Kryminał. Baba-Jaga gubi trop - Jerzy Edigey - ebook

Kryminał. Baba-Jaga gubi trop ebook

Jerzy Edigey

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Do komendy wojewódzkiej MO przychodzi Piotr Salamucha, ogrodnik spod Warszawy. Ktoś podrzuca mu listy z pogróżkami, domagając się 300 tysięcy złotych okupu. Żądania nie zostają spełnione, co skutkuje „ostatnim ostrzeżeniem”: nieznany osobnik oddaje strzały do rodziny ogrodnika podczas kolacji. Salamucha prosił o pomoc w miejscowej komendzie, został jednak potraktowany z lekceważeniem. Ponadto nie ufa jej szefowi: szantażysta zareagował kolejnym listem od razu po wizycie ogrodnika na policji, a sam chorąży zjawił się w obejściu Salamuchów tuż po strzelaninie, bo „był akurat w pobliżu i usłyszał strzały”. Do sprawy zostaje oddelegowany kapitan Stefan Kowalczyk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 250

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Je­rzy Edi­gey

Baba-Jaga gubi trop

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Czytel­nik 1967

© Co­pyri­ght the Es­ta­te of Je­rzy Ko­ryc­ki, 2021

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-704-3

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. UPARTY CZŁOWIEK W POCZEKALNI

Pa­dał deszcz. Zresz­tą jak pra­wie co­dzien­nie w tym roku. Mimo lip­ca uli­ce bar­dziej przy­po­mi­na­ły je­sień niż śro­dek lata. Prze­chod­nie szyb­ko prze­myka­li mię­dzy du­żymi ka­łuża­mi.

Czło­wiek, któ­ry wy­siadł z tram­wa­ju przy uli­cy Zyg­mun­tow­skiej, roz­glą­dał się chwi­lę, a po­tem nie­pew­nie ruszył w stro­nę ko­ścio­ła Św. Flo­ria­na. Przez mo­ment wa­hał się, czy da­lej iść uli­cą Flo­riań­ską czy obrać tra­sę bie­gną­cą z drugiej stro­ny ko­ścio­ła. Roz­glą­dał się szuka­jąc ta­blicz­ki z na­zwą uli­cy, a nie zna­la­zł­szy jej, ruszył po­wo­li przed sie­bie. Mi­nął ka­pli­cę z du­żym na­pi­sem „Ora pro no­bis”, prze­ciął uli­cę Wój­ci­ka i wresz­cie zna­lazł przy­bi­ty na na­roż­ni­ku pro­sto­kąt­ny ka­wa­łek bla­chy „uli­ca Sie­ra­kow­skie­go”.

Szedł te­raz szyb­ciej, nie zwa­ża­jąc na sze­ro­ko roz­la­ne ka­łuże wody na chod­ni­ku. Jego dłu­gie buty były chyba na­praw­dę nie­prze­ma­kal­ne, gdyż nie pa­trzył pod nogi i roz­pryski­wał wodę na wszyst­kie stro­ny. Wresz­cie zna­lazł się przed du­żym, sza­rym, pię­cio­pię­tro­wym gma­chem. Przy wej­ściu wi­sia­ła ta­blicz­ka „Ko­men­da Wo­je­wódz­ka Mi­li­cji Obywa­tel­skiej”. Nie­zna­jo­my prze­czytał uważ­nie ten na­pis, chwi­lę się na­myślał, po czym po­ło­żył rękę na klam­ce, otwo­rzył drzwi i wszedł do środ­ka.

Zna­lazł się w ma­łym ko­ryta­rzyku, w któ­rym sta­ło kil­ku mi­li­cjan­tów. Z le­wej stro­ny wi­dać było małe okien­ko – w nim re­zydo­wał star­szy sier­żant MO.

– Obywa­tel w ja­kiej spra­wie? – dy­żur­ny mi­li­cjant za­gad­nął czło­wie­ka w cykli­stów­ce.

– Chcia­łem się wi­dzieć z ko­men­dan­tem.

– Z ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim? – zdzi­wił się mi­li­cjant. – Czy obywa­tel ma we­zwa­nie?

– Nie, ale mam pil­ną spra­wę i mu­szę mó­wić z ko­men­dan­tem.

Mi­li­cjant wska­zał okien­ko. Nie­zna­jo­my pod­szedł doń i za chwi­lę cały dia­log się po­wtó­rzył.

– W spra­wie skarg i za­ża­leń ko­men­dant wo­je­wódz­ki przyj­mu­je co ty­dzień w każ­dy po­nie­dzia­łek mię­dzy go­dzi­ną dzie­sią­tą a dwuna­stą – wy­re­cyto­wał jak z nut star­szy sier­żant. – Dzi­siaj jest śro­da, niech obywa­tel przyj­dzie w po­nie­dzia­łek za pięć dni. Mogę obywa­te­la od razu za­pi­sać.

– Ale ja się mu­szę zo­ba­czyć z ko­men­dan­tem dzi­siaj.

– Dzi­siaj to wy­klu­czo­ne. Ko­men­dant przyj­mu­je w każ­dy po­nie­dzia­łek.

– Nie mam żad­nej skar­gi ani za­ża­le­nia. Mam bar­dzo waż­ną spra­wę.

– To przyjdź­cie, obywa­te­lu, w po­nie­dzia­łek.

– W po­nie­dzia­łek mogę już nie żyć.

– Ech, nie prze­sa­dzaj­cie, obywa­te­lu. Wca­le nie wy­glą­da­cie na cho­re­go. Zdro­wy męż­czyzna, opa­lo­ny, a i nie­sta­ry. Pew­nie nie wię­cej niż 48 lat, no nie?

– Już czter­dzie­ści dzie­więć stuk­nę­ło.

– A nie mó­wi­łem – ucie­szył się star­szy sier­żant. – Ja mam oko. Tyl­ko o parę mie­się­cy się omyli­łem. A ze zdro­wiem też mam ra­cję?

– Nie tyl­ko cho­rzy pręd­ko umie­ra­ją – od­po­wie­dział czło­wiek w cykli­stów­ce. – Nie­raz i zdro­wi giną. Na przy­kład od kuli.

– Zda­rza się. Giną. Zwłasz­cza u nas, w mi­li­cji. Ktoś wam, obywa­te­lu, gro­ził?

– Wła­śnie o tym chcia­łem po­roz­ma­wiać z ko­men­dan­tem.

– Z sa­mym ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim? Ład­nie byśmy wy­glą­da­li, gdyby tak każ­dy z ja­kimś głup­stwem bie­gał do pana puł­kow­ni­ka. Skie­ruje­my was do od­po­wied­nie­go re­fe­ra­tu i tam was za­ła­twią.

– Będę roz­ma­wiał tyl­ko z ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim. Z ni­kim wię­cej.

Sier­żant za­fra­so­wał się.

– Tak nie moż­na, obywa­te­lu. Wszyst­ko musi iść dro­gą służ­bo­wą. Są u nas spe­cja­li­ści. Po­rucz­ni­cy, ka­pi­ta­no­wie, re­fe­ren­ci, na­czel­ni­cy wy­dzia­łów. Każ­dy pil­nuje swo­ich spraw, a ko­men­dant nad wszyst­ki­mi. A gdy coś źle, to ko­men­dant przyj­mu­je w każ­dy po­nie­dzia­łek mię­dzy dzie­sią­tą a dwuna­stą. Za­raz was za­pi­szę. Daj­cie swój do­wód.

– Mu­szę mó­wić z ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim i tyl­ko z nim. Ko­niecz­nie dzi­siaj. Tu cho­dzi nie tyl­ko o mnie, ale i życie kil­ku lu­dzi, mo­ich naj­bliż­szych.

– Kie­dy ko­men­dan­ta na­wet nie ma w gma­chu. Z sa­me­go rana wy­je­chał do mi­ni­ster­stwa. Nie wia­do­mo, o któ­rej go­dzi­nie wró­ci i czy w ogó­le jesz­cze dzi­siaj przy­je­dzie do biu­ra. Za­dzwo­nię do se­kre­tar­ki. Albo le­piej do za­stęp­cy ko­men­dan­ta.

Sier­żant wy­krę­cił ja­kiś numer, tłuma­czył przez chwi­lę ko­muś całą spra­wę, a po­tem odło­żył słuchaw­kę i po­wie­dział:

– Po­cze­kaj­cie, za­raz za­te­le­fo­nują, czy za­stęp­ca ko­men­dan­ta bę­dzie mógł was przy­jąć.

– Będę roz­ma­wiał tyl­ko z ko­men­dan­tem.

– Nie bądź­cie dziec­kiem, obywa­te­lu. Za­stęp­ca to to samo co ko­men­dant.

– Nie chcę roz­ma­wiać z za­stęp­cą.

Wła­śnie ode­zwał się brzę­czek apa­ra­tu te­le­fo­nicz­ne­go. Sier­żant pod­niósł słuchaw­kę i służ­bi­ście za­mel­do­wał:

– Obywa­te­lu puł­kow­ni­ku, jest tu je­den obywa­tel, ale nie chce po­dać ani swo­je­go na­zwi­ska, ani w ja­kiej spra­wie przy­szedł. Mówi, że bar­dzo waż­na. Cho­dzi o jego życie. Mówi, że po­wie tyl­ko sa­me­mu ko­men­dan­to­wi. Na­wet, z prze­pro­sze­niem obywa­te­la puł­kow­ni­ka, z nim też nie chce roz­ma­wiać. Co mam ro­bić? Tak jest! Niech cze­ka.

– Puł­kow­nik po­wie­dział, że je­że­li obywa­tel chce, to może cze­kać. Gdy ko­men­dant wró­ci, to sam za­de­cydu­je, czy was przyj­mie. Usiądź­cie w po­cze­kal­ni. Co za lato! Wi­sła zno­wu wy­la­ła i pod­cho­dzi aż pod wał. Zmar­twie­nie z tą po­go­dą. Zim­no i bło­to jak w li­sto­pa­dzie.

– A co do­pie­ro ja mam mó­wić? – za­uwa­żył nie­zna­jo­my. – Ja i inni ogrod­ni­cy? Cała sa­ła­ta wy­gni­ła, ogór­ki sa­dzi­li­śmy już trzy razy. Owo­ców nie ma, ka­la­fio­ry zie­lo­ne. Tyl­ko ce­bu­li woda mniej szko­dzi.

– Wczo­raj kupi­łem ka­la­fio­ra. Mały jak pięść, a kosz­to­wał aż sześć zło­tych – wtrą­cił się do roz­mo­wy mi­li­cjant dy­żur­ny.

– A ile ma kosz­to­wać, kie­dy pada i pada. Nie wy­ro­sły i nie wia­do­mo jak zbie­rać. Po­pra­cuj pan sam przy ta­kiej po­go­dzie w polu! Na ko­la­nach przy pie­le­niu. Pła­ci­my po 200 zło­tych za dzień i nie ma chęt­nych. Gdy któ­ra ko­bie­ta z ty­dzień po­ro­bi, to wię­cej nie przyj­dzie do ro­bo­ty, bo albo cho­ra, albo ma do­syć pa­pra­nia się w bło­cie. A ogrod­nik choć­by chciał, to wła­snymi rę­ko­ma wszyst­kie­go nie upra­wi. Pra­cu­je­my od czwar­tej rano aż do zmierz­chu, żeby ura­to­wać przed wy­gni­ciem, co tyl­ko się da. Mówi się, że ba­dyla­rze są mi­lio­ne­ra­mi. Praw­da, są tacy, ale cięż­kiej pra­cy nikt im chyba nie za­zdro­ści.

Nie­zna­jo­my wy­tarł sta­ran­nie buty i usiadł na krze­śle. Wy­jął z kie­sze­ni ga­ze­tę i za­czął czytać. Po ja­kimś cza­sie zło­żył ją sta­ran­nie i scho­wał do kie­sze­ni. Sie­dział nie po­rusza­jąc się pra­wie, ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym w drzwi wej­ścio­we. Te otwie­ra­ły się od cza­su do cza­su, aby wpu­ścić lub wy­pu­ścić in­te­re­san­tów bądź mi­li­cjan­tów wcho­dzą­cych tutaj lub opusz­cza­ją­cych gmach ko­men­dy. Tak mi­nę­ły prze­szło dwie go­dzi­ny. Czło­wiek w cykli­stów­ce pod­niósł się z krze­sła i skie­ro­wał po­now­nie do okien­ka.

– Jesz­cze ko­men­dant nie wró­cił, mu­si­cie cze­kać – po­in­for­mo­wał go star­szy sier­żant.

– Chciał­bym kupić so­bie coś do je­dze­nia. Od czwar­tej rano nic w ustach nie mia­łem. Czy zdą­żę?

– Na­tural­nie. Ko­men­dan­ta nie ma i w ogó­le nie wia­do­mo, czy wró­ci. Ja bym wam jed­nak ra­dził iść do za­stęp­cy.

– Nie! – nie­zna­jo­my był upar­ty. – Będę roz­ma­wiał tyl­ko z ko­men­dan­tem.

– No to idź­cie na Tar­go­wą. Za­raz na rogu jest bar. A ja się do­wiem, czy pan puł­kow­nik przy­je­dzie jesz­cze dzi­siaj do biu­ra.

Nie­zna­jo­my za­piął pro­cho­wiec, po­sta­wił koł­nierz i wy­szedł z gma­chu.

– Ale się uparł – dzi­wił się mi­li­cjant dy­żur­ny. – Ko­niecz­nie z sa­mym puł­kow­ni­kiem i z ni­kim wię­cej.

– To ja­kiś spo­koj­ny fa­cet. Już ja mam oko – po­chwa­lił się sier­żant. – Mó­wił, że jest ogrod­ni­kiem. Pew­nie z tych ba­dyla­rzy z gró­jec­kie­go. Nie wy­glą­da na ta­kie­go, co z byle głup­stwem na mi­li­cję leci i to do sa­mej wła­dzy. Wi­docz­nie coś go moc­no przy­ci­snę­ło. A może chce się przy­znać do ja­kie­goś prze­stęp­stwa? Tak jak ten, co żonę za­bił i przy­szedł w ubie­głym ty­god­niu. Też nie chciał z ni­kim ga­dać, tyl­ko z sa­mym puł­kow­ni­kiem.

– Ej, chyba nie. Nie wy­glą­da na ta­kie­go, co ko­goś za­mor­do­wał.

– A tam­ten wy­glą­dał? Ta­kie miał nie­win­ne, nie­bie­skie oczka jak u ma­łe­go dziec­ka, a żonę sie­kie­rą po­rą­bał na ćwiart­ki. Róż­ni są lu­dzie i róż­ne mają spra­wy.

– Cie­ka­we, czy go ko­men­dant przyj­mie?

– Je­że­li przyj­dzie, to przyj­mie. Tro­chę się po­zło­ści, że mu żyć nie dają, ale w koń­cu każe prze­pust­kę wy­sta­wić. Nie znasz na­sze­go sta­re­go? Jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby ko­goś nie za­ła­twił. A po­tem na mnie na­sko­czy: „Nie mo­głeś – po­wie – skie­ro­wać go do re­fe­ra­tu, tyl­ko od razu do mnie?” A jak tu ta­kie­go prze­ko­nać, kie­dy upar­ty jak ko­zioł?

– Spo­koj­ny dziś dzień – za­uwa­żył mi­li­cjant.

– Na taką po­go­dę na­wet psa żal wy­pę­dzić. Jak ktoś nie musi, w ten deszcz do nas nie przyj­dzie. No, za­dzwo­nię na górę, czy puł­kow­nik dzi­siaj bę­dzie.

Sier­żant po­łą­czył się z se­kre­ta­ria­tem ko­men­dan­ta, gdzie do­wie­dział się, że puł­kow­nik te­le­fo­no­wał z mi­ni­ster­stwa. Przy­je­dzie do­pie­ro przed trze­cią pod­pi­sać pa­pie­ry. Ni­ko­go nie bę­dzie przyj­mo­wał.

Nie upłynę­ło i pół go­dzi­ny, jak czło­wiek w bia­łym pro­chow­cu po­wró­cił do gma­chu KWMO. Wy­słuchał in­for­ma­cji, że ko­men­dant wró­ci tyl­ko na krót­ko dla za­ła­twie­nia naj­pil­niej­szych spraw i po­wie­dział:

– Po­cze­kam. Mu­szę wi­dzieć się z ko­men­dan­tem.

Dy­żur­ny mi­li­cjant wzruszył ra­mio­na­mi. Nie­zna­jo­my za­jął swo­je uprzed­nie miej­sce na krze­seł­ku w holu. Przy­mknął oczy, wy­glą­da­ło na­wet, że drze­mie, ale na każ­dy sze­lest otwie­ra­nych drzwi ogrod­nik spod lek­ko roz­chylo­nych po­wiek ob­rzu­cał wcho­dzą­ce­go bacz­nym, pyta­ją­cym spoj­rze­niem.

Elek­trycz­ny ze­gar wi­szą­cy w holu po­wo­li od­mie­rzał mi­nuty, kwa­dran­se i go­dzi­ny. Już tyl­ko parę mi­nut bra­ko­wa­ło do trze­ciej po po­łu­dniu, gdy roz­legł się war­kot sa­mo­cho­du ha­mu­ją­ce­go przed wej­ściem. Za chwi­lę do bu­dyn­ku wszedł męż­czyzna śred­nie­go wzro­stu, w cywil­nym ubra­niu i gra­na­to­wym, pod­gumo­wa­nym płasz­czu. Był bez ka­pe­lu­sza.

Na wi­dok wcho­dzą­ce­go mi­li­cjan­ci wy­prę­żyli się w po­sta­wie za­sad­ni­czej. Od­po­wie­dział im ski­nie­niem gło­wy i trzyma­jąc w le­wej ręce żół­tą, dość wy­tar­tą tecz­kę, szyb­ko prze­szedł hol i wbiegł na scho­dy.

– Puł­kow­nik przy­je­chał – zro­bił uwa­gę je­den z mi­li­cjan­tów. In­te­re­sant cze­ka­ją­cy tyle go­dzin ze­rwał się z krze­sła i pod­szedł do okien­ka.

– Aż się boję dzwo­nić na górę – za­wa­hał się sier­żant. – Przyjdź­cie, obywa­te­lu, jutro.

– Mu­szę dzi­siaj zo­ba­czyć się z ko­men­dan­tem. Nie wyj­dę z tego gma­chu. Choć­by­ście mie­li mnie za­mknąć. Niech pan zro­zu­mie, że tu cho­dzi o życie.

Star­szy sier­żant się­gnął po słuchaw­kę. Dłu­go tłuma­czył se­kre­tar­ce, że pe­wien in­te­re­sant pro­si ko­men­dan­ta o oso­bi­stą roz­mo­wę. Cze­ka prze­szło pięć go­dzin i mówi, że nie wyj­dzie.

Upłynę­ło po­nad dwa­dzie­ścia mi­nut. Po go­dzi­nie trze­ciej scho­dy za­ro­iły się tłumem osób cywil­nych i w mun­du­rach. Wiel­ki gmach opusto­szał pra­wie cał­ko­wi­cie. Wresz­cie te­le­fon na sto­le star­sze­go sier­żan­ta ode­zwał się zno­wu ci­chym dzwon­kiem.

– Obywa­te­lu, puł­kow­nik pyta o wa­sze na­zwi­sko.

– Piotr Sa­la­mu­cha, ogrod­nik spod Nada­rzyna – re­cyto­wał z nie­po­ko­jem w gło­sie ba­dylarz. Wa­żyły się jego losy. Czy bę­dzie przy­ję­ty?

– Ko­men­dant pyta, czy to waż­na spra­wa?

– Przy­się­gam, że cho­dzi o życie!

– On mówi, że cho­dzi o życie – star­szy sier­żant po­wta­rzał se­kre­tar­ce od­po­wie­dzi ogrod­ni­ka. – Tak jest. Już go przy­sy­łam.

Sier­żant po­ło­żył słuchaw­kę i jed­ne­mu z mi­li­cjan­tów wy­dał po­le­ce­nie:

– Dwo­ra­kow­ski, za­pro­wadź­cie obywa­te­la do se­kre­ta­ria­tu ko­men­dan­ta – po­wie­dział, po czym do­dał zwra­ca­jąc się do dy­żur­ne­go: – Mó­wi­łem, że sta­ry go przyj­mie. A po­tem mnie zwymyśla.

Mi­li­cjant za­pro­wa­dził Pio­tra Sa­la­mu­chę na pierw­sze pię­tro, do po­ko­ju, w któ­rym urzę­do­wa­ła se­kre­tar­ka sze­fa. Ta po­le­ci­ła ogrod­ni­ko­wi zdjąć płaszcz i po­wie­sić na wie­sza­ku, a na­stęp­nie cze­kać na we­zwa­nie.

Po dzie­się­ciu mi­nutach brą­zo­we drzwi otwo­rzyły się. Sta­nął w nich ko­men­dant i spo­glą­da­jąc na upar­te­go in­te­re­san­ta we­so­ło za­pytał:

– No, pa­nie Sa­la­mu­cha, co pana do mnie spro­wa­dza? Pro­szę do ga­bi­ne­tu.

Ogrod­nik wszedł do po­ko­ju spo­rych roz­mia­rów. Puł­kow­nik wska­zał na je­den z fo­te­li, sam usiadł w są­sied­nim i po­wtó­rzył pyta­nie:

– Co pana do mnie spro­wa­dza?

– Wczo­raj wie­czo­rem, gdy sie­dzie­li­śmy z ro­dzi­ną w po­ko­ju przy ko­la­cji, ktoś sie­dem razy ko­lej­no strze­lał do nas przez otwar­te okno.

II. 300 000 ZŁOTYCH OKUPU

– Strze­la­li do was? Kto strze­lał? Dla­cze­go? – puł­kow­nik za­dał od razu kil­ka pytań. – Ale nic się ni­ko­mu nie sta­ło?

– Strze­lał ten, kto chce pie­nię­dzy. Sie­dzie­li­śmy na­oko­ło sto­łu, przy ko­la­cji. Okno było otwar­te, bo wie­czo­rem nie pa­da­ło. Akurat pod­no­si­łem szklan­kę z her­ba­tą do ust, a tu na­gle huk strza­łu i coś mi bzyk­nę­ło nad gło­wą. Krzyk­ną­łem: „na zie­mię!” i sam po­ło­żyłem się pod oknem. Jesz­cze sześć razy strze­lił. Wszyst­kie kule po­szły w ścia­nę.

– Ni­ko­go nie tra­fił?

– Nie! Tra­fić to on pew­nie na­wet nie chciał. Pi­sał, że przy­śle jesz­cze ostat­nie ostrze­że­nie.

– Pa­nie Sa­la­mu­cha, pro­szę opo­wie­dzieć od po­cząt­ku, ko­lej­no, bo nic nie ro­zu­miem. Ja­kie ostrze­że­nie?

– Tak bę­dzie naj­le­piej – zgo­dził się ogrod­nik i wy­jąw­szy z kie­sze­ni parę nie­bie­skich ko­pert za­czął swo­ją opo­wieść:

– W po­ło­wie czerw­ca li­sto­nosz przy­niósł mi list. Ad­res pi­sa­ny na ma­szynie, ko­per­ta nie­bie­ska. Myśla­łem, że ja­kieś urzę­do­we we­zwa­nie. Otwie­ram i czytam. Oto ta kart­ka.

Ko­men­dant wo­je­wódz­ki rzucił okiem na po­da­ny mu ka­wa­łek pa­pie­ru.

Pa­nie Sa­la­mu­cha!

Weź­mie pan z ban­ku 200 000 zło­tych w bank­no­tach po 500 zło­tych. Pie­nią­dze za­wi­nie pan w szmat­kę, któ­rą za­łą­czam. Pa­kunek po­ło­ży pan w Jan­kach Ma­łych 17 czerw­ca o go­dzi­nie 10 rano. Pa­kunek na­le­ży po­ło­żyć pod drze­wem ro­sną­cym za przy­stan­kiem PKS, ale nie od stro­ny szo­sy, tyl­ko z prze­ciw­nej, tak aby nie było wi­dać. Nie wol­no o tym li­ście za­wia­da­miać mi­li­cji. Śmierć albo pie­nią­dze!

Kar­ta nie mia­ła żad­ne­go pod­pi­su.

– W ko­per­cie – wy­ja­śniał da­lej Sa­la­mu­cha – była jesz­cze ta chu­s­tecz­ka – to mó­wiąc wy­jął z kie­sze­ni ka­wa­łek lnia­nej szmat­ki wiel­ko­ści 20 na 30 cm.

– Za­pła­cił pan?

– Po­cząt­ko­wo po­trak­to­wa­łem to pi­smo jak ja­kiś głupi żart. Ta­kie hi­sto­rie wi­du­je się na fil­mach. List i szmat­kę wrzuci­łem do szufla­dy sto­li­ka. Ni­ko­mu na­wet o tym nie po­wie­dzia­łem. Mi­nął sie­dem­na­sty czerw­ca i przez trzy dni nic się nie dzia­ło. Czwar­te­go wie­czo­rem wy­buchł po­żar w moim obej­ściu. O je­de­na­stej wie­czo­rem za­pa­li­ła się ster­ta sło­my. Na szczę­ście nie było wia­tru i ogień uda­ło się zlo­ka­li­zo­wać. Stra­ta nie­wiel­ka, bo sło­ma sta­ra, ze­szło­rocz­na, na­da­ją­ca się tyl­ko na pod­ściół­kę. Są­dzi­łem, że wy­pa­dek, może iskra z ko­mi­na albo na­wet od szo­sy z trak­to­ra. Miesz­ka­my przy szo­sie, od ster­ty do as­fal­tu nie wię­cej jak z 50 me­trów. W dwa dni póź­niej do­sta­łem jed­nak drugi list i wte­dy już się prze­stra­szyłem.

– Co było w drugim li­ście?

Ogrod­nik bez sło­wa po­dał puł­kow­ni­ko­wi nie­bie­ską ko­per­tę. Znaj­do­wa­ła się w niej kart­ka, rów­nież za­pi­sa­na drukiem ma­szyno­wym.

Pierw­sze ostrze­że­nie! Pie­nią­dze na­le­ży po­ło­żyć w dniu 26 czerw­ca w tym sa­mym miej­scu o tej sa­mej go­dzi­nie. Śmierć albo pie­nią­dze!

– Gdy otrzyma­łem ten drugi list – cią­gnął Piotr Sa­la­mu­cha – zro­zu­mia­łem, że to nie prze­lew­ki. Po­je­cha­łem do Nada­rzyna, do na­sze­go po­ste­run­ku mi­li­cji. Tam opo­wie­dzia­łem wszyst­ko kie­row­ni­ko­wi po­ste­run­ku, cho­rą­że­mu Ja­no­wi Ka­miń­skie­mu. Pan cho­rą­ży prze­czytał oba pi­sma i mówi: „Nic się pan nie bój, pa­nie Sa­la­mu­cha. To na pew­no ja­cyś chłop­cy. Te­raz w te­le­wi­zji gra­ją róż­ne ta­kie fil­my jak Zor­ro. Nie­któ­rym szcze­nia­kom w gło­wie się po­przew­ra­ca­ło. Zło­żę ra­port do po­wia­tów­ki i zro­bi­my za­sadz­kę. We wto­rek 26 czerw­ca po­tnie pan ga­ze­ty na wiel­kość pięć­set­ek, owi­nie tą szmat­ką i o go­dzi­nie 10-tej zło­ży pod drze­wem w Jan­kach Ma­łych. My scho­wa­my się w po­bli­żu i cap­nie­my szan­ta­żystę na go­rą­cym uczyn­ku”.

– I nikt nie przy­szedł – stwier­dził puł­kow­nik.

– To pan ko­men­dant już wie? – zdzi­wił się ba­dylarz. – Cho­rą­ży póź­niej opo­wia­dał, że aż do zmierz­chu cze­ka­li scho­wa­ni w są­sied­nim domu, lecz nikt nie pró­bo­wał na­wet po­dejść do drze­wa. Na­to­miast w czwar­tek do­sta­łem na­stęp­ny list.

Pa­nie Sa­la­mu­cha!

Po­mi­mo za­ka­zu za­wia­do­mił pan mi­li­cję. To bę­dzie pana kosz­to­wa­ło o 100 000 zło­tych wię­cej. Weź­mie pan pie­nią­dze z ban­ku i po­ło­ży je w tym sa­mym miej­scu we wto­rek 10 lip­ca o go­dzi­nie 10-tej. Do­sta­nie pan jesz­cze jed­no, ale już ostat­nie ostrze­że­nie. Śmierć albo pie­nią­dze!

– Pan ma tyle pie­nię­dzy w ban­ku?

– Tak! Pro­wa­dzę duże ogrod­nic­two i pra­wie całą pro­duk­cję kon­trak­tuję na eks­port w Hor­te­xie. Roz­li­cza­ją się ze mną prze­le­wa­mi, więc mam ra­chu­nek w Na­ro­do­wym Ban­ku Pol­skim w Prusz­ko­wie. Po­wo­dzi mi się do­brze i ten, kto pi­sał te li­sty i żą­dał okupu, wie o tym do­sko­na­le. W tym roku wpraw­dzie nie­uro­dzaj, ale za truskaw­ki do­sta­łem spo­ro pie­nię­dzy. Poza tym mam wła­sne szklar­nie i one dają sta­ły do­chód. Wszyst­kie pie­nią­dze trzymam na kon­cie. Jak mi po­trze­ba, wy­sta­wiam czek.

– Pa­nie Sa­la­mu­cha, dla­cze­go przy­szedł pan z tą spra­wą do Ko­men­dy Wo­je­wódz­kiej, do mnie? Prze­cież na­wet z moim za­stęp­cą nie chciał pan roz­ma­wiać?

Ba­dylarz zmie­szał się.

– To nie jest czysta spra­wa – po­wie­dział. – O tym, że po­sze­dłem na po­ste­runek w Nada­rzynie, nikt nie wie­dział. Skąd­że więc ta wia­do­mość do­tar­ła do szan­ta­żysty już tego sa­me­go dnia? Na ko­per­cie jest stem­pel pocz­ty war­szaw­skiej z tego sa­me­go dnia, w któ­rym byłem na po­ste­run­ku. Pan cho­rą­ży tak­że nie prze­jął się zbyt­nio moim opo­wia­da­niem. „Dzie­ci zro­bi­ły, bo w te­le­wi­zo­rze ja­kiś film oglą­da­ły”. Ale czy dzie­ci przy­szłyby nocą stóg pod­pa­lać?

Piotr Sa­la­mu­cha prze­rwał na chwi­lę, jak gdyby na­myśla­jąc się, czy mó­wić da­lej i do­dał ści­sza­jąc głos:

– Nie mia­łem żad­nych po­dej­rzeń na­wet wów­czas, gdy nikt nie zgło­sił się po pacz­kę po­ło­żo­ną pod drze­wem, jed­nak­że po tych strza­łach za­czą­łem się bać nada­rzyń­skiej mi­li­cji.

– Dla­cze­go?

– Nie je­stem tchó­rzem. Le­ża­łem na pod­ło­dze i li­czyłem strza­ły. Po sied­miu po­myśla­łem: „ło­buz wy­strze­lał cały ma­ga­zynek”. Zła­pa­łem ze sto­łu nóż i wy­sko­czyłem na dwór. Obaj sy­no­wie za mną. Bie­gnę przez ogród w stro­nę szo­sy, bo tam usłysza­łem czyjeś kro­ki, ktoś ucie­kał czy prze­dzie­rał się przez żywo­płot. Pod­bie­gam do sa­mej dro­gi, a tu na­prze­ciw­ko mnie wy­cho­dzi kto? Sam pan cho­rą­ży Ka­miń­ski. Spo­strze­głem, że ka­bu­rę od re­wol­we­ru ma roz­pię­tą. Pod­cho­dzi do nas i mówi: „Je­cha­łem ro­we­rem szo­są i usłysza­łem strza­ły koło wa­sze­go domu. Zsia­dłem więc z ro­we­ru i idę do was. Czy coś się sta­ło?”. Od­po­wie­dzia­łem, że i myśmy słysze­li ja­kieś huki od stro­ny szo­sy i dla­te­go wy­szli­śmy z domu. Od­pro­wa­dzi­li­śmy pana cho­rą­że­go do szo­sy, wsiadł na ro­wer i po­je­chał. Mogę przy­siąc, pa­nie puł­kow­ni­ku, że ka­bu­rę miał roz­pię­tą. Do­pie­ro gdy wra­ca­li­śmy do dro­gi, nie­znacz­nie ją so­bie za­piął. Od tej pory ba­łem się cho­dzić do ko­go­kol­wiek ze swo­ją spra­wą i po­sta­no­wi­łem, że wszyst­ko po­wiem tyl­ko ko­men­dan­to­wi.

– Tak! – przy­tak­nął puł­kow­nik. – Ma pan ra­cję. Spra­wa jest po­waż­na. Spo­dzie­wam się wpraw­dzie, że to tyl­ko zbieg oko­licz­no­ści z tym spo­tka­niem cho­rą­że­go, któ­ry rze­czywi­ście mógł usłyszeć strza­ły i biegł wam na po­moc, lecz nig­dy nie moż­na być dość ostroż­nym. Do­brze, zaj­mę się tą spra­wą. Nie mogę jej pro­wa­dzić oso­bi­ście, bo na to nie­ste­ty nie po­zwa­la­ją mi moje obo­wiąz­ki, ale prze­ka­żę ją mo­je­mu ofi­ce­ro­wi do spe­cjal­nych po­ruczeń, ka­pi­ta­no­wi Ste­fa­no­wi Ko­wal­czyko­wi. Rę­czę wam za nie­go. Zgo­da?

– Pan puł­kow­nik wie naj­le­piej – od­po­wie­dział ogrod­nik.

Ko­men­dant wo­je­wódz­ki MO się­gnął po słuchaw­kę apa­ra­tu.

– Ja­necz­ko, pro­szę spraw­dzić, czy ka­pi­tan Ko­wal­czyk jest jesz­cze w ko­men­dzie. Je­śli tak, niech za­raz do mnie przyj­dzie.

Za chwi­lę otwo­rzyły się drzwi i do ga­bi­ne­tu wszedł wy­so­ki, zgrab­ny męż­czyzna w mun­du­rze ka­pi­ta­na. Miał oko­ło 35 lat. Wśród ciem­nych wło­sów po­ja­wia­ły się już pierw­sze srebr­ne nit­ki.

– Obywa­tel puł­kow­nik mnie wzywał?

– Tak, ko­le­go. Ten pan – od­po­wie­dział puł­kow­nik wska­zując na Pio­tra Sa­la­mu­chę – ma bar­dzo po­waż­ną spra­wę. Chciał­bym ją wam po­wie­rzyć. Otrzyma­cie wszel­kie peł­no­moc­nic­twa i wszel­ką po­moc, ale z pew­nych wzglę­dów całe do­cho­dze­nie musi być ści­śle taj­ne. Bę­dzie­cie się ko­mu­ni­ko­wa­li bez­po­śred­nio ze mną. Akta na­le­ży trzymać w że­la­znej sza­fie tak, aby nikt nie miał do nich do­stę­pu. A te­raz, ka­pi­ta­nie, pro­szę wziąć pana Sa­la­mu­chę do sie­bie. On wam opo­wie o swo­ich kło­po­tach i po­dej­rze­niach.

Ogrod­nik pod­niósł się ze swo­je­go miej­sca, go­rą­co po­dzię­ko­wał puł­kow­ni­ko­wi za po­moc i prze­pro­sił, że za­jął mu tyle cza­su już po go­dzi­nach urzę­do­wa­nia, po czym po­prze­dza­ny przez ofi­ce­ra mi­li­cji wy­szedł z ga­bi­ne­tu.

W po­ko­ju ka­pi­ta­na Piotr Sa­la­mu­cha po­wtó­rzył hi­sto­rię otrzyma­nych li­stów i po­dzie­lił się swo­imi po­dej­rze­nia­mi. Ka­pi­tan wy­słuchał opo­wia­da­nia uważ­nie, nie prze­rywa­jąc ani sło­wem, a po­tem obej­rzał pi­sma z po­gróż­ka­mi.

– Każ­dy list wrzuco­no w ob­rę­bie in­ne­go urzę­du pocz­to­we­go w War­sza­wie. W spra­wie ma­szyny do pi­sa­nia wy­słucha­my opi­nii bie­głe­go, ale je­stem pew­ny, że to sta­ra „Olym­pia” por­ta­ble, ta­kich ma­szyn spro­wa­dza­no do Pol­ski w la­tach 1947–1955 bar­dzo dużo. Były sprze­da­wa­ne in­stytucjom na przy­dział, ale znaj­do­wa­ły się rów­nież w wol­nym han­dlu. Do dzi­siaj pra­cu­je w Pol­sce co naj­mniej sto ty­się­cy „Olym­pii”. Nie przy­pusz­czam, aby uda­ło nam się szyb­ko usta­lić, gdzie akurat znaj­du­je się ta, na któ­rej zo­sta­ły na­pi­sa­ne li­sty. Od­ci­ski pal­ców? Ten trop jest nie­ak­tual­ny, li­sty prze­szły przez wie­le rąk. Na przy­szłość pro­szę wszyst­kie pi­sma nad­cho­dzą­ce do pana otwie­rać w rę­ka­wicz­kach i je­śli szan­ta­żysta jesz­cze raz się ode­zwie, to jego list na­tych­miast wło­żyć w więk­szą ko­per­tę i mnie do­star­czyć.

– Tak jest. Zro­bię tak, jak pan ka­pi­tan so­bie życzy.

– Chciał­bym, aby pan opo­wie­dział mi o so­bie, o swo­jej ro­dzi­nie i o zna­jo­mych. Z pana opo­wia­da­nia wpraw­dzie wy­ni­ka, że naj­bar­dziej po­dej­rza­nym jest kie­row­nik po­ste­run­ku MO w Nada­rzynie, lecz na ra­zie jest to je­dyne pana, ni­czym kon­kret­nym nie­uza­sad­nio­ne, po­dej­rze­nie. Bę­dzie­my tak pro­wa­dzi­li śledz­two, aby zba­dać tę spra­wę. Jed­no­cze­śnie nie mo­że­my za­nie­dbać ni­cze­go, co mo­gło­by po­sunąć na­przód do­cho­dze­nie. Prak­tyka wska­zuje, że szan­taż do­ko­nywa­ny jest zwykle przez oso­by z bli­skie­go oto­cze­nia ofia­ry. Zresz­tą z tre­ści li­stów aż nad­to do­brze wy­ni­ka, że ten, kto je pi­sał, do­sko­na­le orien­tuje się w pań­skim trybie życia. Wie na­wet, że nie trzyma pan pie­nię­dzy w domu, lecz na kon­cie ban­ko­wym. Naj­le­piej o tym świad­czą sło­wa „weź­mie pan z ban­ku”...

– Wła­śnie – zgo­dził się ogrod­nik. – Wie­dział o pie­nią­dzach, wie­dział o ster­cie sło­my w ogro­dzie, od razu się do­wie­dział, że po­sze­dłem na mi­li­cję i na­wet pies na nie­go nie szcze­kał, mimo że jest uwią­za­ny na po­dwó­rzu.

– Ma pan psa? Zły?

– Mam. Azor się na­zywa. Miał być wy­żłem, ale jego ma­mu­sia wi­docz­nie po­go­ni­ła za ja­kimś bok­se­rem, bo wy­szedł ni to myśli­wiec, ni to bul­dog. Taki bar­dzo zły nie jest, ale szcze­ka, je­że­li ktoś obcy zbli­ża się do domu.

– To szcze­kał­by rów­nież na cho­rą­że­go – stwier­dził ka­pi­tan.

– Ej, nie. Pan cho­rą­ży czę­sto u mnie bywa. Miesz­kam przy szo­sie i gdy mi­li­cjan­ci jadą ro­we­ra­mi, to pra­wie za­wsze do mnie wstą­pią. Mam sa­mo­chód cię­ża­ro­wy i nie­raz trzy razy dzien­nie od­sta­wiam to­war do mia­sta. Mi­li­cja wie o tym i gdy komu spie­szy się do War­sza­wy, za­bie­ra się moim wo­zem. Nasz po­ste­runek w Nada­rzynie nie ma wła­sne­go sa­mo­cho­du służ­bo­we­go.

Ka­pi­tan coś za­no­to­wał na le­żą­cym na biur­ku ar­kuszu pa­pie­ru, a Piotr Sa­la­mu­cha mó­wił da­lej:

– Jak już panu ka­pi­ta­no­wi po­wie­dzia­łem, je­stem ogrod­ni­kiem-ba­dyla­rzem. Mam 6 hek­ta­rów zie­mi. Wszyst­ko ogród owo­co­wy i wa­rzyw­niak oraz szklar­nie. Kie­dy w cza­sie woj­ny, we wrze­śniu 1939 roku, wy­sze­dłem z War­sza­wy, to do­tar­łem aż do Chin. Tutaj mnie za­gar­nę­li Ja­poń­czycy, ale mia­łem szczę­ście, gdyż wy­wieź­li mnie do Ja­po­nii, gdzie pra­co­wa­łem pod To­kio w za­kła­dach ogrod­ni­czych. Na­uczyłem się ogrod­nic­twa u naj­lep­szych chyba spe­cja­li­stów w tej dzie­dzi­nie na świe­cie. Kie­dy po­wró­ci­łem w 1947 roku do kra­ju, a przy­wio­zło się nie­co róż­nych rze­czy, kupi­łem te sześć hek­ta­rów pod Nada­rzynem. Wów­czas były to pra­wie nie­użyt­ki. Dziś chyba naj­lep­sze grun­ty i naj­lep­szy sad w ca­łym po­wie­cie. Nie mogę po­wie­dzieć, cięż­ko pra­co­wa­łem z całą ro­dzi­ną, ale do­ro­bi­li­śmy się.

– Pan żo­na­ty? Dzie­ci?

– Tak. Mam żonę i dwo­je dzie­ci. Star­szy syn uro­dził się na mie­siąc przed woj­ną, w sierp­niu 1939 roku. Obec­nie jest na czwar­tym roku po­li­tech­ni­ki. Na wy­dzia­le me­cha­nicz­nym. Młod­szy, z 1950 roku, cho­dzi do li­ceum w War­sza­wie. Poza tym wzię­li­śmy na wy­cho­wa­nie cór­kę bra­ta, któ­ry zgi­nął w po­wsta­niu war­szaw­skim, jej mat­ka umar­ła w dwa lata póź­niej. Elę uwa­ża­my za wła­sne dziec­ko. Dziew­czyna w ubie­głym roku zda­ła ma­turę i studiu­je ogrod­nic­two. Sta­no­wi­my na­praw­dę do­brą i zgod­ną ro­dzi­nę. Dzie­ci mi się uda­ły, uczą się do­brze, w domu mam z nich dużą wy­rę­kę, bo nie wstydzą się żad­ne­go za­ję­cia. Te­raz, kie­dy tak trud­no o zna­le­zie­nie ko­goś do ro­bót w polu, cała trój­ka co­dzien­nie wy­cho­dzi ra­zem ze mną o czwar­tej rano do pra­cy. Żona pro­wa­dzi go­spo­dar­stwo do­mo­we. Od paru lat miesz­ka­my w no­wym domu – wła­ści­wie jest to wy­god­na wil­la, ład­nie zbu­do­wa­na i ume­blo­wa­na. Do­ro­bi­li­śmy się tego wszyst­kie­go cięż­ką pra­cą i je­ste­śmy dość bo­ga­ci.

– War­szaw­scy ba­dyla­rze ucho­dzą za mi­lio­ne­rów – ro­ze­śmiał się ka­pi­tan.

– Na ogół po­wo­dzi im się nie­źle. Zwłasz­cza w ostat­nich la­tach do­cho­dy ogrod­ni­ków znacz­nie się pod­nio­sły, gdyż za­czę­li sto­so­wać bar­dziej no­wo­cze­sne me­to­dy upra­wy. Gdy w 1947 roku kupi­łem go­spo­dar­kę, było to sześć hek­ta­rów za­pusz­czo­nej zie­mi. Żyto i kar­to­fle le­d­wie chcia­ły na niej ro­snąć. Bu­dyn­ków go­spo­dar­skich pra­wie nie było. Sta­ra cha­łupa jesz­cze sło­mą kryta i jed­na obo­ra na dwie kro­wy i ko­nia. Od po­cząt­ku sto­so­wa­łem eks­ten­syw­ną go­spo­dar­kę. Pod­pa­trzyłem to u Chiń­czyków, a póź­niej w Ja­po­nii. Sto­sun­ko­wo więc szyb­ko sta­ną­łem na nogi i okrzycza­no mnie „kuła­kiem”. Ale ja­koś prze­trzyma­łem ten okres i dzi­siaj moje go­spo­dar­stwo jest naj­lep­sze w ca­łym po­wie­cie. Na­wet w Gró­jec­kiem, gdzie prze­cież zie­mia znacz­nie lep­sza, nie­wie­lu ogrod­ni­ków może ze mną kon­kuro­wać. Są mię­dzy ba­dyla­rza­mi, jak ka­pi­tan mówi, „mi­lio­ne­rzy”, lecz jest ich mniej niż to plot­ka gło­si. Im ktoś le­piej go­spo­da­ruje, sto­suje na­wo­zy i ko­rzysta z ostat­nich zdo­byczy na­uki, tym le­piej mu się po­wo­dzi. A resz­ta? Osta­tecz­nie wią­że ko­niec z koń­cem, bo War­sza­wa bli­sko, zbyt na owo­ce i zie­le­ni­nę nie­ogra­ni­czo­ny, ceny na ogół nie­złe. Nie­jed­ne­mu więc nie chce się gło­wą ruszyć, go­spo­da­ruje po sta­re­mu jak jego oj­ciec lub na­wet dzia­dek.

– A kto u was bywa? Przy­ja­cie­le, ro­dzi­na, krew­ni, ko­le­dzy i ko­le­żan­ki dzie­ci?

– W le­cie mamy na to za mało cza­su, za dużo ro­bo­ty. Tyle że w nie­dzie­lę cza­sem sio­stra żony i szwa­gier przyj­dą na obiad. W zi­mie in­a­czej, żona bar­dzo lubi te­atr, ja mam tro­chę zna­jo­mych sprzed woj­ny oraz tych Po­la­ków, któ­rych po­zna­łem w Char­bi­nie, a któ­rzy re­pa­trio­wa­li się po woj­nie do Pol­ski. W zi­mie ro­bo­ty mniej, to i go­ści za­pra­sza­my do sie­bie, i jeź­dzi­my do War­sza­wy.

– A ostat­nio? W okre­sie gdy za­czę­ły przy­cho­dzić li­sty?

– Nie. Od po­ło­wy maja nikt u nas nie był i my też nie mie­li­śmy cza­su wy­brać się na­wet do kina, nie mó­wiąc już o te­atrze. Nie­raz ca­łymi ty­god­nia­mi nie za­pa­la się te­le­wi­zo­ra, bo wie­czo­rem czło­wiek zbyt zmę­czo­ny.

– A do mło­dych rów­nież nikt nie przy­jeż­dża?

– Mło­dzi mają za­wsze wię­cej sił i chę­ci do za­ba­wy. Peł­no w domu ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek. Gdy nie pada, przy­jeż­dża­ją pra­wie co­dzien­nie. Niby to po­ma­gać przy zbie­ra­niu owo­cu, ale taka po­moc to jak kot na­pła­kał. Wię­cej zje­dzą, niż zbio­rą. Ale co tam! Nie ża­łuję im tych paru owo­ców. Niech bę­dzie na zdro­wie. Zyg­munt, mój syn naj­star­szy, przy­jaź­ni się z dwo­ma ko­le­ga­mi, jesz­cze z cza­sów szkol­nych. Je­den jest na uni­wer­sy­te­cie, coś tam studiu­je. Drugi był na ar­chi­tek­turze, lecz ja­koś mu nie po­szło. Pra­co­wał póź­niej w biu­rze pro­jek­to­wym. Te­raz mówi, że wziął kil­ku­mie­sięcz­ny urlop. Obydwaj są pra­wie co dzień u nas. Czę­sto na­wet no­cu­ją. Do Eli przy­jeż­dża parę ko­le­ża­nek i krę­ci się koło niej kil­ku chłop­ców. Dziew­czyna przy­stoj­na, no i „bo­ga­ta”. Ale to chyba nic po­waż­ne­go. Przy­ja­dą, po­śmie­ją się, po­tań­czą.

– A naj­młod­szy? Też ma przy­ja­ciół?

– O, on naj­wię­cej. Wia­do­mo, 15 lat, naj­trud­niej­szy wiek. Albo go całe dnie nie ma w domu, albo drzwi się nie za­myka­ją, bo tak ko­leż­ko­wie cią­gną na wieś. Bywa, że dzien­nie po pię­ciu, sze­ściu przy­jeż­dża, ale ci naj­młod­si naj­le­piej pra­cu­ją. Te­raz przy ta­kiej desz­czo­wej po­go­dzie bar­dzo trud­no wy­na­jąć lu­dzi do pra­cy. Usta­li­łem więc nor­my, ile owo­ców ma ze­brać Sta­siek co­dzien­nie, i pła­cę mu „dniów­kę”. Je­że­li ko­le­dzy mu po­mo­gą i zbio­rą wię­cej, to część nad­wyż­ki mogą za­brać do domu, a za prze­kro­cze­nie „nor­my” zwięk­szam sy­no­wi dniów­kę. Oni sami dzie­lą się mię­dzy sobą. Gdy chło­pa­ki po­trze­bu­ją na kino lub na inne wy­dat­ki, to na­wet nie­źle pra­cu­ją. Ale róż­ne psie fi­gle też się ich trzyma­ją. Przed­wczo­raj Ela rwa­ła cze­re­śnie, a po­tem z drze­wa mu­sia­ła ska­kać, bo chłop­cy za­bra­li jej dra­bi­nę.

– Pa­nie Sa­la­mu­cha – ka­pi­tan po­wziął de­cyzję – spo­rzą­dzi pan li­stę wszyst­kich mło­dych lu­dzi, bywa­ją­cych w pań­skim domu. Zwłasz­cza tych, któ­rzy bywa­li w cią­gu ostat­nich dwóch mie­się­cy. Ja ro­zej­rzę się, co to za to­wa­rzystwo. Spra­wę mu­si­my pro­wa­dzić dys­kret­nie, aby nie spło­szyć szan­ta­żysty, lecz ująć go na go­rą­cym uczyn­ku. Trze­ba bę­dzie za­sta­no­wić się, pod ja­kim pre­tek­stem mógł­bym zja­wić się u was w domu? Chciał­bym po­znać tę mło­dzież, nie bu­dząc po­dej­rzeń swo­ją ofi­cjal­ną rolą. Jak to zro­bić?

– Nic trud­ne­go. Przy­je­dzie pan jako in­spek­tor z Hor­te­xu, a póź­niej żona za­pro­si pana na nie­dziel­ny obiad. W świę­to za­wsze u nas peł­no mło­dych. Ko­le­gów star­sze­go syna, fa­tygan­tów Eli i mło­dzi­ków, ko­leż­ków Sta­cha. W ten spo­sób bę­dzie pan ka­pi­tan mógł ich obej­rzeć.

– Mó­wił pan, że nie­zna­ny spraw­ca strze­lał sie­dem razy. Gdzie po­szły kule? A może to był stra­szak?

– Nie, to był pi­sto­let. Huk był gło­śny. Jed­na kula tra­fi­ła w żyran­dol, zbi­ła go, a na­stęp­nie ude­rzyła w su­fit i spa­dła na pod­ło­gę. Oto ona – tu Sa­la­mu­cha wy­jął z kie­sze­ni z lek­ka spłasz­czo­ny po­cisk i po­dał go ka­pi­ta­no­wi. – A po­zo­sta­łe sie­dzą w ścia­nie w po­ko­ju.

– To do­brze. To bar­dzo do­brze. Niech pan ich nie rusza i ni­ko­mu nie po­zwo­li ich wy­jąć. Ja sam to zro­bię, tyl­ko trze­ba tak urzą­dzić, aby w tym cza­sie ni­ko­go w domu nie było. Przyj­dę do was po­jutrze o dzie­sią­tej rano. Zgo­da?

– Prócz żony ni­ko­go nie bę­dzie, bo resz­ta przy zbio­rze owo­ców. Po­wiem żo­nie, żeby mnie za­raz za­wo­ła­ła do miesz­ka­nia, „bo pan in­spek­tor z Hor­te­xu przy­je­chał”. Nikt nic nie bę­dzie po­dej­rze­wał, do mnie czę­sto urzęd­ni­cy przy­jeż­dża­ją. Dużo kon­trak­tuję na eks­port. Ni­ko­go też nie zdzi­wi, je­że­li za­pro­szę pana na obiad w nie­dzie­lę.

Ka­pi­tan obej­rzał po­cisk, na­stęp­nie wło­żył go do ko­per­ty.

– Od­da­my do ana­li­zy w Za­kła­dzie Krymi­na­li­styki – po­wie­dział – ale nie­trud­no po­znać, że to naj­po­pular­niej­szy ka­li­ber, „sió­dem­ka”. No tak, pa­nie Sa­la­mu­cha, je­ste­śmy umó­wie­ni na po­jutrze na dzie­sią­tą. Ma pan też spo­rzą­dzić li­stę na­zwisk z ad­re­sa­mi tej mło­dzie­ży, któ­ra u pana bywa.

– Z ad­re­sa­mi bę­dzie trud­niej.

– Więc tyl­ko imię i na­zwi­sko z za­zna­cze­niem, czy to ko­le­ga star­sze­go czy młod­sze­go syna, względ­nie cór­ki. Do ja­kiej szko­ły lub uczel­ni cho­dzi. Resz­tę już sami znaj­dzie­my.

Piotr Sa­la­mu­cha wy­szedł z po­ko­ju. Ka­pi­tan spoj­rzał na ze­ga­rek. Było już po szó­stej. Usiadł po­now­nie przy biur­ku i spi­sał wszyst­ko, cze­go do­wie­dział się od ogrod­ni­ka. Pa­pie­ry wło­żył do tecz­ki, za­opa­trzył na­pi­sem „ści­śle taj­ne”, po czym za­mknął je w sta­lo­wej ka­sie. Była pra­wie siód­ma, gdy opusz­czał gmach przy uli­cy Sie­ra­kow­skie­go.

* * *

Na­za­jutrz z sa­me­go rana ka­pi­tan od­wie­dził dział per­so­nal­ny KWMO i po­pro­sił o wy­po­życze­nie mu akt kie­row­ni­ka po­ste­run­ku w Nada­rzynie. Po pół­go­dzi­nie dy­żur­ny mi­li­cjant po­ło­żył gru­bą, sza­rą tecz­kę na biur­ku Ste­fa­na Ko­wal­czyka. Ten zdjął sznurek, któ­rym akta były prze­wią­za­ne i za­głę­bił się w ich studio­wa­niu.

Jan Ka­miń­ski uro­dzo­ny w roku 1925 w War­sza­wie, syn... Wy­kształ­ce­nie – szko­ła po­wszech­na i na­stęp­nie szko­ła MO w Słup­sku. Brał udział w kon­spi­ra­cji, na­le­żał do PAL, ale więk­szej roli w tej or­ga­ni­za­cji nie ode­grał. W cza­sie po­wsta­nia w jed­no­st­ce PAL na Po­wi­ślu na rogu Do­brej i Tam­ki. Tam też zo­stał ran­ny. Po zdo­byciu Po­wi­śla przez hi­tle­row­ców w dniu 11 wrze­śnia zdo­łał wyjść z tłumem uchodź­ców i przez Prusz­ków wy­do­stał się na wol­ność, póź­niej le­czył się w szpi­ta­lu w Pod­ko­wie Le­śnej. Po oswo­bo­dze­niu War­sza­wy wstę­puje do woj­ska. Bie­rze udział w wal­kach o Ka­mień Po­mor­ski. Zno­wu ran­ny przy wy­sa­dze­niu przez Niem­ców bro­wa­ru. Po woj­nie prze­cho­dzi z woj­ska do mi­li­cji. Naj­pierw w stop­niu ka­pra­la, póź­niej awan­suje na sier­żan­ta i zo­sta­je skie­ro­wa­ny do szko­ły w Słup­sku na prze­szko­le­nie. Jako star­szy sier­żant, a po­tem cho­rą­ży pra­cu­je w ko­men­dzie po­wia­to­wej MO w Wo­ło­mi­nie. Żo­na­ty. Czwo­ro dzie­ci. Żona pra­co­wa­ła w PSS w Wo­ło­mi­nie jako kie­row­nicz­ka skle­pu. Obec­nie zaj­mu­je się je­dynie go­spo­dar­stwem do­mo­wym.

W li­sto­pa­dzie 1960 roku cho­rą­ży Ka­miń­ski w cza­sie po­wro­tu do domu zo­sta­je na­pad­nię­ty przez chu­li­ga­nów. Ude­rzo­ny w gło­wę tra­ci przy­tom­ność. Za­bra­no mu do­kumen­ty, pi­sto­let służ­bo­wy „TT”, dwa za­pa­so­we ma­ga­zyn­ki z amu­ni­cją oraz port­fel z wła­snymi pie­niędz­mi.

W związ­ku z na­pa­dem i roz­bro­je­niem cho­rą­ży miał dys­cypli­nar­kę. Otrzymał na­ga­nę z wpi­sa­niem do akt. Cof­nię­to mu rów­nież skie­ro­wa­nie do szko­ły ofi­cer­skiej MO w Szczyt­nie, co na dłu­go, a może na­wet na za­wsze prze­kre­śli­ło Ka­miń­skie­mu szan­sę awan­su na pod­po­rucz­ni­ka i po­suwa­nia się w górę na dro­dze ka­rie­ry mi­li­cyj­nej. Nie ma­jąc ukoń­czo­nej szko­ły, cho­rą­ży aż do eme­rytury bę­dzie mu­siał no­sić na czap­ce tyl­ko jed­ną gwiazd­kę. Tak­że prze­nie­sie­nie z Wo­ło­mi­na, z pra­cy w Ko­men­dzie Po­wia­to­wej do Nada­rzyna, na sta­no­wi­sko ko­men­dan­ta ma­łe­go po­ste­run­ku, mia­ło w so­bie zna­mio­na de­gra­da­cji.

– Dali mu łup­nia za ten re­wol­wer – po­myślał ka­pi­tan i za­brał się do dal­sze­go studio­wa­nia za­war­to­ści tecz­ki per­so­nal­nej.

Z prze­glą­da­nych kart wi­dać było, że cho­rą­ży nie za­ła­mał się. Prze­ciw­nie, po­sta­no­wił wal­czyć. Za­świad­cze­nie szko­ły dla do­ro­słych stwier­dza­ło, że Jan Ka­miń­ski jest słucha­czem dzie­wią­tej kla­sy. Za­świad­cze­nie wy­da­ne w rok póź­niej mó­wi­ło już o kla­sie dzie­sią­tej. Na przy­szły rok ten wów­czas już 39-let­ni męż­czyzna bę­dzie zda­wał ma­turę.

Jed­nym z ostat­nich za­łącz­ni­ków tecz­ki per­so­nal­nej było po­da­nie ad­re­so­wa­ne do ko­men­dan­ta głów­ne­go MO z proś­bą o przy­zna­nie bez­zwrot­nej za­po­mo­gi w wy­so­ko­ści 5 000 zło­tych. Do proś­by za­łą­czo­ne było świa­dec­two le­kar­skie, stwier­dza­ją­ce, że Sta­ni­sław Ka­miń­ski, lat 11, syn Jana, jest za­gro­żo­ny gruź­li­cą, to­też za­le­ca się, aby pa­cjent przez ja­kiś czas prze­bywał w kli­ma­cie pod­gór­skim. Per­so­nal­ny od­no­to­wał na mar­gi­ne­sie po­da­nia, że przy­zna­no za­po­mo­gę 3 000 zło­tych. W tecz­ce znaj­do­wa­ło się tak­że po­da­nie Ka­miń­skie­go, pro­szą­ce o skie­ro­wa­nie go do szko­ły ofi­cer­skiej. Od­pi­su od­po­wie­dzi jesz­cze nie było, gdyż pi­smo wpłynę­ło do­pie­ro przed paru dnia­mi.

Słucha­jąc opo­wia­da­nia Pio­tra Sa­la­mu­chy ka­pi­tan Ste­fan Ko­wal­czyk nie trak­to­wał po­dej­rzeń ogrod­ni­ka zbyt po­waż­nie. Spo­tka­nie w ogro­dzie z ko­men­dan­tem po­ste­run­ku mo­gło być przy­pad­ko­we, roz­pię­ta ka­bu­ra rów­nież nie świad­czyła o wi­nie. Cho­rą­ży mógł roz­piąć ka­bu­rę i na­wet wy­jąć pi­sto­let wów­czas, gdy przez ciem­ny ogród spie­szył w stro­nę, gdzie pa­dły strza­ły. Poza tym nie był­by chyba tak na­iw­ny, aby od­dać sie­dem strza­łów ze swo­je­go służ­bo­we­go pi­sto­le­tu. Pierw­sza eks­per­tyza rusz­ni­kar­ska zde­ma­sko­wa­ła­by go na­tych­miast. O wi­zycie ba­dyla­rza na po­ste­run­ku MO w Nada­rzynie – w ma­łym mia­stecz­ku taki fakt nie może ujść uwa­gi – mógł się do­wie­dzieć bez naj­mniej­szej trud­no­ści ten, kto in­te­re­so­wał się Sa­la­mu­chą. W su­mie wszyst­kie po­dej­rze­nia ka­pi­tan po­trak­to­wał jako ob­ja­wy zde­ner­wo­wa­nia czło­wie­ka prze­stra­szo­ne­go strza­ła­mi i li­sta­mi.

Jed­nak­że te­raz, po szcze­gó­ło­wym prze­studio­wa­niu akt per­so­nal­nych cho­rą­że­go, po­dej­rze­nia Sa­la­mu­chy nie wy­da­ły się Ko­wal­czyko­wi tak bez­pod­staw­ne. Prze­ciw­nie, oskar­że­nie na­bie­ra­ło mocy. Zja­wił się i mo­tyw, i moż­li­wość wy­ko­na­nia groź­by przez szan­ta­żystę. Jan Ka­miń­ski w związ­ku z cho­ro­bą syna gwał­tow­nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy. A pi­sto­let? Czy rze­czywi­ście cho­rą­że­go na­pad­nię­to i roz­bro­jo­no przed pa­ro­ma laty w Wo­ło­mi­nie? Ka­pi­ta­na ogar­nę­ły wąt­pli­wo­ści. Je­dynym tego do­wo­dem był guz na gło­wie mi­li­cjan­ta i jego ze­zna­nia o na­pa­ści i ra­bun­ku.