Królewscy synowie. Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Królewscy synowie. Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Książka przedstawia dramatyczną rywalizację między przyrodnimi braćmi, Zbigniewem i Bolesławem, synami księcia Władysława Hermana. Na tle wydarzeń przełomu XI i XII wieku, obserwujemy konflikt o władzę, który rozdziera Polskę. Zbigniew, starszy syn z nieprawego łoża, walczy o swoje miejsce, organizując rebelię przeciwko ojcu i jego doradcom. Ukazany jako postać negatywna, Zbigniew kontrastuje z młodszym bratem Bolesławem, który jest przedstawiony jako idealny władca i rycerz. To opowieść o ambicji, zdradzie i nieuchronnym starciu, które zmieni losy kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 729

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Józef Ignacy Kraszewski

 

Królewscy synowie

Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1877. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-671-2 

 

 

 

Dedykacja

 

KORNELOWI UJEJSKIEMU

jako upominek przyjaźni, ten grosz wdowi

przesyła

AUTOR.

Drezno.

22. kwietnia 1877.

 

 

Tom I

I.

 

Słońce zachodziło za lasy złocąc niebiosa, które się gorzeć zdawały, tam nawet gdzie bledły jego blaski, lazur się mienił w barwę ołowianą, jaką po skwarach przybiera. Wieczór był duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Na starych drzewach, które cichy klasztor otaczały, liście wisiały jakby powiędłe od gorąca. Co żyło szukało cienia, a w nim spoczynku i orzeźwienia. Niebo bez chmurki nie zapowiadało zmiany.

W klasztorze i po za tynem, który opasywał jego podwórza, cisza panowała głucha; niekiedy szmer, jakby powolnego, znużonego chodu ludzkiego przerywał ją na krótką chwilę i ginął gdzieś w dali.

Ukośne promienie słońca, zabarwione gorąco, padały na czoło małego kościołka, na mury i ściany klasztorne, silnemi cieniami oznaczając każde wgłębienie, gzems, kamień, zarysowaną powłokę.

Jak pustka wyglądały teraz te budowy ze drzwiami pozamykanemi, z pozasuwanemi oknami, około których ani człowiek, ani zwierz, ani nawet mała ptaszyna nigdzie się nie pokazywała. Wszystko co żyło chroniło się w mury, czekało aż wieczór odżywi powietrze rosą, a noc świeżość z sobą przyniesie.

Był to rok posuchy, na polach zboża pożółkły przed czasem, samotnie stojące drzewa miały już spalone liście, w rzekach resztki wód, jakby wstrzymane w biegu, drzemały i okrywały się pleśnią; strumienie w obnażonych łożyskach jeżyły się oschłemi kamieniami, w studniach brakło wody, trzęsawiska wśród lasów gorzały; gdzieniegdzie bory zażegnięte przez pastuszków paliły się łuny szerokiemi, czerwieniąc niebo po nocach.

Powietrze przejęte było tą zgorzelizną błót i lasów, i jakby od dymu skwaśniałe.

Klasztór stojący wśród puszcz niedawno przetrzebionych, choć na owe czasy rozległy, wspaniałej nie miał powierzchowności. Znać na nim było i trudność budowania i pośpiech może i małą troskę o kształty jego zewnętrzne. Kościół się nie wiele nad nim podnosił, a w skromnej wieżyczce jego zaledwie para z blachy kutych dzwonów wisiała. Mury z których się składały budowy, były z kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Część budowli do nich przytykająca z drewnianych brusów zaledwie ociosanych złożona, ciemniejszą barwą odbijała od ścian kamiennych.

Obok tych gmachów, dość rozległych a niepozornych, znać jednak było w podwórcach i ogrodach przytykających, troskliwą rękę, która koło nich chodziła. Bujnie tu rosły pozasadzane krzewy, którym dostarczano wody ze studni, jak świadczyły leżące na ziemi korytka; nieznane pod północnem niebem rośliny kwitły tu i rozwijały się na podziw bujno i pięknie.

Na wbitych w ziemię kołach obwijały się latorośle winne, między których liśćmi już ciemne grona się zafarbowały; na grzędach rozściełały się zioła, wonią aromatyczną napełniające powietrze. Tuż około studni z której ożywcze na sad rozlewały się wody, wysoki krzyż drewniany ze znakami męki pańskiej zdawał się ubłogosławiać źródło. U stóp jego na tablicy głoskami wielkiemi stał napis:

 

Tu es fons et vita.

(Tyś jest źródłem i życiem.)

 

Wpośród sadu na pochyłości wzgórza ku południowi zwróconej założonego, ręka co trzebiła las tam niegdyś rosnący, pozostawiła kilka starych drzew rozłożystych, ocieniających szerokie przestrzenie, zieloną okryte murawą.

Pod kilką z nich stały ule z pszczołami, pod innemi leżały kamienie dla spoczynku, lecz teraz ani pszczół około ulów, ni ludzi na siedzeniach widać nie było.

W rogu sadu, gdzie kilka razem skupionych starych lip zostało, a krzaki pod niemi promieni słońca nie dopuszczały, przyparty do parkanu był daszek słomą okryty, a pod nim ława leżała z jednego kloca drzewa.

Dwóch ludzi ukrytych siedziało tu w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne, braciszków klasztornych odznaczające; nie mieli jednak ani kapturków, ni zwierzchnich sukni kapłańskich. Oba młodzi byli, a choć ubiorem nie różnili się od siebie, najmniej wprawne oko musiało w nich dojrzeć, jeśli nie stanu różnicy to charakterów i usposobienia.

Jeden z nich siedział w rogu ławy, sparty na rękach, które na kolanach trzymał jak wbite; drugi patrzący nań z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal się umieścił i z oka go nie spuszczał. W rysach twarzy jego malowała się zarazem litość, podziwienie i trwoga. Ten drugi twarz miał łagodnego wyrazu, bladą, oczy niebieskie, włos jasny krótko postrzyżony, ciało wątłe i delikatne, ręce małe. Suknia czarna, zbyt dlań obszerna, w szerokich a grubych fałdach opadała na wychudzonych jego ramionach, pas którym był ściśnięty, osuwał się i zdawał rozpuszczać.

Ten, na którego on patrzał, jak gdyby tylko co mówić poprzestał, a ostatniemi słowy trwogą napełnił towarzysza — mimo sukni zakonnej, nie miał mnicha pozoru. Odzież, którą miał na sobie zdawała się dlań za ciasną, wyszarzaną była jakby obchodzeniem się z nią niedbałem i dzikiem; w kilku miejscach widać było na niej dziury jakby gałęźmi wyszarpane, plamy od tłuszczu i kurzawy która przylgnęła do niego. Twarz i postać cała stan ten sukni tłumaczyły. Mężczyzna był zaledwie zmężniały, bujno się jeszcze rozrastający, na wojownika może bardziej stworzony niż na spokojnego mnicha. Ręce wystające z rękawów silne były i do dźwigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obnażony, ogorzały, ponad kołnierz wychodzący, nadawał głowie charakter zwierzęcej siły jakiejś. Wyrazistszą jeszcze nad te kształty była głowa sama z długą i wielką twarzą bladą, która miała w sobie coś dzikiego. Ponad nią obcięty włos jeżył się twardy i poplątany.

Mimo wieku młodego oblicze było prawie stare, zbladłe, zżółkłe i patrzące srogo a szydersko. Rysy jego nie piękne, wyciosane grubo a twardo, odpychały dumą i jakby złością tłumioną, trawiącą wnętrze człowieka. Szerokie dosyć usta warg nie miały prawie, jednym wązkim pasem przecinając policzki. Nad oczami brwi zmarszczone, pofałdowane, ruchome wisiały jakby je myśl jakaś ściągnęła gniewna. Z bladych oczów patrzących bystro, grozę tylko tłumionej złości można było wyczytać.

Z pod sukni nogi wysunięte w chodakach zaniedbanych i okurzonych, tak silnie wryły się w ziemię, jakby je w nią gniew jakiś i miotanie się wkopało. Na całym też młodzieńcu widać było wyraz buntowniczy, bezsilnego uporu.

Milczeli tak, dwaj pod daszkiem siedzący dosyć długo; ostatnie promienie słońca zapadały za lasy, a ogród okrywał się pół mrokiem zwiastującym chłód wieczorny.

— Wracajmy do celi — rzekł w końcu cicho, bojaźliwie niemal młodszy brat siedzący na rogu ławy.

Zadumany smutnie młodzian odwrócił ku mówiącemu głowę, i potrząsnął nią tylko na znak, że tego uczynić nie myśli.

Po niejakim czasie, znowu cicho powtórzył towarzysz toż samo żądanie. Usłyszawszy je jakby gniewem zatrząsł się słuchający i nagle zwracając się cały do mówiącego, zawołał:

— Nie chcę! dosyć się w niej nasiedzę... Dusi mnie ta cela wasza, zdaje mi się w niej żem w trumnie.

— Ojciec przełożony gniewać się będzie — szepnął drugi oczy spuszczając.

Uśmiech przebiegł po ustach niecierpliwego młodzieńca, który zadrżał i twarz na chwilę ukrył w dłoniach.

— Bracie Aleksy, ozwał się łagodnym głosem drugi — bracie Aleksy, jużby wam czas było z tem się położeniem oswoić a o dawnem zapomnieć. Co być nie może, tego się daremnie spodziewając człowiek dręczy tylko... Trzeba się poddać...

— Tak! tak! dziwnym bełkotliwym głosem wybuchnął brat Aleksy, w którym czuć było razem złość i szyderstwo — chcecie, to wam powiem to co wy mnie mieliście mówić?? Rozum mieć trzeba, rezygnację mieć należy, głowę skłonić, całować rękę co chłoszcze, milczeć, uśmiechać się, jakby to było szczęściem co jest karą i tyraństwem... Hę??

— A tak, tak! potwierdził młody, który słuchał z trochą podziwienia — wyrwaliście to mi z ust. A czemuż nie czynicie tego co tak dobrze znacie??

— Bo, nie mogę — zawołał brat Aleksy — bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy jesteście bratem Łukaszem, ale księciem jestem i królewskim synem! Na mnicham się nie rodził, suknia ta cięży mi i ściska jak żelazna, pali jak ogień, parkany te mnie duszą, klasztór mi się wydaje więzieniem, wy katami i stróżami, a ojciec przełożony — oprawcą...

Z trwogą obejrzał się młodszy i załamując ręce zawołał:

— Na Boga! coście to rzekli! Idźcie i spowiadajcie się ze słów waszych, bunt to grzeszny.

— Idź, idź, zdradź mnie, powiedz że mi się te słowa wyrwały, jeśli chcesz — krzyknął wstając z ławy i napowrót się na nią rzucając królewski syn, z miną pogardliwą. — Braciszek Łukasz zarumieniony spuścił głowę i zamilkł.

— Nie potrzebuję ja was zdradzać — odezwał się po przestanku łagodnym głosem politowania — wy się co dzień zdradzacie sami, mową, wzrokiem, milczeniem nawet. Żal mi was.

— A co mi po twojej litości! rozśmiał się królewicz. Ona mi tej sukni nie ściągnie i nie da swobody.

Westchnął ciężko.

— Gdybym choć zapomnieć mógł dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew płynie we mnie, i co mi wydarto.

— Zapomniećbyście mogli gdyby wola — odezwał się brat Łukasz — wy się daremnie tem trujecie i jątrzycie. Wszystko to sny są tylko i marzenia niezdrowe.

— Jakie sny! wybuchnął królewicz znowu zrywając się z ławy i opadając na nią. Matka moja była tak dobrze żoną królewską czy książęcą jak Judyta, dla której ją precz odegnano, gdyby nałożnicę. Ojcem moim był król, czekało mnie panowanie. Cóż z tego że z książęcego nie szła rodu, kiedy łoże pańskie podzielała przez lat tyle. Gdybym nie był królewskim synem, gdyby się mnie nie bali, czyby mnie byli postrzygli i gwałtem zaparli w tych murach obrzydłych?

— Dajcie już pokój tym żalom — począł uśmiechając brat Łukasz — gorycz pijecie dobrowolnie.

— Daj mi ją pić — przerwał królewicz — co ci moja gorycz szkodzi? Ja tem żyję, temi piołunami się karmię — postrzygli mnie, ale i postrzyżeni na świat wracają, włosy odrastają.

— Darmo o tem nie marzyć! wtrącił braciszek.

— Któż ci powiedział że darmo? gniewliwie przerwał drugi — póki człowiek żyje, póty nic nie stracone!

Brat Łukasz ruszył tylko ramionami.

— Ach! rzekł cicho — czyż może być większe szczęście nad to jakie my tu mamy? Zaprawdę, jabym go na żadną stolicę książęcą nie mieniał. Czegoż nam brak? sługami jesteśmy największego z panów, panów pana, nie znamy trosk życia, w ciszy możemy chwalić Boga, zarabiając na królestwo niebieskie. Na tronie, na wojnie żadna chwila życia nie pewna, brat morduje brata, wrogi się zasiadają, wojna sieje niebezpieczeństwy.

— Tak — odparł szydersko królewicz — a tu! co za rozkosze! W murach ciasnych jedne ścieżki o jednej codzień wydeptywać godzinie, milczeć, śpiewać, pościć, słuchać i powoli umierać. Tak, bracie Łukaszu, dla ciebie to wszystko dobre, ale nie dla mnie, nie dla mnie. Mnie należało i należy panowanie, mnie wydarto ziemie moje, imię moje, godność moją, starszeństwo moje, cześć matki, prawo, własność... wszystko.

Brat Łukasz wstał, stanął przed mówiącym i przypatrywał mu się bacznie.

— A nie powinniścież Bogu dziękować, że wam, jak drugim, życia albo oczów nie wydarto?

Podniósł głowę z groźnem wejrzeniem królewicz.

— Tyś małe człecze — krzyknął — tyś się gdzieś rodził w ubogiej chacie; tobie przystało za wszystko dziękować, boś ty nie miał nic; a ja się burzę, bo mi wydarto wszystko! Dosyć tego!

— Zaraz zadzwonią na chór wieczorny — rzekł Łukasz — chodźmyż już.

— Idź — jam chory, zostanę w ogrodzie, rzekł na ręku się podpierając królewicz.

— Bez was nie godzi mi się.

— Boście do mnie łańcuszkiem przykuci, stróż mój — zaśmiał się królewicz. Weź że mnie siłą, nie chcę i nie idę.

— Siły nie mam, a gdybym ją i miał nie użyłbym — rzekł Łukasz.

— Widzisz żeś stworzony do niewoli — zaśmiał się złośliwie drugi. Ja, gdybym mógł, gdyby się to na co zdało, choć cię lubię, zdusiłbym cię jak żabę aby być wolnym. Ciebie, twoję bracią zakonną, i samego przełożonego.

— Człowiecze! krzyknął przerażony brat Łukasz.

Królewicz śmiał się złośliwie — wstał z siedzenia, wyciągnął się tak silnie, że ciasna suknia zakonna pękać na nim poczęła, ręce do góry podniósł z dłoniami zaciśniętemi, popatrzał z pogardą na towarzysza i zdawał się, mimo to co mówił, zabierać do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mieć przyjemność dręczyć dodanego mu towarzysza, znowu padł ciężko na kłodę i położył się na niej. Odetchnął całą piersią, powietrze zaczynało ostygać nieco; otarł czoło po którem krople potu spływały...

Łukasz stał, zdając się niecierpliwie oczekiwać na niego, spozierając niekiedy ku klasztorowi.

— Idziemy — rzekł z cicha.

Królewicz śmiał się urągająco.

— Czekaj, rzekł, dlatego że ty chcesz iść tak posłuszny, ja właśnie nie chcę? co mi uczynią?

— Ojciec przełożony, począł braciszek.

Królewicz ramionami ruszył z pogardą.

— Wszyscy nad wami litość mają — dodał brat Łukasz — tylko wy jej nie macie nad sobą. Gdyby chciał ojciec przełożony, tak dobrzeby was posadził do ciemnicy na chleb i wodę jak każdego innego.

— A ja, myślisz, nie zaniósłbym do ciemnicy mojej dumy i moich dum? szydząc rzekł brat Aleksy. I ręką zamachnął w powietrzu.

Mrok padał, ptastwo w gałęziach ruszyło się przed snem czyniąc przygotowania, około gniazd polatując z krzykiem. Jaskółki pokazały się górą szybując ponad ich głowami, leciuchny wietrzyk zaszemrał w gałęziach.

— Chodźmy już! prosił brat Łukasz.

— Iść i w dusznych murach się zamknąć teraz, gdy właśnie jest tu czem odetchnąć. Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem.

Zamilkł, wziął liść z drzewa i odwilżył nim usta, ale wnet zębami poszarpał go w kawałki i odrzucił.

— Co wam dziś jest? zapytał stojący i oczekujący braciszek.

— Dziś?? a! macie słuszność, odparł żywo królewicz, prawda!! Dziś jestem gorszy, rwę się z powroza jak ciele które do rzeźni prowadzą. Wiesz czemu?

— Cóż się nowego stało?

— Miałem sen — odparł królewicz.

— Sen? Sny zsyłają złe duchy, aby kusiły ludzi. Snom nie potrzeba dawać wiary — rzekł Łukasz.

— Nieprawda, są sny prorocze — zawołał królewicz. Nie czytałżeś w biblji o snach wykładanych przez Józefa?

— Ale wy nie jesteście Faraonem — szepnął braciszek.

— Jestem synem królewskim! odparł z dumą zagadniony. Sen był straszny, dziwny, wstałem po nim jakbym wyszedł z łaźni, długo oprzytomnieć nie mogłem. Śniła mi się dawno zmarła matka moja; widziałem ją przed sobą tak, jak oto was widzę; taką piękną, silną, zdrową, jak ją niegdy pamiętam. Ale miała włos rozpuszczony, szaty podarte, wzrok z gniewu ciskający pioruny. Choć uśmiechała się do mnie, straszną była. Wyciągnęła rękę ku mnie leżącemu i poczęła głosem w którym gniew mięszał się z płaczem, choć po ustach jej uśmiech się przesuwał. — Zbyń! — tak ona mnie nazywała. Zbyń! wstawaj, zrzuć tę suknię plugawą, zbroję wdziej, drzwi wyłam, koń tam stoi i czeka na ciebie. Idź! śpiesz! pamiętaj że wolność ci dam na to abyś się mścił na nich wszystkich, wszystkich do ostatniego, na ojcu nawet, tak, na własnym ojcu. Mścij! mścij!

— A! okropny sen! zawołał kleryk drżący.

— Na ojcu! tak mówiła — kończył królewicz. Co mi za ojciec, który się wyparł własnego dziecięcia!! Cały dzień tętniały mi w uszach te wyrazy matki. Widzę ją jeszcze przed sobą rozkazującą — wstawaj, idź. — Mam ochotę wybić furtę klasztorną i lecieć w świat!

Zbudzony napół, wpół śpiący, mówił dalej — chciałem zaraz zerwać się posłuszny, nie mogłem. Coś mnie przybijało do łoża, głowa była jakby obręczą przykuta do poduszki, nogi jakby żelaznem obciążone brzemieniem.

Wysilałem się aby wstać, jęcząc, miotając się, a nie mogąc ruszyć z łoża. Matka wołała ciągle: Wstań, idź, mścij!

Dopiero nad ranem okrutną tą męczarnią znękany zerwałem się z krzykiem, dzwon na jutrznię wołał do chóru. Obejrzałem się, matki nie było, ale głos jej, głos ten mam jeszcze w uszach, w pamięci...

— Sen mara, Pan Bóg wiara! szepnął braciszek. Było się przeżegnać i pomodlić, ustąpiłyby siły nieczyste.

Słów tych domawiał, gdy nagle królewicz się zerwał.

— Tst! krzyknął głosem stłumionym — tst! Słyszysz?

Milczeli oba.

Na drodze wiodącej do klasztoru, która przechodziła po za parkanem ogrodowym, coraz wyraźniej zbliżający się słychać było tentent koni. Ucho królewicza rozróżniało już brzęk rycerskich zbroi i mieczów, głosy jakieś obce. Lice mu się mieniło.

Gościńcem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci jeźdźcy jacyś, których kilkunastu lub kilkudziesięciu być musiało. Długo tak słychać było wolne stąpanie koni, pobrzękiwanie oręża i zbroi. Królewicz uczepił się ławy, aby spojrzeć na drogę, ale dach spuszczający się na ogrodzenie nie przepuścił wzroku. Ciche jakieś szepty od tej gromady jeźdźców, dostawały się tylko do sadu klasztornego. W dźwiękach ich zdało się królewiczowi rozpoznawać mowę znaną, tę pierwszą, którą z ust matki słyszał w dzieciństwie. Po czole jego przepływały światła i cienie.

Teraz już i on chciał co rychlej do klasztoru powracać, bo rzeczą było pewną, że ktokolwiek byli ci podróżni, pod noc znajdujący się na gościńcu wśród lasu, musieli u mnichów szukać spoczynku i do gościnnej furty zapukać. Królewski syn rad był zobaczyć tych obcych ludzi rycerskich, coś od nich posłyszeć, zwłaszcza że z pochwyconych kilku wyrazów, domyślał się Czechów lub Polaków.

— Chodźmy! odezwał się — żywym krokiem wyprzedzając towarzysza — chodźmy, żywo!!

Brat Łukasz z trudnością mógł za nim podążyć, tak szybko przez wązkie między krzewami i zielem zostawione ścieżki, przesuwał się królewicz, ciągle towarzysza swojego i stróża wyprzedzając. Właśnie bramą drewnianą przez całą klasztoru szerokość z sadu na dziedziniec wiodącą, dostawali się w pierwsze podwórze, gdy do zewnętrznych wrót stukać zaczęto.

W gorączce niecierpliwej, chciał już sam królewicz biedz otwierać przybyłym, gdy brat Łukasz zatrzymał go chwytając za poły i odezwał się surowo, że to do brata odźwiernego należało, a nikt inny do wrót mięszać się nie miał prawa.

Stanął królewicz i za wrotami pierwszemi, na wpół otwartemi ukryty, mimo że go towarzysz odciągał, pozostał uparcie, chcąc koniecznie zobaczyć przybywających.

Odźwierny, człek stary, wlókł się mrucząc powoli z pękiem kluczów, nie otworzył jednak zrazu bramy, wstąpił na wschodki przy furcie, z których gościniec widać było i wyjrzał za wysokie ogrodzenie.

Rozmowy która się między nim a podróżnemi rozpoczęła, dosłyszeć nie było można. Stary zdawał się z otwarciem wahać i układać z podróżnemi o warunki, gdy, powołany, przyszedł mu w pomoc, zakonnik drugi. Układano się jeszcze; naostatek zstąpił odźwierny i otworzył nie wrota całe, ale furtę z boku, przez którą jednego z przybyłych wpuścił do wnętrza.

Cały wychylony, rozciekawiony, oczyma pożerał przybywającego brat Aleksy.

Ten który wszedł nie młodym był już mężczyzną, silnym, rycerskiego oblicza! w żelazne blachy odzianym, z hełmem kowanym na głowie, mieczem u pasa, ostrogą u nogi, cały kurzem okryty. Znać przybywał z daleka...

Barwy jego włosów dla pyłu rozpoznać nie było można, twarz też ogorzała pomalowała się dziwnie, bo pot który po niej spływał, jakby zaschłem popstrzył ją błotem. Wąs tylko ciemny i brodę widać było na kaftan spływającą, siwizną już pomalowaną. Odźwierny starzec został u furty na straży, a drugi zakonnik powiódł gościa do przełożonego. Nim jednak zaprowadzono go do klasztoru, rycerz ów zwrócił się ku swoim i głośno do nich zawołał.

— Stać i czekać na mnie, aż wrócę.

Słowa te zadźwięczały dziwnie w uszach słuchającego królewicza, mowa to była, której nie słyszał już od lat kilku, która mu dziecinne przypomniała lata; ręce zacisnął silnie, twarz oblała się krwią, jasne oczy ogniem zapalały.

Byłby się rzucił naprzeciw gościa gdyby go kleryk stojący przy nim, strwożony coraz bardziej, oburącz objąwszy, gwałtem całą nie powstrzymał siłą.

— Na miłość Bożą, do celi! chodźmy do celi! bracie Aleksy — błagać począł obejmując go rękami. Do celi! My tu nic do czynienia nie mamy, to do nas nie należy!

Zrazu wyrwał mu się królewicz, i zdało się jakby iść chciał przebojem, potem spuścił głowę jakby go jakaś myśl złamała, i, słowa nie mówiąc dał się prowadzić.

Ciemnemi wschodkami poczęli na piętro wstępować. Tu wązki ciemny także korytarz, ciągnąc się przez całą długość budowy, zaledwie kilką wązkiemi otworami od podwórza oświecony, wyciągał się przed niemi cichy i pusty, smutny ze swym więziennym mrokiem i pustki milczeniem.

Tuż przy wschodach były dwie cele obok siebie. Do jednej z nich jakby z rozpaczą jakąś, rozdrażniony wpadł królewicz, a brat Łukasz, widząc go w takim stanie, po krótkim namyśle, wcisnął się za nim.

Cela była zakonna, nielepsza od innych, po mniszemu urządzona. Jedno w niej okno, na sad wychodzące, zasunięte okiennicą, natychmiast z trzaskiem, gwałtownie otworzył przybyły. W pół świetle, które izbę oblało, widać w niej było łoże twarde, prosty klęcznik z krzyżem nad nim, dzban u drzwi gliniany, drewnianą misę i skrzynię, której wieko napół stało otworem.

Królewski syn był tu niczem więcej jak ubogiem Ś. Benedykta dziecięciem.

Królewicz popatrzawszy przez okno, odskoczył od niego, rzucił się na twarde łóżeczko, siadł na niem i głowę zanurzył w dłonie.

Poruszony był, niespokojny, rozgorączkowany. Przybycie tych rycerzy po śnie nocnym, rodziło w nim przeczucia i nadzieje.

Milczał trochę, potem głowę podniósł i począł głosem niespokojnym.

— Słyszałeś? to są Krakowianie, to moi są. Po mowie ich poznałem. Zkąd oni tu? po co? Między Sasami? Jak? dla czego?

— To może Czesi od Pragi — odparł Łukasz — onić tak samo mówią i rozpoznać ich od Polan trudno... Czesi tu często się zapędzają.

— Oh! oh! począł królewicz — co ty mi mówisz? Czeska mowa pieszczona inaczej brzmi niż nasza. Słowa jedne a śpiew inny. Moje ucho nawet Szlązaka rozróżni od Krakowianina, co dopiero Czechów od Polan? To są moi, Krakowianie — począł rozgorączkowując się coraz bardziej — moi są! Sen mój! sen! konie stoją za wrotami. Siadaj, jedź, mścij! mścij. — Bełkotał coraz żywiej i pięściami bił po kolanach...

Brat Łukasz, patrząc jak na obłąkanego ruszał ramionami, nie wiedząc co z nim robić.

— A! gdybym choć widzieć się, choć pomówić mógł z niemi — rozpoczął po przestanku królewicz. Któż wie? Serce którego z nich ulitowałoby się może krwi królewskiej... Wzięli by mnie z tej niewoli.

Zbliżył się doń brat Łukasz, i w ramię go pocałował.

— Bracie mój — rzekł — bo mi was inaczej nazywać nie wolno, bracie, na miłość Boga, zaklinam was, uspokójcie się! uspokójcie. Co wam pomoże mówić z niemi, aby się rany otworzyły i smutek potem urósł jeszcze? Choćby i Polanie byli, wasi, cóż oni wam pomogą? Ztąd was żadna siła nie może wyrwać.

Królewicz zlekka go odtrącił.

— Precz! — krzyknął — tyś prawy klecha... Ty tego nie rozumiesz, że kto swej rodzonej mowy od dawna nie słyszał, ten dla tego tylko aby się jej napić uszami i sercem, gotówby się skazać na męki. Ty! ty!

I pogroził mu. Brat Łukasz milczał ręce załamując. Zwolna odstąpił ku oknu.

Cisza panowała w klasztorze, a że korytarz sąsiedni na podwórze wychodził, słyszeć prawie ztąd było można co się na niem działo.

Po chwili zaskrzypiały szerokie wrota, tentent koni wchodzących na dziedziniec tłumnie i wrzawę rozpoznawali braciszkowie, brzęk żelaza, rozmowę gwarną, to cichszą, to głośniejszą.

Królewiczowi twarz się paliła, nastawiał ucha, serce mu biło, zrywał się po kilkakroć z siedzenia, jakby chciał biedz, a towarzysz łagodnie, chłodno ale uparcie spychał go na łoże; w pół prośbą, na pół musem zmuszając do pozostania na miejscu.

— Cierpliwość miejcie — dodał. Jeżeli ich tu już wpuszczono, toć i do refektarza poproszą, nocleg tu pewnie mieć będą. Zobaczycie ich, posłyszycie, choćby jutro na mszy świętej w kościele, boć bez niej przecie odjechać nie mogą.

Zmilczał brat Aleksy, ale usta zagryzając rzucał się niecierpliwie. Szmer, który słyszeli w dziedzińcu, zrazu cichy, wzmógł się, głosy jakieś gwałtownie podnosić zaczęły, brzmieć groźno. Zdawało się jakby spór jakiś powstał między wpuszczonemi gośćmi a zakonnikami. Brat Łukasz rozpoznawał podniesiony głos Ojca przełożonego, potem odpowiedź nań hałaśliwą, niecierpliwą i okrzyk. Rycerze wtórowali swojemu, i znowu mówił przełożony, potem wszyscy razem rwali się wrzawliwie głusząc jedni drugich. Po krótkich ciszy przestankach, następowały jakby wybuchy i milczenie znowu; krzyki uparte i postukiwania oszczepami o ziemię.

Można się było domyśleć, że spór o coś zajść musiał, brat Łukasz drżał, Aleksy podchodził ku drzwiom, uśmiechał się, siadał na łóżko, zrywał.

Po burzliwej owej rozmowie, nastąpiło łagodniejsze mruczenie i umiarkowańsze głosy, ustał spór, wróciło znowu milczenie klasztorne tak dziwnie i niespodzianie przerwane.

Wtem na korytarzu dały się słyszeć szmer i kroki, brat Łukasz niespokojny podbiegł ku drzwiom, gdy się one otwarły szeroko i Ojciec Abdon przełożony, wszedł z twarzą chmurną, krokiem powolnym. Widać było na nim że tylko co był do gniewu pobudzony, i teraz dopiero odzyskiwał spokój zwykły i powagę.

Zjawienie się jego niespodziane w celi jednego z braciszków, było tak dziwnym wypadkiem, iż ujrzawszy go, królewicz już nawykły do karności, na pół zachowując regułę klasztorną, która z przyklęknięciem, pocałowaniem ręki witać przełożonego nakazywała, na pół się z niej wyłamując, pochylił się tylko i nie zgiąwszy kolan, zawołał:

— Ojcze przewielebny — ojcze! to moi, Krakowianie są.

Opat spojrzał nań surowo, zatrzymał wzrok na nim, usta mu się litościwie uśmiechnęły, i rzekł z westchnieniem:

— Bogu jednemu wiadomo, ażali wy się tem cieszyć macie czy zasmucić. Tak, Polanie to są i Czesi, którzy nie mając prawa, gwałtem wymódz chcą na mnie, abym was im wydał... Ja wojny z niemi prowadzić nie mogę. Wdarli się tu jako goście, a postąpili jako gwałtownicy.

Królewicz zaledwie dosłuchawszy, wykrzyknął z radości. Radość ta była z początku tak wielką, iż padł na kolana i rękę opata niechętnie mu podaną, ucałował, ale wnet zerwawszy się z ziemi począł wołać:

— Sen mój! matka moja! koń stoi! Ja jechać muszę z niemi! Muszę...

Rzucił się niepatrząc na starszego ku drzwiom, wypadł niemi, i słychać było jak biegł po wschodach. Opat zwolna poszedł za nim zamyślony.

 

II.

 

W wielkiej izbie na dole, w której gości zwykli byli przyjmować zakonnicy, zdawna tak tłumno i huczno nie było jak tego wieczora.

Przy blasku kilku kaganków, widać było kilkunastu zbrojnych ludzi, którzy stali, oczekując, pozdejmowawszy hełmy z głów oblanych potem i z kurzawy twarz i odzieże swe ocierali.

Byli to tylko co przybyli goście, do których biegł królewicz. Zatrzymano go jednak, drzwi pozamykawszy i sam opat miał go tu wprowadzić. Napróżno się zżymał i wyrywał, uledz musiał, choć złość nim miotała.

Czesi i Polanie czekali z równą niecierpliwością, jak on się ku nim wyrywał. Na twarzach ich widać było radość, że się nareszcie do celu podróży dobili i postawili na swojem. Mężowie to byli wszyscy niemal lat poważnych, znać wojennego rzemiosła, ogorzali, silni, niektórzy z bliznami na twarzach, poodziewani dostatnio, bogato nawet, zbrojni jak należało.

Zostawieni sami sobie, gdyż zakonnik, który ich tu wprowadził wyszedł zaraz, rozpatrywali się ciekawie po foresterium.

Na głównej ścianie jej wisiał olbrzymi krucyfix, z wielką figurą ukrzyżowanego Chrystusa, wyrzeźbioną z drzewa nie bardzo zgrabnie i pomalowaną. Naturalne włosy okrywały głowę. Wyraz rzeźby, jak całej sztuki owych wieków, surowy był, smutny i groźny. Bóg i święci jego tym ludziom namiętnym i dzikim musieli się przedstawiać jako siły straszliwe; nie dobrocią, ale strachem można było pokonać tych, dla których łagodność słabością się wydawała. I sztuka owych czasów nie miłością i miłosierdziem, lecz grozą i trwogą mówić musiała, przedstawiając męki, malując postacie surowe a niezbłagane. Takim był i ten Chrystus na ścianie forestorium.

Izba była rozległa, nizka, z ławami u ścian i podobnemiż siedzeniami ciężkiemi przy dwu stołach, które środek jej zajmowały.

U stóp krucyfiksu paliła się lampka mała, światełkiem mdłem niekiedy oblewając spuszczoną twarz Chrystusa. Miedziane naczynie z święconą wodą u wnijścia, było jedyną ozdobą ścian nagich i pociemniałych. U stropu widać było belki olbrzymie, na których topor ciesielski probował rysować jakieś ozdoby. Przez otwarte okna na przestrzał widać było zielony sad z jednej, podwórze puste z drugiej strony.

Niektórzy z przybyłych znużeni już na ławach spoczywali, inni chodzili, oknami ciekawie wyglądając na sad bujno i pięknie rozrastający się, jakiemiś nieznanemi krzewy. Wiadomo, iż benedyktyni pierwsi z sobą z innych krajów przynosili nietylko winną latorośl, ale wiele innych nasion i roślin pożytecznych.

Trzech czy czterech panów w pośrodku izby kołem stanąwszy, mówiło z sobą po cichu, jakby się naradzając.

Za każdym od strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić. Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornej stał na przedzie, gotując się widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, bo na drzwi ciągle miał zwrócone oczy.

Był to Dobek z Morawicy, daleki jakiś powinowaty matki królewicza, przy nim stali Sreniawa, Kaniowa i Mutyna Czech dodany im w Pradze. Siedzący na ławach wszyscy byli Szlązacy lub Krakowianie.

Gdy tak czekają, po trosze się zżymając już, podejrzewając opata, kręcąc głowami, bo mimo obietnicy zaczęli powątpiewać, czy ten, po którego przybyli, wydany im zostanie. Otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł, wiodąc za rękę królewicza Zbigniewa, w tej samej sukni poszarpanej i poplamionej, w której siedział przed chwilą w ogrodzie. Odmienić mu ją chciano, ale się oparł temu.

Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieniący się powinowatym Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali królewskiego syna, owo dziecię pańskie, po które przybyli — pięknem, rysów twarzy szlachetnych, postawy rycerskiej. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobą niezgrabnego kleryka w sukni ciasnej, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do parobka stajennego podobniejszego niż do książęcia, z twarzą długą, bladą, odstraszającą, na której się zwierzęca niemal radość jakaś rozszalała, malowała.

Jakiś czas stali osłupieni, nie mogąc przyjść do siebie, takim zawodem wydał się im ten wyrostek, którego widzieli przed sobą. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie posądzając opata, że ich oszukać pragnął, podstawując im innego kleryka w miejsce królewskiego syna. W tem nie czekając na ich powitanie, Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystąpił, stanął i począł śmiejąc się głosem drżącym.

— Witam, miłości wasze.

Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wątpliwości i osłupienia. Ci, co króla znali i słyszeli mówiącego, w głosie znaleźli jakieś z nim podobieństwo. Dobek z Morawicy poszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, do kolan mu się pokłonił.

— Czołem a głową miłości waszej — odezwał się. — Myśmy po was tu przybyli. Dosyć tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyskać, co wam odebrano.

Śmiejąc się głośno, Zbigniew rzucił się go ściskać.

— Zbawcami mi jesteście! — zawołał — marłem zaszyty w tej sukni.

To mówiąc, potrząsnął nią. — Konałem w tej ciemnicy — osiem lat, wiek, nim dorosłem, zestarzałem.

Łatwość i śmiałość z jaką mówił, poprawiła pierwsze niemiłe wrażenie. — Przybyli powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.

Opat tymczasem, mowy tej nierozumiejący, widząc siebie i godność swą nieco zaniedbaną — ponury stał i milczący. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad sobą znać nie chce.

Wyczekawszy chwilę opat, skinął na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał między przybyłemi i szepnął mu, gdy się zbliżył, iż chciałby z nim mówić na osobności. Dobek żwawy i poradny człek, swoim coś rzekł i zostawując na ich rękach królewicza, sam z opatem udał się do jego celi.

Zwolna kroczył ojciec Abdon, nic nie mówiąc, zamyślony. Mąż to był powagi, doświadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a przełożeństwo po kilkakroć w różnych miejscach piastował i nawykł był do rozkazywania. Nadawało mu to postać i obyczaj prawie pański. Dobek z Morawicy czuł się, im dłużej z nim obcował, bardziej przybitym i zmalałym... Coś biskupiego dlań miał w sobie, a pod owe czasy biskupia dostojność, niemal się z królewską równała.

Weszli do sporej izby, w której ojciec Abdon zwykł był gości dostojniejszych przyjmować. Nie było w niej innego zbytku nad ten, jaki przystał duchownemu: ksiąg wiele, obrazów złocistych kilka, krucyfiksy, ołtarzyk do modlitwy, ozdobnie przybrany. Otwartemi oknami wpadało światło jeszcze żywe i jaskrawe, choć dołem w podwórzach mrok się już poczynał.

Zajął miejsce opat w krześle swem z poręczami, na poduszce, a drugie wskazawszy Dobkowi, odezwał się po krótkim namyśle:

— Przynieśliście mi list i pieczęć z Pragi, abym na ręce wasze wydał wychowańca mojego Zbigniewa. Ci, co go żądają, nie dali mi go, prawa doń nie mają, bierzecie mi go siłą.

Z Krakowa mi był powierzony, z woli króla, jak mówiono, dziś może przeciw niej go bierzecie?? Miły panie, gdym brał tego młodzieńca, nie wielem o nim wiedział; gdy mi go zabieracie, godziłoby się, byście mnie nauczyli, dla czego wprzódy odsunąć i zamknąć go chciano od oczów ludzkich w ciszy klasztornej, a dziś go chcą ztąd siłą odebrać? Ciemnem to dla mnie. Obcym jestem i zakonnikiem, o sprawach Polan tak jako nic nie wiem. Sasi też o nich tyle tylko wiedzą, iż się napaści na siebie od królów waszych lękają.

— Byćże to może ojcze przewielebny — spytał Dobek, ażeby was zostawiono w nieświadomości?

— Tak ono jest — odparł opat spokojnie. Lat temu osiem przywieziono płaczącego chłopaka, gwałtem znać do klasztoru, ze znacznym darem dla kościoła naszego. Niepomnę, jak się zwał ten, co go oddawał, stoi zapisane na mszale imię jego. Powiedziano mi, że dziecko jest nieprawym potomkiem księcia polskiego, że je chcą zamknąć i oddalić, aby król czy książę żonę biorąc ślubną, dziecka się nie wstydził, i aby prawym następcom jego uszczerbku nie było. Kazano go do zakonu sposobić, przyrzekając wyposażenie.

Imie mu było Zbigniew, myśmy w zakonie zwali go Aleksym.

Dobek słuchał zawstydzony i nieco zdziwiony.

— Ani królów waszych, ani królestwa waszego dziejów i spraw nie znam — kończył opat. — Tyle moich uszu doszło, iż mieliście zuchwałego pana, który się na swojego ojca duchownego porwał i zamordował go; że z Rzymu Ojciec nasz, interdykt rzucił na królestwo wasze, iż korony pozbawiono panującego, a ta się pono z woli Ojca naszego biskupa rzymskiego, czy cesarza, dostała czeskiemu królowi.

Dobek ramionami ruszył.

— Niechże mnie przewielebność wasza posłucha — rzekł powolnie — ja wszystko, jak umiem opowiem. Prawda to jest żeśmy króla mieli, który jak rycerzem był wielkim, tak niepohamowanym i zuchwałym, bo ani królów swych braci za równych, ani Papieża, ani cesarza za wyższych nad siebie mieć nie chciał. Zabił on biskupa naszego, męża świątobliwego, który mu grzechy jego na oczy wyrzucał, ale potem sam z kraju uchodzić musiał. Ulitował się przecie Papież rzymski nad nami, brat króla, choć nie koronowany, królestwo dzierży, przecie dla nas królem jest.

Synem jego pierworodnym ten oto Zbigniew, po którego my przybyliśmy.

— Ale dziecięciem nieprawem — wtrącił opat.

— Jako żywo — odparł Dobek — my tej różnicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym domowym, wziął Władysław pan nasz żonę, krewną moją, Hannę, żył z nią jako z małżonką, choć kościół nie pobłogosławił związku, boć u nas to nie było w owe czasy koniecznością i duchowni się o to nie upominali jako teraz.

Z tej Hanny, ciotecznej mojej, miał król oto tego syna, który tak jego prawym synem jest, jako i ten drugi co mu się później z czeskiej Judyty narodził za przyczyną Idziego świętego.

Gdy król Judytę brać miał za małżonkę z krwi królewskiej, zażądano, by nietylko pierwszą żonę, ale i pierwsze dziecię odtrącił od siebie i zapomniał o nich. Zmarła z boleści wielkiej żona, sierota została, tę wtrącono do klasztoru jak w studnię.

Opat się poruszył mocno.

— Miły bracie — rzekł — nie na zgubę, ale na zbawienie dano go nam, nie studnia to jest, ale wrota do wiecznej szczęśliwości.

— Pewnie, pewnie — poprawił się zmięszany, głowę skłaniając Dobek — ale, dałże on się nałamać i skłonić, aby umiłował ten stan, ojcze przewielebny?? Powiedzcie, abyście nasze uspokoili sumienie?

Opat pomilczał nieco, w twarzy jego znać było zakłopotanie pewne, smutek, walkę z samym sobą. Namyślał się, miałli rzec, co mu na sercu leżało.

— Miłościwy panie — odparł — nie zataję prawdy przed wami. Osiem lat trzymamy go na oku, mogę rzec na pasku, zobowiązaliśmy się do tego. Dziecko zepsute i krnąbrne tu przyszło, a daj Boże, aby lepszem ztąd odebrane zostało. Naturę ma do przezwyciężenia trudną i niezgiętą, umysł pojętny, krew burzliwą. Nie wiem co z nim czynić myślicie, lecz jeśli władzę jaką z rąk waszych ma otrzymać — bodajbyście danej mu nie pożałowali.

Ostatnie wyrazy ciszej domówił opat, spuścił głowę na piersi i umilkł. Zdziwił się mocno, gdy podniósłszy na Dobka oczy, ujrzał go prawie uśmiechniętym i rozradowanym tem, co go powinno było nastraszyć.

— Ojcze przewielebny — odezwał się Dobek — takiego nam potrzeba właśnie, któryby rękę silną i wolę miał, a strasznym był... Stary król nie wiele może, rządzi Palatyn i nas wszystkich zabierać chce w niewolę. Niech będzie zły, byle silnym był, a mógł się mu opierać...

Opat się poruszył.

— Nie żądajcie złego w złą godzinę! — rzekł cicho.

— Nie odwołuję com rzekł — począł Dobek — pan nasz pobożny Władysław Herman, dobrym jest, ale słabym i bojaźliwym, nie panuje on, a nad nim panują. Nie pana mamy, ale z ręki jego tyranów, a raczej tyrana, przez którego królestwo paść może. Zawczasu o sobie myśleć musimy; królowa niewiastą jest i nie wie kędy idzie, król zawojowany, wojewoda Sieciech, faworyt obojga, bodaj na przywłaszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia sieci. Nie było rady innej, jak oto to królewskie dziecię wziąć, a niem się podeprzeć przeciw samowoli Sieciechowej. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie, a każda chce swoje prawo i wojewodę mieć...

— Daj Boże, by wasze lekarstwo gorsze od choroby nie było — odezwał się opat — Świeckie sprawy obce mi. Nie radbym też obmawiać tego wychowańca mojego, ale o niego i o was trwoży się dusza moja. Dzikie zwierzę w klatce nie straszne, na wolności biada z niem.

Umilkł.

— A cóż w nim tak złego jest? — zapytał Dobek.

— To najgorsze, żem dobrego w nim znaleźć nie mógł. Jak na suchej płonce com zaszczepił zmarniało, a dzikie wilki bujają. Ugiąć się, usłuchać, ukorzyć nie umiał nigdy. Rozumu nie brak, słowo ma łatwe, bystrość wielką, gdy zechce, ale przewrotność w nim większa jeszcze...

Jakby znużony opat zamilkł znowu i czoło ocierał.

— Nie posądzajcie mnie — dodał — abym niechęć jaką miał ku niemu, Bóg mi świadkiem, kochałem go i litowałem się, trochę z serca mi zdejmujecie, zabierając go. Nie miałbym sumienia jednak, gdybym was nie ostrzegł, nie oznajmił wam, iż pilno czuwać nad nim powinniście.

Dobek pochyliwszy się do ręki opata, ucałował ją.

— Dziękujemy przewielebności Waszej — odezwał się. — Bynajmniej to niezmienia naszych zamiarów. Jakikolwiek on jest wziąć go musimy. Kto wie, czy swobodniej puszczony nie zmieni się, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba. Namby teraz żelaznych rąk Mieszka i twardej prawicy Bolka Chrobrego nie nadto było...

— Mówiliście przecie sami, że pobożnego i dobrego króla macie? — spytał opat.

— Pobożnego, tak ci jest — odezwał się Dobek — dobrego też, ale słabego. On dziś już nie panem jest tylko na łasce Sieciechowej posłusznem narzędziem.

— Mówiliście, że syna ma? — wtrącił opat, spoglądając niedowierzająco.

— Dziecko to prawie jeszcze — rzekł Dobek — zawojowane przez Sieciecha, który je wychował, bo u nas Sieciech Palatyn wszystkiem i królowej ulubieńcem i króla prawą ręką i królewicza nauczycielem i królestwa władcą, a jutro kto wie czem być zechce?

— A któż ten Sieciech jest? — rzekł opat.

— Kto Sieciech pytacie? — rozśmiał się przybyły, ramionami ruszając, jakby go to pytanie nie pomału zdziwiło. — Jakże to rzec, kto on jest? Byłto gładki młodzieniec, Toporczyk rodem, nie wielkiego imienia, ale pięknej postawy i żywego ducha, śmiałości wielkiej. Królowi się podobał, bo mu do wszystkiego służył, miłym się stał królowej, która młodzież lubi. Umiał się przymilić, wyręczyć i objął powoli wszystko. Króla obsadził swojemi ludźmi, w ręce wziął miecze i klucze, Władysławowi dając spoczywać, modlić się i zażywać pokoju. Żołnierz i wódz szczęśliwy, rozumem i nauką choćby z biskupami o lepszą iść gotów. Dziś on pan na Sieciechowie, a jutro na ziemiach i karkach naszych panem być może.

— Cóż jeden taki chłopak przeciw niemu znaczy? — odparł przełożony.

— Bardzo wiele — zawołał Dobek. — Mamy dlań zapewniony Szlązk, gdzie go Wrocławianie i wojewoda Magnus przyjmą za pana, aby postawić przeciw Sieciechowi. Ukrócim władzę jego i uratujemy krew pańską.

Pomilczał trochę opat.

— Lepiej to zapewne wiecie co czynić macie — odparł krótko — róbcie jak was Bóg natchnął, ja z sumienia mojego zrzuciłem brzemię. Teraz — dodał, zlekka się podnosząc duchowny — idźcie miłościwy panie, sam na sam weźmijcie przyszłego pana, a zajrzyjcie mu w duszę. Obaczym co o nim powiecie.

— Pospieszę, gdy dozwalacie — rzekł Dobek i raz jeszcze rękę opata ucałowawszy, wyszedł z celi. Tu stojący kleryk, który na rozkazy czekał, drogę mu do foresterium pokazał.

Zbliżając się do wnijścia, już omylić się nie mógł Dobek, taką tam wrzawę wewnątrz słychać było i śmiechy, w których głosy towarzyszów swoich poznawał. Nad wszystkimi huczniej rozlegało się ryhotanie dzikie, w którem się domyślał Zbigniewa.

Uchyliwszy drzwi ujrzał widowisko osobliwe. Polanie przybyli z Dobkiem, którzy jadąc na tę wyprawę, zawczasu obmyślili, czego potrzebować będą, zabrali z sobą suknie i uzbrojenie stosowne dla przyszłego księcia, aby się w nich mógł przystojnie Wrocławianom okazać.

W czasie niebytności Dobka albo oni się o przebranie nędznie odzianego kleryka upomnieli, lub on sam zażądał innych sukni. Dobek trafił właśnie na tę chwilę, gdy sakwy i węzły na ziemi leżące rozwiązawszy, towarzysze jego młodego syna królewskiego na nowo przyodziewali.

Zbigniew szczęściem swem był upojony, i, jako się nie dawno rzucał rozpaczliwie w niewoli, tak teraz miotał się oszalawszy swobodą bez miary. Nie czyniło go to piękniejszym. Rozebrany z ciasnych sukien silnym się okazał, ale równie niezgrabnie wyciosanym, jak wprzódy. Twarz jego blada rumieniła się weselem, a oczy iskrzyły dziką jakąś zapalczywością, niemal rozpasaną, która już i tych, co go otaczali raziła.

Gdy Dobek wszedł, ujrzał na ziemi podarty w szmaty drobne habit zakonny, Zbigniewa już na pół rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwiącego jak się dziecię. Wszyscy dokoła posługiwali mu chciwie; jeden kaftan podawał, drugi pas opinał, inny chciał hełm próbować. Zbigniew nogą obutą bił w ziemię, śmiał się, urągając i wykrzykiwał głośno.

— Osiem lat mię więzili — wołał — raz wolny wolę zginąć, niż się im dać okuć na nowo. Ani panu ojcu, co się zaparł syna, ani królowej macosze, ani miłemu bratu, ni w świecie nikomu.

Wydali mi wojnę gdym dzieckiem był; zaprawdę, nie poczynałem jej, będą mieli wojnę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sobą, więcej nic.

Dobek nie zbliżając się, przysłuchiwał z za drugich.

Kleryk (bo mu już tu pierwszego dnia niektórzy nadali to przezwisko, mające przy nim zostać na zawsze) im mu bardziej śmiechami potakiwano, tem raźniej wykrzykiwał. Nie wiedział Dobek, czy się miał tem radować, czy trwożyć; miarkował, że człek był jeszcze nie wytrzeźwiony z pierwszego szału, a młody, lecz w zahukanem dziecku nieśmiałości się zbytniej raczej było można spodziewać, niż takiego nagłego rozzuchwalenia.

— O! ho! — wołał ryhocząc wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano — oho teraz mi już nikt nie zabroni, gdy włosy odrosną puścić je na ramiona i brodzie też dać bujać, a jeść a pić i — na niewiasty patrzeć i pieśni słuchać i śmiać się dowoli!!

— Na niewiasty — wtrącił któryś — nietylko patrzeć wam wolno, ale je i brać.

— O! — przerwał Zbigniew — a no cicho! tu o nich ani mówić, ani ich widzieć, ani myśleć o nich nie wolno pod karą wielką. Ojcowie mówią, że szatan siedzi w nich.

Śmiali się niektórzy, inni szeptali.

— Krew nie woda, teraz sobie nagrodzi!

Zbigniew dosłyszał to i ręce podnosząc, począł wołać.

— Zaprawdę! zaprawdę! nagrodzić sobie muszę stracone lata! Gędźby, pieśni, śmiechu, swawoli zażyć, jak mężczyźnie przystało.

— Wszystko mieć będziecie — odezwał się poważniej Dobek — ale i miecz też nie będzie próżnował.

Zbigniew spojrzał na wiszący u boku obojętnie jakoś.

— Tym ja jeszcze nie władnę, rzekł, bo mi też ani go dotknąć, ani probować nie dano. Zkądżebym miał wziąć go tam, gdzie i pałka zakazaną była?

Nauczycie mnie z nim się obchodzić.

— Nauczymy! nauczymy! — odezwali się chórem wszyscy.

Wesołość była wielka, bo każde słowo książęce nią witano, on zaś był jak pijanym i rozpasanym do zbytku. Nogami gniótł i szarpał zrzucony habit, i wyciągał się radując wygodnemu kaftanowi, mieczowi przypatrywał, pasa pociągał, a coraz to mu się słowo wyrwało zuchwalsze, niżby się z ust kleryka spodziewano.

Dobek odwiódł Starżę na stronę.

— A co, pan nasz? — spytał po cichu.

— Widzicie go — rzekł Starża — człek chudy, zasępiony i frasobliwy z natury. Musiało mu się od tej nagłej swobody w głowie zakręcić. Mówi jak po pijanemu — po mnie ciarki chodzą słuchając.

Pochylił mu się Dobek do ucha.

— Jeszczeby was gorsze wzięły dreszcze — rzekł — gdybyście posłyszeli, co do mnie o nim opat rozpowiadał — a, no, wyboru nie mamy.

— Cóż mówił?

— Straszył mnie nim. Ażali my na nasze karki nie ostrzymy topora? — Szeptał Dobek nieco zasępiony. — Któż wie?

Namyślił się Starża.

— Gorzej ci nie będzie — odparł po namyśle. — W naszych on rękach, jakeśmy go wzięli, tak go porzucić możemy...

— Łacniej pono wziąć, niż się zbyć — dokończył Dobek. — Znajdzie sobie zawsze tych, co go podpierać będą.

Spozierali z ukosa na królewicza, a Starża rzekł w końcu:

— Po tem, coście wy od opata słyszeli i ja się trwożyć będę. Bogiem a prawdą, ten syn królewski do serca mi nie przystał. Suknia zakonna nie uczyniła go lepszym, choć na rozumie i języku mu nie zbywa.

Przysłuchajmy się im — Czech wtrącił.

— Dzieckiem jest jako oni wszyscy po klasztorach, po wielkiej niewoli bryka człek jak źróbek, którego na łąkę wypuszczą.

— Prawdęś rzekł — potwierdził Dobek. — Nie łapmy ryb przed niewodem!!

I zbliżył się do wesołego kółka, które Zbigniewa otaczało.

Właśnie stoły dla gości zakonni braciszkowie przygotowywali do wieczerzy, gdy Dobek ze Starżą podeszli do królewicza, który odziany w szaty nowe, pysznił się niemi. Siedział na ławie, dumnie spoglądając na braciszków, niedawno towarzyszów swych, z obawą jakąś rzucających nań przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to człowieka, którego wczoraj sądzili, już na wieki obleczonym suknią i ślubem, budziło w nich myśli trwożne. Wedle ich pojęć zgubionym był i zaprzedanym nieczystej sile. Z poszanowaniem podnieśli z ziemi podartą suknię zakonną, którą Zbigniew zdeptał nogami, i jeden z nich wyniósł ją co prędzej z foresterium. Na twarzy pozostałych malowała się zgroza, oburzenie, postrach kary bożej, która świętokradzcę dosięgnąć miała.

Zbigniew się im rozparty na ławie urągał.

— Bracie Łukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! nie wyglądamli ja na rycerza? nie dobrze mi tak? Chciałoby się i wam takiej sukni? hę?

Braciszkowie nie spoglądali nań, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole miski, kładli chleby, krzątali się około kubków i dzbanów; spuszczali oczy. Wesołość tylko co rozdzianego kleryka, choć się tłómaczyć dała, nawet świeckim jego towarzyszom wydawała się nieco dziwną, trochę rażącą, cóż dopiero skromnemu braciszkowi Łukaszowi! Szał ten trwożył go nad wyraz wszelki, gdyż i ów sen i przygody uważał za dzieło złego ducha, wiodącego nieszczęśliwego do zguby.

Wejście nawet opata i kilku milczących zakonników, którzy mu pokornie towarzyszyli, postępując za nim z oczyma w ziemię wlepionymi, nie wiele uśmierzyło rozbujanego książęcia.

Dobek musiał go cichą przestrogą skłonić, aby nieco skromniej i ciszej się znajdował, za co mu wejrzeniem złośliwem zapłacił.

Opat odmówił stojąc błogosławieństwo, gościom podano miednice, nalewki i ręczniki, skromny posiłek zastawiła służba na stołach, na trzech jedną, wedle obyczaju, dając misę, z której społem jedli.

Rozmowa stała się ciższą i nieśmiałą, opat był poważny i milczący. Nie biesiadowano też nad miarę, gdyż, choć przyjęcie dostatnie było, zbytku w klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy każdym, jadła brał każdy ile chciał i jak stało. Mięso dawano tylko dla obcych, a Zbigniew długo pozbawiony go, niepomiernie użył i z widoczną żarłocznością.

Nie okazując tego opat mierzył go oczyma, spoglądali nań i inni, nie mogąc poznać w tym śmiałym aż do zuchwałości chłopcu, który się im urągać zdawał, chmurnego, milczącego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnej.

Po dziękczynnej modlitwie mnisi ucałowawszy z przyklęknięciem rękę opata, opuścili jadalnię, przełożony sam został z obcymi.

Widać było, iż życzył sobie mówić ze Zbigniewem, który unikać się go zdawał. Stało się to nareszcie niemożliwem, gdy o. Abdon wprost doń podszedłszy, stanął, mierząc go oczyma, które wzrok spuścić zmusiły. Sile tego wejrzenia, którego słuchać był nawykł, uledz musiał. Gniewny czekał, co opat mu powie.

— Powinszować wam chcę i pobłogosławić — odezwał się głosem surowym przełożony. — Zmienił się los wasz tak pono, jakeście w duszy waszej pożądali; daj Boże, by na szczęście dla was i dla tych, co was na pana ku sobie powołują. Wielki ciężar zaprawdę spada na ramiona wasze, a ujrzycie kiedyś, iż cięższym jest do dźwigania od tej sukni ubogiej, której nie umielibyście umiłować. Idźcież w świat z Bogiem miłościwy panie — tak z Bogiem! nie zapominajcie o Bogu, którego wola spełnia się nad wami. Jutro do dnia, niżeli rozpoczniecie podróż, odprawię mszę świętą na intencyę waszą i pobłogosławię...

Sądzili wszyscy, słuchając, że się chłopak słowy pełnymi dobroci uczuje za serce ujęty, że się ugnie, jako należało przed opatem i podziękuje za doznaną opiekę i względy. Czekali. Zbigniewowi czoło się zachmurzyło tylko, zmarszczyły brwi, oczy spuścił w dół, zamruczał coś niewyraźnie i nie pochylił się nawet do ręki opata.

Kapłan stał, popatrzał chwilę, nie rzekł już więcej nic, głowę skłonił ku otaczającym się zwracając i krokiem powolnym, z klerykiem, który ze światłem czekał nań u drzwi — wyszedł.

Gdy się te za nim zamknęły, książę dopiero podniósł głowę z wyrazem niemal gniewnym.

— Ha! — mruknął — chciał, bym mu jeszcze dziękował może, że mnie ręką żelazną trzymał przykutego bez litości lat tyle. Niedoczekanie ich! Mnichy i życie mnisze mi dojadło. Jutro jak świt, w drogę!

— Ale nie bez mszy i błogosławieństwa — odezwał się Dobek. — Niepewna jeszcze, co nas i was miłościwy panie czeka, jest o co Pana Boga prosić.

— O! dla mnie byle na swobodę i za te mury — zawołał Zbigniew, ręką machając przed siebie.

W tem zbliżył się nieśmiało braciszek Łukasz, dawny towarzysz, pytając go, czy w dawnej swej celi nocować nie zechce.

— Ja, w tej dziurze! — krzyknął szydersko Zbigniew. — Nie! wolę tu na gołej ziemi. Od moich towarzyszów nie odejdę krokiem.

Wnet młodsi wzięli go między siebie, a brat Łukasz zawstydzony, skłoniwszy głowę, z pomiędzy nich się wyśliznął.

 

III

 

Działo się to w roku 1096.

Zamczysko w Płocku, kędy król, (bo tak go w domu zwano, choć koronowanym nie był) najczęściej przebywał, już naówczas nieco przystojniejszy, niż za lat dawnych pozór miało, acz i teraz obozowisko i namioty więcej przypominało niż gród stołeczny.

Stolic też naówczas stałych nie mieli królowie, czasowo przemieszkując po grodach i ziemiach, do których ich upodobanie, obowiązki, wojny i sprawy domowe powoływały.

Kraków, od tego czasu gdy Bolesław Szczodry skalał kościelne progi krwią świątobliwego biskupa, był jeszcze jakby pod klątwą; unikano go, tkwiły w nim wspomnienia straszne, obawiano się jakby miejsce samo nieszczęśliwem było. Pustoszało potrosze opuszczone zamczysko, nie zatarte nosząc ślady niedawnej jeszcze przeszłości.

Władysław Herman bezpieczniejszym się czuł w pośrodku ziem swoich, na mazurach w Płocku, niż w Poznaniu, Gnieźnie, na Szlązku i w Krakowie. Tu więc i on i dwór i królowa Judyta, cesarskiej krwi pani, przebywać z nim musiała, tu lata pierwsze spędzał Bolko, młodziuchny, jedyny syn królewski z Judyty czeskiej, bo z niemki trzy tylko córki rodzinę pańską pomnożyły.

Wdowa po królu Węgrów, krwią z domem cesarskim blizko połączona, królowa Judyta, pędziła tu życie, które sobie sama zabawami i wesołością zaprawiać umiała.

Król chorowity lubił ciszę, ale nikomu się weselić i wedle myśli swej zabawiać nie bronił.

Zamek w skwarne dni lata tego, bardzo ożywionym nie był. Połowę budynków jego zajmowała ze swym dworem, niemiecko-węgiersko-polskim królowa pani, pół mniejszą król zamieszkiwał. Do koła obojga dwór a raczej dwa osobne dwory się rozkładały, nie licząc trzeciego, otaczającego królewicza Bolesława, naówczas jedenastoletniego, przy którym nieodstępnym był ochmistrz jego, Wojsław, Sieciecha pokrewny i rówieśnicza drużyna.

Dworska gawiedź przy królu i królowej w większej części młoda była, raźna, ochocza i dosyć swobodna, bo taką i królowa pani i Władysław otaczać się lubił. Starszyzna służyła tylko aby trochę ładu wśród niesfornej młodzieży utrzymać i z karbów jej wyjść nie dawać.

Pięćdziesiąt i kilka lat mający król, starszym się wydawał niż był w istocie. Zwał się panem i królem, ale królować się obawiał; cugle z rąk jego dawno się już w inne dłonie dostały. Rad był temu. Chorzał i stękał, a jeśli mu się kiedy rozjaśniło lice, to chyba gdy oznajmiono przybycie Wojewody Sieciecha. Naówczas i król i królowa, która go nad wszystkich przenosiła, występywali jak dla najmilszego z gości, życie się budziło w Płocku, twarze jaśniały radością, zamek brzmiał weselem.

Sieciech wojewoda wojewodów, naczelny wódz, namiestnik pański, ręka prawa, zjawiał się tu często, ale bawił krótko. Musiał zarazem na wszystko mieć oko, docierać wszędzie, pilnować granic, a w środku strzedz by mu się Starostowie z pod zwierzchnictwa nie wyłamywali. Trzeba było to się ku Krakowu puścić, to na czeską granicę podsłuchać co się tam działo, to na Szląsk, to na niespokojne Pomorskie rubieże, to do Gniezna i Poznania, na grody, po ziemiach, gdziekolwiek się co luzowało i psuło.

Król dawał mu czynić co chciał, a co on uczynił, dobrem było. Królowa się też nie przeciwiła. Z jego ręki ludzie stali przy panu i przy pani, krewny jego Wojsław był przy królewiczu, a kto nie od niego był, albo nie z nim, długo tu trwać nie miał nadziei.

Po skwarnych dniach lata, król osłabłym czuł się bardzo, a im się gorzej na zdrowiu czuł, tem Sieciecha więcej pragnął, bo mu tylko z nim i przy nim dobrze było.

Już dnia przeszłego wyglądano Wojewody; pytała się nieustannie królowa, król przypominał co chwila — Sieciech, mimo obietnicy nie przybywał.

Zamknięty w izbie, której okna ku północy obrócone, gorących promieni słonecznych nie dopuszczały, Władysław Herman wstał następnego dnia blady, nieustannie czuł pragnienie, wargi miał spiekłe, oczy zaognione, oddech ciężki, ręce drżące. Patrząc nań litość brała, tak nad wiek wyniszczonym się zdał i z sił opadłym. Oczy jego podnosiły się nieśmiało, patrzały trwożliwie, cały wyraz twarzy cierpieniem był napiętnowany i wyczerpaniem. Dopalały się w nim resztki życia.

Wstającego z łoża dwu młodych chłopaków wzięło pod ręce, aby go przeciw okna otwartego, na świeżem powietrzu posadzić.

Król powiódł oczyma zgasłemi po izbie, po dworze swym, jednego z chłopaków służących mu pogłaskał pod brodę i zapytał głosem ochrypłym.

— Niema?

— Pana Wojewody? podchwycił odgadując chłopak, który się nieznacznie uśmiechnął — nie, miłościwy panie.

— A gdzież on jest? — odezwał się jakby sam do siebie król — gdzie on jest?

Na to mu odpowiedzi nie dano.

Nie było stołów rannych, obiednich dla dworu razem i państwa; król chory jadł u siebie, królowa sama, gdy rozerwać się była rada, szła między dwór i za stołem panowała. Szmer, tłum, gwar króla męczyły.

Że klęknąć nie mógł król pobożny, siedząc począł modlitwy odmawiać, co postrzegłszy chłopcy, stary szatny pański i podkomorzowie, którzy w progu stali, oddalili się. Wzdychając modlił się król, zadumywał, czasem modlitwa marła mu na ustach, to się jak pokutnik bił w piersi ręką wychudłą i kościstą.

Do koła cicho było, niekiedy śmiech się wyrwał zdala stojącej młodzieży i wnet przycichnął; to goniących się po podwórzu swawolników słychać było, których rozkaz starszych precz odpędził.

W drugiej stronie dworca u królowej hałaśliwiej i żwawiej ranek się poczynał, bo każde z państwa po swojemu żyło, jak chciało.

Raniej od wszystkich wstał królewicz i już w lesie był. Ten z konia prawie nie złaził, a choć jedenaście lat liczył dopiero, jak stary do łowów i do wojny tylko wzdychał. Mordowali się z nim wszyscy, on nigdy dosyć nie miał.

Gdy po skończonej modlitwie służba weszła królewska i komornicy, niosąc jadło w misach pokrytych i napój w dzbanach, zapytał król naprzód słabym głosem o syna. Odpowiedziano mu że w lesie już był ze psami, a nie wracał zwykle aż nocą.

Mimowoli oko królewskie zwróciło się na rozpostartą skórę niedźwiedzią.

Była ona pamiątką pierwszego, dziecinnego przed laty dwoma boju młodego Bolka ze strasznym zwierzem, na którego i starszy człek sam jeden nie rad by się porwał. Spotkawszy w borze starego niedźwiedzia, który się z połowicą swą w pląsach zabawiał i igrał wesoło, Bolko puścił się nań mężnie, i choć mu śmierć groziła od rozjuszonej bestyi dla przerwanej zabawy, oszczepem go przebił. Skórę tą ojcu pod nogi młode chłopię rzuciło, jako zdobycz pierwszą.

Był to zadatek przyszłości.

— Nie darmo on Bolesławów imię nosi, odezwał się naówczas król, ale mu zapewne Szczodrego losy przyszły na pamięć, bo posmutniał.

Zapytawszy wprzódy o syna, spytał król potem o królowę, panią swą. Podkomorzy oznajmił iż obiadowała ze dworem i panami, którzy przybyli z pokłonem. Starczyła ta wiadomość królowi i nie badał już więcej.

Na stojące przed sobą misy popatrzył obojętnie i polewkę jeść począwszy, o czemś innem dumać się zdawał. Oczy jego patrzały w jedno miejsce i nie widziały nic, bo nic widzieć niechciały.

W tem w podworcu zdala zaszumiało coś, zatętniało, królowi łyżka wypadła z ręki, zatrząsł się cały, na poręczach sparł i poruszył jak do wstania. Ale sił mu nie stało.

— Wojewoda? — zapytał.

Służba rzuciła się do okien, inni wybiegli precz, i komornik królewski Zegrzda, rzekł wyjrzawszy.

— Tak jest, miłościwy panie.

Z radości widocznej, drżąc cały, usiadł król bo na nogach się utrzymać nie mógł, blask jego oczom bladym powrócił, uśmiech ustom.

— Wojewoda! — powtórzył sam do siebie, Wojewoda!

Rozradowany był i ożywiony.

Zaledwie wyrazów tych dokończył, gdy drzwi boczne otwarły się z łoskotem, dał się słyszeć szelest sukni niewieścich i niewiasta ukazała się w progu, wchodząca śmiało, ku której król oczy obrócił.

Była to pani już nie pierwszej młodości, ale pragnąca być młodą jeszcze; siostra cesarza Henryka IV., Judyta, małżonka schorzałego pana, tak zdrowa i rzeźwa, jak on był zniszczony i wybladły. Prawda że i twarz i strój z wielką sztuką były barwy jasnemi odżywione. Słusznego wzrostu, bujnych kształtów, dumą i lekceważeniem królowa, trzepiotowatość miała zarazem odbijającą dziwnie od dobrze zwiędłej twarzy, obwisłych policzków, oczu podbitych i pofałdowanych skroni.

Ubiór jasny, włos starannie trefiony, nawet kwiatek który trzymała w białych rękach przystałby lepiej młodej dzieweczce, a śmieszną czyniły niewiastę, która dawno młodą już nie była.

Szła królowa ku siedzeniu męża, zwolna rozglądając się na wsze strony, uśmiechając do podkomorzych i komorników, nie wiele zdając troszczyć o chorego. Stanęła wreście o parę kroków od siedzenia i wąchając kwiatek, odezwała się głosem nieprzyjemnym, jakby w nim fałsz jakiś czuć było.

— Ciesz się, miły panie — pana Wojewodę mamy. Przyjechał.

Klasnęła w ręce, patrząc ku drzwiom, król uśmiechnął się, skłonił głową i razem z nią ku drzwiom już spoglądał niecierpliwie, czekając zapowiedzianego.

Wszystkich wejrzenia zwracały się w tą stronę, milczenie było w izbie, Wojewody spragnieni byli wszyscy, królowa nogą uderzała o podłogę, król siedział oparty o poręcze jakby do wstania się gotował. Upragniony ów gość nie ukazywał się jeszcze.

Judyta oglądała się i niecierpliwiła coraz bardziej, uśmiech przebiegał po jej zwiędłych ustach, oczy zmrużała z wyrazem jakimś czułym; ręką w której trzymała kwiat potrząsała, to ją podnosząc do twarzy, to zabawiając się dziecinnie.

Król o jedzeniu zapomniał, skinął na podkomorzego, który rozkaz ów niemy zrozumiawszy wyszedł. W tem za progiem kroki słyszeć się dały, lica króla i królowej rozjaśniły się, po brzęku ostrogi, po chodzie śmiałym, poznali wszyscy przybywającego, on to sam był, a z nim dwór dosyć liczny i bogato przybrany, który się u progu pokłoniwszy, zatrzymał.

Słuszny, wspaniałego wzrostu i postawy, w sile wieku mężczyzna, z twarzą jasną i młodą jeszcze, okoloną włosem złocistym, oczyma bystremi zdala policzył kto był w pańskiej komnacie. Wzrok to był co dwa razy spozierać nie potrzebuje. Królowa pierwsza, nim wszedł już go ręką z kwiatkiem witała, przymrużając oczy, uśmiechając się czule.

Król rozradowany wyciągnął dłonie obie, jakby wzywając ku sobie. Zwolna szedł ku nim po rycersku ubrany, można było powiedzieć, strojny Wojewoda; gdzieindziej z pozoru za książęcia, a nawet za króla wziąćby go było można; tak pańskie, piękne, rozkazujące, dumne, promieniste miał oblicze. Wpatrzywszy się w nie jednak strach przejmował, oczy były nielitościwe, w ustach siedziały fałsze i zdrady.

Stworzonym się zdał do rozkazywania, wyraz twarzy, postawa, chód, wodzem go czyniły; królowa Judyta patrząc nań zdawała się zachwyconą i przejętą.

Szedł jakby umyślnie powoli, gdy serca ku niemu leciały.

Król i królowa, znając go dobrze, spostrzegli zdala że niósł z sobą coś niemiłego, że przybywał gniewny czy smutny. Chorego pana oblicze ściągnęło się, królowa posunęła się ku drzwiom, jak gdyby pytaniem uprzedzić chciała lub przestrzedz.

Zawahawszy się nieco w progu, wolnym krokiem, niby winowajca, lub zwiastun złej wieści, przybliżył się Wojewoda, kłaniając panu i pani. Judyta, niezważając na małżonka, który także pragnął zwabić ku sobie, wyciągała rękę białą.

— Sieciech do mnie! — zawołał król żywo. Cóż tak ociężałym krokiem?

— Bo ciężkie, ciężkie na sobie brzemię niosę, odparł ponurym głosem Wojewoda.

— Jezus ukrzyżowany niech będzie z nami! wykrzyknął król — cóż się stało?

Mniej daleko zatrwożona królowa, usta zagryzła i bystrem wejrzeniem w oczach Sieciecha szukała tajemnicy, z której wypowiedzeniem się tak opóźniał.

— Czesi nam niepokój i zawichrzenie niosą, rzekł Sieciech.

— O! te Przemysławy obłudne! — zamruczała królowa nogą uderzając o ziemię.

— Z jakiegoż powodu? — zapytał król ręce trzymając załamane.

— Bo im Szląska żal straconego, odparł Sieciech, stojąc u stoła przy którym król siedział — bo im się znowu zachciewa może Wrocławia i Krakowa i niewiem czego.

Odetchnął Sieciech, jakby się znużył, twarze się chmurami powlokły — królowa przystąpiła bliżej, zablizko może, bo się niemal o Sieciecha otarła, usiłując zwrócić na siebie jego uwagę.

— Miej, miłościwy panie męztwo wysłuchać wszystkiego jak jest, mówił zwolna patrząc na twarz króla Sieciech. Przekupiono Magnusa, którego ja dawno precz wyrzucić, oślepić lub zabić radziłem, bo czułem w nim zdrajcę; wzięto z klasztoru saskiego Zbigniewa.

Królowej twarz się zmarszczyła groźnie, król oczy sobie zasłonił i jęknął.

— Tak, miłościwy panie, kończył Wojewoda. Czechy co przytułek zdrajcom i zbiegom dawały, użyły ich i Zbigniewa, który śmie się synem starszym i prawym mienić. Zbigniewowi Magnus Wrocław wydał, siedzi już na nim — Szląsk opanował.

Głuche milczenie w izbie zapanowało. Król siedział ciągle z oczyma rękami zasłonionemi; królowa spoglądała nań z rodzajem zimnego politowania. Sieciech stał ponury i zachmurzony.

— Trzeba lud zwołać i swoje odzyskać, a buntu nie dopuścić — odezwał się Wojewoda.

— Wojna więc! — znowu wojna! krwi przelew chrześciańskiej, wojna ojca z synem, jęknął król — a! nie, nie!!

— Niemożemy tracić Szląska, zawołał Sieciech, jutro puszczą się dalej, jutro nam zabiorą więcej.

Milczał król długo i jęk głuchy tylko z piersi mu się dobywał.