Krypta trzech mistrzów - Marcin Przewoźniak - ebook + książka

Krypta trzech mistrzów ebook

Marcin Przewoźniak

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miłosz Erbacher, złodziej antyków i ekspert w swoim fachu, staje w obliczu nowego wyzwania: ma odnaleźć zaginioną figurkę Michała Archanioła. Stawką jest życie jego córki. Miłosz nie zawaha się, by wykopać skarb nawet spod ziemi. Zmuszony do współpracy przez tajemniczą organizację przestępczą, musi nie tylko stawić czoła mafii, ale także przechytrzyć sztuczną inteligencję – nieznośną asystentkę, władającą zasobami internetu i wszystkimi elektronicznymi sprzętami w domu. Czy złota figura świętego Michała jest błogosławiona, czy przeklęta? Co łączy Gibraltar z Kwidzynem? Powieść sensacyjna dla wielbicieli AI oraz zagadek sprzed wieków, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i napięcia, które nie pozwolą ci oderwać się od książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 320

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Przewoźniak

Krypta Trzech Mistrzów

© by Marcin Przewoźniak

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka i grafiki: Tomasz Kozłowski

Skład i korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I, Łódź 2024

ISBN 978-83-8208-785-7

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Nie początek i nie koniecJak człowiek zostaje łajzą

Kelnerka w czarnej koszuli, czarnym fartuszku i czarnych dżinsach po prostu odstawiła tacę ze szklanką piwa na pusty sąsiedni stolik. Piwo miało być dla mnie, ale nie dotarło. Wyciągnęła zza pleców pistolet i warknęła:

– Ręce na blat!

Zakochani przy stoliku pod oknem też już celowali we mnie i w trzech siedzących obok facetów. Oksydowane lufy wyrastające z ich znieruchomiałych dłoni zabójczo precyzyjnie mierzyły w nasze głowy.

Z zaplecza knajpy wypadło czterech czarnych w kamizelach kuloodpornych, z długą bronią. Wyłamali kelnerskie drzwiczki na podwójnych zawiasach. Spieszyło im się, czy co?

– Gleba!

– Gleba!

– Glebaaa!

To nie jest fajne.

Kiedy stukilowy gliniarz ląduje ci kolanami na żebrach i obojczykach.

Kiedy na przegubach rąk zaciskają się, kalecząc naskórek, kajdanki.

Kiedy wiesz, że cokolwiek planowałeś na resztę dnia, właśnie stało się głęboko nieaktualne.

Kiedy usłyszysz coś takiego:

– Który to Erbacher?

– Ja.

Nie poznaję własnego głosu. Jakiś schrypnięty? Czy zawstydzony? Co się z nim nagle stało?

Dwie pary silnych rąk odrywają mnie od posadzki i stawiają na nogi. Ostre rysy gliniarza z przetrąconym dawno temu nosem. Oczy pełne triumfu. Usta sugerujące przemocowca. Jeśli nie dołoży zatrzymanemu, pomści brak sukcesów wieczorem na własnej rodzinie. Wolałbym napotkać jakiegoś intelektualnego porucznika Columbo albo kogoś takiego…

– Erbacher… – powoli międli moje nazwisko, jakby było gumą do żucia. – Erbacher. Ciekawe… musisz być niezłą łajzą, skoro własna córka na ciebie doniosła? Co?

Nie odpowiadam. Są pytania, na które nie da się odpowiedzieć: „tak”, „nie” lub „nie wiem”.

Nawet najprostsze odpowiedzi rzadko prowadzą do takiego finału.

Co robiłem na strychu

Terenowego Forda Rangera zostawiłem przy drodze, tak żeby wszystkim ewentualnym ciekawskim po prostu rzucał się w oczy. To miło, że nasze wojsko kupiło dobrze ponad setkę takich aut i nawet nie postarało się przemalować ich w barwy ochronne. Dlatego facet w przepisowym wojskowym plamiaku wysiadający z cywilnej wersji Rangera na wojskowych numerach rejestracyjnych od dawna nie wzbudzał już w tych stronach żadnych podejrzeń. Na pewno żadnych, odkąd towarzysz Łukaszenka zaczął przerzucać do nas przez granicę nielegalnych imigrantów z Afryki i Azji Środkowej. Na pewno nie w okolicach Hajnówki. Na pewno nie wówczas, gdy wojsko wybudowało wielki płot na granicy z Białorusią i przeniosło w te strony niezliczone oddziały i masę sprzętu.

W małej wiosce pod Hajnówką ludziom już od dawna opatrzyły się i terenowe Rangery, i faceci w plamiakach. Miejscowość szczyciła się trzema cerkwiami. Jednak tylko ta jedna – niepozorna, drewniana, z samotną wieżyczką i dwuspadowym dachem – była dla mnie najważniejszą świątynią wieczoru. Cerkiew Świętego Jana Teologa.

Zapadła noc. Dwukolorowa bryła świątyni zlała się w jednolicie czarny kontur na tle ciemnego nieba.

Kościół był zamknięty. Jednak kłódki i zapadki nie stanowiły najmniejszego problemu. Takie zamki jak te tutaj otwieram gwoździem.

Nie wiem, skąd Czakram, mój szef z Krakowa, dowiedział się o badaniach prowadzonych przez Zespół Katalogu Zabytków Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Nie mam pojęcia, która wiewiórka z Puszczy Białowieskiej doniosła mu, że wśród wytypowanych do programu badawczego świątyń znajduje się ta oto cerkiewka i że zgłoszono ją, bo na strychu walają się jakieś starocia. Tak już jest. Czakram zdobywa informacje, na podstawie których ja potem zdobywam skarby. Chociaż w tym przypadku słowo „zdobywam” było odrobinę nie na miejscu. Jesteśmy w Polsce, w polskim prawosławnym kościele, w którym walają się polskie starocia. Zabieranie ich pod osłoną nocy to brzydkie słowo na literę „k”. Kradzież.

Nie lubię tego robić. Wolę odzyskiwać skarby, które zostały wcześniej skradzione Polsce. Które dzięki mnie wracają na swoje miejsce. Wolę znajdować skarby, które potem Czakram przehandluje polskim muzeom. A to tutaj… no nie, nie lubię takich sytuacji. Staram się ich unikać.

Jak to kiedyś ktoś powiedział, kieruję się w pracy emocjami.

No tak, tak właśnie jest, kieruję się nimi.

Choć, jak pokrętnie argumentował z kolei Czakram, wysyłając mnie do tej wioseczki: „Skoro podobno na strychu leży tam coś od trzystu lat i nikogo nie obchodzi, to może warto się tym zaopiekować, zanim myszy zeżrą?”.

Profesorowie i badacze z Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk byli na strychu dziś rano. Dojrzeli kupę pomalowanego drewna i zrozumieli, że może to być odkrycie sezonu. Kazali zamknąć kościół i zapowiedzieli przyjazd za kilka dni z ekipą, konserwatorem, samochodami, wszystkim, co potrzeba.

– Miłosz, posłuchaj. Jeśli to jest faktycznie stary ikonostas, to mój klient pragnie obrazów dwóch świętych: Cyryla i Metodego. Wiesz, jak ich zazwyczaj portretowano, z jakimi symbolami. Masz przykłady w komórce – wydawał polecenia Czakram. – Weź i się rozejrzyj. Znajdziesz, to zabierasz! Jak nie będzie, bierz dwa inne, byle w dobrym stanie. Resztę zostawiasz naukowcom.

Rozmawialiśmy jak zwykle. Z przypadkowo wybranego przeze mnie telefonu stacjonarnego. Tym razem siedziałem na zapleczu restauracji w małej mieścinie. Dzwoniłem na jeden z kilkunastu numerów stacjonarnych należących do Czakrama. Ten, który wykręciłem, miał kierunkowy ze Szczecina, ale podejrzewam, że mój szef i tak odbierał go jakimś cudem gdzieś pod Krakowem.

– Czakram. Nie chcę okradać kościołów, rozumiesz? Takie rzeczy powinny zostawać w Polsce – wykręcałem się od tej roboty, jak tylko mogłem.

– Po pierwsze, to nie leży w samym kościele, tylko na strychu. Po drugie, mogę cię zapewnić, że to nigdy Polski nie opuści. Klientem jest bardzo ważny gość. Ma piękną posiadłość, też prawie jak kościół, tylko zadbany, i trzy literki przed nazwiskiem, rozumiesz?

– Jakie, do ciężkiej cholery, literki, Czakram?

–A-be-pe! – usłyszałem w odpowiedzi. – Kolekcjonuje starą sztukę sakralną. U niego w pałacu będzie to miało zdecydowanie lepsze warunki niż na wilgotnym strychu!

Nie przekonał mnie do końca. Ale niech tam.

Ikonostas. Ściana zbudowana ze świętych obrazów, z ikon, oddzielająca w cerkwi przestrzeń wyznaczoną dla wiernych od przestrzeni poświęconej Bogu. Zazwyczaj znajdują się w niej drzwi, dwie lub trzy pary, a ściana sięga sufitu albo ma przynajmniej dwa-trzy metry wysokości, żeby nie zaglądać tam, gdzie przebywa Najświętszy Majestat.

I co, leży takie coś od trzystu lat na strychu i nikt o tym nie wie? Nikt tu nie wchodził? Bez kitu! Nie sprawdzał, czy dach nie przecieka? A jeśli sprawdzał, to przechodził obojętnie wobec bezcennych zabytków obsrywanych przez myszy? Naprawdę? Leżą stare obrazy i kolejni proboszczowie mają na to wywalone? To naprawdę możliwe?

Głupie pytanie, które zawsze sam sobie zadaję. Tak. Wiedziałem, że to możliwe. W Polsce wszystko jest możliwe. W Polsce ludzie likwidują mieszkania po pradziadku i wywalają na śmietnik osiemnastowieczne książki, mapy sztabowe z czasów Napoleona oraz oryginalną miśnieńską porcelanę. Bo stare i zakurzone. Gdybym nie widział, tobym nie uwierzył. Ostatnio ktoś wywalił stare meble pełne papierzysk, a wśród nich unikalne dokumenty z powstania warszawskiego. Kto robi w kulturze, ten czasem grzebie w śmietnikach. Nie powiem, za jaką cenę później sprzedałem te kwity do Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie. Byli bardzo wdzięczni.

No więc strych cerkiewny. Zapach starego drewna, kurzu, wilgoci, myszy. Wąziutki promień latarki wyłuskał zmumifikowane gniazdo dawno zdechłych os. Jakieś beznadziejne pajęczyny. Ślady butów odciśnięte w kurzu, zapewne pozostawili je naukowcy Polskiej Akademii Nauk. Kompletnie zaśniedziałe dziwaczne kształty, w których dopiero po chwili rozpoznałem pogięte cynowe lichtarze na wielkie gromnice. No i deski. Belki. Obrazy. Do dzieła, Erbacher.

W tym momencie wspomniałem Antykwariusza z Gdańska, który otworzył mi drogę do najdziwniejszej przygody mojego życia – podróży śladami ostatnich, pożegnalnych słów Mikołaja Kopernika. Siwy dziwak, pamiętam, siedział nad miską po zupie rybnej. I wściekał się, że bezcenne skarby kultury chowane są w Polsce w szafach zamykanych na haczyk od kibelka*.

Tu, na strychu cerkwi Świętego Jana Teologa w Nowoberezowie, trudno było nie zgodzić się z czcigodnym, acz lekko szurniętym Antykwariuszem.

Jak nic XVII wiek – pomyślałem, odsuwając na bok pierwsze obrazy namalowane na deskach. Niesamowite, że to się uchowało. Tyle wojen, rewolucji, okropności wojennych, powstań narodowych, wszystkich tych podręcznikowych dat i faktów, z których każdy walił w nasz kraj i niszczył lub okradał z kolejnych dóbr kultury. A to sobie leży na strychu… A jeszcze zimy? A mrozy? Mokre jesienie? Wilgotne wiosny? Najgorsze warunki do przechowywania dzieł sztuki. A tymczasem jakoś się przechowały.

Ci tutaj to chyba prorocy? A to?

Ledwie dźwignąłem. To były drzwi. Drzwi, przez które kapłani przechodzili od sacrum ołtarza do wiernych. Ostrożnie, z wysiłkiem, oparłem je o słup podtrzymujący więźbę dachową. Z podłużnego kawała deski, wyższego ode mnie, spoglądał nieobecnym, uciekającym w bok wzrokiem Michał Archanioł z mieczem wzniesionym ostrzem do góry. Jego czerwony płaszcz, siwe skrzydła i złota aureola były fantastycznie zachowane. Czego nie można było powiedzieć o nogach, rozmywających się wśród złuszczonej, odpadającej farby. Półkoliste wykończenie drzwi nosiło jakieś drewniane ozdoby. Kojarzyły się z koroną. A może koroną płomieni?

Archanioł patrzył gdzieś w swoją prawą stronę, jakby unikał mego wzroku. Ja też zresztą wolałem nie patrzeć mu w oczy.

Pod archaniołem leżały dwie niewielkie, także półkoliście zakończone ikony. No i proszę: Cyryl i Metody. To się pan „a-be-pe” ucieszy. Czakram ucieszy się z zarobku. Potem pan Erbacher ucieszy się z wypłaty. A jutro naukowcy Polskiej Akademii Nauk ucieszą się, że i tak aż tyle naraz znaleźli.

– Ostatni raz to robię, Czakram! – szepnąłem do siebie. – Ostatni raz zdobywam dla ciebie bezcenne dzieła sztuki w Polsce. Nie będę okradać własnego kraju, nawet jeśli on tak dramatycznie nie dba o swoje skarby. Przysięgam na tego anioła!

No dobrze. Trzeba będzie jeszcze powiedzieć to Czakramowi. Po wykonaniu roboty.

Teraz musiałem poskładać cały ten stos masywnych malowanych desek, tak jak leżały przedtem. Drzwi z wizerunkiem archanioła nadal były okropnie ciężkie. Okazało się, że łatwiej było dźwignąć je w górę, niż ułożyć z powrotem. Źle wyliczyłem środek ciężkości, straciłem na moment równowagę i gruchnąłem szczytową częścią drzwi o belkę dachu. Niewielki kawałek drewna odpadł i potoczył się w ciemność. Zakląłem. Latarka. No tak. Z półkolistego obramowania, dokładnie nad głową archanioła, odpadł niewielki kawałek drewna przypominający domek albo trójkąt. Nie mam czasu go szukać. W ogóle nie mam czasu. Pora złapać Cyryla i Metodego pod pachę i wycofać się. Ze strychu. Z cerkwi. Z całego tego opanowanego przez wojsko terytorium. Kto powiedział, że będzie łatwo?

Tym razem znowu się udało.

Czakram był zadowolony. Kasa przyszła godziwa. Pan ekscelencja „a-be-pe” nie poskąpił grosza.

Tylko ten wyrzut w oczach archanioła prześladował mnie przez kilka wieczorów.

Masz siłę, panie Erbacher, przestać wreszcie robić takie rzeczy?

Z drugiej strony – co ja innego potrafię?

* O podróży śladami Kopernika przeczytasz w pierwszym tomie przygód Miłosza Erbachera – Ostatni trop Kopernika.

CV

Miłosz Erbacher

Lat: 36

Kawaler (z odzysku)

Zamieszkały: Warszawa

Wykształcenie: wyższe

Licencjat z dziennikarstwa – Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej; magisterka z historii sztuki – Uniwersytet Warszawski; podyplomowe dwuletnie studia z kryminalistyki i kryminologii – Wyższa Szkoła Kształcenia Zawodowego.

Doświadczenie zawodowe:

Nauczyciel w liceum ogólnokształcącym (krótko)

Dziennikarz prasowy (krótko)

Specjalista PR w muzeum (też krótko)

Autor przewodników po Europie (nikt jeszcze żadnego nie wydał, ale to dobry powód do podróżowania, prawda?)

Ostatnio:freelancer. Znaczy się, pracownik do zadań specjalnych pana Czakrama

Języki obce:

Komunikatywny – angielski

Prymitywny – rosyjski i niemiecki

Trzy słowa na krzyż – hiszpański

Umiejętności dodatkowe:

Prawo jazdy A+B+C

Operator dźwigu

Gipsowanie ludzi w żywe mumie

Fotografowanie w każdych okolicznościach oświetleniowych

MS Office, Corel, Photoshop, inne programy

Lewy prosty i prawy uppercut, czyli podbródkowy

Wytrychy

Jak przechytrzyć Boga

Od zakurzonej misji na strychu cerkwi w Nowoberezowie minęło kilka miesięcy. Teraz sceneria była zupełnie inna. Pokój w przyjemnym austriackim pensjonacie miał wyjście na taras z widokiem na panoramę alpejskich szczytów. Podłoga tarasu ułożona z jasnych kafli odbijała promienie górskiego słońca. Choć na zewnątrz było stuprocentowo wakacyjnie, nie otworzyliśmy drzwi prowadzących do stolika i foteli otoczonych żelazną balustradą z kwietnikami. Pan Zack nie tylko zamknął porządnie drzwi, ale umieścił przy nich urządzenie wyglądające jak vintage’owy radiomagnetofon z czterema antenkami. Drugie takie dziwadło ustawione zostało przy drzwiach wyjściowych na korytarz. Trzecie, najmniejsze, migało zieloną lampką w odległym kącie apartamentu. Dzięki temu żadne nasze słowo nie mogło zostać podsłuchane, nagrane ani przechwycone przez wycelowany w nas przypadkiem laserowy dalmierz odbierający przez ścianę drgania powietrza i odczytujący z nich wypowiedziane dźwięki. Pan Zack był naprawdę dobry w tym, co robił.

– Solo Museum zwyciężyło na całej linii. Dziesięć do zera. Wersję z gazet znacie, panowie, doskonale. Ja mogę tylko zreferować dosyć nudne i skomplikowane szczegóły techniczne – westchnął pan Zack.

Czakram uśmiechnął się. Ja także. Doceniliśmy subtelny dowcip pana Zacka. Właśnie to, co nazwał „nudnymi szczegółami technicznymi”, było najbardziej interesujące.

To, o czym rozmawialiśmy, mieściło się w innym uroczym austriackim miejscu, leżącym dokładnie trzydzieści osiem kilometrów od nas. Ani ja, ani Czakram nigdy tam nie byliśmy, ponieważ obaj jesteśmy ostrożni. Potwierdzenie, że warto być ostrożnym, kryło się w raporcie pana Zacka.

Największa polska bizneswoman i kolekcjonerka dzieł sztuki Zofia Solorska-Sołowiej zakupiła stary austriacki młyn, browar i kamienicę piwowara. Grupa zabudowań malowniczo przycupnęła nad jeziorem w sercu siedemnastowiecznego miasteczka. Nakładem wielunastu milionów euro przerobiono te zabytki na odważne muzeum sztuki nowoczesnej. Dzięki determinacji i artystycznej pasji polskiej milionerki nikomu nieznana (za wyjątkiem narciarzy) wiocha Thundorff am See nagle awansowała do pierwszej światowej ligi muzealniczo-wystawienniczej. Okoliczne pensjonaty zaczęli zasiedlać miłośnicy wysokiej kultury, koneserzy malarstwa, pasjonaci, handlarze dziełami sztuki, arabscy szejkowie oraz, hmm… no cóż, oraz profesjonalni złodzieje.

Solo Museum było przygotowane na przyjęcie ich wszystkich. Zwłaszcza tych ostatnich. Opiekę nad muzeum powierzono sztucznej inteligencji generacji F3. Nazwał ją tak pan Zack, który najwyraźniej dokładnie wiedział, o czym mówi.

I, uwierzcie, nudne szczegóły techniczne brzmiały niczym streszczenie dobrego filmu. Pracuję dla Czakrama od lat. Różnie bywało. Czasem wygrywaliśmy, czasem nie. Chyba jednak nigdy nie zmierzyliśmy się z czymś takim jak inteligentne, podstępne, bezlitosne muzeum wyposażone we własny cyfrowy mózg i rdzeń kręgowy. Oraz zęby i pazury.

Teraz przyglądałem się mojemu siwiejącemu podtatusiałemu szefowi. Nawet tu, w Austrii, udając turystę, wyglądał jak cieć z Ministerstwa Kurzu podczas urlopu na działce pracowniczej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie posądziłby go o to, że rozumie cokolwiek z tego, o czym opowiadał pan Zack. Nie sądźcie po pozorach. Brzytwa ukryta w futerale z papieru po cemencie i starej skarpetki nadal jest brzytwą.

Pan Zack przedstawiał wydruki z komputera, wyjaśniał szczegółowo, jak kolejne systemy włączały się do akcji i jak neutralizowały inne systemy. Używał przy tym mnóstwa skomplikowanych słów.

Żeby szybko dopłynąć do brzegu, wyjaśnię: międzynarodowi złodzieje dzieł sztuki postanowili okraść Solo Museum. Sprytny plan skoku opracowała im sztuczna inteligencja generacji D8. Czyli najlepsza aktualnie dostępna na rynku. A przynajmniej tak się międzynarodowym złodziejom do przedwczoraj wydawało.

Z wywodów pana Zacka wysnuł się taki film:

System broniący Solo Museum skanuje okolicę placówki 360 razy na dobę, czyli raz na cztery minuty. Co dwie godziny zmienia minuty z parzystych na nieparzyste i na odwrót. W tym czasie zapisuje twarze osób patrzących na muzeum, zwiedzających muzeum, chodzących dookoła muzeum oraz numery rejestracyjne zaparkowanych dookoła aut. Nagrywa też ludzi, którzy rozmawiają przez komórkę w promieniu 150 metrów od muzeum i przez radiostacje w promieniu kilometra. Zbiera w osobny plik portrety tych, którzy pojawiają się w obiektywach kamer więcej niż sześć razy na dobę i częściej niż raz na godzinę. Wiecie już więc teraz, czemu ja ani Czakram jak dotąd nie byliśmy nawet w tym miasteczku. Nie ma co pchać się do takiego pliku bez potrzeby.

System D8, czyli drużyna złodziei, wykrywa nagrywanie rozmów telefonicznych. Wprowadza więc w eter fejkowe rozmowy na temat muzeum prowadzone przez boty z nieistniejących numerów, zamulając obraz Systemowi Solo.

System Solo odsiewa jednak rozmowy z numerów nielogujących się w zasięgu najbliższych szesnastu stacji przekaźnikowych. W ten sposób typuje 1257 potencjalnych intruzów, w tym sześcioro z ośmiu prawdziwych złodziei. Zapisuje też 348 tablic rejestracyjnych aut, z których cztery należały, jak się okazało, do gangu.

System D8 hakuje system kamer zewnętrznych Systemu Solo i rozregulowuje im zoom oraz autofocus. Pokazują rozmazane plamy.

System Solo porzuca bez żalu zhakowane kamery. Odłącza je od systemu. Przyjdą jutro monterzy, naprawią. Na razie udaje ślepca. Włącza sieć kamer analogowych ukrytych w zabytkowych latarniach i gołębnikach. Kamery te nie przekazują sygnału w czasie rzeczywistym, nie korzystając z wi-fi. Nagrywają jedynie obraz i dźwięk kablami do serwera zbudowanego w oparciu o technologię pierwszych pecetów. Bez wi-fi, bez Bluetooth, bez modemów internetowych. Równie dobrze można próbować zhakować żelazną maszynę do pisania pradziadka.

System Solo ponownie analizuje treść 2889 rozmów telefonicznych prowadzonych w promieniu 150 metrów od muzeum. Na ich podstawie określa osoby, których rozmowy dotyczyły strzeżonej placówki i jej zawartości. W tym pliku znalazło się czworo z ośmiu prawdziwych złodziei.

System D8 spamuje tymczasem serwer i komputery muzeum. Leci lawina multiplikujących się reklam, programów, trojanów i innego informatycznego szajsu.

System Solo kieruje terabajty spamu na centralną magistralę wewnętrzną systemu prosto do czekającego na ten atak zapasowego komputera. Są na nim zalogowane wszystkie adresy mailowe placówki. Może to robić wrażenie, jakby faktycznie wszystkie adresy padły. Ale tak się nie dzieje. To cyfrowy kamuflaż. Jednak przez trzy-cztery sekundy nawet ten system jest przeciążony i pracuje na granicy wydolności.

Złodzieje wprowadzają w tym czasie do obiektu dwie osoby podające się za pracowników muzeum. Oboje wchodzą do podziemnego technicznego zaplecza. Karty elektroniczne i dokumenty są perfekcyjnie podrobione, maseczki na twarzach też. System Solo chyba czystym przypadkiem namierza i odnotowuje nieprawidłowy odczyt tęczówek jednej z nich. Dyskretnie zawiadamia ochronę.

Po zamknięciu muzeum fałszywi pracownicy ukrywają się w magazynach. Mrożą wokół siebie powietrze specjalnymi sprayami, aby czujniki termiczne nie wykryły ich ciał. Niestety, chyba przesadzili z naciskaniem dozowników.

System Solo odnotowuje nagły spadek temperatury w dwóch pomieszczeniach. Ponieważ system centralnego ogrzewania działa bez zarzutu, Solo dyskretnie powiadamia policję przy pomocy starej analogowej linii.

System D8 wykrywa powiadomienie z muzeum. Natychmiast zarzuca miejscową policję setkami fejkowych zgłoszeń o włamaniach w różnych częściach miasteczka. Policja, zgodnie z przewidywaniami, głupieje.

System Solo blokuje wszystkie zamki w muzeum.

Złodzieje tymczasem zablokowali najważniejsze drzwi magazynowe i tylne wyjście prostymi klinami z drewna. Nie da się ich fizycznie zamknąć. Elektroblokady nie działają.

System D8 odcina prąd płynący do muzeum.

System Solo przywraca zasilanie awaryjne. Zamyka obwody bezpieczeństwa. Zdalnie sterowane generatory produkują prąd.

System D8 poprzez nagłe odblokowanie sieci z elektrowni zwiększa obciążenie obwodów bezpieczeństwa, doprowadzając do przepalenia się połowy z nich.

Spięcie powoduje, że System Solo traci kontrolę nad częścią urządzeń. System Solo ponownie wdraża procedurę awaryjną. Uruchamia autonomiczną zintegrowaną gablotę z Eksponatem Numer Jeden. Gablota posiadająca kółeczka i własny napęd elektryczny odjeżdża z sali wystawienniczej. Bezbłędnie trafia do autonomicznej windy i zjeżdża do bezpiecznej piwnicy.

Tam już czekają złodzieje. Rozbijają autonomiczną gablotkę i wyjmują eksponat.

System Solo wypuszcza z piwnicznych boksów cztery cybernetyczne psy, czyli czworonożne platformy kroczące – według terminologii U.S. Army, dla której je wyprodukowano. Psy zostały wyposażone w paralizatory i teasery, z których robiły dobry użytek, podobnie jak z laserowych celowników. System Solo alarmuje jednocześnie przy użyciu jeszcze starszej, analogowej linii telefonicznej lokalną i okręgową policję. Ochrona muzeum wkracza tuż po psach, a przed funkcjonariuszami.

W efekcie tego wieczoru aresztowano 130 wytypowanych osób, w tym 122 randomowych niewinnych ludzi i całą ósemkę złodziei. Odholowano 31 samochodów, muzeum nie zostało okradzione.

– Tego muzeum nie da się okraść. To jest jak granie w kółko i krzyżyk z Bogiem – uśmiechnął się pan Zack. – Sztuczna inteligencja generacji F3 nie pokazała tu nawet połowy swoich możliwości – dodał i rozłożył bezradnie ręce.

Czego nauczyła nas U.S. Army?

Zapadła cisza.

Czakram nie patrzył na nikogo. Wzrok utkwił w widocznym za balkonowymi drzwiami tarasie. Wyglądał, jakby bardzo, ale to bardzo chciał tam wyjść i zaczerpnąć alpejskiego powietrza.

– Miłosz? – spytał wreszcie.

Chwilę trwało, nim zabrałem głos. Przyznaję, sympatyczny pan Zack trochę mnie krępował. Przy całej jego informatycznej wszechwiedzy czułem się jak ósmoklasista na posiedzeniu Polskiej Akademii Nauk. Niby wszystko wiem, bo mam piętnaście lat i jestem strasznie cwany, ale głupio się odezwać przy surowym profesorze, prawda?

– Najbardziej nie podobają mi się te mechaniczne cyberpsy z prądem w pysku – mruknąłem, by zyskać na czasie.

– Nie pytam, co ci się nie podoba. Pytam o konstruktywne propozycje – burknął mój łupieżowo-nadwagowy szef.

Wziąłem głęboki oddech.

– Czy to muzeum, przepraszam, ten System Solo uczy się, jak złodzieje przygotowują napad i kradzież? – spytałem.

– On się już tego dawno nauczył, panie Erbacher. Nasza firma go wyszkoliła, jak wyłapywać sygnały planowanej kradzieży – odpowiedział pan Zack z przepraszającym uśmiechem. – I gdyby nasza firma nie zredukowała czwartej części personelu podczas pandemii COVID-19, w tym mnie, głównego specjalisty od progresywnego rozwoju AI, teraz nadal bym go uczył nowych sztuczek. Ale skoro wyszło, jak wyszło, teraz uczę was – dodał, wzruszając ramionami.

– Nie pokonamy tego szajsu w kółko i krzyżyk. W szachy też nie. To cybermózgowie ma, zdaje się, wgrane algorytmy działania przypisane wszystkim możliwym sytuacjom wytworzonym w matematycznych modelach wszystkich opisanych w internecie napadów na muzea, zgadza się? – zapytałem ostrożnie.

– Precyzyjnie pan to określił, panie Erbacher. Dodaliśmy też scenariusze z najlepszych filmów o złodziejach dzieł sztuki. Nawet pajęczyna laserów z tego kiczu z Seanem Connerym i Catherine Zeta-Jones została realnie zainstalowana w głównym magazynie. Opracowaliśmy i wgraliśmy do systemu sześć możliwych wariantów walki z czterema możliwymi sposobami dezaktywacji pajęczyny – skomentował moje słowa pan Zack.

Nie jestem Catherine Zeta-Jones. Nie zrobię szpagatu w powietrzu, podpierając się małym palcem lewej dłoni. Jeszcze jakieś ciekawostki?

– Atak kosmicznego myśliwca X-wing przez kanał wentylacyjny też jest brany pod uwagę? – spytałem szyderczo, choć wcale nie było mi do śmiechu.

– To nie. Jednak, drodzy panowie, każdy potencjalnie wrogi dron zostanie zdezaktywowany, zanim jeszcze doleci do dachu. Systemy antydronowe z polskiej firmy APS są najlepsze na świecie. Muzeum zakupiło trzy zestawy – odpowiedział bez cienia kpiny pan Zack.

– I poza tym wszystkim działa tam jeszcze mnóstwo czynnych i biernych systemów ochrony, w tym ten najważniejszy, autonomiczny, niezależny od człowieka – bardziej stwierdziłem niż spytałem.

– Tak jest – uprzejmie kiwnął głową pan Zack.

– Zaraz powiesz, że niepotrzebnie wydaję mnóstwo kasy na tę wycieczkę, bo tego muzeum nie da się zrobić, tak? – zirytował się Czakram.

Wiedziałem, czemu mój szef ma kwaśny humor. Za dostarczenie klientowi Eksponatu Numer Jeden wynegocjował kapitalną sumkę. Ktoś przyzwyczajony do standardowego życia na państwowej pensji powiedziałby w tym momencie: „O kurczę, to już potem można nie pracować i leżeć na Karaibach do końca życia!”. Otóż nie, właśnie trzeba pracować do końca życia. To są tylko pieniądze. Ważniejsze jest coś innego. Skoro zrobiłeś taki skok, ktoś z pewnością zaoferuje ci kolejną pracę i jeszcze większe pieniądze.

– Nie wiem, jak wygląda sztuczna inteligencja, szefie. Czy to jest pudełko z kablami, czy jakiś szatański program polatujący w chmurze na łączach wi-fi? – powiedziałem powoli, patrząc Czakramowi prosto w oczy. – Na pewno tego nie wyłączymy. Na pewno nie pokonamy strategicznie, bo to szajstwo nauczyło się wszystkich strategii świata nawet na sto lat do przodu – mówiłem spokojnym głosem. – Możemy to jedynie zaskoczyć, zdziwić i taktycznie zmusić do samobójstwa. Wystawić przeciw terabajtom lodowatych algorytmów sto pięćdziesiąt procent nieprzewidywalności, czyli pijanego Polaka. I zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie wygrasz z Kasparowem w szachy, Czakram. Musisz wywrócić stolik i kopnąć go z półobrotu w twarz.

Czakram patrzył na mnie jak na żabę, które nagle, nie opuszczając kałuży, zaczęła śpiewać piosenki z ostatniej Eurowizji.

– A konkretnie? – jęknął.

– A konkretnie to jaki jest cel nadrzędny Systemu Solo? – spytałem pana Zacka. – Chronić muzeum? Chronić Eksponat Numer Jeden? Chronić siebie samego i dopiero potem zadbać o coś innego?

Na twarzy pana Zacka ujrzałem szeroki uśmiech.

– I czego pan suszy zęby? – wściekł się Czakram. – To chyba proste pytanie, panie Zack. Przecież wie pan wszystko o tej bestii!

– Uśmiecham się, ponieważ pan Erbacher zadał pytanie, od którego należało zacząć – odparł spec od cyberwszystkiego. – Tego pytania nie zadali sobie ci, którzy właśnie siedzą w austriackim areszcie. Tak jest, panie Erbacher. System Solo ma zakodowany cel nadrzędny: chronić siebie, aby zachować pełną zdolność do przeciwdziałania atakom. Cel numer dwa to chronić Eksponat Numer Jeden…

– A jeśli Eksponat Numer Jeden przepadnie lub zostanie zniszczony? – spytałem, czując, że serce zaczyna mi walić jak oszalałe.

– W razie utraty Eksponatu Numer Jeden ma chronić Eksponat Numer Dwa, a potem Trzy i Cztery – padła odpowiedź.

– Czy to znaczy, że wiesz, jak się do tego dobierzesz? – spytał podejrzliwie Czakram.

– Nie mam pojęcia o tych cybernetycznych zaklęciach, szefie. Pan Zack wie wszystko o jego bebechach i reakcjach. Ja chyba wiem, jak można spróbować. Ale, do licha, nie sądzisz, szefie, że ja osobiście…?

– Sądzę, że ty. Myślisz może, że ściągnąłem cię do tej habsburskiej pipidówki, żeby mieć z kim popatrzeć na Alpy?

– Dlaczego zawsze ja?

– Bo ty masz fart, Miłosz. Masz głowę na karku i jesteś farciarzem.

– Nawet nie wiesz, co mi przyszło do głowy.

– Najważniejsze, że przyszło, jak widać. Pan Zack zweryfikuje, czy to mądre, a ja zapewnię rzetelną realizację. Jak zawsze. No to dawaj, Miłosz! Gadaj, jak celnie kopnąć w cewkę to pudło z kabelkami.

– Otóż, szefie, Amerykanie testowali ostatnio autonomiczne drony bojowe sterowane inteligentnym algorytmem – wyjaśniłem. – Dron miał niszczyć wrogie pociski. Był to jego cel nadrzędny, rozkaz, zadanie i przyznawane za zniszczenie punkty. Kiedy operator próbował opóźnić misję, czy co tam innego nakazał, nie wiem, zakończyć ataki, dron uznał, że człowiek przeszkadza mu w realizacji celu i zdobywaniu punktów. I zabił swojego operatora, to znaczy odpalił pocisk w jego dyżurkę – wyjaśniłem.

– Maszyna zabiła człowieka? – jęknął zaskoczony Czakram.

– Nie dosłownie. Ale coś w tym rodzaju. To była symulacja komputerowa – wtrącił się pan Zack. – Jednak i to wystarczyło, by Pentagon popuścił w generalskie spodnie z lampasami – potwierdził moje słowa spec od komputerów.

– Gdy przeprogramowano sztuczną inteligencję drona, zapisano w niej zakaz zabijania ludzi, którzy sterują misją. Wiesz, co zrobił dron, szefie? Znów uznał, że swoi przeszkadzają w wypełnieniu celu nadrzędnego i tym razem nie świsnął rakietą w czoło operatora, tylko rozchrzanił wieżę kontroli. Człowieka nie zaatakował, ale człowiek pośrednio zginął. I nie mógł już wyłączyć powietrznego narzędzia zagłady – dokończyłem.

– Jezu! Afera jak z filmów o Terminatorze. A teraz może łaskawie przenieście tę pasjonującą historię w uniwersum Thundorff am See i Solo Museum? – poprosił uprzejmie Czakram.

– Zamierzam przekonać Solo System generacji F3, że zagrażają mu jego kumple, pracownicy ochrony i jego własne podzespoły. Zamierzam na niby zniszczyć Eksponat Numer Jeden tak, by Solo System uznał, że został on zniszczony. Wówczas zajmie się ratowaniem Eksponatu Numer Dwa, a my zajmiemy się ucieczką z miejsca przestępstwa.

– My? – spytał Czakram.

– My. Potrzebuję dwóch przytomnych ludzi. Muszę znać nazwiska szefa zmiany, tego który będzie w pracy, kiedy będziemy robić skok, i drugiego szefa zmiany, który w tym czasie ma wolne. Chcę znać nazwiska wszystkich pracowników muzeum i wiedzieć, czym się zajmują. Potrzebuję też Elleny z gumowym brzuchem.

– Kto to jest Ellena z gumowym brzuchem? – wyjąkał pan Zack, nie kryjąc zdumienia.

– Ellena… – uśmiechnął się Czakram. – Najlepsza złodziejka w Wenecji. Cyganka w sztucznej ciąży, panie Zack. Fenomenalny talent. I przypadkiem niedawno nieźle dzięki mnie zarobiła. Zaraz do niej zadzwonię.

– Byle nie stąd – zaoponował z uśmiechem pan Zack i pogroził nam palcem. – Od czterdziestu minut stanowimy szczelną czarną dziurę w świecie czujnej fonii i telekomunikacji. To już trwa trochę za długo. Taka dziura zawsze zastanawia tych, którzy potrafią ją zlokalizować. Gdy za chwilę wyłączę moje urządzenia, na pewno co najmniej dwóch operatorów komórkowych, ten mający umowę z Chińczykami i ten pracujący dla NATO, wytężą swoje przekaźniki, żeby dowiedzieć się, kto i czym wypełni teraz martwe pole, które nagle się rozwiało. Niech pan dzwoni, do kogo chce. Proszę jednak najpierw znaleźć się tak ze dwadzieścia pięć kilometrów stąd, w dowolnym kierunku.

– I wtedy weź fona, Czakram. Normalnego fona! – poklepałem mego szefa po ramieniu. Wreszcie to ja mogłem mu powiedzieć coś takiego.

Pan Zack nie zrozumiał żartu. Cóż, nie musiał wiedzieć, że w Polsce szukając dyskrecji, dzwonimy do siebie z Czakramem z randomowych stacjonarnych telefonów, wybierając numery z zaszyfrowanej listy połączeń. Nikt już przecież od dawna nie ufa komórkom.

Było mniej więcej tak

Solo Museum zlokalizowane w uroczym Thundorff am See było placówką otwartą. Prowokacyjnie wręcz otwartą. O wszystko dbał System Solo generacji F3, niewidzialny i wszechmogący jak Bóg. Zwiedzający nie przechodzili przez ciasne bramki jak na lotnisku. Precyzyjnie skanowała ich szeroko i gościnnie otwarta brama wejściowa i wyświetlała im na głowach kolorowe plamki. „Czerwoni” mieli kierować się w prawo do pomieszczenia ochrony. „Niebiescy” szli na lewo w celu oddania do depozytu telefonów i aparatów fotograficznych. „Żółtych”, a więc nagranych i rozpoznanych przez algorytm zewnętrzny jako nadzwyczaj ciekawskich intruzów, zatrzymywano trochę dalej z prośbą o wylegitymowanie się. „Zieloni” i „biali” szli od razu zwiedzać, skanując swe internetowe bilety na zbudowanych nieco dalej bramkach. Nikt nie miał szans wnieść tu broni, kamery, telefonu, bomby, puszki farby ani nawet noża do tapet.

Eksponat Numer Jeden stał prowokacyjnie dziesięć kroków od wejścia, w pierwszym holu za bramkami wejściowymi. Autonomiczna gablotka nie była pancerna ani podpięta pod wysokie napięcie. Po prostu w razie niebezpieczeństwa samoczynnie startowała do windy i uciekała do piwnicy na kółeczkach napędzanych dwoma elektrycznymi silnikami. Niewidzialna osłona Systemu Solo zapewniała jej nietykalność.

Eksponat Numer Jeden był słynnym jajem Fabergé, jubilerskim cackiem podarowanym rosyjskiej carskiej rodzinie w ostatnim roku XIX wieku. Jednak pewien jeszcze słynniejszy chiński artysta odkupił je i wydłubał z niepowtarzalnego dzieła sztuki wszystkie bezcenne klejnoty (takie tam, wiecie, banalne rubiny, szmaragdy, brylanty i szafiry oraz ozdoby ze złota, kości słoniowej i masy perłowej). W ich miejsce poprzylepiał plastikowe kamyczki, sztuczne kolorowe szkiełka i tandetne ozdóbki z bazaru. Oraz sześćset sześćdziesiąt sześć pozłacanych ziarenek pszenicy. Na każdym ziarenku, pod mikroskopem, napisał nazwisko jednego więźnia politycznego odbywającego karę w chińskich i rosyjskich łagrach. W rezultacie tego zadziwiającego czynu jajo Fabergé wyceniane na 32 miliony dolarów, obecnie, po artystyczno-politycznym liftingu, ocierało się o co najmniej 75 milionów. Z zastrzeżeniem, że jak dotąd nie wszyscy pokręceni szejkowie z Emiratów powiedzieli ostatnie słowo.

I dlatego odwiedziliśmy z Czakramem Austrię.

Cyganka w zaawansowanej ciąży wystrojona w kwiecistą spódnicę wzoru „oczopląs” i skórzaną krótką kurteczkę zwiewała z wrzaskiem przez prostokątny plac Piwowarski. Lamentowała przy tym na całe Thundorff am See. Za nią, sadząc wielkimi susami, biegł pijany Polak wywrzaskujący słowa absolutnie nie do zacytowania. Cyganka ściskała w dłoni męski portfel. Polak dzierżył butelkę piwa, w połowie wypitą.

Klucząca pomiędzy zaskoczonymi turystami kobieta nagle zmieniła kierunek ucieczki i wpadła w bramę Solo Museum. Skaner nie wykrył niczego niedozwolonego. Projektor wyświetlił jej na głowie kolor zielony. Kamery i mikrofony Systemu Solo generacji F3 oczywiście zainteresowały się wbiegającą do muzeum Cyganką, a tym bardziej goniącym ją pijanym facetem. System uznał, że ich wewnętrzna awantura potencjalnie nie stanowi jeszcze zagrożenia dla systemu ani dla muzeum.

Pijany Polak zjawił się w progu placówki w trzy sekundy po kobiecie w ciąży. Miał w kieszeni komórkę, a w dłoni butelkę ze szkła. Na jego głowie wyświetlono natychmiast czerwoną i niebieską plamę.

Ścigający ciężarną kobietę, wrzeszczący po polsku coś o zabiciu, ukatrupieniu i o „parszywej złodziejce”, przeskoczył biletowe bramki, podobnie jak uczyniła to przed chwilą Cyganka. Rycząc wściekle, dopadł kobietę tuż przy gablocie z Eksponatem Numer Jeden. Chwycił ją za ramię. Pchnął. Potknął się. Zwiedzający z krzykiem odbiegali pod ściany. W tle mignął mundur strażnika. Cyganka w ciąży i mężczyzna upadli wprost na autonomiczną gablotę, która pękła, przechyliła się, w ostatniej chwili unosząc mechaniczne koła z lewej strony i zastępując je ratunkowym automatycznym rygielkiem zatrzaskującym się na kółku wmurowanym w podłogę.

Teraz przechylona, jak Krzywa Wieża w Pizie, gablotka nie mogła ani odjechać, ani się przewrócić. Boczna szyba pękła w drobny mak, potraktowana ultradźwiękową wiązką z telefonu pijanego Polaka.

Butelka piwa potoczyła się po miękkiej wykładzinie, ozdabiając ją podłużną chmielową kałużą.

W tej sekundzie wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

Jajo Fabergé „made in China” wysunęło się z gablotki, jednak nie doleciało do ziemi. Do ziemi doleciał za to plastikowy niewielki globus wypełniony żelkami, ziarnkami ryżu pryśniętymi złotą farbą i plastikowymi „szkiełkami”. Globus z tępym trzaskiem rozbił się o podłogę. Został wypchnięty z gumowego brzucha Cyganki, spomiędzy falujących kolorowych fałd hipnotyzującej spódnicy. Kobieta, nadal wrzeszcząc i wzywając pomocy, szamocząc się z pijanym Polakiem, upuściła jego portfel na podłogę. Za to w czasie krótszym niż sekunda ulokowała w samozamykającym się brzuchu prawdziwe jajo.

System Solo optycznie zarejestrował destrukcję gabloty oraz przedmiotu przypominającego do złudzenia jajo za 75 milionów dolarów. Zdecydował, że pora na ochronę Eksponatów Numer Dwa i Trzy.

Eksponaty Numer Dwa i Trzy wystawiane w trzeciej sali natychmiast pojechały w swych autonomicznych gablotkach do ratunkowej windy i znalazły się w bezpiecznej piwnicy.

Jeden ze zwiedzających muzeum, brodaty właściciel portugalskojęzycznego przewodnika wystającego mu z kieszeni bojówek, odwrócił się do najbliższej kamery monitoringu. Pokazał jej karteczkę. Napis na niej brzmiał: „Karl. Teraz”.

System Solo zrozumiał to tak, jak musiał zrozumieć. Karl Bodecke, szef ochrony, nagle okazał się wrogiem. Oszołomiony wieloletni dyrektor do spraw bezpieczeństwa Solo Museum o nieskazitelnej opinii zawodowej podrywał się właśnie z krzesła w centrum monitoringu. Ułamek sekundy później został trafiony solidnym elektrycznym ładunkiem teasera ukrytego w bocznej ścianie z podręcznymi serwerami. System Solo, wyłączywszy szefa ochrony, odłączył następnie całkowicie centrum monitoringu. Zamienił je w smutną lampkę odciętą od bożonarodzeniowej dekoracji. Kilka wiązek systemów bezpieczeństwa zsieciowanych w dyżurce też chwilowo straciło kontakt z bazą.

Jeden z przechodniów na placu Piwowarskim pojawiający się już po raz jedenasty tego dnia w kamerach monitoringu zewnętrznego wyszarpnął z kieszeni krótkofalówkę i zakomenderował:

– Herbert! Rób zwarcie elektryki. Johann, ładuj wirusa do systemu. Macie piętnaście sekund! Czas! Czas! Chłopaki!

System Solo był jednak przygotowany na takie niepoważne próby szturmu.

– Hannelore, Klucz Żelazny! – zakomenderował jeszcze w eter właściciel krótkofalówki i odszedł poza zasięg systemu kamer zewnętrznych Solo Museum.

System Solo zrozumiał, co się szykuje. W ułamku sekundy wyłączył wszystkie obwody elektryczne. Odciął zasilanie zewnętrzne i wewnętrzne. Zgasły światła, punktowa iluminacja gablot, nawet kasetony z nazwą muzeum. Zapłonęły zielone podświetlenia awaryjne dróg ewakuacyjnych. Warknął w podziemiach generator zasilający bezpieczną, własną, izolowaną od zewnętrznej sieć elektryczną. Za minutę bezpieczny prąd znowu popłynie w pełnym napięciu i natężeniu. System Solo wysłał cyberpsy z rozkazem znalezienia i unieszkodliwienia kolejnych rozpoznanych wrogów: starszego specjalisty technicznego Herberta Schreibera, młodszej kustosz Hannelore Glass i informatyka Johanna Kischke. System Solo odpalił ładunek wybuchowy odcinający linkę, na której wisiała kasetka z Kluczem Żelaznym – jedynym wyłącznikiem Systemu Solo (o ile, rzecz jasna, ktoś miałby w ręku ów klucz). Z zewnątrz wyglądało to jak zwyczajna szafka w ścianie, w zapasowej dyżurce. Naprawdę kasetka wisiała na linkach w szybie prowadzącym do piwnicy. I właśnie tam spadała. Uczyniwszy to wszystko w czasie poniżej trzech sekund, System Solo zdezaktywował się sam. Wyłączył się na minutę i piętnaście sekund. System Solo w pełnym offline. Spróbujcie teraz załadować mu wirusa, cwaniaczki! Tego nie przewidzieliście, prawda?

Dwadzieścia pięć sekund wystarczyło smagłej i cwanej Cygance w ciąży, by przeskoczyć bramkę, wybiegając z muzeum. Bramki, wykrywacze metalu, skanery i systemy bezpieczeństwa milczały. Wskoczyła do auta zwalniającego przed bramą. Zaraz po niej przepadł gdzieś brodaty właściciel portugalskojęzycznego przewodnika. Pijany Polak wywalił się tymczasem na rozbebeszony globus, rozgniótł go, utytłał się w kałuży piwa i strasznie klnąc, wrzeszczał:

– Gdzie jest mój portfel? Gdzie portfel!? Łapcie ją, sukinsyny!

Ochrona podbiegła z kajdankami.

Portfel się znalazł. Leżał obok. Cyganka musiała go upuścić.

Telefonu Polaka nie było. Cyganka musiała go ukraść.

System Solo aktywował się.

System Solo ocenił, że pokonał wrogów.

System Solo uznał, że pokonał wszystkich, którzy próbowali go zniszczyć.

System Solo uznał, że Eksponat Numer Jeden został uszkodzony, ale wciąż nie opuścił muzeum.

Muzeum było bezpieczne.

Pijany Polak z cudownie odzyskanym portfelem wylądował na komisariacie policji w Thundorff am See. Trochę się tam awanturował. Aż dano mu do zrozumienia, żeby przestał, bo prawa człowieka to prawa człowieka, ale pałka policjanta to pałka policjanta.

Polak miał prawie promil alkoholu we krwi, trochę nie kojarzył, dlaczego właściwie siedzi na komisariacie, i za Boga nie rozumiał, o jakie dzieła sztuki go pytają. Ale że co? Że jak: ukradł? Kto ukradł? Co? Ja ukradłem? Co ukradłem?

A mam gdzieś przy sobie to wasze jajo? No gdzie mam? Że co!? Że jak Polak, to od razu winny, tak?

Ta Cyganka, ta jędza musiała ukraść. No bo kto? Najważniejsze, że portfel mam, o, zobaczcie! I dowód, i kasa, i karta kredytowa, wszystko jest! To ona, wredna… taka owaka, musiała ukraść.

Że jak: specjalnie do muzeum? Ja? Do muzeum? A po chole… Do takiego muzeum? A co, mają tu może jakieś Matejki albo Kossaki? Nie? To po co miałbym się pchać do jakiegoś głupiego muzeum? Ojro wydawać bez sensu! Ja nawet u siebie nie chodzę! Ja tu auto se miałem kupić, kurde… a tamta wydra próbowała ukraść mi portfel, a na koniec ukradła mi komórę! Co ja zrobię bez komóry?

Obywatel Rzeczpospolitej Polskiej Gerard Znaniecki i tak został zatrzymany do wyjaśnienia.

Po czterech tygodniach jednak go wypuszczono. Bo i prawdę mówiąc, nie było czego wyjaśniać. Przecież niczego nie ukradł. Nie znaleziono przy nim nawet jednego pozłacanego ziarenka pszenicy. Nie rozpoznał go żaden z zatrzymanych kilka dni wcześniej złodziei dzieł sztuki.

Odciski palców nienotowane w bazie Interpolu.

Współudział? Ale w czym? Jakieś dowody?

Najwyraźniej zła Cyganka specjalnie ukradła mu portfel i zwabiła do muzeum. Ona ukradła jajo, a jego, głupiego Polaka, porzuciła jako kozła ofiarnego.

Za zniszczenie gabloty należy się jednak 8499 euro.

Pieniądze się znalazły.

Przelew przyszedł z Krakowa.

Cztery tygodnie w austriackim areszcie. Przesłuchania przy użyciu inteligentnie stosowanej przemocy fizycznej. Żadnych śladów, ale w celi towarzyszy ci twój nowy przyjaciel, ból. Znam lepsze sposoby spędzania wolnego czasu, Czakram, wiesz? O wiele lepsze. Oby honorarium pokryło moje straty moralne! Tak, żeby co najmniej ze trzy razy pokryło!

Robię w kulturze, wiecie. Taki zawód.

Dlaczego Ellena i ja nie weszliśmy w spółkę

Miloszś?

Lubię, kiedy Ellena wymawia w ten sposób moje imię. Twardo, a jednak melodyjnie, dziwacznie świszcząc na końcu i tak już szeleszczącej głoski.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Od autora

Dostępne w wersji pełnej