39,99 zł
Niespodziewane zwroty akcji, pilnie strzeżone tajemnice, ekscentryczni artyści, przyjaźń ponad czasem i pewien wyjątkowy kot.
Federico mieszka w szesnastowiecznym Rzymie, a Bee we współczesnym New Jersey. Czy może połączyć ich przyjaźń? Jak się okazuje – tak. A wszystko za sprawą pewnego kota, tajemniczej szafy skonstruowanej przez samego Leonarda da Vinci i niezwykłego portretu.
Jedenastoletni Federico nie ma nic przeciwko życiu zakładnika politycznego w papieskim pałacu, zwłaszcza odkąd ma nowego czworonożnego przyjaciela. Jednak pewnego dnia nie może wyjść ze zdumienia – kot, który wchodzi do bogato zdobionej szafy jako mały kociak, po chwili wychodzi z niej całkiem dorosły. To nie koniec niespodzianek – w szefie pojawia się przybysz z przyszłości, kolekcjoner sztuki Herbert. Mężczyzna potrzebuje pomocy Federica, aby zdobyć szkic z podpisem słynnego Rafaela. Misja zostaje przerwana, gdy Herbert musi wrócić do swoich czasów, aby ratować umierającą dziewczynkę.
Rówieśniczka Federica, Bee, wcale nie chciała przeprowadzać się do New Jersey. Kiedy sąsiadka pokazuje jej szkic sprzed kilku wieków, na którym dziewczynka wygląda jak żywa, Bee nie wierzy własnym oczom. To przecież nie może być ona… Wiele się wyjaśnia, gdy spotyka niezwykłego kota, a na strychu sąsiadki odkrywa tajemniczy mebel – wehikuł czasu, który przeniesie ją do Rzymu epoki renesansu. Bee, która w szkole uczyła się o Rafaelu i Michale Aniele, nigdy nie przypuszczała, że pozna ich osobiście i na własne oczy ujrzy, jak malują swoje najsłynniejsze dzieła.
Powieść wyróżnionej medalem Johna Newbery’ego Catherine Gilbert Murdock to trzymająca w napięciu historia o podróżach w czasie i pisaniu historii na nowo, aby pomóc obecnie żyjącym… i ocalić pewne zagrożone arcydzieło. Pomysłowa fabuła wciągnie każdego, komu podobały się takie książki, jakPułapka czasuiWhen You Reach Me.
Książkę wzbogacają czarno-białe ilustracje Paula O. Zelinsky’ego, przedstawiające tytułowego kota, a także krótkie posłowie poświęcone wielkiej sztuce i tworzącym ją artystom oraz historycznym wydarzeniom, które stanowiły inspirację autorki.
***
„Przeurocza” – Kirkus Reviews (recenzja z gwiazdką)
„Oryginalna” – Booklist (recenzja z gwiazdką)
„Wciągająca opowieść o przyjaźni i o tym, jak ważne jest być bezinteresownym i dążyć do porozumienia, nie zważając na dzielące różnice” – Shelf Awareness (recenzja z gwiazdką)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 211
Tytuł oryginału: Da Vinci’s Cat
Copyright © 2021 by Catherine Gilbert Murdock Copyright © 2024 for the Polish edition by ToTamto an imprint of Wydawnictwo Czarna Owca Copyright © 2024 for the Polish translation by Aleksandra Wolnicka Copyright © for the Illustrations by Paul O. Zelinsky All rights reserved
First published by Greenwillow Books, an imprint of HarperCollins Publishers Translation rights arranged by Jill Grinberg Literary Management and Graal Literary Agency
Serdeczne podziękowania dla historyka Brada Bouleya za cenne wskazówki dotyczące życia codziennego w Rzymie w epoce renesansu: chorób, zarobków i edukacji. C. G. M.
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Radzikowska Redakcja: Ida Świerkocka Korekta: Anna Brzezińska, Adam Osiński Projekt okładki: Paul O. Zelinsky Liternictwo: Ryan O’Rourke Adaptacja okładki: Natalia Twardy Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie pierwsze Warszawa 2024 ISBN 9788382528138
Dla Virginii
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Federico w panice poderwał się z posłania i na wpół rozbudzony szukał ręką sztyletu.
– Papo! – krzyknął. – Biją na alarm! – W ciemności bielała czyjaś twarz, jednak Federico nie znalazł noża za pasem. Pasa też nie miał na sobie…
Ojej… Westchnął głęboko i z ulgą opuścił ręce. Majaczące w mroku oblicze nie było wcale twarzą nieprzyjaciela, lecz starożytnego posągu, podarunku od matki. Mieszkała daleko stąd, na północy, z papą i siostrami Federica, w zamku o pięciuset komnatach, on sam zaś od roku przebywał w Rzymie. W willi, która była jego więzieniem.
Tymczasem alarm znów zabrzmiał – chociaż nie, to tylko dźwięk trąb obwieszczających wniesienie na ucztę kolejnego dania. Zza okna dobiegały zapachy sosu musztardowego, baraniny, cebuli, pikantnie przyprawionych ostryg, ryb pieczonych w cytrynach… Muzykanci brzdąkali na swoich instrumentach. Przez drewniane żaluzje Federico mógł zobaczyć pałacowy dziedziniec otoczony smukłymi cyprysami, wśród których stały wysokie marmurowe posągi, oraz stół i stłoczonych wokół niego biesiadników. Nadworny błazen właśnie fikał koziołki na jego długim blacie, gasząc świece palcami u stóp.
Federico powinien tam teraz siedzieć i wraz z innymi zaśmiewać się z błazeńskich sztuczek. Zamiast tego po południu położył się do łóżka z bólem głowy, który teraz – gdy dźwięki trąb wyrwały go ze snu – ustąpił miejsca irytacji. Chłopiec poczuł też wilczy głód.
Pomyślał, że właściwie mógłby przemknąć się na dół i niepostrzeżenie dołączyć do ucztujących. Tyle że prawdziwy szlachcic się nie przemykał – w odpowiednim momencie wkraczał dostojnie, entuzjastycznie witany przez zgromadzonych. Miałby zjawić się na uczcie jak rozespane dziecko po poobiedniej drzemce? Zresztą nie był już dzieckiem. Miał jedenaście lat; był już niemal mężczyzną.
Nachmurzony chłonął scenę na dziedzińcu: migotliwe światło kandelabrów, połyskujące srebra i kryształy, misy z perfumowaną wodą i płatkami kwiatów na jej powierzchni, klejnoty skrzące się na palcach, nakryciach głowy oraz we włosach gości. Ponownie zabrzmiały trąby i słudzy wnieśli na ucztę półmisek z pozłacaną głową upieczonego dzika.
Na ten widok Federico poczuł jeszcze większy głód – sos wiśniowy pachniał wprost wybornie! Musiał szybko coś zjeść, tylko co? Na pewno nie tę wytworną jedwabną kapę i nie portret ojca w lśniącej czarnej zbroi. Podręczniki szkolne, pióra ani kałamarz również nie wyglądały szczególnie apetycznie… Może w kufrze podróżnym coś się znajdzie? Swoją wielkością niemal dorównywał trumnie, musiał bowiem pomieścić wszystkie przedmioty niezbędne podczas długiego pobytu poza domem.
Federico przetrząsnął zawartość kufra, bacząc, aby nie zahaczyć którymś ze swoich pierścieni o jakąś cenną tkaninę. No proszę: czarka migdałów w cukrze, które jednak tylko na chwilę zaspokoiły jego głód. Śliniąc palec i marszcząc w skupieniu brwi, wybrał z czarki ostatnie słodkie okruchy. W domu rodzinnym mógłby się zakraść do kuchni po kandyzowane cytryny albo bakalie w pachnącym egzotycznymi przyprawami syropie. W Rzymie niestety żaden z kucharzy nie był łaskaw odkładać dla niego podobnych smakołyków.
Federico westchnął. Zaburczało mu w brzuchu. Taką miał ochotę na coś słodkiego! W ostateczności mógłby zjeść jakiś owoc. Winogrona albo figi…
No jasne, figi! Rano widział talerz fig w nowym gabinecie papieża. Przesiadywał tam całymi godzinami, pozując do portretu malowanego przez mistrza Rafaela Santi, a figi były miłym przerywnikiem. Zjedli ich kilka z Rafaelem, zostawiając resztę na parapecie.
Ponowne burczenie w brzuchu zagłuszyło na moment odgłosy chrapania, dobiegające z sypialni jego piastunki. Niestety, figi znajdowały się daleko stąd, w pałacu papieża. Czy powinien zapuszczać się tam o tej porze zupełnie sam, bez sług i strażników, w dodatku nie budząc przy tym Celeste?
Jego pusty żołądek wydał głośny werdykt: tak.
Federico szybko wciągnął rajtuzy i jedwabne pluderki. Nie pasowały do siebie, ale przecież nikt go nie zobaczy. Przytroczył do pasa sztylet, a na ramiona narzucił pelerynę, pomny, że bez niej szlachcic jest nagi. Na koniec nakrył jeszcze jasne loki czapką, wziął latarnię, którą Celeste na wszelki wypadek zostawiła zapaloną, i na paluszkach wyszedł z komnaty. Może i był zakładnikiem, przetrzymywanym w Rzymie jako gwarant lojalności swojej rodziny wobec Jego Świątobliwości Juliusza II, ale to nie znaczyło, że siedział jak więzień pod kluczem.
Willa, w której obecnie mieszkał, stała na wietrznym szczycie wzgórza, oddalona o dobre ćwierć mili od papieskiego pałacu. Żeby zrobić wrażenie na gościach, Jego Świątobliwość postanowił niedawno połączyć obie budowle długim korytarzem, który wciąż jeszcze nie został jednak wybudowany i poza Federikiem niewielu zeń korzystało. Robotnicy składowali tam deski i niepotrzebne sprzęty. O tej porze przez nieukończony dach zaglądał księżyc. W świetle latarni rozstawione tam drabiny i sterty ceramicznych płytek rzucały tajemnicze cienie. W pewnym momencie pod ścianą zamajaczyła ciemna, zwalista sylwetka…
Federico odskoczył z bijącym sercem, by po chwili stwierdzić, że to jednak nie człowiek, tylko wielka drewniana skrzynia. Chwała Bogu, że nie było z nim jego sióstr, umarłyby ze strachu. Jego, rzecz jasna, niełatwo było przerazić.
Mimo to, przechodząc obok skrzyni, przezornie odwrócił wzrok.
W końcu dotarł do wylotu korytarza, zakończonego ciężkimi wrotami prowadzącymi do pałacu. W papieskiej rezydencji również trwała obecnie rozbudowa – wszystkie komnaty i sale miały zyskać nowy kształt albo zdobienia. W drodze do przebudowywanego gabinetu papieża Federico musiał lawirować między skrzynkami na narzędzia a kadziami z palonym wapnem. Dotarłszy do drzwi komnaty, pociągnął nosem. Wyraźnie czuł woń niemytych stóp, brudnych ubrań i tłustych włosów… Dobrze ją znał.
– Mistrzu?! – zawołał, marszcząc nos. – Mistrzu Michelangelo?
Drzwi otwarły się gwałtownie.
– Kogo tam znowu niesie? – Michelangelo łypnął gniewnie na chłopca, zaciskając pięści. – Hm. To ty, Federico. Czego chcesz?
Michelangelo Buonarroti był nie lada dziwakiem. Największy rzeźbiarz, jakiego znał świat, talentem przewyższający starożytnych mistrzów, pychą zrażał do siebie wielbicieli, a przyjaciół – ponuractwem. Po kilku latach malowania fresków na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej z głową wiecznie zadartą do góry miał trwale skrzywiony kark. Dawno temu złamano mu nos, co było karą za przechwałki, ojciec zaś przykazał mu jeszcze za młodu, aby nigdy się nie kąpał. Nikt nie nazwałby go urodziwym, a jeśli dodać do tego zniekształconą twarz i koszmarny smród…
– Dobry wieczór, mistrzu. – Federico ukłonił się dwornie, starając się oddychać przez otwarte usta. Co Michelangelo robił w gabinecie papieża? – Przyszedłem… obejrzeć swój portret. – Wolał uciec się do wymówki, niż przyznać się do głodu; bądź co bądź doskwierał on głównie biedakom. Wyminął Michelangela i wśliznął się do środka. Biblioteczki i posadzkę komnaty pokrywały prześcieradła, a rusztowania z nieheblowanych desek służyły zapewne malarzom – dzięki nim mogli dosięgnąć wyższych partii ścian. Na parapecie chłopiec dostrzegł to, czego szukał: talerz pełen owoców. – O, figi! – Podsunął je artyście. – Poczęstujecie się, mistrzu?
Michelangelo odepchnął talerz.
– Portret? – prychnął. – Malować portrety to żadna sztuka. – Niektóre są piękne. – Spojrzenie Federica zatrzymało się na widocznej nad wejściem podobiźnie urodziwego, jasnowłosego chłopca: drobnej figurce w tłumie ponad pięćdziesięciu filozofów. – Tak się cieszę, że mogłem cię umieścić na tym fresku – powiedział Rafael, dodając kilka ostatnich pociągnięć pędzlem. – Wyglądasz na nad wiek rozumnego.
Michelangelo spojrzał wilkiem na przeładowaną scenę na ścianie.
– Wszystkiego, co ten paw potrafi, nauczył się ode mnie. – Nazywał Rafaela pawiem z powodu jego wytwornych strojów.
Federico nieomal zadławił się figą.
– Nie wiedziałem, że mistrz Rafael pobierał u was nauki.
– Nie mówiłem, że pobierał. Nigdy bym go nie przyjął na ucznia. Ten człowiek wyłącznie bierze. Jest niczym dziura w wiadrze, przez którą wypływają moje najlepsze pomysły. Wysysa ze mnie krew jak pijawka.
– Ach. – Federico opuścił talerz. Zrobiło mu się niedobrze.
Michelangelo spod zmarszczonych brwi łypnął na filozofa Pitagorasa, przedstawiającego swoją teorię harmonii.
– O czym rozmawiacie z Rafaelem? Obgadujecie mnie? – Chociaż miał zaledwie trzydzieści sześć lat, ponury charakter wyrył na jego twarzy głębokie zmarszczki. Cuchnął potem i starymi butami.
Federico zaryzykował i włożył do ust jeszcze jedną figę.
– Rozmawiamy głównie o Jego Świątobliwości. Rafaelowi spodobała się moja opowieść o tym, jak papież przewrócił stolik do tryktraka. – Federico często grywał w tryktraka z papieżem i równie często z nim wygrywał.
– Ten paw zrobiłby wszystko, żeby zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Ale ja nigdy do tego nie dopuszczę. – Michelangelo popatrzył chmurnie na ścianę pełną postaci tak wiarygodnie oddanych, jakby wręcz oddychały. – Pff! – prychnął i oddalił się gniewnie, pozostawiając za sobą przykrą woń.
A to ciekawe, myślał Federico, wracając do willi. Co Michelangelo robił w środku nocy w gabinecie papieża? To Rafael otrzymał zlecenie na ozdobienie pałacowych ścian, nie on. W pewnym momencie chłopiec doznał olśnienia i głośno wciągnął powietrze: Michelangelo przyszedł tam na przeszpiegi! Wielki mistrz potajemnie podziwiający dzieło młodziutkiego Rafaela – cóż za smakowity kąsek!
Tylko z kim miałby o tym poplotkować? Celeste tak dużo mówiła, że nie starczało jej już czasu na słuchanie. Nieliczni rówieśnicy Federica w pałacu byli głównie paziami albo kuchcikami. Dalece przewyższał ich urodzeniem – synowi księcia nie wypadało spoufalać się z pospólstwem. Może mógłby pogawędzić z papieskimi lokajami? Ze swoim krawcem? Albo z nadwornym błaznem? Już prędzej z kupidynkami wymalowanymi na suficie komnaty. Chłopiec westchnął; znał w Rzymie wielu ludzi, ale nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać przyjacielem.
Wraz z ostatnimi kęsami figi przeżuwał tę smutną prawdę, wlokąc się noga za nogą korytarzem. W oddali dzwony bazyliki Matki Bożej Większej zaczęły wybijać północ; ich żałobny ton zdawał się odzwierciedlać nastrój chłopca. Żwir chrzęścił pod jego ciżmami, światło latarni z trudem rozpraszało mrok. Gwiazdy mierzyły go lodowatym wzrokiem i Federico zatęsknił nagle za towarzystwem młodszych sióstr. Tak bardzo chciałby wrócić do domu! Nie po raz pierwszy przeszło mu przez myśl, żeby uciec, lecz taka zbrodnia okryłaby hańbą całą jego rodzinę. Nie, musi pozostać w Rzymie jako jeniec, dopóki Jego Świątobliwość nie uzna za stosowne go uwolnić…
– Miau.
Co to? Federico obrócił się na pięcie, dobywając noża. Perłowy promień księżyca przebił ciemności nocy, oświetlając piramidy płytek podłogowych, sterty desek i wysoką drewnianą skrzynię pod ścianą… Chłopiec zmarszczył brwi; skąd ona się tu właściwie wzięła? Musiano ją dostarczyć po południu, kiedy drzemał.
Zebrał się na odwagę i przysunął bliżej, ściskając w ręku sztylet. Skrzynia – a właściwie coś w rodzaju reprezentacyjnego kredensu – była przepięknie wykonana z inkrustowanego klejnotami gładkiego drewna orzechowego. Ktoś musiał słono zapłacić za tak wykwintne rzemiosło.
Ze środka dobiegło stłumione, lecz uporczywe drapanie.
Federico odskoczył wystraszony. W ustach mu zaschło.
– Zgiń, przepadnij, maro nieczysta…
I znowu to samo: drap, drap… Chłopiec oddałby pół księstwa, żeby mieć teraz u boku wypróbowanego przyjaciela.
– Miau…
– Och, na litość boską! – To był tylko kot, uwięziony w bogato zdobionym meblu. Federico parsknął i z ulgą schował nóż do pochwy. – Wychodź – powiedział, otwierając rygiel.
Ze skrzyni – kredensu? – wyskoczył kociak.
– Miau? – Był płowy jak lew, miał czarne czubki uszu i groźnie wymachiwał ogonem. Federico wziął go na ręce. To była kotka! Zamruczała cicho w jego objęciach; w świetle zalśniły bursztynowe oczy w czarnych obwódkach, jak u Egipcjan. Ząbki miała cienkie jak igły. – Miau?
– Witaj, o pani. – Federico wykonał przewidziany etykietą ukłon. – Panicz Federico Gonzaga, do usług. Syn księcia Mantui, Francesca Drugiego, oraz Izabeli d’Este z Ferrary.
– Miau. – Kotka miękką łapką musnęła czubek jego nosa, jakby składała tam pocałunek, po czym zaczęła się wiercić w jego objęciach.
– Naturalnie, o pani. Nie będę pani zatrzymywał. – Federico postawił zwierzątko na posadzce, gdzie wykonało kilka podskoków. Po chwili przewróciło się na grzbiet i zaczęło się turlać jak błazen, w dodatku zabawniejszy od tego na uczcie! Federico wybuchnął śmiechem i zaklaskał. Mógłby przyglądać się tym figlom do rana.
Kotka nagle znieruchomiała i polizała łapkę z taką miną, jakby mówiła: „Ja i figle? Nigdy w życiu!”.
Potem spostrzegła leżące na posadzce piórko. Przyczaiła się i podkradła bliżej na nisko ugiętych łapach. Skoczyła…
– Masz swoją zdobycz! – zawołał Federico. – Ależ jesteś zwinna!
Z zapałem źrebaka kotka pomknęła w głąb korytarza, po czym wróciła jak pocisk i z impetem odbiła się od jego nóg.
– Miau – pochwaliła się, mrucząc całą sobą.
– Wytrawny z ciebie biegacz. – Federico schylił się i ją pogłaskał. – Ale musimy jeszcze popracować nad zawracaniem.
Kotka odbiegła w podskokach. Naraz jej grzbiet wygiął się w łuk, sierść zjeżyła się i zwierzę ruszyło ku niemu na czubkach łapek, sycząc przez swoje cienkie ząbki.
– Taka jesteś groźna? Już się boję. – Na dowód zakrył twarz połą peleryny.
Kotka otarła się o jej brzeg, a następnie próbowała wspiąć się po jego nodze.
– Auć! – roześmiał się Federico, stawiając ją znów na posadzce. – To jedwabne pluderki!
Podeszła do kredensu i otarła się o jego drzwi.
– Miau?
Federico otworzył je szybkim ruchem. Kotka, węsząc, wbiegła do środka.
Federico z ukłonem zamknął za nią drzwi.
– Wierny sługa jaśnie pani… – By zaraz równie szybko je otworzyć.
Z kredensu nikt nie wyskoczył.
– Kiciu? – Chłopiec zajrzał do środka.
Pusto.
Sięgnął po latarnię.
– Gdzie jesteś? – Przyklęknął i przesunął dłońmi po drewnianej podłodze. Poświecił w najdalsze kąty, obejrzał bogato inkrustowane drzwi. Niczego nie znalazł, poza dziwnymi symbolami z hebanu i jasnego drewna ostrokrzewu kolczastego. Ani śladu kotki.
Zdjęty paniką zrobił krok w tył.
– Kiciu…? – Z oddali dobiegały śmiech i echo rozmów biesiadników, lecz na korytarzu panowała głucha cisza. Cisza, którą przerwało nagłe bicie dzwonów kościoła Świętego Ducha.
Federicowi zebrało się na płacz.
– Gdzie się podziałaś, kiciu? – Miał ochotę rozbić ten przeklęty mebel w drzazgi! Roztrzaskać drogocenne klejnoty trzonkiem sztyletu, a okruchy zmiażdżyć podeszwami. Kto to widział, żeby tak znikać bez śladu? – Kiciu!
Dzwony Świętego Ducha wybrzmiały i umilkły, a chwilę potem rozległy się majestatyczne dźwięki dzwonów Świętego Augustyna i Świętej Rufiny, jako że każdy rzymski kościół wybijał północ o nieco innej porze.
Federico głęboko zaczerpnął powietrza. Czy to jakiś wstrętny psikus? A może czary? W każdym razie najwyraźniej w grę wchodziła siła nieczysta. Ogromnie zasmucony zamknął drzwi kredensu.
– Żegnaj, kiciu. – Z niechęcią pomyślał o czekającym go powrocie do willi. Latarnia ciążyła mu w ręce, jakby była z ołowiu. Nigdy w życiu nie czuł się taki samotny.
– Miau.
Chłopiec biegiem dopadł kredensu. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi…
Wyszła przez nie kotka. Dorosła kotka z płową sierścią lwicy i czarno obwiedzionymi oczami, którymi na niego spojrzała.
– Miau? – Nie było to już jednak popiskiwanie młodego kociaka, tylko dorosłe, głębokie miauczenie.
– Kiciu… – wyszeptał Federico.
Kotka zrobiła ósemkę wokół jego nóg, ocierając mu się o łydki uszami o czarnych czubkach.
Chłopiec głośno przełknął ślinę.
– To ty. Ale jak…?
– Miau. – Dostojnym krokiem ruszyła w kierunku tajemniczego mebla; koniec z niefrasobliwymi podskokami. Bursztynowe oczy połyskiwały w świetle latarni. – Miau? – Łapką pchnęła drzwi.
– O nie! – Federico szybko chwycił ją na ręce. – To coś jest bardzo niebezpieczne. – Przycisnął ją do piersi i nie bacząc na to, że ktoś usłyszy echo jego kroków, ile sił w nogach pobiegł z powrotem do willi.
Rozdział 2
Nazajutrz Federico obudził się zrozpaczony. Śniło mu się, że miał zaprzyjaźnioną kotkę! Jaka szkoda, że to tylko sen… Obrócił się na brzuch i ukrył twarz w poduszce.
– Miau.
Chłopiec szeroko otworzył oczy. Tuż obok siebie, na materacu, ujrzał uśmiechnięty koci pyszczek. Rozległo się ciepłe mruczenie i nagle świat znów stał się piękny.
Spędzili razem cały ranek: kotka zwinęła się w kłębek przy jego łokciu, gdy siedział przy biurku, mozoląc się nad listem do domu. Rezultat tych starań przedstawiał się następująco:
Najdroższa Matko, kontynuuję naukę. Ufam, że cieszycie się dobrym zdrowiem, podobnie jak moje siostry. Mistrz Rafael skończył malować mój portret. Mam kota.
Wasz oddany syn, Federico
Miał ochotę opisać dziwne spotkanie z Michelangelem o północy i pochwalić się wygraną w tryktraka z papieżem. Bardzo chciałby też szczegółowo opowiedzieć matce o swojej nowej towarzyszce – o tym, jak nieoczekiwanie zmieniła się z kociaka w dorosłą kotkę i w tajemniczy sposób znikła z wnętrza kredensu… Niestety nie mógł wyrazić tego wszystkiego w liście, gdyż pisał po łacinie, a łacina zawsze sprawiała mu kłopoty.
– Napisać, że znalazłem cię na korytarzu o północy? – zapytał. – Miau.
– Masz rację. Lepiej o tym nie wspominajmy. – Z uwagą przyjrzał się wiszącemu nad biurkiem portretowi ojca: mężczyzny o zmarszczonych brwiach, równo przystrzyżonych włosach i zaokrąglonej brodzie, w czarnej zbroi z czerwonym obszyciem. Ojciec był znamienitym rycerzem. Federico też będzie rycerzem, jak dorośnie, a rycerzom nie jest potrzebna łacina.
Kotka, mrucząc, otarła się o jego ramię, a on z uśmiechem podrapał ją za uszami. Przyszła mu do głowy wspaniała myśl: na dowód swojej miłości powinien jej coś podarować. Po lekcji łaciny i nauce fechtunku z señorem Pablem wybrał się więc przez pałacowe ogrody do stajni w poszukiwaniu rymarza. Rymarz wykonywał ze skóry najróżniejsze przedmioty i zmyślne figurki, a Federico postanowił kupić u niego ozdobę godną kota należącego do szlachcica.
Z pewną ostrożnością zbliżył się do ławy, przy której pracował rymarz, pod specjalnym zadaszeniem chroniącym go przed promieniami letniego słońca. W powietrzu czuć było zapach pszczelego wosku, skóry i koni. Zwykle Federico unikał rymarza, który miał bliznę na policzku i szyderczy wyraz twarzy; teraz jednak zebrał się na odwagę.
– Wybaczcie, mistrzu.
Mężczyzna spojrzał na niego, jakby chłopiec był kawałkiem bydlęcej skóry.
– Tak, paniczu? – Blizna na jego policzku sprawiała, że uśmiech wydawał się krzywy.
– Ja… potrzebowałbym… obróżki. Dla kota. Ładnej, jeśli łaska.
Rymarz odłożył na bok uzdę, w której wybijał otwory, i przez chwilę szperał wśród różnych szpargałów na ławie. Ileż tam było narzędzi do cięcia i przebijania! W końcu znalazł i podniósł czerwony skórzany pasek przybrany perłami.
– Takiej jak ta, paniczu?
Czerwień i biel stanowiły barwy rodowe Gonzagów! Federico zagryzł wargę, powstrzymując okrzyk zachwytu – okazanie zainteresowania wpłynęłoby z pewnością na wzrost ceny.
– Chyba że macie coś lepszego?
– Nic równie wyszukanego. – Rymarz obrócił pasek i perły zalśniły w słońcu. – Od was, paniczu, wezmę… trzy dukaty.
Tym razem Federico nie zdołał powstrzymać okrzyku zaskoczenia.
– Nie mam trzech dukatów!
Obróżka była taka miękka… Wprost idealna.
Rymarz zerknął na niego spod oka.
– Jest jedno rozwiązanie, paniczu. Może tak się akurat składa, że zniszczyliście swoje rycerskie siodło. Naprawienie go będzie kosztowało akurat trzy dukaty.
– Ale ja nie zniszczyłem siodła. – Federico był zdezorientowany.
– Powiedzmy, że jednak zniszczyliście. Napiszę do sekretarza waszej matki, bo to on mi płaci.
– Aha – zrozumiał wreszcie Federico. – A ja tymczasem zatrzymam obróżkę.
– W rzeczy samej. – Blizna znów wykrzywiła uśmiech rymarza. – Szlachcic nie płaci za swoje przyjemności. Każe to robić innym.
Co za gbur! Federico powinien się obrazić i odejść zagniewany, ale tak bardzo chciał mieć tę obróżkę!
– Dopilnujcie, aby tak się stało – rzekł w końcu. Było to jedno z ulubionych powiedzeń jego matki. Zadzierając dumnie podbródek, żeby dać rymarzowi nauczkę, schował obróżkę do kieszeni. Szkoda, że nie było z nim przyjaciela, który mógłby podziwiać jego spryt, ale takie właśnie samotnicze życie wiódł w Rzymie.
Po powrocie do komnaty pospiesznie zaprezentował obróżkę kotce, która wyprężyła się, zadowolona z okazywanego jej zainteresowania. W nowej, wspaniałej ozdobie na szyi towarzyszyła Federicowi podczas lekcji francuskiego, retoryki i tańca, a potem, wytworna i nieruchoma niczym posążek, przyglądała się, jak Celeste ubiera go na wieczorną ucztę.
– Patrzcie państwo! – wykrzyknęła piastunka, poprawiając na głowie chłopca czerwono-białą czapkę. – Wyglądacie, paniczu, równie dostojnie jak wasz papa. – Przypięła mu do pasa sztylet noszony przy szczególnych okazjach, a na ramiona narzuciła pelerynę z czerwoną jedwabną podszewką.
– Miau – zgodziła się kotka, wyginając grzbiet w łuk i prezentując własne barwy rodowe.
Federico rozpromienił się, słysząc te komplementy.
– Rodzina może być z panicza dumna – oświadczyła Celeste. – A rodzina jest najważniejsza.
Uczta wydana przez kardynała i jego bratanka w palazzo1 na drugim brzegu rzeki należała do naprawdę udanych. Kardynał podarował Federicowi śliczną srebrną solniczkę, po czym chłopiec dostąpił zaszczytu pokrojenia pieczonego łabędzia. Obwieszone klejnotami żony obecnych na uczcie wielmożów powtarzały mu kolejno, że wygląda bardzo urodziwie i ma wielkie szczęście być gościem papieża. Żadna nie użyła słowa „zakładnik”. Co więcej, Federico dowiedział się, że dziwny drewniany sprzęt w korytarzu, który wyglądał jak ozdobna skrzynia, a okazał się kredensem, to prezent od króla Francji dla Jego Świątobliwości.
Zamyślony zmarszczył brwi, po czym zapytał:
– A czy król Francji ma kocięta?
– Kocięta? – roześmiała się jakaś hrabina i uszczypnęła go lekko w policzek. – Nie sądzę, ty figlarzu.
Kiedy Federico wrócił do willi, brzuch bolał go od nadmiaru ciast, a policzki piekły od ciągłego podszczypywania. Kotka usiadła na jego widok, mrugając bursztynowymi oczami.
– Co robiłaś we francuskim kredensie? – spytał, głaszcząc ją po futerku. Królewski mebel… dobrze byłoby przyjrzeć mu się dokładniej. – Co powiesz na małą wyprawę?
– Miau – odparła kotka, błyskając w półmroku perłami na swojej obróżce, jakby mówiła: „Oczywiście”.
Upewniwszy się, że Celeste twardo śpi, Federico wziął kotkę na ręce i ruszył w drogę. Księżyc świecił tak jasno, że nie potrzebowali latarni. Kotka półleżała w jego objęciach, popatrując bystro na igrające w korytarzu cienie. W dole ogrodowe posągi jaśniały nienaturalną bielą i zdawały się poruszać w księżycowym blasku. Jasne promienie wdzierały się przez okna i nieukończony dach, oblewając tajemniczy kredens perłową poświatą.
Federico zdał sobie sprawę, że drzwi mebla nie są wcale ozdobione klejnotami – ależ się wygłupił! W drewnie osadzono osiem szklanych kulek, po jednej na czubku każdego ramienia ośmioramiennej gwiazdy, które lekko połyskiwały w świetle księżyca. Ponad gwiazdą widniały zaś jakieś symbole – a może litery nieznanego mu alfabetu. Tylko wybitnie utalentowany rzemieślnik potrafiłby wykonać taką intarsję.
Federico ostrożnie uchylił drzwi. Rozległo się głośne:
– Miau!
– Wybacz. – Mocniej przytrzymał kotkę.
Dopiero teraz dostrzegł na wewnętrznej tylnej ścianie kredensu osiem luster, ustawionych tak, aby odbijały światło rzucane przez szklane kulki. Na odwrocie drzwi umieszczono zaś szklaną kulę wielkości pomarańczy.
Federico dotknął jej; w środku zamknięta była woda, przelewająca się przy każdym ruchu drzwi. Chłopiec kilkukrotnie otworzył je i zamknął, dziwując się tej niezwykłej ozdobie. Kotka też śledziła ją z jego objęć. Uświadomił sobie, że odbite w lustrach rozbłyski szklanych kulek padają na wodę. Po co ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, żeby odbijać i chwytać światło?
– Nie lepiej użyć latarni? – zwrócił się do kotki.
– Miau. – Ziewnęła.
Marszcząc brwi, zamknął drzwi kredensu. To nie miało sensu. Raz jeszcze je uchylił i woda w szklanej kuli zawirowała.
W ciszy zabrzmiały dzwony obwieszczające północ. Federico drgnął zaskoczony, a kotka wyrwała się z jego uścisku.
– Oj! – zawołał. – Wracaj! – Kotka wskoczyła do kredensu, więc chłopiec rzucił się za nią, usiłując ją zatrzymać…
Nieoczekiwanie poczuł pod palcami jakąś tkaninę, a potem łydkę i ze środka wyszedł nieznany mu mężczyzna.
Federico aż się zatoczył do tyłu. Z ust wyrwał mu się okrzyk zaskoczenia.
– Jak ty się masz? – przemówił przybysz łamanym włoskim. W ramionach trzymał kota – kotkę Federica! – Ja wielce rad cię poznać.
Rozdział 3
Przybysz nosił przyodziewek, jakiego Federico jeszcze nie widział. Głowę miał odkrytą, pludry sięgały mu do kostek, a mimo to szczerzył zęby zadowolony, jakby cały świat do niego należał.
– Dzwony biją, ty słyszysz?! – zawołał z radością. – Wybijają północ.
– Gdzie jest jej obróżka? – warknął Federico, zbyt zagniewany, żeby odczuwać strach. Wskazał na kotkę. – Czerwona obróżka z perłami. Kosztowała trzy dukaty.
Mężczyzna z ciekawością rozejrzał się po korytarzu.
– Ty, proszę, powiedz, jaka tutaj data?
– No przecież rok Pański tysiąc pięćset jedenasty – odparł Federico. Co za idiotyczne pytanie! – Gdzie jest jej obróżka? – powtórzył.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko i pogłaskał kotkę.
– Tylko popatrz, w co ty mnie wpakowałaś, Junono. – Pochwyciwszy chmurne spojrzenie Federica, wyjaśnił: – Tak jej na imię. Junona. Jak rzymska bogini.
– Wiem, kim jest Junona – burknął Federico. – Uczę się łaciny. – Twój dom bardzo ładny – zauważył mężczyzna. Co za gbur! Mówił z prostackim akcentem, trzymał na rękach kotkę Federica, jakby do niego należała, i nawet mu się nie ukłonił!
– To jest pałac – poprawił go chłopiec. – Pałac watykański. Należy do Jego Świątobliwości papieża.
– Och. Ja mogę się rozejrzeć?
– Nie. – Federico też potrafił być grubiański. Naraz przyszedł mu do głowy pomysł, który uznał za genialny. – Chociaż tak. To znaczy, proszę za mną. – Strzepnąwszy poły peleryny, poprowadził nieznajomego w głąb korytarza; zaraz pokaże temu ignorantowi, co znaczy szlachetne urodzenie.
– Praca wre, ja widzę – stwierdził tamten na widok rozstawionych wszędzie wiader i drabin.
– Istotnie. Jego Świątobliwość i ja mamy wiele nowych pomysłów. – Federico zaczekał na jakiś komentarz, jednak mężczyzna milczał. – Tutaj na przykład znajduje się nowy gabinet Jego Świątobliwości. – Oczy świeżo namalowanych postaci zalśniły w świetle księżyca; złudzenie trójwymiarowości kolumn i drzew było niemal całkowite.
Nieznajomy aż usta rozdziawił ze zdumienia.
– To przecież freski Rafaela!
Postawił kotkę na posadzce i podbiegł do fragmentu przedstawiającego klęczących żołnierzy. Nachylił się, żeby przyjrzeć się z bliska ich strojnym szatom.
– To Gwardia Szwajcarska. Walczą mieczami i pikami, są wierni do śmierci.
– Mhm. – Nos mężczyzny niemal dotykał ściany. Kotka oddaliła się, żeby powęszyć w ciemnych zakamarkach.
– Chodźmy dalej. Jest jeszcze wiele do zobaczenia. W sąsiedniej komnacie będzie się mieścił gabinet Jego Świątobliwości… – Szkoła Ateńska! – Nieznajomy się rozpromienił. Kotka otarła się o kostki Federica. – No proszę: widzę, że ty i Junona już są przyjaciele.
Federico prędko wziął kotkę na ręce.
– Prawdę mówiąc, nie nadałem jej jeszcze imienia.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Ponownie odwrócił się twarzą do malowidła. – Junona dostać imię od swojego pana, kiedy być jeszcze mały kociak. – Wskazując na stojące pod ścianą rusztowanie z nieheblowanych desek, spytał: – Ja mogę?
– Proszę. – Federico posadził kotkę – swoją kotkę – na rusztowaniu i sam się na nie wdrapał. Naraz ogarnął go niepokój: a jeśli nieznajomy będzie się śmiał? Tak bardzo pragnął się przed nim pochwalić swoim portretem. Jednak…
– Ten tutaj to Sokrates. – Mężczyzna wskazał właściwą postać na fresku. – Ja go znać ze studiów. – Nachylił się bliżej, żeby lepiej obejrzeć stopę w sandale. – Cudownie widzieć to takie świeże!
Cokolwiek to miało znaczyć.
– To Homer i Pitagoras, a tutaj…
– Co takiego? – Oczy mężczyzny błyszczały. – Ty mi powiedz, proszę. – Rozglądał się po ścianie, podziwiając udrapowane togi i arabskiego filozofa w turbanie… – To przecież ty! – Z otwartymi ustami zagapił się na postać chłopca o jasnych lokach, po czym odwrócił się gwałtownie do Federica. – Te same włosy… Ten sam podbródek… A oczy! Jak gwiazdy.
– Migoczą – podkreślił Federico. – Rafael tak chciał.
Mężczyzna musnął palcami podobiznę chłopca.
– Niezwykły portret. Doskonały. Dziękuję, że ty mi go pokazał.
Federico wzruszył ramionami, chociaż w duchu wyszczerzył zęby w uśmiechu niczym nadworny błazen. Jak mógł tak źle ocenić tego człowieka?
– Wybaczcie, ale nie zapamiętałem, jak się zwiecie. Jestem panicz Federico z Mantui.
– Bardzo mi miło, panicz Federico. Herbert Bother z New Jersey. Możesz mi mówić Herbert.
– Erbert… Erbert Botter. – Federico z trudem przesylabizował dziwne miano. Te irytujące północne języki z nadmiarem litery H w imionach i nazwiskach, których nie sposób wymówić! Junona siedziała przy nich, liżąc łapkę. Junona… Hm. Musiał przyznać, że to odpowiednie imię, zwłaszcza dla tak dostojnego zwierzęcia. Prędzej czy później sam by na to wpadł.
Herbert nie odrywał wzroku od fresku. Z zadowoleniem kiwał głową, a nawet wycierał oczy chustką.
– Ty lubi czekoladę? – zapytał, z uśmiechem chowając chustkę do kieszeni.
– Obawiam się, że nie znam tego słowa. – Federico nie chciał obrażać mężczyzny, sugerując braki w jego znajomości włoskiego.
Herbert rozsiadł się wygodnie na rusztowaniu i wydobył dwa zawiniątka w papierze.
– Na pewno ci posmakować. Jest słodka. – Junona zwinęła się przy nim w kłębek, mrucząc czule.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
pałac (wł.) [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki]. [wróć]