Kot Leonarda Da Vinci - Catherine Gilbert Murdock - ebook

Kot Leonarda Da Vinci ebook

Catherine Gilbert Murdock

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niespodziewane zwroty akcji, pilnie strzeżone tajemnice, ekscentryczni artyści, przyjaźń ponad czasem i pewien wyjątkowy kot.

Federico mieszka w szesnastowiecznym Rzymie, a Bee we współczesnym New Jersey. Czy może połączyć ich przyjaźń? Jak się okazuje – tak. A wszystko za sprawą pewnego kota, tajemniczej szafy skonstruowanej przez samego Leonarda da Vinci i niezwykłego portretu.

Jedenastoletni Federico nie ma nic przeciwko życiu zakładnika politycznego w papieskim pałacu, zwłaszcza odkąd ma nowego czworonożnego przyjaciela. Jednak pewnego dnia nie może wyjść ze zdumienia – kot, który wchodzi do bogato zdobionej szafy jako mały kociak, po chwili wychodzi z niej całkiem dorosły. To nie koniec niespodzianek – w szefie pojawia się przybysz z przyszłości, kolekcjoner sztuki Herbert. Mężczyzna potrzebuje pomocy Federica, aby zdobyć szkic z podpisem słynnego Rafaela. Misja zostaje przerwana, gdy Herbert musi wrócić do swoich czasów, aby ratować umierającą dziewczynkę.

Rówieśniczka Federica, Bee, wcale nie chciała przeprowadzać się do New Jersey. Kiedy sąsiadka pokazuje jej szkic sprzed kilku wieków, na którym dziewczynka wygląda jak żywa, Bee nie wierzy własnym oczom. To przecież nie może być ona… Wiele się wyjaśnia, gdy spotyka niezwykłego kota, a na strychu sąsiadki odkrywa tajemniczy mebel – wehikuł czasu, który przeniesie ją do Rzymu epoki renesansu. Bee, która w szkole uczyła się o Rafaelu i Michale Aniele, nigdy nie przypuszczała, że pozna ich osobiście i na własne oczy ujrzy, jak malują swoje najsłynniejsze dzieła.

Powieść wyróżnionej medalem Johna Newbery’ego Catherine Gilbert Murdock to trzymająca w napięciu historia o podróżach w czasie i pisaniu historii na nowo, aby pomóc obecnie żyjącym… i ocalić pewne zagrożone arcydzieło. Pomysłowa fabuła wciągnie każdego, komu podobały się takie książki, jakPułapka czasuiWhen You Reach Me.

Książkę wzbogacają czarno-białe ilustracje Paula O. Zelinsky’ego, przedstawiające tytułowego kota, a także krótkie posłowie poświęcone wielkiej sztuce i tworzącym ją artystom oraz historycznym wydarzeniom, które stanowiły inspirację autorki.

***

„Przeurocza” – Kirkus Reviews (recenzja z gwiazdką)

„Oryginalna” – Booklist (recenzja z gwiazdką)

„Wciągająca opowieść o przyjaźni i o tym, jak ważne jest być bezinteresownym i dążyć do porozumienia, nie zważając na dzielące różnice” – Shelf Awareness (recenzja z gwiazdką)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 211

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł ory­gi­nału: Da Vinci’s Cat

Copy­ri­ght © 2021 by Cathe­rine Gil­bert Mur­dock Copy­ri­ght © 2024 for the Polish edi­tion by ToTamto an imprint of Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © 2024 for the Polish trans­la­tion by Alek­san­dra Wol­nicka Copy­ri­ght © for the Illu­stra­tions by Paul O. Zelin­sky All rights rese­rved

First publi­shed by Gre­en­wil­low Books, an imprint of Har­per­Col­lins Publi­shers Trans­la­tion rights arran­ged by Jill Grin­berg Lite­rary Mana­ge­ment and Graal Lite­rary Agency

Ser­deczne podzię­ko­wa­nia dla histo­ryka Brada Bouleya za cenne wska­zówki doty­czące życia codzien­nego w Rzy­mie w epoce rene­sansu: cho­rób, zarob­ków i edu­ka­cji. C. G. M.

Redak­torka pro­wa­dząca: Agnieszka Radzi­kow­ska Redak­cja: Ida Świer­kocka Korekta: Anna Brze­ziń­ska, Adam Osiń­ski Pro­jekt okładki: Paul O. Zelin­sky Liter­nic­two: Ryan O’Rourke Adap­ta­cja okładki: Nata­lia Twardy Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2024 ISBN 9788382528138

Dla Vir­gi­nii

CZĘŚĆ I

Dawniej

Roz­dział 1

Gość

Fede­rico w panice pode­rwał się z posła­nia i na wpół roz­bu­dzony szu­kał ręką szty­letu.

– Papo! – krzyk­nął. – Biją na alarm! – W ciem­no­ści bie­lała czy­jaś twarz, jed­nak Fede­rico nie zna­lazł noża za pasem. Pasa też nie miał na sobie…

Ojej… Wes­tchnął głę­boko i z ulgą opu­ścił ręce. Maja­czące w mroku obli­cze nie było wcale twa­rzą nie­przy­ja­ciela, lecz sta­ro­żyt­nego posągu, poda­runku od matki. Miesz­kała daleko stąd, na pół­nocy, z papą i sio­strami Fede­rica, w zamku o pię­ciu­set kom­na­tach, on sam zaś od roku prze­by­wał w Rzy­mie. W willi, która była jego wię­zie­niem.

Tym­cza­sem alarm znów zabrzmiał – cho­ciaż nie, to tylko dźwięk trąb obwiesz­cza­ją­cych wnie­sie­nie na ucztę kolej­nego dania. Zza okna dobie­gały zapa­chy sosu musz­tar­do­wego, bara­niny, cebuli, pikant­nie przy­pra­wio­nych ostryg, ryb pie­czo­nych w cytry­nach… Muzy­kanci brzdą­kali na swo­ich instru­men­tach. Przez drew­niane żalu­zje Fede­rico mógł zoba­czyć pała­cowy dzie­dzi­niec oto­czony smu­kłymi cypry­sami, wśród któ­rych stały wyso­kie mar­mu­rowe posągi, oraz stół i stło­czo­nych wokół niego bie­siad­ni­ków. Nadworny bła­zen wła­śnie fikał koziołki na jego dłu­gim bla­cie, gasząc świece pal­cami u stóp.

Fede­rico powi­nien tam teraz sie­dzieć i wraz z innymi zaśmie­wać się z bła­zeń­skich sztu­czek. Zamiast tego po połu­dniu poło­żył się do łóżka z bólem głowy, który teraz – gdy dźwięki trąb wyrwały go ze snu – ustą­pił miej­sca iry­ta­cji. Chło­piec poczuł też wil­czy głód.

Pomy­ślał, że wła­ści­wie mógłby prze­mknąć się na dół i nie­po­strze­że­nie dołą­czyć do ucztu­ją­cych. Tyle że praw­dziwy szlach­cic się nie prze­my­kał – w odpo­wied­nim momen­cie wkra­czał dostoj­nie, entu­zja­stycz­nie witany przez zgro­ma­dzo­nych. Miałby zja­wić się na uczcie jak roze­spane dziecko po poobied­niej drzemce? Zresztą nie był już dziec­kiem. Miał jede­na­ście lat; był już nie­mal męż­czy­zną.

Nachmu­rzony chło­nął scenę na dzie­dzińcu: migo­tliwe świa­tło kan­de­la­brów, poły­sku­jące sre­bra i krysz­tały, misy z per­fu­mo­waną wodą i płat­kami kwia­tów na jej powierzchni, klej­noty skrzące się na pal­cach, nakry­ciach głowy oraz we wło­sach gości. Ponow­nie zabrzmiały trąby i słu­dzy wnie­śli na ucztę pół­mi­sek z pozła­caną głową upie­czo­nego dzika.

Na ten widok Fede­rico poczuł jesz­cze więk­szy głód – sos wiśniowy pach­niał wprost wybor­nie! Musiał szybko coś zjeść, tylko co? Na pewno nie tę wytworną jedwabną kapę i nie por­tret ojca w lśnią­cej czar­nej zbroi. Pod­ręcz­niki szkolne, pióra ani kała­marz rów­nież nie wyglą­dały szcze­gól­nie ape­tycz­nie… Może w kufrze podróż­nym coś się znaj­dzie? Swoją wiel­ko­ścią nie­mal dorów­ny­wał trum­nie, musiał bowiem pomie­ścić wszyst­kie przed­mioty nie­zbędne pod­czas dłu­giego pobytu poza domem.

Fede­rico prze­trzą­snął zawar­tość kufra, bacząc, aby nie zaha­czyć któ­rymś ze swo­ich pier­ścieni o jakąś cenną tka­ninę. No pro­szę: czarka mig­da­łów w cukrze, które jed­nak tylko na chwilę zaspo­ko­iły jego głód. Śli­niąc palec i marsz­cząc w sku­pie­niu brwi, wybrał z czarki ostat­nie słod­kie okru­chy. W domu rodzin­nym mógłby się zakraść do kuchni po kan­dy­zo­wane cytryny albo baka­lie w pach­ną­cym egzo­tycz­nymi przy­pra­wami syro­pie. W Rzy­mie nie­stety żaden z kucha­rzy nie był łaskaw odkła­dać dla niego podob­nych sma­ko­ły­ków.

Fede­rico wes­tchnął. Zabur­czało mu w brzu­chu. Taką miał ochotę na coś słod­kiego! W osta­tecz­no­ści mógłby zjeść jakiś owoc. Wino­grona albo figi…

No jasne, figi! Rano widział talerz fig w nowym gabi­ne­cie papieża. Prze­sia­dy­wał tam całymi godzi­nami, pozu­jąc do por­tretu malo­wa­nego przez mistrza Rafa­ela Santi, a figi były miłym prze­ryw­ni­kiem. Zje­dli ich kilka z Rafa­elem, zosta­wia­jąc resztę na para­pe­cie.

Ponowne bur­cze­nie w brzu­chu zagłu­szyło na moment odgłosy chra­pa­nia, dobie­ga­jące z sypialni jego pia­stunki. Nie­stety, figi znaj­do­wały się daleko stąd, w pałacu papieża. Czy powi­nien zapusz­czać się tam o tej porze zupeł­nie sam, bez sług i straż­ni­ków, w dodatku nie budząc przy tym Cele­ste?

Jego pusty żołą­dek wydał gło­śny wer­dykt: tak.

Fede­rico szybko wcią­gnął raj­tuzy i jedwabne plu­derki. Nie paso­wały do sie­bie, ale prze­cież nikt go nie zoba­czy. Przy­tro­czył do pasa szty­let, a na ramiona narzu­cił pele­rynę, pomny, że bez niej szlach­cic jest nagi. Na koniec nakrył jesz­cze jasne loki czapką, wziął latar­nię, którą Cele­ste na wszelki wypa­dek zosta­wiła zapa­loną, i na palusz­kach wyszedł z kom­naty. Może i był zakład­ni­kiem, prze­trzy­my­wa­nym w Rzy­mie jako gwa­rant lojal­no­ści swo­jej rodziny wobec Jego Świą­to­bli­wo­ści Juliu­sza II, ale to nie zna­czyło, że sie­dział jak wię­zień pod klu­czem.

Willa, w któ­rej obec­nie miesz­kał, stała na wietrz­nym szczy­cie wzgó­rza, odda­lona o dobre ćwierć mili od papie­skiego pałacu. Żeby zro­bić wra­że­nie na gościach, Jego Świą­to­bli­wość posta­no­wił nie­dawno połą­czyć obie budowle dłu­gim kory­ta­rzem, który wciąż jesz­cze nie został jed­nak wybu­do­wany i poza Fede­ri­kiem nie­wielu zeń korzy­stało. Robot­nicy skła­do­wali tam deski i nie­po­trzebne sprzęty. O tej porze przez nie­ukoń­czony dach zaglą­dał księ­życ. W świe­tle latarni roz­sta­wione tam dra­biny i sterty cera­micz­nych pły­tek rzu­cały tajem­ni­cze cie­nie. W pew­nym momen­cie pod ścianą zama­ja­czyła ciemna, zwa­li­sta syl­wetka…

Fede­rico odsko­czył z biją­cym ser­cem, by po chwili stwier­dzić, że to jed­nak nie czło­wiek, tylko wielka drew­niana skrzy­nia. Chwała Bogu, że nie było z nim jego sióstr, umar­łyby ze stra­chu. Jego, rzecz jasna, nie­ła­two było prze­ra­zić.

Mimo to, prze­cho­dząc obok skrzyni, prze­zor­nie odwró­cił wzrok.

W końcu dotarł do wylotu kory­ta­rza, zakoń­czo­nego cięż­kimi wro­tami pro­wa­dzą­cymi do pałacu. W papie­skiej rezy­den­cji rów­nież trwała obec­nie roz­bu­dowa – wszyst­kie kom­naty i sale miały zyskać nowy kształt albo zdo­bie­nia. W dro­dze do prze­bu­do­wy­wa­nego gabi­netu papieża Fede­rico musiał lawi­ro­wać mię­dzy skrzyn­kami na narzę­dzia a kadziami z palo­nym wap­nem. Dotarł­szy do drzwi kom­naty, pocią­gnął nosem. Wyraź­nie czuł woń nie­my­tych stóp, brud­nych ubrań i tłu­stych wło­sów… Dobrze ją znał.

– Mistrzu?! – zawo­łał, marsz­cząc nos. – Mistrzu Miche­lan­gelo?

Drzwi otwarły się gwał­tow­nie.

– Kogo tam znowu nie­sie? – Miche­lan­gelo łyp­nął gniew­nie na chłopca, zaci­ska­jąc pię­ści. – Hm. To ty, Fede­rico. Czego chcesz?

Miche­lan­gelo Buonar­roti był nie lada dzi­wa­kiem. Naj­więk­szy rzeź­biarz, jakiego znał świat, talen­tem prze­wyż­sza­jący sta­ro­żyt­nych mistrzów, pychą zra­żał do sie­bie wiel­bi­cieli, a przy­ja­ciół – ponu­rac­twem. Po kilku latach malo­wa­nia fre­sków na skle­pie­niu Kaplicy Syk­styń­skiej z głową wiecz­nie zadartą do góry miał trwale skrzy­wiony kark. Dawno temu zła­mano mu nos, co było karą za prze­chwałki, ojciec zaś przy­ka­zał mu jesz­cze za młodu, aby ni­gdy się nie kąpał. Nikt nie nazwałby go uro­dzi­wym, a jeśli dodać do tego znie­kształ­coną twarz i kosz­marny smród…

– Dobry wie­czór, mistrzu. – Fede­rico ukło­nił się dwor­nie, sta­ra­jąc się oddy­chać przez otwarte usta. Co Miche­lan­gelo robił w gabi­ne­cie papieża? – Przy­sze­dłem… obej­rzeć swój por­tret. – Wolał uciec się do wymówki, niż przy­znać się do głodu; bądź co bądź doskwie­rał on głów­nie bie­da­kom. Wymi­nął Miche­lan­gela i wśli­znął się do środka. Biblio­teczki i posadzkę kom­naty pokry­wały prze­ście­ra­dła, a rusz­to­wa­nia z nie­he­blo­wa­nych desek słu­żyły zapewne mala­rzom – dzięki nim mogli dosię­gnąć wyż­szych par­tii ścian. Na para­pe­cie chło­piec dostrzegł to, czego szu­kał: talerz pełen owo­ców. – O, figi! – Pod­su­nął je arty­ście. – Poczę­stu­je­cie się, mistrzu?

Miche­lan­gelo ode­pchnął talerz.

– Por­tret? – prych­nął. – Malo­wać por­trety to żadna sztuka. – Nie­które są piękne. – Spoj­rze­nie Fede­rica zatrzy­mało się na widocz­nej nad wej­ściem podo­biź­nie uro­dzi­wego, jasno­wło­sego chłopca: drob­nej figurce w tłu­mie ponad pięć­dzie­się­ciu filo­zo­fów. – Tak się cie­szę, że mogłem cię umie­ścić na tym fre­sku – powie­dział Rafael, doda­jąc kilka ostat­nich pocią­gnięć pędz­lem. – Wyglą­dasz na nad wiek rozum­nego.

Miche­lan­gelo spoj­rzał wil­kiem na prze­ła­do­waną scenę na ścia­nie.

– Wszyst­kiego, co ten paw potrafi, nauczył się ode mnie. – Nazy­wał Rafa­ela pawiem z powodu jego wytwor­nych stro­jów.

Fede­rico nie­omal zadła­wił się figą.

– Nie wie­dzia­łem, że mistrz Rafael pobie­rał u was nauki.

– Nie mówi­łem, że pobie­rał. Ni­gdy bym go nie przy­jął na ucznia. Ten czło­wiek wyłącz­nie bie­rze. Jest niczym dziura w wia­drze, przez którą wypły­wają moje naj­lep­sze pomy­sły. Wysysa ze mnie krew jak pijawka.

– Ach. – Fede­rico opu­ścił talerz. Zro­biło mu się nie­do­brze.

Miche­lan­gelo spod zmarsz­czo­nych brwi łyp­nął na filo­zofa Pita­go­rasa, przed­sta­wia­ją­cego swoją teo­rię har­mo­nii.

– O czym roz­ma­wia­cie z Rafa­elem? Obga­du­je­cie mnie? – Cho­ciaż miał zale­d­wie trzy­dzie­ści sześć lat, ponury cha­rak­ter wyrył na jego twa­rzy głę­bo­kie zmarszczki. Cuch­nął potem i sta­rymi butami.

Fede­rico zary­zy­ko­wał i wło­żył do ust jesz­cze jedną figę.

– Roz­ma­wiamy głów­nie o Jego Świą­to­bli­wo­ści. Rafa­elowi spodo­bała się moja opo­wieść o tym, jak papież prze­wró­cił sto­lik do tryk­traka. – Fede­rico czę­sto gry­wał w tryk­traka z papie­żem i rów­nie czę­sto z nim wygry­wał.

– Ten paw zro­biłby wszystko, żeby zoba­czyć Kaplicę Syk­styń­ską. Ale ja ni­gdy do tego nie dopusz­czę. – Miche­lan­gelo popa­trzył chmur­nie na ścianę pełną postaci tak wia­ry­god­nie odda­nych, jakby wręcz oddy­chały. – Pff! – prych­nął i odda­lił się gniew­nie, pozo­sta­wia­jąc za sobą przy­krą woń.

A to cie­kawe, myślał Fede­rico, wra­ca­jąc do willi. Co Miche­lan­gelo robił w środku nocy w gabi­ne­cie papieża? To Rafael otrzy­mał zle­ce­nie na ozdo­bie­nie pała­co­wych ścian, nie on. W pew­nym momen­cie chło­piec doznał olśnie­nia i gło­śno wcią­gnął powie­trze: Miche­lan­gelo przy­szedł tam na prze­szpiegi! Wielki mistrz pota­jem­nie podzi­wia­jący dzieło mło­dziut­kiego Rafa­ela – cóż za sma­ko­wity kąsek!

Tylko z kim miałby o tym poplot­ko­wać? Cele­ste tak dużo mówiła, że nie star­czało jej już czasu na słu­cha­nie. Nie­liczni rówie­śnicy Fede­rica w pałacu byli głów­nie paziami albo kuch­ci­kami. Dalece prze­wyż­szał ich uro­dze­niem – synowi księ­cia nie wypa­dało spo­ufa­lać się z pospól­stwem. Może mógłby poga­wę­dzić z papie­skimi loka­jami? Ze swoim kraw­cem? Albo z nadwor­nym bła­znem? Już prę­dzej z kupi­dyn­kami wyma­lo­wa­nymi na sufi­cie kom­naty. Chło­piec wes­tchnął; znał w Rzy­mie wielu ludzi, ale nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać przy­ja­cie­lem.

Wraz z ostat­nimi kęsami figi prze­żu­wał tę smutną prawdę, wlo­kąc się noga za nogą kory­ta­rzem. W oddali dzwony bazy­liki Matki Bożej Więk­szej zaczęły wybi­jać pół­noc; ich żałobny ton zda­wał się odzwier­cie­dlać nastrój chłopca. Żwir chrzę­ścił pod jego ciż­mami, świa­tło latarni z tru­dem roz­pra­szało mrok. Gwiazdy mie­rzyły go lodo­wa­tym wzro­kiem i Fede­rico zatę­sk­nił nagle za towa­rzy­stwem młod­szych sióstr. Tak bar­dzo chciałby wró­cić do domu! Nie po raz pierw­szy prze­szło mu przez myśl, żeby uciec, lecz taka zbrod­nia okry­łaby hańbą całą jego rodzinę. Nie, musi pozo­stać w Rzy­mie jako jeniec, dopóki Jego Świą­to­bli­wość nie uzna za sto­sowne go uwol­nić…

– Miau.

Co to? Fede­rico obró­cił się na pię­cie, doby­wa­jąc noża. Per­łowy pro­mień księ­życa prze­bił ciem­no­ści nocy, oświe­tla­jąc pira­midy pły­tek pod­ło­go­wych, sterty desek i wysoką drew­nianą skrzy­nię pod ścianą… Chło­piec zmarsz­czył brwi; skąd ona się tu wła­ści­wie wzięła? Musiano ją dostar­czyć po połu­dniu, kiedy drze­mał.

Zebrał się na odwagę i przy­su­nął bli­żej, ści­ska­jąc w ręku szty­let. Skrzy­nia – a wła­ści­wie coś w rodzaju repre­zen­ta­cyj­nego kre­densu – była prze­pięk­nie wyko­nana z inkru­sto­wa­nego klej­no­tami gład­kiego drewna orze­cho­wego. Ktoś musiał słono zapła­cić za tak wykwintne rze­mio­sło.

Ze środka dobie­gło stłu­mione, lecz upo­rczywe dra­pa­nie.

Fede­rico odsko­czył wystra­szony. W ustach mu zaschło.

– Zgiń, prze­pad­nij, maro nie­czy­sta…

I znowu to samo: drap, drap… Chło­piec oddałby pół księ­stwa, żeby mieć teraz u boku wypró­bo­wa­nego przy­ja­ciela.

– Miau…

– Och, na litość boską! – To był tylko kot, uwię­ziony w bogato zdo­bio­nym meblu. Fede­rico par­sk­nął i z ulgą scho­wał nóż do pochwy. – Wychodź – powie­dział, otwie­ra­jąc rygiel.

Ze skrzyni – kre­densu? – wysko­czył kociak.

– Miau? – Był płowy jak lew, miał czarne czubki uszu i groź­nie wyma­chi­wał ogo­nem. Fede­rico wziął go na ręce. To była kotka! Zamru­czała cicho w jego obję­ciach; w świe­tle zalśniły bursz­ty­nowe oczy w czar­nych obwód­kach, jak u Egip­cjan. Ząbki miała cien­kie jak igły. – Miau?

– Witaj, o pani. – Fede­rico wyko­nał prze­wi­dziany ety­kietą ukłon. – Panicz Fede­rico Gon­zaga, do usług. Syn księ­cia Man­tui, Fran­ce­sca Dru­giego, oraz Iza­beli d’Este z Fer­rary.

– Miau. – Kotka miękką łapką musnęła czu­bek jego nosa, jakby skła­dała tam poca­łu­nek, po czym zaczęła się wier­cić w jego obję­ciach.

– Natu­ral­nie, o pani. Nie będę pani zatrzy­my­wał. – Fede­rico posta­wił zwie­rzątko na posadzce, gdzie wyko­nało kilka pod­sko­ków. Po chwili prze­wró­ciło się na grzbiet i zaczęło się tur­lać jak bła­zen, w dodatku zabaw­niej­szy od tego na uczcie! Fede­rico wybuch­nął śmie­chem i zakla­skał. Mógłby przy­glą­dać się tym figlom do rana.

Kotka nagle znie­ru­cho­miała i poli­zała łapkę z taką miną, jakby mówiła: „Ja i figle? Ni­gdy w życiu!”.

Potem spo­strze­gła leżące na posadzce piórko. Przy­cza­iła się i pod­kra­dła bli­żej na nisko ugię­tych łapach. Sko­czyła…

– Masz swoją zdo­bycz! – zawo­łał Fede­rico. – Ależ jesteś zwinna!

Z zapa­łem źre­baka kotka pomknęła w głąb kory­ta­rza, po czym wró­ciła jak pocisk i z impe­tem odbiła się od jego nóg.

– Miau – pochwa­liła się, mru­cząc całą sobą.

– Wytrawny z cie­bie bie­gacz. – Fede­rico schy­lił się i ją pogła­skał. – Ale musimy jesz­cze popra­co­wać nad zawra­ca­niem.

Kotka odbie­gła w pod­sko­kach. Naraz jej grzbiet wygiął się w łuk, sierść zje­żyła się i zwie­rzę ruszyło ku niemu na czub­kach łapek, sycząc przez swoje cien­kie ząbki.

– Taka jesteś groźna? Już się boję. – Na dowód zakrył twarz połą pele­ryny.

Kotka otarła się o jej brzeg, a następ­nie pró­bo­wała wspiąć się po jego nodze.

– Auć! – roze­śmiał się Fede­rico, sta­wia­jąc ją znów na posadzce. – To jedwabne plu­derki!

Pode­szła do kre­densu i otarła się o jego drzwi.

– Miau?

Fede­rico otwo­rzył je szyb­kim ruchem. Kotka, węsząc, wbie­gła do środka.

Fede­rico z ukło­nem zamknął za nią drzwi.

– Wierny sługa jaśnie pani… – By zaraz rów­nie szybko je otwo­rzyć.

Z kre­densu nikt nie wysko­czył.

– Kiciu? – Chło­piec zaj­rzał do środka.

Pusto.

Się­gnął po latar­nię.

– Gdzie jesteś? – Przy­klęk­nął i prze­su­nął dłońmi po drew­nia­nej pod­ło­dze. Poświe­cił w naj­dal­sze kąty, obej­rzał bogato inkru­sto­wane drzwi. Niczego nie zna­lazł, poza dziw­nymi sym­bo­lami z hebanu i jasnego drewna ostro­krzewu kol­cza­stego. Ani śladu kotki.

Zdjęty paniką zro­bił krok w tył.

– Kiciu…? – Z oddali dobie­gały śmiech i echo roz­mów bie­siad­ni­ków, lecz na kory­ta­rzu pano­wała głu­cha cisza. Cisza, którą prze­rwało nagłe bicie dzwo­nów kościoła Świę­tego Ducha.

Fede­ri­cowi zebrało się na płacz.

– Gdzie się podzia­łaś, kiciu? – Miał ochotę roz­bić ten prze­klęty mebel w drza­zgi! Roz­trza­skać dro­go­cenne klej­noty trzon­kiem szty­letu, a okru­chy zmiaż­dżyć pode­szwami. Kto to widział, żeby tak zni­kać bez śladu? – Kiciu!

Dzwony Świę­tego Ducha wybrzmiały i umil­kły, a chwilę potem roz­le­gły się maje­sta­tyczne dźwięki dzwo­nów Świę­tego Augu­styna i Świę­tej Rufiny, jako że każdy rzym­ski kościół wybi­jał pół­noc o nieco innej porze.

Fede­rico głę­boko zaczerp­nął powie­trza. Czy to jakiś wstrętny psi­kus? A może czary? W każ­dym razie naj­wy­raź­niej w grę wcho­dziła siła nie­czy­sta. Ogrom­nie zasmu­cony zamknął drzwi kre­densu.

– Żegnaj, kiciu. – Z nie­chę­cią pomy­ślał o cze­ka­ją­cym go powro­cie do willi. Latar­nia cią­żyła mu w ręce, jakby była z oło­wiu. Ni­gdy w życiu nie czuł się taki samotny.

– Miau.

Chło­piec bie­giem dopadł kre­densu. Jed­nym szarp­nię­ciem otwo­rzył drzwi…

Wyszła przez nie kotka. Doro­sła kotka z płową sier­ścią lwicy i czarno obwie­dzio­nymi oczami, któ­rymi na niego spoj­rzała.

– Miau? – Nie było to już jed­nak popi­ski­wa­nie mło­dego kociaka, tylko doro­słe, głę­bo­kie miau­cze­nie.

– Kiciu… – wyszep­tał Fede­rico.

Kotka zro­biła ósemkę wokół jego nóg, ocie­ra­jąc mu się o łydki uszami o czar­nych czub­kach.

Chło­piec gło­śno prze­łknął ślinę.

– To ty. Ale jak…?

– Miau. – Dostoj­nym kro­kiem ruszyła w kie­runku tajem­ni­czego mebla; koniec z nie­fra­so­bli­wymi pod­sko­kami. Bursz­ty­nowe oczy poły­ski­wały w świe­tle latarni. – Miau? – Łapką pchnęła drzwi.

– O nie! – Fede­rico szybko chwy­cił ją na ręce. – To coś jest bar­dzo nie­bez­pieczne. – Przy­ci­snął ją do piersi i nie bacząc na to, że ktoś usły­szy echo jego kro­ków, ile sił w nogach pobiegł z powro­tem do willi.

Roz­dział 2

A to ciekawe!

Naza­jutrz Fede­rico obu­dził się zroz­pa­czony. Śniło mu się, że miał zaprzy­jaź­nioną kotkę! Jaka szkoda, że to tylko sen… Obró­cił się na brzuch i ukrył twarz w poduszce.

– Miau.

Chło­piec sze­roko otwo­rzył oczy. Tuż obok sie­bie, na mate­racu, ujrzał uśmiech­nięty koci pysz­czek. Roz­le­gło się cie­płe mru­cze­nie i nagle świat znów stał się piękny.

Spę­dzili razem cały ranek: kotka zwi­nęła się w kłę­bek przy jego łok­ciu, gdy sie­dział przy biurku, mozo­ląc się nad listem do domu. Rezul­tat tych sta­rań przed­sta­wiał się nastę­pu­jąco:

Naj­droż­sza Matko, kon­ty­nu­uję naukę. Ufam, że cie­szy­cie się dobrym zdro­wiem, podob­nie jak moje sio­stry. Mistrz Rafael skoń­czył malo­wać mój por­tret. Mam kota.

Wasz oddany syn, Fede­rico

Miał ochotę opi­sać dziwne spo­tka­nie z Miche­lan­ge­lem o pół­nocy i pochwa­lić się wygraną w tryk­traka z papie­żem. Bar­dzo chciałby też szcze­gó­łowo opo­wie­dzieć matce o swo­jej nowej towa­rzyszce – o tym, jak nie­ocze­ki­wa­nie zmie­niła się z kociaka w doro­słą kotkę i w tajem­ni­czy spo­sób zni­kła z wnę­trza kre­densu… Nie­stety nie mógł wyra­zić tego wszyst­kiego w liście, gdyż pisał po łaci­nie, a łacina zawsze spra­wiała mu kło­poty.

– Napi­sać, że zna­la­złem cię na kory­ta­rzu o pół­nocy? – zapy­tał. – Miau.

– Masz rację. Lepiej o tym nie wspo­mi­najmy. – Z uwagą przyj­rzał się wiszą­cemu nad biur­kiem por­tre­towi ojca: męż­czy­zny o zmarsz­czo­nych brwiach, równo przy­strzy­żo­nych wło­sach i zaokrą­glo­nej bro­dzie, w czar­nej zbroi z czer­wo­nym obszy­ciem. Ojciec był zna­mie­ni­tym ryce­rzem. Fede­rico też będzie ryce­rzem, jak doro­śnie, a ryce­rzom nie jest potrzebna łacina.

Kotka, mru­cząc, otarła się o jego ramię, a on z uśmie­chem podra­pał ją za uszami. Przy­szła mu do głowy wspa­niała myśl: na dowód swo­jej miło­ści powi­nien jej coś poda­ro­wać. Po lek­cji łaciny i nauce fech­tunku z señorem Pablem wybrał się więc przez pała­cowe ogrody do stajni w poszu­ki­wa­niu ryma­rza. Rymarz wyko­ny­wał ze skóry naj­róż­niej­sze przed­mioty i zmyślne figurki, a Fede­rico posta­no­wił kupić u niego ozdobę godną kota nale­żą­cego do szlach­cica.

Z pewną ostroż­no­ścią zbli­żył się do ławy, przy któ­rej pra­co­wał rymarz, pod spe­cjal­nym zada­sze­niem chro­nią­cym go przed pro­mie­niami let­niego słońca. W powie­trzu czuć było zapach psz­cze­lego wosku, skóry i koni. Zwy­kle Fede­rico uni­kał ryma­rza, który miał bli­znę na policzku i szy­der­czy wyraz twa­rzy; teraz jed­nak zebrał się na odwagę.

– Wybacz­cie, mistrzu.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego, jakby chło­piec był kawał­kiem bydlę­cej skóry.

– Tak, pani­czu? – Bli­zna na jego policzku spra­wiała, że uśmiech wyda­wał się krzywy.

– Ja… potrze­bo­wał­bym… obróżki. Dla kota. Ład­nej, jeśli łaska.

Rymarz odło­żył na bok uzdę, w któ­rej wybi­jał otwory, i przez chwilę szpe­rał wśród róż­nych szpar­ga­łów na ławie. Ileż tam było narzę­dzi do cię­cia i prze­bi­ja­nia! W końcu zna­lazł i pod­niósł czer­wony skó­rzany pasek przy­brany per­łami.

– Takiej jak ta, pani­czu?

Czer­wień i biel sta­no­wiły barwy rodowe Gon­za­gów! Fede­rico zagryzł wargę, powstrzy­mu­jąc okrzyk zachwytu – oka­za­nie zain­te­re­so­wa­nia wpły­nę­łoby z pew­no­ścią na wzrost ceny.

– Chyba że macie coś lep­szego?

– Nic rów­nie wyszu­ka­nego. – Rymarz obró­cił pasek i perły zalśniły w słońcu. – Od was, pani­czu, wezmę… trzy dukaty.

Tym razem Fede­rico nie zdo­łał powstrzy­mać okrzyku zasko­cze­nia.

– Nie mam trzech duka­tów!

Obróżka była taka miękka… Wprost ide­alna.

Rymarz zer­k­nął na niego spod oka.

– Jest jedno roz­wią­za­nie, pani­czu. Może tak się aku­rat składa, że znisz­czy­li­ście swoje rycer­skie sio­dło. Napra­wie­nie go będzie kosz­to­wało aku­rat trzy dukaty.

– Ale ja nie znisz­czy­łem sio­dła. – Fede­rico był zdez­o­rien­to­wany.

– Powiedzmy, że jed­nak znisz­czy­li­ście. Napi­szę do sekre­ta­rza waszej matki, bo to on mi płaci.

– Aha – zro­zu­miał wresz­cie Fede­rico. – A ja tym­cza­sem zatrzy­mam obróżkę.

– W rze­czy samej. – Bli­zna znów wykrzy­wiła uśmiech ryma­rza. – Szlach­cic nie płaci za swoje przy­jem­no­ści. Każe to robić innym.

Co za gbur! Fede­rico powi­nien się obra­zić i odejść zagnie­wany, ale tak bar­dzo chciał mieć tę obróżkę!

– Dopil­nuj­cie, aby tak się stało – rzekł w końcu. Było to jedno z ulu­bio­nych powie­dzeń jego matki. Zadzie­ra­jąc dum­nie pod­bró­dek, żeby dać ryma­rzowi nauczkę, scho­wał obróżkę do kie­szeni. Szkoda, że nie było z nim przy­ja­ciela, który mógłby podzi­wiać jego spryt, ale takie wła­śnie samot­ni­cze życie wiódł w Rzy­mie.

Po powro­cie do kom­naty pospiesz­nie zapre­zen­to­wał obróżkę kotce, która wyprę­żyła się, zado­wo­lona z oka­zy­wa­nego jej zain­te­re­so­wa­nia. W nowej, wspa­nia­łej ozdo­bie na szyi towa­rzy­szyła Fede­ri­cowi pod­czas lek­cji fran­cu­skiego, reto­ryki i tańca, a potem, wytworna i nie­ru­choma niczym posą­żek, przy­glą­dała się, jak Cele­ste ubiera go na wie­czorną ucztę.

– Patrz­cie pań­stwo! – wykrzyk­nęła pia­stunka, popra­wia­jąc na gło­wie chłopca czer­wono-białą czapkę. – Wyglą­da­cie, pani­czu, rów­nie dostoj­nie jak wasz papa. – Przy­pięła mu do pasa szty­let noszony przy szcze­gól­nych oka­zjach, a na ramiona narzu­ciła pele­rynę z czer­woną jedwabną pod­szewką.

– Miau – zgo­dziła się kotka, wygi­na­jąc grzbiet w łuk i pre­zen­tu­jąc wła­sne barwy rodowe.

Fede­rico roz­pro­mie­nił się, sły­sząc te kom­ple­menty.

– Rodzina może być z pani­cza dumna – oświad­czyła Cele­ste. – A rodzina jest naj­waż­niej­sza.

Uczta wydana przez kar­dy­nała i jego bra­tanka w palazzo1 na dru­gim brzegu rzeki nale­żała do naprawdę uda­nych. Kar­dy­nał poda­ro­wał Fede­ri­cowi śliczną srebrną sol­niczkę, po czym chło­piec dostą­pił zaszczytu pokro­je­nia pie­czo­nego łabę­dzia. Obwie­szone klej­no­tami żony obec­nych na uczcie wiel­mo­żów powta­rzały mu kolejno, że wygląda bar­dzo uro­dzi­wie i ma wiel­kie szczę­ście być gościem papieża. Żadna nie użyła słowa „zakład­nik”. Co wię­cej, Fede­rico dowie­dział się, że dziwny drew­niany sprzęt w kory­ta­rzu, który wyglą­dał jak ozdobna skrzy­nia, a oka­zał się kre­den­sem, to pre­zent od króla Fran­cji dla Jego Świą­to­bli­wo­ści.

Zamy­ślony zmarsz­czył brwi, po czym zapy­tał:

– A czy król Fran­cji ma kocięta?

– Kocięta? – roze­śmiała się jakaś hra­bina i uszczyp­nęła go lekko w poli­czek. – Nie sądzę, ty figla­rzu.

Kiedy Fede­rico wró­cił do willi, brzuch bolał go od nad­miaru ciast, a policzki pie­kły od cią­głego pod­szczy­py­wa­nia. Kotka usia­dła na jego widok, mru­ga­jąc bursz­ty­no­wymi oczami.

– Co robi­łaś we fran­cu­skim kre­den­sie? – spy­tał, głasz­cząc ją po futerku. Kró­lew­ski mebel… dobrze byłoby przyj­rzeć mu się dokład­niej. – Co powiesz na małą wyprawę?

– Miau – odparła kotka, bły­ska­jąc w pół­mroku per­łami na swo­jej obróżce, jakby mówiła: „Oczy­wi­ście”.

Upew­niw­szy się, że Cele­ste twardo śpi, Fede­rico wziął kotkę na ręce i ruszył w drogę. Księ­życ świe­cił tak jasno, że nie potrze­bo­wali latarni. Kotka pół­le­żała w jego obję­ciach, popa­tru­jąc bystro na igra­jące w kory­ta­rzu cie­nie. W dole ogro­dowe posągi jaśniały nie­na­tu­ralną bielą i zda­wały się poru­szać w księ­ży­co­wym bla­sku. Jasne pro­mie­nie wdzie­rały się przez okna i nie­ukoń­czony dach, oble­wa­jąc tajem­ni­czy kre­dens per­łową poświatą.

Fede­rico zdał sobie sprawę, że drzwi mebla nie są wcale ozdo­bione klej­no­tami – ależ się wygłu­pił! W drew­nie osa­dzono osiem szkla­nych kulek, po jed­nej na czubku każ­dego ramie­nia ośmio­ra­mien­nej gwiazdy, które lekko poły­ski­wały w świe­tle księ­życa. Ponad gwiazdą wid­niały zaś jakieś sym­bole – a może litery nie­zna­nego mu alfa­betu. Tylko wybit­nie uta­len­to­wany rze­mieśl­nik potra­fiłby wyko­nać taką intar­sję.

Fede­rico ostroż­nie uchy­lił drzwi. Roz­le­gło się gło­śne:

– Miau!

– Wybacz. – Moc­niej przy­trzy­mał kotkę.

Dopiero teraz dostrzegł na wewnętrz­nej tyl­nej ścia­nie kre­densu osiem luster, usta­wio­nych tak, aby odbi­jały świa­tło rzu­cane przez szklane kulki. Na odwro­cie drzwi umiesz­czono zaś szklaną kulę wiel­ko­ści poma­rań­czy.

Fede­rico dotknął jej; w środku zamknięta była woda, prze­le­wa­jąca się przy każ­dym ruchu drzwi. Chło­piec kil­ku­krot­nie otwo­rzył je i zamknął, dzi­wu­jąc się tej nie­zwy­kłej ozdo­bie. Kotka też śle­dziła ją z jego objęć. Uświa­do­mił sobie, że odbite w lustrach roz­bły­ski szkla­nych kulek padają na wodę. Po co ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, żeby odbi­jać i chwy­tać świa­tło?

– Nie lepiej użyć latarni? – zwró­cił się do kotki.

– Miau. – Ziew­nęła.

Marsz­cząc brwi, zamknął drzwi kre­densu. To nie miało sensu. Raz jesz­cze je uchy­lił i woda w szkla­nej kuli zawi­ro­wała.

W ciszy zabrzmiały dzwony obwiesz­cza­jące pół­noc. Fede­rico drgnął zasko­czony, a kotka wyrwała się z jego uści­sku.

– Oj! – zawo­łał. – Wra­caj! – Kotka wsko­czyła do kre­densu, więc chło­piec rzu­cił się za nią, usi­łu­jąc ją zatrzy­mać…

Nie­ocze­ki­wa­nie poczuł pod pal­cami jakąś tka­ninę, a potem łydkę i ze środka wyszedł nie­znany mu męż­czy­zna.

Fede­rico aż się zato­czył do tyłu. Z ust wyrwał mu się okrzyk zasko­cze­nia.

– Jak ty się masz? – prze­mó­wił przy­bysz łama­nym wło­skim. W ramio­nach trzy­mał kota – kotkę Fede­rica! – Ja wielce rad cię poznać.

Roz­dział 3

Łakocie i nowy znajomy

Przy­bysz nosił przy­odzie­wek, jakiego Fede­rico jesz­cze nie widział. Głowę miał odkrytą, plu­dry się­gały mu do kostek, a mimo to szcze­rzył zęby zado­wo­lony, jakby cały świat do niego nale­żał.

– Dzwony biją, ty sły­szysz?! – zawo­łał z rado­ścią. – Wybi­jają pół­noc.

– Gdzie jest jej obróżka? – wark­nął Fede­rico, zbyt zagnie­wany, żeby odczu­wać strach. Wska­zał na kotkę. – Czer­wona obróżka z per­łami. Kosz­to­wała trzy dukaty.

Męż­czy­zna z cie­ka­wo­ścią rozej­rzał się po kory­ta­rzu.

– Ty, pro­szę, powiedz, jaka tutaj data?

– No prze­cież rok Pań­ski tysiąc pięć­set jede­na­sty – odparł Fede­rico. Co za idio­tyczne pyta­nie! – Gdzie jest jej obróżka? – powtó­rzył.

Nie­zna­jomy uśmiech­nął się sze­roko i pogła­skał kotkę.

– Tylko popatrz, w co ty mnie wpa­ko­wa­łaś, Junono. – Pochwy­ciw­szy chmurne spoj­rze­nie Fede­rica, wyja­śnił: – Tak jej na imię. Junona. Jak rzym­ska bogini.

– Wiem, kim jest Junona – burk­nął Fede­rico. – Uczę się łaciny. – Twój dom bar­dzo ładny – zauwa­żył męż­czy­zna. Co za gbur! Mówił z pro­stac­kim akcen­tem, trzy­mał na rękach kotkę Fede­rica, jakby do niego nale­żała, i nawet mu się nie ukło­nił!

– To jest pałac – popra­wił go chło­piec. – Pałac waty­kań­ski. Należy do Jego Świą­to­bli­wo­ści papieża.

– Och. Ja mogę się rozej­rzeć?

– Nie. – Fede­rico też potra­fił być gru­biań­ski. Naraz przy­szedł mu do głowy pomysł, który uznał za genialny. – Cho­ciaż tak. To zna­czy, pro­szę za mną. – Strzep­nąw­szy poły pele­ryny, popro­wa­dził nie­zna­jo­mego w głąb kory­ta­rza; zaraz pokaże temu igno­ran­towi, co zna­czy szla­chetne uro­dze­nie.

– Praca wre, ja widzę – stwier­dził tam­ten na widok roz­sta­wio­nych wszę­dzie wia­der i dra­bin.

– Istot­nie. Jego Świą­to­bli­wość i ja mamy wiele nowych pomy­słów. – Fede­rico zacze­kał na jakiś komen­tarz, jed­nak męż­czy­zna mil­czał. – Tutaj na przy­kład znaj­duje się nowy gabi­net Jego Świą­to­bli­wo­ści. – Oczy świeżo nama­lo­wa­nych postaci zalśniły w świe­tle księ­życa; złu­dze­nie trój­wy­mia­ro­wo­ści kolumn i drzew było nie­mal cał­ko­wite.

Nie­zna­jomy aż usta roz­dzia­wił ze zdu­mie­nia.

– To prze­cież fre­ski Rafa­ela!

Posta­wił kotkę na posadzce i pod­biegł do frag­mentu przed­sta­wia­ją­cego klę­czą­cych żoł­nie­rzy. Nachy­lił się, żeby przyj­rzeć się z bli­ska ich stroj­nym sza­tom.

– To Gwar­dia Szwaj­car­ska. Wal­czą mie­czami i pikami, są wierni do śmierci.

– Mhm. – Nos męż­czy­zny nie­mal doty­kał ściany. Kotka odda­liła się, żeby powę­szyć w ciem­nych zaka­mar­kach.

– Chodźmy dalej. Jest jesz­cze wiele do zoba­cze­nia. W sąsied­niej kom­na­cie będzie się mie­ścił gabi­net Jego Świą­to­bli­wo­ści… – Szkoła Ateń­ska! – Nie­zna­jomy się roz­pro­mie­nił. Kotka otarła się o kostki Fede­rica. – No pro­szę: widzę, że ty i Junona już są przy­ja­ciele.

Fede­rico prędko wziął kotkę na ręce.

– Prawdę mówiąc, nie nada­łem jej jesz­cze imie­nia.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami. Ponow­nie odwró­cił się twa­rzą do malo­wi­dła. – Junona dostać imię od swo­jego pana, kiedy być jesz­cze mały kociak. – Wska­zu­jąc na sto­jące pod ścianą rusz­to­wa­nie z nie­he­blo­wa­nych desek, spy­tał: – Ja mogę?

– Pro­szę. – Fede­rico posa­dził kotkę – swoją kotkę – na rusz­to­wa­niu i sam się na nie wdra­pał. Naraz ogar­nął go nie­po­kój: a jeśli nie­zna­jomy będzie się śmiał? Tak bar­dzo pra­gnął się przed nim pochwa­lić swoim por­tre­tem. Jed­nak…

– Ten tutaj to Sokra­tes. – Męż­czy­zna wska­zał wła­ściwą postać na fre­sku. – Ja go znać ze stu­diów. – Nachy­lił się bli­żej, żeby lepiej obej­rzeć stopę w san­dale. – Cudow­nie widzieć to takie świeże!

Cokol­wiek to miało zna­czyć.

– To Homer i Pita­go­ras, a tutaj…

– Co takiego? – Oczy męż­czy­zny błysz­czały. – Ty mi powiedz, pro­szę. – Roz­glą­dał się po ścia­nie, podzi­wia­jąc udra­po­wane togi i arab­skiego filo­zofa w tur­ba­nie… – To prze­cież ty! – Z otwar­tymi ustami zaga­pił się na postać chłopca o jasnych lokach, po czym odwró­cił się gwał­tow­nie do Fede­rica. – Te same włosy… Ten sam pod­bró­dek… A oczy! Jak gwiazdy.

– Migo­czą – pod­kre­ślił Fede­rico. – Rafael tak chciał.

Męż­czy­zna musnął pal­cami podo­bi­znę chłopca.

– Nie­zwy­kły por­tret. Dosko­nały. Dzię­kuję, że ty mi go poka­zał.

Fede­rico wzru­szył ramio­nami, cho­ciaż w duchu wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu niczym nadworny bła­zen. Jak mógł tak źle oce­nić tego czło­wieka?

– Wybacz­cie, ale nie zapa­mię­ta­łem, jak się zwie­cie. Jestem panicz Fede­rico z Man­tui.

– Bar­dzo mi miło, panicz Fede­rico. Her­bert Bother z New Jer­sey. Możesz mi mówić Her­bert.

– Erbert… Erbert Bot­ter. – Fede­rico z tru­dem prze­sy­la­bi­zo­wał dziwne miano. Te iry­tu­jące pół­nocne języki z nad­mia­rem litery H w imio­nach i nazwi­skach, któ­rych nie spo­sób wymó­wić! Junona sie­działa przy nich, liżąc łapkę. Junona… Hm. Musiał przy­znać, że to odpo­wied­nie imię, zwłasz­cza dla tak dostoj­nego zwie­rzę­cia. Prę­dzej czy póź­niej sam by na to wpadł.

Her­bert nie odry­wał wzroku od fre­sku. Z zado­wo­le­niem kiwał głową, a nawet wycie­rał oczy chustką.

– Ty lubi cze­ko­ladę? – zapy­tał, z uśmie­chem cho­wa­jąc chustkę do kie­szeni.

– Oba­wiam się, że nie znam tego słowa. – Fede­rico nie chciał obra­żać męż­czy­zny, suge­ru­jąc braki w jego zna­jo­mo­ści wło­skiego.

Her­bert roz­siadł się wygod­nie na rusz­to­wa­niu i wydo­był dwa zawi­niątka w papie­rze.

– Na pewno ci posma­ko­wać. Jest słodka. – Junona zwi­nęła się przy nim w kłę­bek, mru­cząc czule.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

pałac (wł.) [wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki]. [wróć]