16,90 zł
Do komendy wojewódzkiej MO przychodzi Piotr Salamucha, ogrodnik spod Warszawy. Ktoś podrzuca mu listy z pogróżkami, domagając się 300 tysięcy złotych okupu. Żądania nie zostają spełnione, co skutkuje „ostatnim ostrzeżeniem”: nieznany osobnik oddaje strzały do rodziny ogrodnika podczas kolacji. Salamucha prosił o pomoc w miejscowej komendzie, został jednak potraktowany z lekceważeniem. Ponadto nie ufa jej szefowi: szantażysta zareagował kolejnym listem od razu po wizycie ogrodnika na policji, a sam chorąży zjawił się w obejściu Salamuchów tuż po strzelaninie, bo „był akurat w pobliżu i usłyszał strzały”. Do sprawy zostaje oddelegowany kapitan Stefan Kowalczyk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 250
Jerzy Edigey
Baba-Jaga gubi trop
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Czytelnik 1967
© Copyright the Estate of Jerzy Korycki, 2021
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-704-3
Wydawnictwo LTW
ul. rtm. W. Pileckiego 9
Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Padał deszcz. Zresztą jak prawie codziennie w tym roku. Mimo lipca ulice bardziej przypominały jesień niż środek lata. Przechodnie szybko przemykali między dużymi kałużami.
Człowiek, który wysiadł z tramwaju przy ulicy Zygmuntowskiej, rozglądał się chwilę, a potem niepewnie ruszył w stronę kościoła Św. Floriana. Przez moment wahał się, czy dalej iść ulicą Floriańską czy obrać trasę biegnącą z drugiej strony kościoła. Rozglądał się szukając tabliczki z nazwą ulicy, a nie znalazłszy jej, ruszył powoli przed siebie. Minął kaplicę z dużym napisem „Ora pro nobis”, przeciął ulicę Wójcika i wreszcie znalazł przybity na narożniku prostokątny kawałek blachy „ulica Sierakowskiego”.
Szedł teraz szybciej, nie zważając na szeroko rozlane kałuże wody na chodniku. Jego długie buty były chyba naprawdę nieprzemakalne, gdyż nie patrzył pod nogi i rozpryskiwał wodę na wszystkie strony. Wreszcie znalazł się przed dużym, szarym, pięciopiętrowym gmachem. Przy wejściu wisiała tabliczka „Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej”. Nieznajomy przeczytał uważnie ten napis, chwilę się namyślał, po czym położył rękę na klamce, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Znalazł się w małym korytarzyku, w którym stało kilku milicjantów. Z lewej strony widać było małe okienko – w nim rezydował starszy sierżant MO.
– Obywatel w jakiej sprawie? – dyżurny milicjant zagadnął człowieka w cyklistówce.
– Chciałem się widzieć z komendantem.
– Z komendantem wojewódzkim? – zdziwił się milicjant. – Czy obywatel ma wezwanie?
– Nie, ale mam pilną sprawę i muszę mówić z komendantem.
Milicjant wskazał okienko. Nieznajomy podszedł doń i za chwilę cały dialog się powtórzył.
– W sprawie skarg i zażaleń komendant wojewódzki przyjmuje co tydzień w każdy poniedziałek między godziną dziesiątą a dwunastą – wyrecytował jak z nut starszy sierżant. – Dzisiaj jest środa, niech obywatel przyjdzie w poniedziałek za pięć dni. Mogę obywatela od razu zapisać.
– Ale ja się muszę zobaczyć z komendantem dzisiaj.
– Dzisiaj to wykluczone. Komendant przyjmuje w każdy poniedziałek.
– Nie mam żadnej skargi ani zażalenia. Mam bardzo ważną sprawę.
– To przyjdźcie, obywatelu, w poniedziałek.
– W poniedziałek mogę już nie żyć.
– Ech, nie przesadzajcie, obywatelu. Wcale nie wyglądacie na chorego. Zdrowy mężczyzna, opalony, a i niestary. Pewnie nie więcej niż 48 lat, no nie?
– Już czterdzieści dziewięć stuknęło.
– A nie mówiłem – ucieszył się starszy sierżant. – Ja mam oko. Tylko o parę miesięcy się omyliłem. A ze zdrowiem też mam rację?
– Nie tylko chorzy prędko umierają – odpowiedział człowiek w cyklistówce. – Nieraz i zdrowi giną. Na przykład od kuli.
– Zdarza się. Giną. Zwłaszcza u nas, w milicji. Ktoś wam, obywatelu, groził?
– Właśnie o tym chciałem porozmawiać z komendantem.
– Z samym komendantem wojewódzkim? Ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak każdy z jakimś głupstwem biegał do pana pułkownika. Skierujemy was do odpowiedniego referatu i tam was załatwią.
– Będę rozmawiał tylko z komendantem wojewódzkim. Z nikim więcej.
Sierżant zafrasował się.
– Tak nie można, obywatelu. Wszystko musi iść drogą służbową. Są u nas specjaliści. Porucznicy, kapitanowie, referenci, naczelnicy wydziałów. Każdy pilnuje swoich spraw, a komendant nad wszystkimi. A gdy coś źle, to komendant przyjmuje w każdy poniedziałek między dziesiątą a dwunastą. Zaraz was zapiszę. Dajcie swój dowód.
– Muszę mówić z komendantem wojewódzkim i tylko z nim. Koniecznie dzisiaj. Tu chodzi nie tylko o mnie, ale i życie kilku ludzi, moich najbliższych.
– Kiedy komendanta nawet nie ma w gmachu. Z samego rana wyjechał do ministerstwa. Nie wiadomo, o której godzinie wróci i czy w ogóle jeszcze dzisiaj przyjedzie do biura. Zadzwonię do sekretarki. Albo lepiej do zastępcy komendanta.
Sierżant wykręcił jakiś numer, tłumaczył przez chwilę komuś całą sprawę, a potem odłożył słuchawkę i powiedział:
– Poczekajcie, zaraz zatelefonują, czy zastępca komendanta będzie mógł was przyjąć.
– Będę rozmawiał tylko z komendantem.
– Nie bądźcie dzieckiem, obywatelu. Zastępca to to samo co komendant.
– Nie chcę rozmawiać z zastępcą.
Właśnie odezwał się brzęczek aparatu telefonicznego. Sierżant podniósł słuchawkę i służbiście zameldował:
– Obywatelu pułkowniku, jest tu jeden obywatel, ale nie chce podać ani swojego nazwiska, ani w jakiej sprawie przyszedł. Mówi, że bardzo ważna. Chodzi o jego życie. Mówi, że powie tylko samemu komendantowi. Nawet, z przeproszeniem obywatela pułkownika, z nim też nie chce rozmawiać. Co mam robić? Tak jest! Niech czeka.
– Pułkownik powiedział, że jeżeli obywatel chce, to może czekać. Gdy komendant wróci, to sam zadecyduje, czy was przyjmie. Usiądźcie w poczekalni. Co za lato! Wisła znowu wylała i podchodzi aż pod wał. Zmartwienie z tą pogodą. Zimno i błoto jak w listopadzie.
– A co dopiero ja mam mówić? – zauważył nieznajomy. – Ja i inni ogrodnicy? Cała sałata wygniła, ogórki sadziliśmy już trzy razy. Owoców nie ma, kalafiory zielone. Tylko cebuli woda mniej szkodzi.
– Wczoraj kupiłem kalafiora. Mały jak pięść, a kosztował aż sześć złotych – wtrącił się do rozmowy milicjant dyżurny.
– A ile ma kosztować, kiedy pada i pada. Nie wyrosły i nie wiadomo jak zbierać. Popracuj pan sam przy takiej pogodzie w polu! Na kolanach przy pieleniu. Płacimy po 200 złotych za dzień i nie ma chętnych. Gdy która kobieta z tydzień porobi, to więcej nie przyjdzie do roboty, bo albo chora, albo ma dosyć paprania się w błocie. A ogrodnik choćby chciał, to własnymi rękoma wszystkiego nie uprawi. Pracujemy od czwartej rano aż do zmierzchu, żeby uratować przed wygniciem, co tylko się da. Mówi się, że badylarze są milionerami. Prawda, są tacy, ale ciężkiej pracy nikt im chyba nie zazdrości.
Nieznajomy wytarł starannie buty i usiadł na krześle. Wyjął z kieszeni gazetę i zaczął czytać. Po jakimś czasie złożył ją starannie i schował do kieszeni. Siedział nie poruszając się prawie, ze wzrokiem skierowanym w drzwi wejściowe. Te otwierały się od czasu do czasu, aby wpuścić lub wypuścić interesantów bądź milicjantów wchodzących tutaj lub opuszczających gmach komendy. Tak minęły przeszło dwie godziny. Człowiek w cyklistówce podniósł się z krzesła i skierował ponownie do okienka.
– Jeszcze komendant nie wrócił, musicie czekać – poinformował go starszy sierżant.
– Chciałbym kupić sobie coś do jedzenia. Od czwartej rano nic w ustach nie miałem. Czy zdążę?
– Naturalnie. Komendanta nie ma i w ogóle nie wiadomo, czy wróci. Ja bym wam jednak radził iść do zastępcy.
– Nie! – nieznajomy był uparty. – Będę rozmawiał tylko z komendantem.
– No to idźcie na Targową. Zaraz na rogu jest bar. A ja się dowiem, czy pan pułkownik przyjedzie jeszcze dzisiaj do biura.
Nieznajomy zapiął prochowiec, postawił kołnierz i wyszedł z gmachu.
– Ale się uparł – dziwił się milicjant dyżurny. – Koniecznie z samym pułkownikiem i z nikim więcej.
– To jakiś spokojny facet. Już ja mam oko – pochwalił się sierżant. – Mówił, że jest ogrodnikiem. Pewnie z tych badylarzy z grójeckiego. Nie wygląda na takiego, co z byle głupstwem na milicję leci i to do samej władzy. Widocznie coś go mocno przycisnęło. A może chce się przyznać do jakiegoś przestępstwa? Tak jak ten, co żonę zabił i przyszedł w ubiegłym tygodniu. Też nie chciał z nikim gadać, tylko z samym pułkownikiem.
– Ej, chyba nie. Nie wygląda na takiego, co kogoś zamordował.
– A tamten wyglądał? Takie miał niewinne, niebieskie oczka jak u małego dziecka, a żonę siekierą porąbał na ćwiartki. Różni są ludzie i różne mają sprawy.
– Ciekawe, czy go komendant przyjmie?
– Jeżeli przyjdzie, to przyjmie. Trochę się pozłości, że mu żyć nie dają, ale w końcu każe przepustkę wystawić. Nie znasz naszego starego? Jeszcze się nie zdarzyło, żeby kogoś nie załatwił. A potem na mnie naskoczy: „Nie mogłeś – powie – skierować go do referatu, tylko od razu do mnie?” A jak tu takiego przekonać, kiedy uparty jak kozioł?
– Spokojny dziś dzień – zauważył milicjant.
– Na taką pogodę nawet psa żal wypędzić. Jak ktoś nie musi, w ten deszcz do nas nie przyjdzie. No, zadzwonię na górę, czy pułkownik dzisiaj będzie.
Sierżant połączył się z sekretariatem komendanta, gdzie dowiedział się, że pułkownik telefonował z ministerstwa. Przyjedzie dopiero przed trzecią podpisać papiery. Nikogo nie będzie przyjmował.
Nie upłynęło i pół godziny, jak człowiek w białym prochowcu powrócił do gmachu KWMO. Wysłuchał informacji, że komendant wróci tylko na krótko dla załatwienia najpilniejszych spraw i powiedział:
– Poczekam. Muszę widzieć się z komendantem.
Dyżurny milicjant wzruszył ramionami. Nieznajomy zajął swoje uprzednie miejsce na krzesełku w holu. Przymknął oczy, wyglądało nawet, że drzemie, ale na każdy szelest otwieranych drzwi ogrodnik spod lekko rozchylonych powiek obrzucał wchodzącego bacznym, pytającym spojrzeniem.
Elektryczny zegar wiszący w holu powoli odmierzał minuty, kwadranse i godziny. Już tylko parę minut brakowało do trzeciej po południu, gdy rozległ się warkot samochodu hamującego przed wejściem. Za chwilę do budynku wszedł mężczyzna średniego wzrostu, w cywilnym ubraniu i granatowym, podgumowanym płaszczu. Był bez kapelusza.
Na widok wchodzącego milicjanci wyprężyli się w postawie zasadniczej. Odpowiedział im skinieniem głowy i trzymając w lewej ręce żółtą, dość wytartą teczkę, szybko przeszedł hol i wbiegł na schody.
– Pułkownik przyjechał – zrobił uwagę jeden z milicjantów. Interesant czekający tyle godzin zerwał się z krzesła i podszedł do okienka.
– Aż się boję dzwonić na górę – zawahał się sierżant. – Przyjdźcie, obywatelu, jutro.
– Muszę dzisiaj zobaczyć się z komendantem. Nie wyjdę z tego gmachu. Choćbyście mieli mnie zamknąć. Niech pan zrozumie, że tu chodzi o życie.
Starszy sierżant sięgnął po słuchawkę. Długo tłumaczył sekretarce, że pewien interesant prosi komendanta o osobistą rozmowę. Czeka przeszło pięć godzin i mówi, że nie wyjdzie.
Upłynęło ponad dwadzieścia minut. Po godzinie trzeciej schody zaroiły się tłumem osób cywilnych i w mundurach. Wielki gmach opustoszał prawie całkowicie. Wreszcie telefon na stole starszego sierżanta odezwał się znowu cichym dzwonkiem.
– Obywatelu, pułkownik pyta o wasze nazwisko.
– Piotr Salamucha, ogrodnik spod Nadarzyna – recytował z niepokojem w głosie badylarz. Ważyły się jego losy. Czy będzie przyjęty?
– Komendant pyta, czy to ważna sprawa?
– Przysięgam, że chodzi o życie!
– On mówi, że chodzi o życie – starszy sierżant powtarzał sekretarce odpowiedzi ogrodnika. – Tak jest. Już go przysyłam.
Sierżant położył słuchawkę i jednemu z milicjantów wydał polecenie:
– Dworakowski, zaprowadźcie obywatela do sekretariatu komendanta – powiedział, po czym dodał zwracając się do dyżurnego: – Mówiłem, że stary go przyjmie. A potem mnie zwymyśla.
Milicjant zaprowadził Piotra Salamuchę na pierwsze piętro, do pokoju, w którym urzędowała sekretarka szefa. Ta poleciła ogrodnikowi zdjąć płaszcz i powiesić na wieszaku, a następnie czekać na wezwanie.
Po dziesięciu minutach brązowe drzwi otworzyły się. Stanął w nich komendant i spoglądając na upartego interesanta wesoło zapytał:
– No, panie Salamucha, co pana do mnie sprowadza? Proszę do gabinetu.
Ogrodnik wszedł do pokoju sporych rozmiarów. Pułkownik wskazał na jeden z foteli, sam usiadł w sąsiednim i powtórzył pytanie:
– Co pana do mnie sprowadza?
– Wczoraj wieczorem, gdy siedzieliśmy z rodziną w pokoju przy kolacji, ktoś siedem razy kolejno strzelał do nas przez otwarte okno.
– Strzelali do was? Kto strzelał? Dlaczego? – pułkownik zadał od razu kilka pytań. – Ale nic się nikomu nie stało?
– Strzelał ten, kto chce pieniędzy. Siedzieliśmy naokoło stołu, przy kolacji. Okno było otwarte, bo wieczorem nie padało. Akurat podnosiłem szklankę z herbatą do ust, a tu nagle huk strzału i coś mi bzyknęło nad głową. Krzyknąłem: „na ziemię!” i sam położyłem się pod oknem. Jeszcze sześć razy strzelił. Wszystkie kule poszły w ścianę.
– Nikogo nie trafił?
– Nie! Trafić to on pewnie nawet nie chciał. Pisał, że przyśle jeszcze ostatnie ostrzeżenie.
– Panie Salamucha, proszę opowiedzieć od początku, kolejno, bo nic nie rozumiem. Jakie ostrzeżenie?
– Tak będzie najlepiej – zgodził się ogrodnik i wyjąwszy z kieszeni parę niebieskich kopert zaczął swoją opowieść:
– W połowie czerwca listonosz przyniósł mi list. Adres pisany na maszynie, koperta niebieska. Myślałem, że jakieś urzędowe wezwanie. Otwieram i czytam. Oto ta kartka.
Komendant wojewódzki rzucił okiem na podany mu kawałek papieru.
Panie Salamucha!
Weźmie pan z banku 200 000 złotych w banknotach po 500 złotych. Pieniądze zawinie pan w szmatkę, którą załączam. Pakunek położy pan w Jankach Małych 17 czerwca o godzinie 10 rano. Pakunek należy położyć pod drzewem rosnącym za przystankiem PKS, ale nie od strony szosy, tylko z przeciwnej, tak aby nie było widać. Nie wolno o tym liście zawiadamiać milicji. Śmierć albo pieniądze!
Karta nie miała żadnego podpisu.
– W kopercie – wyjaśniał dalej Salamucha – była jeszcze ta chusteczka – to mówiąc wyjął z kieszeni kawałek lnianej szmatki wielkości 20 na 30 cm.
– Zapłacił pan?
– Początkowo potraktowałem to pismo jak jakiś głupi żart. Takie historie widuje się na filmach. List i szmatkę wrzuciłem do szuflady stolika. Nikomu nawet o tym nie powiedziałem. Minął siedemnasty czerwca i przez trzy dni nic się nie działo. Czwartego wieczorem wybuchł pożar w moim obejściu. O jedenastej wieczorem zapaliła się sterta słomy. Na szczęście nie było wiatru i ogień udało się zlokalizować. Strata niewielka, bo słoma stara, zeszłoroczna, nadająca się tylko na podściółkę. Sądziłem, że wypadek, może iskra z komina albo nawet od szosy z traktora. Mieszkamy przy szosie, od sterty do asfaltu nie więcej jak z 50 metrów. W dwa dni później dostałem jednak drugi list i wtedy już się przestraszyłem.
– Co było w drugim liście?
Ogrodnik bez słowa podał pułkownikowi niebieską kopertę. Znajdowała się w niej kartka, również zapisana drukiem maszynowym.
Pierwsze ostrzeżenie! Pieniądze należy położyć w dniu 26 czerwca w tym samym miejscu o tej samej godzinie. Śmierć albo pieniądze!
– Gdy otrzymałem ten drugi list – ciągnął Piotr Salamucha – zrozumiałem, że to nie przelewki. Pojechałem do Nadarzyna, do naszego posterunku milicji. Tam opowiedziałem wszystko kierownikowi posterunku, chorążemu Janowi Kamińskiemu. Pan chorąży przeczytał oba pisma i mówi: „Nic się pan nie bój, panie Salamucha. To na pewno jacyś chłopcy. Teraz w telewizji grają różne takie filmy jak Zorro. Niektórym szczeniakom w głowie się poprzewracało. Złożę raport do powiatówki i zrobimy zasadzkę. We wtorek 26 czerwca potnie pan gazety na wielkość pięćsetek, owinie tą szmatką i o godzinie 10-tej złoży pod drzewem w Jankach Małych. My schowamy się w pobliżu i capniemy szantażystę na gorącym uczynku”.
– I nikt nie przyszedł – stwierdził pułkownik.
– To pan komendant już wie? – zdziwił się badylarz. – Chorąży później opowiadał, że aż do zmierzchu czekali schowani w sąsiednim domu, lecz nikt nie próbował nawet podejść do drzewa. Natomiast w czwartek dostałem następny list.
Panie Salamucha!
Pomimo zakazu zawiadomił pan milicję. To będzie pana kosztowało o 100 000 złotych więcej. Weźmie pan pieniądze z banku i położy je w tym samym miejscu we wtorek 10 lipca o godzinie 10-tej. Dostanie pan jeszcze jedno, ale już ostatnie ostrzeżenie. Śmierć albo pieniądze!
– Pan ma tyle pieniędzy w banku?
– Tak! Prowadzę duże ogrodnictwo i prawie całą produkcję kontraktuję na eksport w Hortexie. Rozliczają się ze mną przelewami, więc mam rachunek w Narodowym Banku Polskim w Pruszkowie. Powodzi mi się dobrze i ten, kto pisał te listy i żądał okupu, wie o tym doskonale. W tym roku wprawdzie nieurodzaj, ale za truskawki dostałem sporo pieniędzy. Poza tym mam własne szklarnie i one dają stały dochód. Wszystkie pieniądze trzymam na koncie. Jak mi potrzeba, wystawiam czek.
– Panie Salamucha, dlaczego przyszedł pan z tą sprawą do Komendy Wojewódzkiej, do mnie? Przecież nawet z moim zastępcą nie chciał pan rozmawiać?
Badylarz zmieszał się.
– To nie jest czysta sprawa – powiedział. – O tym, że poszedłem na posterunek w Nadarzynie, nikt nie wiedział. Skądże więc ta wiadomość dotarła do szantażysty już tego samego dnia? Na kopercie jest stempel poczty warszawskiej z tego samego dnia, w którym byłem na posterunku. Pan chorąży także nie przejął się zbytnio moim opowiadaniem. „Dzieci zrobiły, bo w telewizorze jakiś film oglądały”. Ale czy dzieci przyszłyby nocą stóg podpalać?
Piotr Salamucha przerwał na chwilę, jak gdyby namyślając się, czy mówić dalej i dodał ściszając głos:
– Nie miałem żadnych podejrzeń nawet wówczas, gdy nikt nie zgłosił się po paczkę położoną pod drzewem, jednakże po tych strzałach zacząłem się bać nadarzyńskiej milicji.
– Dlaczego?
– Nie jestem tchórzem. Leżałem na podłodze i liczyłem strzały. Po siedmiu pomyślałem: „łobuz wystrzelał cały magazynek”. Złapałem ze stołu nóż i wyskoczyłem na dwór. Obaj synowie za mną. Biegnę przez ogród w stronę szosy, bo tam usłyszałem czyjeś kroki, ktoś uciekał czy przedzierał się przez żywopłot. Podbiegam do samej drogi, a tu naprzeciwko mnie wychodzi kto? Sam pan chorąży Kamiński. Spostrzegłem, że kaburę od rewolweru ma rozpiętą. Podchodzi do nas i mówi: „Jechałem rowerem szosą i usłyszałem strzały koło waszego domu. Zsiadłem więc z roweru i idę do was. Czy coś się stało?”. Odpowiedziałem, że i myśmy słyszeli jakieś huki od strony szosy i dlatego wyszliśmy z domu. Odprowadziliśmy pana chorążego do szosy, wsiadł na rower i pojechał. Mogę przysiąc, panie pułkowniku, że kaburę miał rozpiętą. Dopiero gdy wracaliśmy do drogi, nieznacznie ją sobie zapiął. Od tej pory bałem się chodzić do kogokolwiek ze swoją sprawą i postanowiłem, że wszystko powiem tylko komendantowi.
– Tak! – przytaknął pułkownik. – Ma pan rację. Sprawa jest poważna. Spodziewam się wprawdzie, że to tylko zbieg okoliczności z tym spotkaniem chorążego, który rzeczywiście mógł usłyszeć strzały i biegł wam na pomoc, lecz nigdy nie można być dość ostrożnym. Dobrze, zajmę się tą sprawą. Nie mogę jej prowadzić osobiście, bo na to niestety nie pozwalają mi moje obowiązki, ale przekażę ją mojemu oficerowi do specjalnych poruczeń, kapitanowi Stefanowi Kowalczykowi. Ręczę wam za niego. Zgoda?
– Pan pułkownik wie najlepiej – odpowiedział ogrodnik.
Komendant wojewódzki MO sięgnął po słuchawkę aparatu.
– Janeczko, proszę sprawdzić, czy kapitan Kowalczyk jest jeszcze w komendzie. Jeśli tak, niech zaraz do mnie przyjdzie.
Za chwilę otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł wysoki, zgrabny mężczyzna w mundurze kapitana. Miał około 35 lat. Wśród ciemnych włosów pojawiały się już pierwsze srebrne nitki.
– Obywatel pułkownik mnie wzywał?
– Tak, kolego. Ten pan – odpowiedział pułkownik wskazując na Piotra Salamuchę – ma bardzo poważną sprawę. Chciałbym ją wam powierzyć. Otrzymacie wszelkie pełnomocnictwa i wszelką pomoc, ale z pewnych względów całe dochodzenie musi być ściśle tajne. Będziecie się komunikowali bezpośrednio ze mną. Akta należy trzymać w żelaznej szafie tak, aby nikt nie miał do nich dostępu. A teraz, kapitanie, proszę wziąć pana Salamuchę do siebie. On wam opowie o swoich kłopotach i podejrzeniach.
Ogrodnik podniósł się ze swojego miejsca, gorąco podziękował pułkownikowi za pomoc i przeprosił, że zajął mu tyle czasu już po godzinach urzędowania, po czym poprzedzany przez oficera milicji wyszedł z gabinetu.
W pokoju kapitana Piotr Salamucha powtórzył historię otrzymanych listów i podzielił się swoimi podejrzeniami. Kapitan wysłuchał opowiadania uważnie, nie przerywając ani słowem, a potem obejrzał pisma z pogróżkami.
– Każdy list wrzucono w obrębie innego urzędu pocztowego w Warszawie. W sprawie maszyny do pisania wysłuchamy opinii biegłego, ale jestem pewny, że to stara „Olympia” portable, takich maszyn sprowadzano do Polski w latach 1947–1955 bardzo dużo. Były sprzedawane instytucjom na przydział, ale znajdowały się również w wolnym handlu. Do dzisiaj pracuje w Polsce co najmniej sto tysięcy „Olympii”. Nie przypuszczam, aby udało nam się szybko ustalić, gdzie akurat znajduje się ta, na której zostały napisane listy. Odciski palców? Ten trop jest nieaktualny, listy przeszły przez wiele rąk. Na przyszłość proszę wszystkie pisma nadchodzące do pana otwierać w rękawiczkach i jeśli szantażysta jeszcze raz się odezwie, to jego list natychmiast włożyć w większą kopertę i mnie dostarczyć.
– Tak jest. Zrobię tak, jak pan kapitan sobie życzy.
– Chciałbym, aby pan opowiedział mi o sobie, o swojej rodzinie i o znajomych. Z pana opowiadania wprawdzie wynika, że najbardziej podejrzanym jest kierownik posterunku MO w Nadarzynie, lecz na razie jest to jedyne pana, niczym konkretnym nieuzasadnione, podejrzenie. Będziemy tak prowadzili śledztwo, aby zbadać tę sprawę. Jednocześnie nie możemy zaniedbać niczego, co mogłoby posunąć naprzód dochodzenie. Praktyka wskazuje, że szantaż dokonywany jest zwykle przez osoby z bliskiego otoczenia ofiary. Zresztą z treści listów aż nadto dobrze wynika, że ten, kto je pisał, doskonale orientuje się w pańskim trybie życia. Wie nawet, że nie trzyma pan pieniędzy w domu, lecz na koncie bankowym. Najlepiej o tym świadczą słowa „weźmie pan z banku”...
– Właśnie – zgodził się ogrodnik. – Wiedział o pieniądzach, wiedział o stercie słomy w ogrodzie, od razu się dowiedział, że poszedłem na milicję i nawet pies na niego nie szczekał, mimo że jest uwiązany na podwórzu.
– Ma pan psa? Zły?
– Mam. Azor się nazywa. Miał być wyżłem, ale jego mamusia widocznie pogoniła za jakimś bokserem, bo wyszedł ni to myśliwiec, ni to buldog. Taki bardzo zły nie jest, ale szczeka, jeżeli ktoś obcy zbliża się do domu.
– To szczekałby również na chorążego – stwierdził kapitan.
– Ej, nie. Pan chorąży często u mnie bywa. Mieszkam przy szosie i gdy milicjanci jadą rowerami, to prawie zawsze do mnie wstąpią. Mam samochód ciężarowy i nieraz trzy razy dziennie odstawiam towar do miasta. Milicja wie o tym i gdy komu spieszy się do Warszawy, zabiera się moim wozem. Nasz posterunek w Nadarzynie nie ma własnego samochodu służbowego.
Kapitan coś zanotował na leżącym na biurku arkuszu papieru, a Piotr Salamucha mówił dalej:
– Jak już panu kapitanowi powiedziałem, jestem ogrodnikiem-badylarzem. Mam 6 hektarów ziemi. Wszystko ogród owocowy i warzywniak oraz szklarnie. Kiedy w czasie wojny, we wrześniu 1939 roku, wyszedłem z Warszawy, to dotarłem aż do Chin. Tutaj mnie zagarnęli Japończycy, ale miałem szczęście, gdyż wywieźli mnie do Japonii, gdzie pracowałem pod Tokio w zakładach ogrodniczych. Nauczyłem się ogrodnictwa u najlepszych chyba specjalistów w tej dziedzinie na świecie. Kiedy powróciłem w 1947 roku do kraju, a przywiozło się nieco różnych rzeczy, kupiłem te sześć hektarów pod Nadarzynem. Wówczas były to prawie nieużytki. Dziś chyba najlepsze grunty i najlepszy sad w całym powiecie. Nie mogę powiedzieć, ciężko pracowałem z całą rodziną, ale dorobiliśmy się.
– Pan żonaty? Dzieci?
– Tak. Mam żonę i dwoje dzieci. Starszy syn urodził się na miesiąc przed wojną, w sierpniu 1939 roku. Obecnie jest na czwartym roku politechniki. Na wydziale mechanicznym. Młodszy, z 1950 roku, chodzi do liceum w Warszawie. Poza tym wzięliśmy na wychowanie córkę brata, który zginął w powstaniu warszawskim, jej matka umarła w dwa lata później. Elę uważamy za własne dziecko. Dziewczyna w ubiegłym roku zdała maturę i studiuje ogrodnictwo. Stanowimy naprawdę dobrą i zgodną rodzinę. Dzieci mi się udały, uczą się dobrze, w domu mam z nich dużą wyrękę, bo nie wstydzą się żadnego zajęcia. Teraz, kiedy tak trudno o znalezienie kogoś do robót w polu, cała trójka codziennie wychodzi razem ze mną o czwartej rano do pracy. Żona prowadzi gospodarstwo domowe. Od paru lat mieszkamy w nowym domu – właściwie jest to wygodna willa, ładnie zbudowana i umeblowana. Dorobiliśmy się tego wszystkiego ciężką pracą i jesteśmy dość bogaci.
– Warszawscy badylarze uchodzą za milionerów – roześmiał się kapitan.
– Na ogół powodzi im się nieźle. Zwłaszcza w ostatnich latach dochody ogrodników znacznie się podniosły, gdyż zaczęli stosować bardziej nowoczesne metody uprawy. Gdy w 1947 roku kupiłem gospodarkę, było to sześć hektarów zapuszczonej ziemi. Żyto i kartofle ledwie chciały na niej rosnąć. Budynków gospodarskich prawie nie było. Stara chałupa jeszcze słomą kryta i jedna obora na dwie krowy i konia. Od początku stosowałem ekstensywną gospodarkę. Podpatrzyłem to u Chińczyków, a później w Japonii. Stosunkowo więc szybko stanąłem na nogi i okrzyczano mnie „kułakiem”. Ale jakoś przetrzymałem ten okres i dzisiaj moje gospodarstwo jest najlepsze w całym powiecie. Nawet w Grójeckiem, gdzie przecież ziemia znacznie lepsza, niewielu ogrodników może ze mną konkurować. Są między badylarzami, jak kapitan mówi, „milionerzy”, lecz jest ich mniej niż to plotka głosi. Im ktoś lepiej gospodaruje, stosuje nawozy i korzysta z ostatnich zdobyczy nauki, tym lepiej mu się powodzi. A reszta? Ostatecznie wiąże koniec z końcem, bo Warszawa blisko, zbyt na owoce i zieleninę nieograniczony, ceny na ogół niezłe. Niejednemu więc nie chce się głową ruszyć, gospodaruje po staremu jak jego ojciec lub nawet dziadek.
– A kto u was bywa? Przyjaciele, rodzina, krewni, koledzy i koleżanki dzieci?
– W lecie mamy na to za mało czasu, za dużo roboty. Tyle że w niedzielę czasem siostra żony i szwagier przyjdą na obiad. W zimie inaczej, żona bardzo lubi teatr, ja mam trochę znajomych sprzed wojny oraz tych Polaków, których poznałem w Charbinie, a którzy repatriowali się po wojnie do Polski. W zimie roboty mniej, to i gości zapraszamy do siebie, i jeździmy do Warszawy.
– A ostatnio? W okresie gdy zaczęły przychodzić listy?
– Nie. Od połowy maja nikt u nas nie był i my też nie mieliśmy czasu wybrać się nawet do kina, nie mówiąc już o teatrze. Nieraz całymi tygodniami nie zapala się telewizora, bo wieczorem człowiek zbyt zmęczony.
– A do młodych również nikt nie przyjeżdża?
– Młodzi mają zawsze więcej sił i chęci do zabawy. Pełno w domu ich kolegów i koleżanek. Gdy nie pada, przyjeżdżają prawie codziennie. Niby to pomagać przy zbieraniu owocu, ale taka pomoc to jak kot napłakał. Więcej zjedzą, niż zbiorą. Ale co tam! Nie żałuję im tych paru owoców. Niech będzie na zdrowie. Zygmunt, mój syn najstarszy, przyjaźni się z dwoma kolegami, jeszcze z czasów szkolnych. Jeden jest na uniwersytecie, coś tam studiuje. Drugi był na architekturze, lecz jakoś mu nie poszło. Pracował później w biurze projektowym. Teraz mówi, że wziął kilkumiesięczny urlop. Obydwaj są prawie co dzień u nas. Często nawet nocują. Do Eli przyjeżdża parę koleżanek i kręci się koło niej kilku chłopców. Dziewczyna przystojna, no i „bogata”. Ale to chyba nic poważnego. Przyjadą, pośmieją się, potańczą.
– A najmłodszy? Też ma przyjaciół?
– O, on najwięcej. Wiadomo, 15 lat, najtrudniejszy wiek. Albo go całe dnie nie ma w domu, albo drzwi się nie zamykają, bo tak koleżkowie ciągną na wieś. Bywa, że dziennie po pięciu, sześciu przyjeżdża, ale ci najmłodsi najlepiej pracują. Teraz przy takiej deszczowej pogodzie bardzo trudno wynająć ludzi do pracy. Ustaliłem więc normy, ile owoców ma zebrać Stasiek codziennie, i płacę mu „dniówkę”. Jeżeli koledzy mu pomogą i zbiorą więcej, to część nadwyżki mogą zabrać do domu, a za przekroczenie „normy” zwiększam synowi dniówkę. Oni sami dzielą się między sobą. Gdy chłopaki potrzebują na kino lub na inne wydatki, to nawet nieźle pracują. Ale różne psie figle też się ich trzymają. Przedwczoraj Ela rwała czereśnie, a potem z drzewa musiała skakać, bo chłopcy zabrali jej drabinę.
– Panie Salamucha – kapitan powziął decyzję – sporządzi pan listę wszystkich młodych ludzi, bywających w pańskim domu. Zwłaszcza tych, którzy bywali w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Ja rozejrzę się, co to za towarzystwo. Sprawę musimy prowadzić dyskretnie, aby nie spłoszyć szantażysty, lecz ująć go na gorącym uczynku. Trzeba będzie zastanowić się, pod jakim pretekstem mógłbym zjawić się u was w domu? Chciałbym poznać tę młodzież, nie budząc podejrzeń swoją oficjalną rolą. Jak to zrobić?
– Nic trudnego. Przyjedzie pan jako inspektor z Hortexu, a później żona zaprosi pana na niedzielny obiad. W święto zawsze u nas pełno młodych. Kolegów starszego syna, fatygantów Eli i młodzików, koleżków Stacha. W ten sposób będzie pan kapitan mógł ich obejrzeć.
– Mówił pan, że nieznany sprawca strzelał siedem razy. Gdzie poszły kule? A może to był straszak?
– Nie, to był pistolet. Huk był głośny. Jedna kula trafiła w żyrandol, zbiła go, a następnie uderzyła w sufit i spadła na podłogę. Oto ona – tu Salamucha wyjął z kieszeni z lekka spłaszczony pocisk i podał go kapitanowi. – A pozostałe siedzą w ścianie w pokoju.
– To dobrze. To bardzo dobrze. Niech pan ich nie rusza i nikomu nie pozwoli ich wyjąć. Ja sam to zrobię, tylko trzeba tak urządzić, aby w tym czasie nikogo w domu nie było. Przyjdę do was pojutrze o dziesiątej rano. Zgoda?
– Prócz żony nikogo nie będzie, bo reszta przy zbiorze owoców. Powiem żonie, żeby mnie zaraz zawołała do mieszkania, „bo pan inspektor z Hortexu przyjechał”. Nikt nic nie będzie podejrzewał, do mnie często urzędnicy przyjeżdżają. Dużo kontraktuję na eksport. Nikogo też nie zdziwi, jeżeli zaproszę pana na obiad w niedzielę.
Kapitan obejrzał pocisk, następnie włożył go do koperty.
– Oddamy do analizy w Zakładzie Kryminalistyki – powiedział – ale nietrudno poznać, że to najpopularniejszy kaliber, „siódemka”. No tak, panie Salamucha, jesteśmy umówieni na pojutrze na dziesiątą. Ma pan też sporządzić listę nazwisk z adresami tej młodzieży, która u pana bywa.
– Z adresami będzie trudniej.
– Więc tylko imię i nazwisko z zaznaczeniem, czy to kolega starszego czy młodszego syna, względnie córki. Do jakiej szkoły lub uczelni chodzi. Resztę już sami znajdziemy.
Piotr Salamucha wyszedł z pokoju. Kapitan spojrzał na zegarek. Było już po szóstej. Usiadł ponownie przy biurku i spisał wszystko, czego dowiedział się od ogrodnika. Papiery włożył do teczki, zaopatrzył napisem „ściśle tajne”, po czym zamknął je w stalowej kasie. Była prawie siódma, gdy opuszczał gmach przy ulicy Sierakowskiego.
* * *
Nazajutrz z samego rana kapitan odwiedził dział personalny KWMO i poprosił o wypożyczenie mu akt kierownika posterunku w Nadarzynie. Po półgodzinie dyżurny milicjant położył grubą, szarą teczkę na biurku Stefana Kowalczyka. Ten zdjął sznurek, którym akta były przewiązane i zagłębił się w ich studiowaniu.
Jan Kamiński urodzony w roku 1925 w Warszawie, syn... Wykształcenie – szkoła powszechna i następnie szkoła MO w Słupsku. Brał udział w konspiracji, należał do PAL, ale większej roli w tej organizacji nie odegrał. W czasie powstania w jednostce PAL na Powiślu na rogu Dobrej i Tamki. Tam też został ranny. Po zdobyciu Powiśla przez hitlerowców w dniu 11 września zdołał wyjść z tłumem uchodźców i przez Pruszków wydostał się na wolność, później leczył się w szpitalu w Podkowie Leśnej. Po oswobodzeniu Warszawy wstępuje do wojska. Bierze udział w walkach o Kamień Pomorski. Znowu ranny przy wysadzeniu przez Niemców browaru. Po wojnie przechodzi z wojska do milicji. Najpierw w stopniu kaprala, później awansuje na sierżanta i zostaje skierowany do szkoły w Słupsku na przeszkolenie. Jako starszy sierżant, a potem chorąży pracuje w komendzie powiatowej MO w Wołominie. Żonaty. Czworo dzieci. Żona pracowała w PSS w Wołominie jako kierowniczka sklepu. Obecnie zajmuje się jedynie gospodarstwem domowym.
W listopadzie 1960 roku chorąży Kamiński w czasie powrotu do domu zostaje napadnięty przez chuliganów. Uderzony w głowę traci przytomność. Zabrano mu dokumenty, pistolet służbowy „TT”, dwa zapasowe magazynki z amunicją oraz portfel z własnymi pieniędzmi.
W związku z napadem i rozbrojeniem chorąży miał dyscyplinarkę. Otrzymał naganę z wpisaniem do akt. Cofnięto mu również skierowanie do szkoły oficerskiej MO w Szczytnie, co na długo, a może nawet na zawsze przekreśliło Kamińskiemu szansę awansu na podporucznika i posuwania się w górę na drodze kariery milicyjnej. Nie mając ukończonej szkoły, chorąży aż do emerytury będzie musiał nosić na czapce tylko jedną gwiazdkę. Także przeniesienie z Wołomina, z pracy w Komendzie Powiatowej do Nadarzyna, na stanowisko komendanta małego posterunku, miało w sobie znamiona degradacji.
– Dali mu łupnia za ten rewolwer – pomyślał kapitan i zabrał się do dalszego studiowania zawartości teczki personalnej.
Z przeglądanych kart widać było, że chorąży nie załamał się. Przeciwnie, postanowił walczyć. Zaświadczenie szkoły dla dorosłych stwierdzało, że Jan Kamiński jest słuchaczem dziewiątej klasy. Zaświadczenie wydane w rok później mówiło już o klasie dziesiątej. Na przyszły rok ten wówczas już 39-letni mężczyzna będzie zdawał maturę.
Jednym z ostatnich załączników teczki personalnej było podanie adresowane do komendanta głównego MO z prośbą o przyznanie bezzwrotnej zapomogi w wysokości 5 000 złotych. Do prośby załączone było świadectwo lekarskie, stwierdzające, że Stanisław Kamiński, lat 11, syn Jana, jest zagrożony gruźlicą, toteż zaleca się, aby pacjent przez jakiś czas przebywał w klimacie podgórskim. Personalny odnotował na marginesie podania, że przyznano zapomogę 3 000 złotych. W teczce znajdowało się także podanie Kamińskiego, proszące o skierowanie go do szkoły oficerskiej. Odpisu odpowiedzi jeszcze nie było, gdyż pismo wpłynęło dopiero przed paru dniami.
Słuchając opowiadania Piotra Salamuchy kapitan Stefan Kowalczyk nie traktował podejrzeń ogrodnika zbyt poważnie. Spotkanie w ogrodzie z komendantem posterunku mogło być przypadkowe, rozpięta kabura również nie świadczyła o winie. Chorąży mógł rozpiąć kaburę i nawet wyjąć pistolet wówczas, gdy przez ciemny ogród spieszył w stronę, gdzie padły strzały. Poza tym nie byłby chyba tak naiwny, aby oddać siedem strzałów ze swojego służbowego pistoletu. Pierwsza ekspertyza rusznikarska zdemaskowałaby go natychmiast. O wizycie badylarza na posterunku MO w Nadarzynie – w małym miasteczku taki fakt nie może ujść uwagi – mógł się dowiedzieć bez najmniejszej trudności ten, kto interesował się Salamuchą. W sumie wszystkie podejrzenia kapitan potraktował jako objawy zdenerwowania człowieka przestraszonego strzałami i listami.
Jednakże teraz, po szczegółowym przestudiowaniu akt personalnych chorążego, podejrzenia Salamuchy nie wydały się Kowalczykowi tak bezpodstawne. Przeciwnie, oskarżenie nabierało mocy. Zjawił się i motyw, i możliwość wykonania groźby przez szantażystę. Jan Kamiński w związku z chorobą syna gwałtownie potrzebował pieniędzy. A pistolet? Czy rzeczywiście chorążego napadnięto i rozbrojono przed paroma laty w Wołominie? Kapitana ogarnęły wątpliwości. Jedynym tego dowodem był guz na głowie milicjanta i jego zeznania o napaści i rabunku.