komendzie to Bruno uchodził za Sherlocka Holmesa tego duetu, Piotrkowi pozostawała zwykle rola Watsona.

Jechali w milczeniu. Bruno starał się nie zasnąć, ale co jakiś czas przyłapywał się na tym, że zamiast kolorowych świateł sygnalizacji i neonów ma przed oczami jej twarz. Wracała do niego każdej nocy, w każdym śnie… Czasem te sny przeradzały się w koszmary. To właśnie owe samotne wieczory, gdy zastanawiał się, co tym razem wylosuje w sennej loterii, były najgorsze. Potrafił usiąść na kanapie przed telewizorem, odwracał głowę w kierunku łazienki i widział ją: zarumienioną, w samym ręczniku, z tuszem rozmazanym pod oczami. Szczęśliwą. Potem wracał do meczu i czuł zapach pieczonego kurczaka z rozmarynem. Nie umiała gotować, ale kurczaka piekła po mistrzowsku. Czemu przestał jej o tym mówić?

Zwabiony kłamstwem podpowiedzianym przez tęsknotę kierował się do kuchni. Tam zawsze czekało wytrawne czerwone wino, jej ulubione. W tafli płynu widział jej twarz. Była tam, uśmiechała się do niego z początku miło, szczerze. W końcu jednak uśmiech zmieniał się w szyderczy śmiech. Wtedy Bruno pił. Szybko. Żeby zniknęła. Nie miał problemu z piciem, wciąż jeszcze wiedział, kiedy przestać, ale czuł, że czas zwolnić, bo zmierza to w złym kierunku. Zbyt wiele było już tych epizodów, kiedy balansował na granicy nałogu.

Wyjechali z Warszawy i kolorowe światła z czasem ustąpiły zwykłym, jednobarwnym lampom ulicznym. Zbliżali się do Podkowy. Przez myśli o utraconej miłości zaczęły się przebijać słowa piosenki, a zaspany umysł połączył obraz z dźwiękiem w całość. Teraz przed oczami zarysowała mu się jej sylwetka, siedząca na blacie kuchennym. Z kieliszkiem w dłoni poruszała nogą w rytm piosenki i śpiewała: „Przez twe oczy, twe oczy zielone… oszalałem…”. Obraz wydał się Brunowi tak surrealistyczny, że natychmiast się ocknął.

– Czego ty słuchasz? Wstyd mi za ciebie – powiedział, próbując dostosować poziom żartu do nieprzekraczalnej granicy szyderstwa.

– Aaa… – Piotr się uśmiechnął. – Byliśmy w zeszłą sobotę na weselu u rodziny Asi. Powiem ci szczerze, stary, podoba mi się to. I tak jak cię kocham, tak w chwili, gdy zaczniesz się ze mnie nabijać, albo co gorsza komuś wygadasz, będę ci musiał przyłożyć.

Bruno uniósł teatralnie ręce w geście kapitulacji, ale śmiechu nie powstrzymał. Spojrzał na swojego przyjaciela. Pracował z nim już kilka lat, a facet poza kilkoma zmarszczkami w ogóle się nie zmienił. Zawsze perfekcyjnie układał włosy, golił się na gładko, ubierał jak przykładny tata i nosił okulary, które mógłby założyć jego dziadek w czasach swojej młodości. Styl nie był jedynym dziedzictwem Piotra, był nim jeszcze jego wzrost. Mężczyzna był niski, tak jak jego dziadek i dziadek jego dziadka. Syn Piotra też był niski i Bruno nie wątpił, że jego wnuki również takie będą. Ot, polska rodzina hobbitów.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział Piotrek. Minęli już tablicę z nazwą miejscowości i jechali teraz wolno wąskimi uliczkami pod baldachimem łysych drzew. Zatrzymali się dopiero na obrzeżach miejscowości, przy wjeździe na interesującą ich posesję. Bruno poczuł, jak na rękach stają mu włosy – reakcja na dobrą muzykę, zimno albo intrygujące śledztwo. Detektyw się uśmiechnął – praca, chociaż często niewdzięczna, była dla niego niezwykle satysfakcjonująca, a im bardziej tajemnicza i mroczna trafiła się im sprawa, tym bardziej się w nią angażował. Bruno otworzył drzwi i natychmiast uderzył w niego silny podmuch wiatru. Poczuł krople deszczu na twarzy. Mżyło. Podszedł do mundurowego, stojącego na straży tuż obok okazałej bramy, i pokazał mu odznakę. Posępny mężczyzna kiwnął głową i wydał polecenie przez krótkofalówkę. Za plecami policjanta coś głośno skrzypnęło. Bruno spojrzał ponad jego ramieniem i we mgle zobaczył, jak wielka czarna płyta przesuwa się powoli, by po chwili zniknąć w otworze prawie trzymetrowego betonowego muru.

Wtem za bramą mignęło coś białego i serce detektywa podskoczyło pod samo gardło. Czy to możliwe…? Był pewien, że kogoś widział. Ten biały kształt wyglądał znajomo. Mężczyzna wahał się tylko chwilę, po czym ruszył w kierunku postaci. Wyjrzał za bramę, ale nic nie zobaczył. Podbiegł kawałek. Był pewien. Był całkowicie pewien. Chyba.

– Co jest? – usłyszał za plecami krzyk Piotra. Bruno odwrócił się i zobaczył go stojącego przy drzwiach samochodu. Patrzył na partnera z zatroskaniem, z pewnością oceniając stan jego trzeźwości.

– Nic. Wydawało mi się, że coś widziałem – odpowiedział i jeszcze raz się rozejrzał. Długie światła samochodu nie sięgały do ścian budynków, ginęły we mgle. Znów ciarki. Zimno, pomyślał Bruno i wrócił do samochodu.

Podjazd był długi. Jeden z tych, które na filmach zapowiadają wspaniałość odwiedzanego przez bohaterów domostwa. Pozbawiono go jednak niezbędnej na ekranach romantyczności. Rozjechana kołami ziemia ustępowała miejsca gładkim betonowym płytom. Jedynie podświetlone ciepłym światłem drzewa osłabiały wrażenie nowoczesnego chłodu, ale detektywi i tak czuli się tu nieswojo. Bruno spojrzał na partnera, który ściągnął brwi i z większym skupieniem niż dotychczas patrzył na drogę. Kosowski sam rozglądał się z zaciekawieniem, wypatrując domu ukrytego za przerzedzającą się roślinnością. Gdyby nie pora roku i łyse drzewa, nie zobaczyłby willi jeszcze przez chwilę. Ale była tam, wyrosła z ciemności i robiła wrażenie. Dom od architekta, ewidentnie, pomyślał detektyw. Bryła, składająca się z prostopadłościanów w połączeniu z materiałami takimi jak beton, szkło i gdzieniegdzie drewno, stanowiła poniekąd symbol nowoczesnego budownictwa jednorodzinnego. Tu dodatkowo miała rozmach. Bruno był ciekaw, jak dom prezentuje się za dnia. W niebieskich światłach kogutów policyjnych niewiele było widać.

Piotr zatrzymał samochód przed wejściem do budynku, obok kilku starych radiowozów i karetki. Gdy z hukiem zatrzasnął drzwi, podbiegł do niego wyraźnie przejęty, zasapany młody policjant i wskazał palcem w kierunku zjazdu do garażu.

– No przecież tam nie wjadę… – wymamrotał Piotr, na co młody się zaczerwienił.

– Nie, nie… Proszę tędy – powiedział.

Piotr zawołał Bruna, który posłusznie wysiadł i udał się za kolegą, przyglądając się z uznaniem tej okazałej posiadłości. Kontemplację przerwało mu nagłe szarpnięcie w żołądku, które następuje zawsze, gdy człowiek niespodziewanie nie natrafi nogą na stopień. Kosowski spojrzał przed siebie i zrozumiał, że schodzą na niższy poziom. Spadek terenu sprawił, że kondygnacja, która od frontu wyglądała jak parter, tak naprawdę wisiała nad ziemią w formie ciężkiej bryły, tworząc olbrzymi dwukondygnacyjny podcień nad wjazdem do garażu. W tym podcieniu kryło się teraz kilku policjantów, z których jeden podtrzymywał młodą, szlochającą rozpaczliwie blondynkę. Bruno zaklął cicho. Dlaczego nikt nie zabrał jej do środka? Szukał wzrokiem kogoś, kto tutaj dowodzi, ale w tym bałaganie chyba nie było nikogo takiego. W końcu podszedł do nich mężczyzna w średnim wieku. Jego pucołowatą, rumianą twarz częściowo przysłaniały imponujące, uczesane wąsy.

– Janusz Ęcki, kłaniam się – powiedział, podając rękę do silnego uścisku.

– Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska… – nieśmiało wtrącił Piotr. Jego drobna postać kurczyła się jeszcze bardziej przy przytłaczających osobowościach, a mężczyzna wydawał się taką posiadać.

– Dosłyszał pan – powiedział Ęcki i po zmierzeniu detektywa wzrokiem zwrócił się do Bruna, uznawszy go najwidoczniej za godniejszego rozmówcę. – Centrala z jakiegoś powodu uznała, że nasz lokalny oddział nie jest w stanie uporać się z tym samobójstwem.

– Samobójstwem? – zdziwił się Bruno. – Niemożliwe, nikt nie wzywałby nas do samobójcy, to nie jest robota dla… To znaczy…

– Sam se pan zobacz – powiedział Ęcki, ignorując słowa detektywa. – Ewidentny samobójca, nie ma czego dochodzić.

– Kim jest denat?

– No właśnie. To pewnie jedyny powód, dla którego was wezwali… Jakiś ważniak. Facet to architekt. Ten architekt. Kojarzysz pan?

– Nie kojarzę, proszę rozwinąć myśl. – Arogancja Ęckiego zaczynała trochę niecierpliwić Bruna.

– Ech… – westchnął Ęcki i z dezaprobatą pokręcił głową. – Nie interesujecie się, co? He, he. Trzeba czytać wiadomości dotyczące miasta, w którym mieszkacie. Ja jestem stąd, a wiem lepiej, co się wyprawia w tej waszej Warszawce.

Janusz Ęcki wyraźnie chciał sprowokować stołecznych śledczych, ale nie miał takiej ikry, jaka cechuje niektórych upierdliwych blokersów, więc detektywi uparcie ignorowali jego zaczepki. Nie zostało mu nic innego, jak po głośnym, wymownym i pełnym lekceważenia westchnięciu przejść do rzeczy.

– Trup to niejaki Tadeusz Wilski, główny architekt Warszawy. Prowadził też własną pracownię, w spółce z innym architektem, Wilski/Trocki Architekci. Więc zapewne ten drugi to Trocki, nie? He, he. Widzicie, panowie, też umiem rozwiązywać te wasze łamigłówki. Wcale nie jesteśmy tacy gorsi…

– Nie wątpimy. Coś jeszcze?

– No więc gość odpowiadał za kilka istotnych projektów. Ma żonę i dwójkę dzieci, dziewczynę i chłopaka. W sensie, że dzieci tej płci. Chociaż cholera go wie. W tej Warszawce to już każdy z każdym. No, także tego, mieszka z nimi jego matka. No i tak, pogruchotał się cały, kiedy wypadł z okna na podjazd przed garażem.

– A ta lamentująca kobieta to…? – spytał chłodno Bruno, wskazując skinieniem głowy blondynkę.

– Żona, chociaż po ciemku to można ją i za córkę wziąć. Ale jak pan latarkę przystawisz, to już się nie pomylisz. – Ęcki uśmiechnął się szyderczo, co wywołało niesmak u jego rozmówców.

– Żona – powtórzył cierpko Bruno. – Dlaczego więc, do jasnej cholery, stoi na zewnątrz i pozwala pan jej patrzeć na zwłoki mężczyzny, którego zapewne kochała?

Ęcki zrobił dzióbek, spojrzał na swoje buty i westchnął krótko:

– No tak… – Skinął detektywom i mamrocząc coś pod nosem, skierował się w stronę podwładnych, którzy po chwili zaprowadzili kobietę do środka. Bruno mógłby przysiąc, że facet wyklina na Warszawkę.

– To będzie długa noc… – powiedział Piotrek. – Chodź, obejrzyjmy go.

Ciało Tadeusza Wilskiego leżało na betonowym podłożu. Jedna ręka denata spoczywała nad jego głową, druga wzdłuż ciała. Mężczyzna spadł na plecy i gdyby nie plama krwi na wysokości głowy, można byłoby pomyśleć, że po prostu dobrze zabalował. Architekt musiał brać udział w jakimś przyjęciu, na co wskazywał doskonale skrojony garnitur i biała, rozpięta pod szyją koszula. A może bankiet odbywał się tu i właśnie dobiegł końca, a gospodarz rozbierał się do snu? Żona denata również wyglądała szykownie. Bruno podszedł do ciała i przykucnął.

– Kiedy nastąpił zgon? – spytał Ęckiego, gdy ten do nich wrócił.

– Prawdopodobnie między dwudziestą trzecią trzydzieści a północą. Tak twierdzi lekarz medycyny sądowej. Zgłoszenie dostaliśmy dopiero o wpół do pierwszej. Po pomoc zadzwonił lokaj, na prośbę swojej pracodawczyni. – Ęcki był już bardziej profesjonalny i wyraźnie obrażony.

– Ktoś dotykał ciała? – spytał Bruno. Założył rękawiczki i sam zaczął dokonywać oględzin. Zmarły raczej nie prowadził zdrowego trybu życia: miał nadwagę i ciemne sińce pod oczami. Bruno wciągnął głęboko powietrze. Kojarzył ten zapach – odrobinę kwiatowy, trochę pikantny, z wyczuwalnym jaśminem… Tak, ostatnio z ciekawości sprawdzał go w drogerii. Perfumy były niezwykle drogie, ponad dziesięć tysięcy za flakonik. Wilski, mimo aparycji, dbał o siebie. Lubił się też opalać. Delikatne oparzenia na skórze widoczne pod rozpiętą koszulą wskazywały raczej na mocne słońce, nie na solarium. Denat zdążył przed śmiercią pojechać na wakacje. Dobre i to. Detektyw przejrzał jeszcze kieszenie i klapy marynarki, ale nic nie znalazł. Szukał dalej: oglądał dłonie i szyję, próbując wypatrzeć ślady walki.

– Kobieta zarzeka się, że nikt się nie zbliżał – powiedział Ęcki, podejrzliwie obserwując, jak Bruno przygląda się obrączce na palcu denata. – Nie odstępowała go na krok, od kiedy go znalazła. Zeznała tylko, że jej szloch usłyszała jedna z obecnych na bankiecie hostess.

Aha, impreza, wiedziałem! – pomyślał Bruno.

– To ta dziewczyna przekazała lokajowi, że ma niezwłocznie poinformować służby. Karetka też przyjechała, ale lekarze nie mogli już nic zrobić.

– Ta hostessa… Zakładam, że wciąż jest na miejscu? – spytał Bruno, wstając i otrzepując spodnie.

– Prawdopodobnie.

– Pan żartuje? Dziewczyna jest świadkiem. Ani ona, ani nikt inny nie powinien był opuszczać tego domu.

– Założyliśmy samobójstwo. – Ęcki się wyprostował, wypinając swój pokaźny brzuch i wysuwając szczękę do przodu.

– Wiedząc, iż mają was za takich znawców, że trzeba wzywać specjalistów z zewnątrz? Nie mieliście prawa nic zakładać!

Bruno wziął głęboki wdech i spojrzał na Piotra.

– Upewnij się, że nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nasi wszystkich nie przesłuchają – powiedział.

Piotr pobiegł wykonać zadanie, a gdy wrócił, poinformował, że policja już zajmuje się przesłuchaniem osób, które mogły coś zauważyć. Nikt nie wyszedł; wszyscy byli niezwykle zaaferowani i nie chcieli przepuścić takiej rozrywki.

– Po co ci akurat ta hostessa? – spytał Bruna Piotr. – Co prawda jeszcze jest, ale już odpowiadała na pytania…

– Chodź, pokażę ci – odparł Kosowski, po czym zawołał fotografa.

Przykucnęli obaj, a Bruno podniósł prawą dłoń denata i najdelikatniej, jak umiał, zdjął mu obrączkę. Spojrzał na fotografa i skinieniem polecił mu zrobić zdjęcie.

– Na co mam patrzeć? – spytał Piotrek, obracając w dłoni obrączkę, którą przekazał mu Kosowski.

– Na palce, spójrz. Facet prawdopodobnie do wiernych nie należał.

– Opalenizna…

– Tak. Pod obrączką powinno jej nie być. Założę się, że w podróży nie towarzyszyła mu żona. Jeśli wiedziała o jego zdradach, to jest to już jakiś motyw – wyjaśnił Bruno.

– A hostessa…?

– Ona jedyna widziała żonę architekta przy jego ciele. Jest jedynym świadkiem, który może potwierdzić, że facet nie był zbyt żywotny, kiedy nachylała się nad nim jego urocza małżonka.

– Czaję. A co z domniemaniem samobójstwa?

Bruno wstał i się rozejrzał. Spojrzał w górę w kierunku okna na piętrze, z którego rzekomo miał skoczyć architekt, i zwrócił się do krzątającego się w okolicy Ęckiego.

– Ktoś zamknął teraz okno?

– Nie. Musiało być zamknięte, jak przyjechaliśmy. Nikt nie wchodził do tego pokoju, moi ludzie tego pilnują, bo czekaliśmy z tym na waszą ekipę. Założyliśmy, że ktoś poczuł przeciąg i…

– I zamknął okno, ignorując przy tym fakt, że leży pod nim wykrwawiający się człowiek? Kurwa… – Bruno spojrzał z wielkim rozczarowaniem na policjanta i przeniósł wzrok na kolegę. – Jak widzisz, kwestia samobójstwa jest raczej wykluczona. Chyba że pan architekt zatrzasnął okno od środka, magicznie, w locie.

– To raczej mało prawdopodobne. – Bruno usłyszał za plecami kobiecy głos.

Znał go. Najmilszy i najokrutniejszy głos na całym świecie. Nie było drugiego takiego, który brzmiał w jego uszach jak delikatna melodia wygrywana na fortepianie i motyw z filmu Szczęki jednocześnie. Z dźwiękiem zawsze przychodził ten sam słodki zapach perfum sygnowanych nazwiskiem nielubianej przez nią piosenkarki. Kupił jej te perfumy w pierwszą rocznicę, wciąż ich używała. Przeczuwał, że ona tu będzie. Zawsze była.

– Rozalia Ojdana, TVN24, czy mogę prosić o komentarz? – powiedziała dziennikarka, podsuwając mu mikrofon pod nos.

Jeśli można wyróżnić jeden moment w życiu każdego człowieka, który potrafi ukształtować go na nowo, dla Bruna była to chwila, gdy na klatce schodowej kamienicy niósł się echem trzask zamykanych za Rozalią drzwi jego mieszkania.

2

Proszę się odsunąć i wyłączyć kamerę – powiedział chłodno Kosowski. – Natychmiast.

To trwało ułamek sekundy. Spojrzał jej w oczy, które z pewnością jeszcze przed chwilą obejmował uśmiech, lecz teraz nie było po nim śladu. Dostrzegł uniesione lekko brwi. Znał tę minę. Zawsze ją robiła, gdy chciała powiedzieć: „Zabronisz mi?”. Kiedyś, podczas pierwszych kłótni, uważał to nawet za urocze, ale z czasem jej poczucie bezkarności zaczęło rodzić w nim agresję. Rozalia nie bała się go ani trochę, a jego zdanie miała za nic. Teraz patrzył z uporem na jej twarz, licząc, że odpuści, ale walka była z góry skazana na przegraną.

– Chłopaki… – Bruno odwrócił się w kierunku mundurowych i skinął na nich dłonią. Gdy ruszyli w ich stronę, Rozalia z irytacją opuściła mikrofon i odesłała towarzyszącego jej kamerzystę. Wsparcie nie było już potrzebne. Zanim detektyw się odwrócił, na ramieniu poczuł ukłucie czyichś wbijających się mu w skórę paznokci. Jej długie palce już go oplotły, nie było ucieczki.

– Nie teraz – uciął, zanim się odezwała, po czym spojrzał jej stanowczo w oczy ostatni raz i nie czekając na odpowiedź, odszedł.

– Co ona tu robi? Skąd wiedziała? – spytał poirytowany Piotr, o którego obecności Bruno na chwilę zapomniał.

– Pewnie ktoś z gości zaalarmował telewizję – odparł. – Nie martw się tym. Zaraz pojedzie. Dałem jej do zrozumienia, że nic tu nie wskóra.

– Ty dałeś jej do zrozumienia? Rozalia nigdy tak po prostu nie odpuszcza, a już na pewno nie gdy ty jej każesz.

– Dobra, pokręci się i pojedzie – powiedział Bruno. – Powiedz naszym, żeby mieli ją na oku, i zbierz rodzinę Wilskiego w jednym miejscu. Ale zanim przystąpimy do rozmów, musimy jeszcze obejrzeć tamto pomieszczenie z oknem. Czy wszyscy goście wciąż są obecni?

– Mówiłem ci już. Nasi ludzie przesłuchują świadków, ale odsyłają tych, którzy nie mają żadnych informacji. Myślę, że niedługo rozmowy się skończą.

Piotr wciąż tłumaczył, ale Bruno już nie słuchał. Obejrzał się przez ramię i odgarnął do tyłu długie włosy. Rozalia, wyraźnie zdenerwowana, siedziała na niskim kamiennym murku i paliła papierosa – Vogue’a, jak zwykle. Nie zmieniała przyzwyczajeń. Nie tak jak mężczyzn, w każdym razie. Wyglądała pięknie. Złociste, ułożone w delikatne fale włosy opadały jej na kołnierz klasycznego beżowego trencza od Burberry, który luźno przewiązała paskiem. Miała gęsią skórkę, ale z tej odległości Bruno tego nie widział. Wędrował wzrokiem po jej smukłej sylwetce, po zgrabnej łydce w beżowej szpilce, którą eksponowała, zarzuciwszy nogę na nogę. Miała zieloną, trochę kusą, ale przynajmniej grubą spódnicę. Pamiętał tę część ubioru i to, jak z wdziękiem opadała na podłogę, gdy kobieta jego marzeń szykowała się do snu. Myślał o szeleście jedwabnej podszewki i o tym, jak ślizgały się po niej jego palce, gdy podnosił ją z uwielbieniem do góry. Myślał o kokosowym zapachu balsamu, wyczuwalnym przez cienkie pończochy. Patrzył dalej. Rozpinając guziki białej koszuli, posunęła się o jeden za daleko, co zauważył z niezadowoleniem. Odsłaniający dekolt szal, który delikatnie powiewał na wietrze, najwyraźniej też był markowy, również Burberry. Tłumaczyła mu coś o tej kracie. Ten szal nie był podobny do tego, który kiedyś jej podarował. Tamten był w kwiaty, ludowy, i widział go na niej tylko raz. Rozalia nie tylko gustowała w stylu klasycznym, ale sama była uosobieniem klasyki. I klasy. Zawsze nieskazitelna, zawsze gotowa do nagrań, zawsze perfekcyjna. Dlatego najchętniej myślał o wieczorach w ich mieszkaniu, kiedy zrzucała z siebie wszystko i była naturalna, nieidealna, rzeczywista.

Detektyw odwrócił się niechętnie w stronę domu i wszedł do środka. Czekającym w salonie ludziom skinął tylko w przelocie, zapewniając, że zaraz do nich dołączy, i ruszył marmurowymi schodami na górę.

Szklana ściana oddzielała korytarz od pomieszczenia, które okazało się gabinetem Wilskiego. W pokoju, po wewnętrznej stronie okien, zamontowano czarne żaluzje. Pod ścianą stała ekipa techników z Piotrem, co wydawało się dość niezrozumiałe, zważywszy na konieczność jak najszybszego przeprowadzenia prac.

– Co się dzieje? Czemu jeszcze nie w środku? – spytał Bruno gniewnie.

– Czekaliśmy na ciebie – odparł Piotrek. – Pokój jest zamknięty.

– Zamknięty? To dziwne.

– To nie jest dziwne, Bruno. To niemożliwe. Pokój jest zamknięty od środka. Klucz, który przyniósł nam lokaj, w żaden sposób nie pomógł. Podobno po wewnętrznej stronie zamontowana jest jakaś zasuwa. Próbowaliśmy wszystkiego.

– Nie wszystkiego – powiedział Bruno i wziął zamach. Szkło roztrzaskało się w drobny mak, a na dole ktoś krzyknął. Detektyw przełożył ostrożnie dłoń przez otwór i wymacał zasuwę. Po chwili drzwi były otwarte. Wparował do środka i rozejrzał się, a reszta weszła za nim i natychmiast zabrała się do zbierania materiału dowodowego.

Pomieszczenie było przestronne, eleganckie i surowe. I zimne tak, jak urzędujący w nim architekt, pomyślał Bruno. Wielkie regały z książkami o tematyce architektonicznej zajmowały całe ściany. Takiego zbioru nie powstydziłaby się żadna biblioteka wydziałowa w kraju. Architekt ustawił swoje solidne biurko na środku pokoju w ten sposób, że piękny widok na ogród miał za plecami.

– Wolał beton zamiast zieleni. To takie wymowne… – powiedział pod nosem Bruno i zwrócił się do Kowalczyka, jednego z techników, który stał przy oknie: – Jakieś odciski?

– Zdejmę, ale nie ma ich dużo – odparł tamten. – Moje okna nie wyglądają tak czysto nawet po świętach.

– To dobrze, interesują nas tylko najświeższe ślady – odparł Bruno i wciągnął mocno powietrze nosem. W powietrzu unosiła się ledwie wyczuwalna nuta jaśminu. Perfumy architekta. To niemożliwe, żeby zapach wciąż się utrzymywał. Woń dochodziła od strony policjanta, z którym przed chwilą rozmawiał detektyw.

– Kowal, jakich ty perfum używasz? – spytał Bruno.

– Eee… Dziś to żadnych, szefie.

– A nie czujesz nic?

– Niewiele, przeziębiony jestem.

Bruno podszedł w stronę Kowalczyka.

– Krok do tyłu, Kowal. Możliwe, że depczesz dowód.

Mężczyzna wykonał polecenie, odklejając z trzaskiem podeszwę buta od podłogi.

– Co to takiego? – spytał Piotr zza pleców Bruna.

– Perfumy Wilskiego. Gdzieś tu powinien być flakonik… – powiedział detektyw i rozejrzał się po pokoju. – O! Tu jest. – Schylił się do nogi biurka i podniósł niewielką szklaną buteleczkę. – Tak myślałem, że to te.

– „To te”?

– A, oglądałem je z ciekawości w sklepie. Były cholernie drogie.

– Nie wydaje mi się, żeby to mogło dostarczyć jakichkolwiek informacji. To zwykła plama perfum.

– Zwykła, niezwykła. Nie wiemy, dowiedzmy się. Coś znalazłeś? Wydajesz się mocno sceptyczny.

Piotr wzruszył ramionami i powiedział:

– Wzięliśmy szklankę do ekspertyzy. Wygląda, jakby była w niej tylko woda, ale skoro brakuje śladów, bierzemy, co możemy. Więc masz rację, jestem sceptyczny. Wątpię, czy ten pokój przyniesie jakieś odpowiedzi. Nie rozumiem tylko jednej rzeczy, Bruno. Jakim cudem gabinet był zamknięty?

Bruno nie odpowiedział. Też się nad tym zastanawiał i wciąż nie znał odpowiedzi. Podrapał framugę okna i mruknął bardziej do siebie niż do towarzysza:

– Jak to możliwe, żeby w takim oknie nie zrobić barierki…?

Mężczyzna pociągnął za klamkę i okno otworzyło się bezgłośnie.

– Nie ma śladów montażu… Nie było jej od początku. Skrajnie nieodpowiedzialne.

Kosowski zasępił się, pokręcił głową i skierował do Piotra, dokonującego oględzin drugiego okna.

– Nic nadzwyczajnego, Bruno – powiedział jego partner. – Okno jest sprawne, poprawnie zamknięte, umyte na błysk. Chętnie zatrudniłbym u siebie ich pomoc domową. Lepiej chodźmy na dół. Czekają już zbyt długo.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz