Krzyż Pański - Leszek Herman - ebook + audiobook + książka

Krzyż Pański ebook

Leszek Herman

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwa stare kufry z tajemniczym dopiskiem „IIWW 45–47 POLAND”, znalezione przypadkiem w piwnicy brytyjskiego Archiwum Narodowego, zapoczątkują śledztwo, które obejmie pół Europy. Co kryje się w ich wnętrzu?

George O’Malley, pracownik Archiwum Narodowego Wielkiej Brytanii, odlicza miesiące do emerytury. Wie już jednak, że ostatnie tygodnie w pracy będą bardzo intensywne. Jego przełożeni oczekują, że jeszcze przed odejściem rozpocznie inwentaryzację dokumentów pochodzących z pierwszych lat po drugiej wojnie światowej. Wśród regałów pełnych starych faktur i nikomu niepotrzebnych papierzysk znajduje tajemnicze kufry należące do Billa Bentincka, ambasadora Jej Królewskiej Mości Polsce w latach 1945–1947. Ich zawartość prowokuje mnóstwo pytań, na które nie ma jednak odpowiedzi. W kufrach znajdują się przede wszystkim oprawione w skórę księgi i teki pełne dokumentów. O’Malley szybko orientuje się, że ma do czynienia z rodzinnym archiwum, którego ostatnią właścicielką była hrabina Elżbieta Radecka-Mikuliczowa. Jej spadkobierczynią jest mieszkająca w podszczecińskim Dalewie Anna Fleming. Ona i jej wnuczka Karen próbują odszyfrować tajemniczy testament hrabiny.

Gdzie znajduje się trzecia skrzynia, zaginiona, ale wspomniana w testamencie? Czy potomkom hrabiny uda się odnaleźć skarb z czasów Napoleona? I kim są tajemniczy ludzie także biorący udział w wyścigu po spadek? W walce o zaginioną fortunę będą gotowi posunąć się do ostateczności...

Od Francji przez Szczecin aż po Kresy Wschodnie – śledztwo, które prowadzą spadkobiercy hrabiny Radeckiej-Mikuliczowej, obejmie pół kontynentu i kilkaset lat europejskiej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 612

Oceny
4,5 (412 oceny)
263
105
34
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kowalskakatarzynka

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać od lektury.
20
marcelin23

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla osób lubiących powieści sensacyjni-przygodowe. Nawiązująca do historii Polski (jak zwykle) ale przez to o wiele ciekawsza. Az chciałoby się mieć tak bogatą historię rodzinną albo tak dobrze udokumentowaną. Czasami pojawia się nutka zazdrości 😀. I chyba większość chciałaby mieć w rodzinie osobę znającą szczegółową całą historię rodzinną. Polecam
10
AniaKon

Nie oderwiesz się od lektury

To kolejna książka Leszka Hermana od której nie można się oderwać. Polecam gorąco
10
tomasiak

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najciekawszych powieści cyklu. Polecam
00
sylwia_2001

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam książki tego autora, nie można się od nich oderwać, szkoda tylko że nie wszystkie książki Leszka Hermana są w tez formie audiobooków, tylko tak ,,czytam,, książki Leszku twórz jak najwięcej twoja fanka
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa (Barbara Milanowska, Magdalena Zabrocka)

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Jan Jakub Nanista/Unsplash

Na okładce wykorzystano także zdjęcie Marii Różyńskiej oraz grafikę przedstawiającą herb rodu Mikuliczów.

Materiały te pochodzą z archiwum rodziny Radeckich-Mikuliczów.

Mapa i drzewo genealogiczne wykorzystane na wewnętrznej stronie okładki zostały narysowane przez Marcina Hermana.

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-287-1850-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Mojej Babci Marii z Różyńskich Radeckiej-Mikuliczowej

Szkielet pałacu oczyma martwymi patrzy na zachód różany,

a wicher północny uderza o ściany,

po parku liśćmi suchymi szeleści

i szepce dawne przedziwne powieści…

Henryk Skirmunt, Ballada o Belmoncie

Polska stanowi największy krzyż pański europejskiej dyplomacji.

Arthur James Balfour, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii na posiedzeniu gabinetu 22 marca 1917 roku w sprawie przyszłych granic Polski

Prolog

LONDYNWczesną wiosną

Przez uchylone okno do wnętrza niewielkiego biurowego pokoju dochodził monotonny, nieprzerwany szum miasta. Kakofonia dźwięków, z której przy odrobinie skupienia można było wyłowić warkot silników samochodowych, urywane sygnały karetek pogotowia i policyjnych radiowozów, niecierpliwe klaksony, a także łoskot szyn kolejki podmiejskiej przetaczającej się mostem Kew Railway Bridge nad Tamizą. A tłem dla tego chóru było miarowe, przygnębiające dudnienie deszczu o szyby. Wczesna wiosna w Londynie zdecydowanie mogła wpędzić człowieka w ciężką depresję.

George Mathew O’Malley, starszy inspektor TNA[1] – Archiwum Narodowego Wielkiej Brytanii, konkretnie Wydziału Akt Gospodarczych, zajmującego się dokumentami administracyjnymi i ekonomicznymi – odliczał właśnie już nie lata, ale miesiące do emerytury. Do niedawna miał jeszcze cichą nadzieję, że uda mu się bez jakichś większych zawirowań spędzić w spokoju ostatni rok pracy, a ta od lat zapowiadana robota, którą za każdym razem odkładano z powodu przesuwania funduszy na ważniejsze cele, spadnie jednak na barki jego następcy. Niestety kilka tygodni po Nowym Roku szefostwo wydziału w końcu się zdecydowało. Zlecono wykonanie inwentaryzacji dokumentów z pierwszych lat powojennych, a w nich właśnie panował największy bałagan i najwięcej akt było niezdigitalizowanych. Akta te, w przeciwieństwie do tajnych dokumentów służb specjalnych, protokołów komisji rządowych czy różnego rodzaju śledztw z tego okresu, nie wzbudzały większego zainteresowania i właściwie nikomu nie były potrzebne, może poza kilkoma naukowcami z dziedzin zbliżonych do statystyki lub historii, którzy raz na jakiś czas w nich szperali. Natomiast rozmaici dziennikarze tropiący sensacje z czasów Winstona Churchilla czy Chamberlaina lub komisje obcych rządów, które domagały się odtajnienia dokumentów z czasów drugiej wojny, omijały wydział O’Malleya szerokim łukiem.

Kilka wielkich sal wypełniono równo poustawianymi stalowymi regałami. Zgromadzono na nich pożółkłe teczki i pudła. Te wypełnione były starymi papierzyskami, wśród których znajdowały się rozmaite rachunki administracji rządowej, spisy inwentarzowe wyposażenia placówek dyplomatycznych i ministerstw, stare faktury i rachunki za przeróżne zakupy i usługi, od ciasteczek na posiedzenia parlamentarne po renowacje gmachów rządowych. Regały ciągnęły się długimi na kilkadziesiąt metrów szpalerami, pomiędzy którymi, jak nory kretów, przebijały się korytarze poprzeczne. Świetlówki nad przejściami zapalały się niemrawo, mrugając, jakby niechętnie budziły się z letargu.

Szefostwo przy okazji inwentaryzacji zleciło także digitalizację wszystkich tych zapomnianych zbiorów, przez co praca posuwała się w żółwim tempie. Każdy dokument trzeba było obejrzeć, sprawdzić, czy nie został omyłkowo zakwalifikowany do tej części archiwum, zweryfikować klauzule tajności, które dla niektórych z tych akt wciąż jeszcze obowiązywały, a następnie wykonać elektroniczną kopię, umieścić ją we właściwym miejscu, a dane wprowadzić do katalogów.

O’Malley przeżył już dwie takie wielkie inwentaryzacje zbiorów. Jedną, na samym początku swojej kariery, gdy część akt przenoszono ze starego budynku na Chancery Lane w City do nowych magazynów w Kew, i największą rewolucję, gdy ministerstwo po stu pięćdziesięciu latach wiernej służby postanowiło oddać ogromny neogotycki gmach, wyglądający jak szkoła w Hogwart, londyńskiemu uniwersytetowi Kings College London. Archiwum, które wówczas jeszcze nazywano Biurem Akt Publicznych, przeprowadziło się wtedy do nowo wybudowanego, gargantuicznego gmachu w dzielnicy Richmond w Kew, nieopodal Królewskich Ogrodów Botanicznych.

Ta obecna inwentaryzacyjka części akt nijak się oczywiście miała do tamtej rewolucji, ale i tak przysparzała wielu kłopotów, a pracujący przy niej od dwóch miesięcy archiwiści co rusz natykali się na jakieś rafy.

O’Malley, który właśnie odebrał telefon od jednego z młodych inspektorów, westchnął ciężko, oderwał się od monitora, skrupulatnie pozamykał wszystkie otwarte dokumenty, które akurat miał na ekranie, i ruszył w kierunku magazynów, gdzie pojawił się właśnie jakiś nowy problem. Tym razem w części zbiorów oznaczonych kryptonimem IIWW 45–47.

Na czym polegał ów problem, O’Malley domyślił się od razu, jak tylko stanął w progu magazynu.

Na podłodze pomiędzy regałami stały dwa ogromne kufry.

Drewniane, poczerniałe ze starości i zamknięte potężnymi sztabami z kutego żelaza. Na pokrywach obu grubymi taśmami klejącymi przymocowane były teczki z widocznymi pożółkłymi kartkami.

– Co to jest? – O’Malley spojrzał po kolei na dwóch stojących nad kuframi młodych archiwistów.

– Opisane jako własność Billa Bentincka. – Jeden z młodzieńców poprawił okulary. – Ktokolwiek to jest – dodał i wzruszył ramionami.

O’Malley ukucnął przy pierwszym kufrze i sięgnął po kartę inwentarzową.

Kufer, jak wynikało z zapisów, został zarchiwizowany przez Biuro Akt Publicznych zaraz po wojnie. Pierwszy wpis pochodził z września 1947. Skrzynię przyjęto do archiwum z nadaniem najniższej klauzuli tajności i nie określono terminu ujawnienia zawartości. Kolejna pieczęć pochodziła z sierpnia 2003. Status bez zmian – tak brzmiał wpis z tego okresu.

O’Malley zmarszczył krzaczaste brwi, podniósł się i podszedł do jednego z czterech komputerów stojących rzędem na długim stole pod ścianą. Wstukał numery katalogowe obu kufrów i po chwili wpatrywał się w foldery, na których widniały tylko zdjęcia obu skrzyń i opis, wnoszący niewiele więcej niż ten z kart inwentarzowych.

– W dwa tysiące trzecim była przeprowadzka z Chancery Lane – mruknął pod nosem, drapiąc się w brodę. – Pewnie wtedy przystawili tę drugą pieczęć i nikt się tym nawet nie zainteresował.

– Czy to możliwe, szefie, że tego nikt nie otwierał od końca wojny? – Młody archiwista w okularach pochylił się nad kufrem i szarpnął za jedną z zardzewiałych kłódek.

O’Malley odwrócił się i obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.

Chłopak nazywał się Hughes, Dillon Hughes, i chyba liczył, że dostanie rekomendację na stanowisko O’Malleya.

– Wiesz, kto to był Bill Bentinck, Hughes?

Chłopak pokręcił głową.

– Z nikim mi się to nie kojarzy, szefie.

– A powinno, powinno. Bill Bentinck, czyli Victor Cavendish-Bentinck, dziewiąty książę Portland. Kuzyn królowej Elżbiety Drugiej.

– To co to tutaj robi? – Hughes spojrzał z zainteresowaniem na oba kufry. – Przecież na pewno żyją jacyś jego potomkowie. Dlaczego tego nie zabrali?

– I to jest dobre pytanie – zgodził się O’Malley i pokiwał głową.

Odwrócił się do komputera i wpisał nazwisko kuzyna królowej w wyszukiwarkę.

– Przed wojną pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, później w departamencie Ligi Narodów, jeszcze później w ambasadzie brytyjskiej w Paryżu – mruczał głośno, przesuwając wzrokiem po ekranie. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku został szefem Połączonego Komitetu Wywiadu, a potem głównym doradcą wydziału łącznikowego…

Dillon, który stał za jego plecami i także wpatrywał się w monitor, cicho gwizdnął.

– No to chyba mamy powód, dla którego te skrzynie są objęte klauzulą tajności.

– Hm. – O’Malley przewinął notatkę biograficzną Bentincka o parę centymetrów. – Kilka wpadek dyplomatycznych i skandali zrujnowało jego karierę – przeczytał. – W sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego dostał nominację na ambasadora Wielkiej Brytanii w Brazylii, ale skandal z rozwodem spowodował, że nie tylko nie objął tego stanowiska, ale musiał w trybie natychmiastowym opuścić Ministerstwo Spraw Zagranicznych bez prawa do emerytury.

O’Malley spojrzał z lekką irytacją w kierunku dwóch ogromnych skrzyń. Za stojącą głębiej pomiędzy regałami ciągnął się po posadzce długi kilwater kurzu i niknął w nieoświetlonej części magazynu.

– Skąd w ogóle je tutaj przywlekliście? – zwrócił się do swoich podwładnych.

– Stały w samym kącie, za ostatnim regałem. – Hughes wskazał brodą ciemne przejście pomiędzy szafami. – Były przywalone fakturami Oddziału Spraw Konsularnych.

Po chwili cała trójka stała przed regałem, na którym obok kodu IIWW 45–47 widniał dopisek – POLAND.

– Polska? – O’Malley uniósł brwi ze zdziwieniem.

– No jasne… – mruknął za jego plecami Hughes wpatrujący się w ekran smartfona. – Bentinck od czterdziestego piątego do lipca czterdziestego siódmego pełnił funkcję ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce.

– Czyli to jest przywiezione z Polski? – odezwał się drugi z młodych archiwistów, gdy ponownie pochylili się nad kuframi. – Może to jakieś mienie zdobyczne tego Bentincka?

– To dlaczego Bentinck tego nie zabrał? – O’Malley podrapał się w brodę. – Wrócił z Polski do Londynu w niesławie po jakimś skandalu. Przywiózł ze sobą ten majdan. Dlaczego go sobie nie zabrał?

Hughes szarpnął za wielką kłódkę jednego z kufrów.

– Może odpowiedź jest w środku?

Przez chwilę cała trójka wpatrywała się w milczeniu w skrzynie.

– Przecież i tak będziemy musieli je otworzyć, skoro mamy wszystko zdigitalizować – odezwał się młody archiwista.

– A jeśli to jakieś prywatne ciemne sprawki? – mruknął Hughes niepewnie. – Z tego skandalu rozwodowego?

– Pierwsze, co by zrobił, to zabrałby to stąd.

– Dobra! – O’Malley klepnął się w udo i wyprostował. – I tak musimy to zgłosić Cardwellowi. Niech on decyduje, czy mamy otwierać, czy nie.

Charles Cardwell, zaledwie dwudziestoośmioletni dyrektor Wydziału Akt Gospodarczych i Spraw Ogólnych TNA, wpatrywał się w O’Malleya z wyrazem twarzy, w którym irytacja walczyła o pierwszeństwo z kompletnym brakiem zainteresowania.

– Kufry? Z Polski? O czym ty, O’Malley, mówisz?

– Zasoby z lat czterdzieści pięć–czterdzieści siedem, sir – powtórzył O’Malley cierpliwie. – Opisane jako dokumenty Victora Cavendisha-Bentincka.

– Z Polski? Bentinck, Bentinck… – Cardwell szukał czegoś w pamięci. – A to nie ten, który nazwał Polskę prawdziwym krzyżem pańskim Europy?

– Nie, sir. – O’Malley pomyślał, że praktycznie jedną nogą jest już na emeryturze, więc nie musi specjalnie nadskakiwać temu młokosowi, który dostał etat dzięki nazwisku i koneksjom tatusia pracującego w Foreign Office[2] i najwyraźniej właśnie chciał przed nim zabłysnąć. – Nie ten minister i nie ta wojna.

– Co ty powiesz, O’Malley…

– Balfour, sir. Arthur James Balfour, minister spraw zagranicznych w rządzie Lloyda George’a. On to powiedział na posiedzeniu rządu w tysiąc dziewięćset siedemnastym i chodziło o przyszłe granice Polski po pierwszej wojnie światowej.

– Skoro już to ustaliliśmy – dyrektor uśmiechnął się półgębkiem – zdradź mi może, czego właściwie po mnie oczekujesz? W kwestii tych cholernych kufrów oczywiście, a nie granic Polski.

– Nie wiemy, czy możemy je otwierać. Nikt ich nie ruszał od końca wojny. Mogą stanowić prywatne mienie kuzyna królowej, było nie było…

– Oczywiście, że otwierać, do diabła! Ministerstwo zleciło inwentaryzację, to robimy inwentaryzację. Proste.

Przecinak do stali przywleczony przez Hughesa z działu technicznego i magazynów sprzętu poradził sobie z wszystkimi czterema kłódkami bez specjalnych trudności. O’Malley otworzył drewniane wieko pierwszej skrzyni, a Hughes, nie mogąc się już doczekać, kiedy zajrzy do środka, otworzył drugą.

We wnętrzu obu skrzyń tkwiły równo poukładane jedne przy drugich jakieś stare księgi i papierzyska. Część z nich oprawiona była w skórę, a ich zawartości strzegły grube, poczerniałe ze starości okucia. Na wierzchu leżało kilka wyraźnie nowszych teczek i skoroszytów wypełnionych plikami rozmaitych pism i dokumentów.

O’Malley sięgnął po pierwszy z brzegu skoroszyt i otworzył go.

– No i co to jest? – nie wytrzymał Hughes, zaglądając staremu inspektorowi przez ramię.

– Nie mam pojęcia. – O’Malley pokręcił głową. – To po polsku.

Hughes sięgnął po kolejny dokument i ostrożnie go przekartkował.

– Wszystko po polsku, ale są tu też jakieś adresy.

– Nie pracuje u nas żaden Polak? – O’Malley podniósł wzrok znad zakurzonej kolekcji starych dokumentów.

– Pracuje. – Hughes się ożywił. – Rzeczywiście. W czytelni naukowej pracuje taka ładna Polka. – Spojrzał na kolegę. – Ty chyba znasz ją lepiej, James. Jak ona ma na imię?

– Natalia – potwierdził James z ożywieniem. – Ale co z klauzulą tajności? – zapytał niepewnie.

O’Malley się zasępił.

Teoretycznie było wykluczone, aby ktoś postronny przeglądał akta, które zostały utajnione. Ale właściwie skąd wiadomo, że to w ogóle są jakieś akta? To raczej wyglądało na korespondencję, no chyba że te stare dokumenty…

– Chrzanić to! – westchnął. – Jeśli się nie dowiemy, co to jest, to nie ruszymy z robotą. Leć po tę dziewczynę! – zwrócił się do młodego archiwisty. – Wytłumaczy się jej tylko, że nikomu ma o tym nie mówić.

James zniknął za drzwiami.

Hughes wyjął z jednego z kufrów wielką starą księgę i otworzył na chybił trafił.

– Niech pan zobaczy, szefie – powiedział, trzymając delikatnie w dłoniach wolumin, i spojrzał na O’Malleya. – Tu jest data. Tysiąc sześćset siedemnaście. To może być bardzo cenne. A jeśli to rzeczywiście jakieś zdobyczne artefakty tego Bentincka?

O’Malley przypomniał sobie, że Bentinck zaraz po tym jak go dyplomatycznie wykopano z dyplomacji, zajął się biznesem. I to też oczywiście na wielką skalę. Był chyba jednym z założycieli grupy Bildenberg, o której do dzisiaj wciąż krążą dziesiątki spiskowych teorii. Grupa wpływowych osób ze świata polityki i biznesu spotyka się na dorocznych konferencjach, które z założenia mają wzmacniać mechanizmy wolnego rynku i ułatwiać współpracę pomiędzy Europą a Ameryką Północną. Najbardziej rozpowszechniona teoria spiskowa głosi oczywiście, że to nowa masoneria, która dąży do zaprowadzenia nowego porządku świata.

O’Malley tym razem podejrzliwie spojrzał na zawartość dwóch wielkich skrzyń.

Ten Bentinck stanowczo nie był kryształową postacią. Cholera wie, co tak naprawdę mogło się wiązać z tymi kuframi.

Na korytarzu rozległy się przytłumione głosy, a po chwili w drzwiach pojawił się James i uśmiechając się głupkowato, przepuścił przodem rzeczywiście bardzo ładną młodą blondynkę.

Dwa dni później O’Malley wiedział już na tyle dużo, że zdecydował się ponownie nawiedzić swojego bezpośredniego przełożonego. Tajemnica okazała się mniej demoniczna, niż wcześniej podejrzewali, ale pojawiły się za to zupełnie nowe problemy. Teoretycznie można było przystawić kolejną pieczęć na tych pożółkłych kartach inwentarzowych i upchnąć kufry za regałami na następne kilkadziesiąt lat, ale O’Malley stwierdził jednak, że z przyjemnością nawarzy piwa temu młodemu japiszonowi Cardwellowi. Coś mu świtało, że wprawdzie słowa „japiszon” nie używa się już chyba od połowy lat dziewięćdziesiątych, ale do tego cwaniaka pasowało ono jak ulał.

Cardwell z nieukrywaną niechęcią oderwał się od swojego monitora i wbił wzrok w O’Malleya.

– Co takiego?! Znowu coś z tą cholerną Polską?

– Wygląda na to, sir, że weszliśmy, to znaczy Ministerstwo Spraw Zagranicznych weszło w posiadanie cudzej własności na drodze przywłaszczenia.

Cardwell przez chwilę bez słowa wpatrywał się w starego inspektora.

– Jeszcze raz… – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Do kogo należą w końcu te cholerne skrzynie i jak się tutaj znalazły?

O’Malley na wszelki wypadek postanowił ukryć przed dyrektorem udział młodej Polki z czytelni naukowej w ich badaniach.

– Cała zawartość tych skrzyń, sir, to najwyraźniej archiwum rodzinne. Bardzo stare, niektóre woluminy pochodzą z siedemnastego wieku i mogą mieć dużą wartość. Ale jest też korespondencja współczesna, to znaczy przedwojenna i z czasów wojny, dokumenty, papiery wartościowe, akta własności, z których wynika, że wszystko to należało do pewnej polskiej hrabiny.

– I jak to, do diabła, trafiło do archiwum dokumentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych?!

– Rzecz w tym, sir, udało mi się to sprawdzić, że nasza ambasada zaraz po wojnie mieściła się w pałacu owej hrabiny. – O’Malley sięgnął po notatki, z którymi przyszedł. – W Warszawie przy Alejach Ujazdowskich – przeczytał.

– No i co? – Cardwell zaczynał tracić cierpliwość.

– Prawdopodobnie część dobytku owej damy została w tym pałacu, a ludzie Bentincka, bo on swoich waliz raczej sam nie dźwigał, zabrali wszystko jak leci i przywieźli do Londynu.

– Czyli to zwykłe nieporozumienie?

– Na to wygląda, sir. Chociaż nadal nie wiemy, dlaczego nikt z tym nic nie zrobił na miejscu.

– Jak miał zrobić? Jak mogliśmy oddać średniowieczne archiwalia jakiejś polskiej hrabinie? Tam wtedy był komunizm. Pewnie by ją od razu rozstrzelali.

– Najprawdopodobniej, sir – przytaknął zgodnie O’Malley.

Cardwell pokręcił głową, jakby odganiał od siebie wyjątkowo namolną muchę.

– Proponuję oddać te szpargały do POSK[3] na King Street i będzie spokój.

– Niestety, sir. Te kufry objęte są klauzulą tajności.

Cardwell, na którego twarzy, zaraz po tym jak wpadł na pomysł z polską biblioteką, na moment zagościła ulga, spojrzał na O’Malleya z jeszcze większą irytacją.

– A ustawa o wolności informacji? Z dwutysięcznego roku?

– To są prywatne dokumenty. W dodatku żyją pewnie jacyś potomkowie tej hrabiny. Mógłby wybuchnąć skandal. Gdybyśmy jeszcze zostawili te kufry za szafą… – O’Malley ciężko westchnął. – Ale polecił pan je otworzyć…

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Cardwell ze złością, O’Malley z wypisanym na twarzy niewinnym oczekiwaniem na decyzję przełożonego.

– To jaki masz pomysł, O’Malley? – odezwał się w końcu dyrektor, który stwierdził w duchu, że jeśli nie zacznie współpracować, to nie pozbędzie się tego starego zgreda.

– Proponuję zdigitalizować zawartość kufrów, ale jednocześnie wszcząć procedurę poszukiwania spadkobierców polskiej hrabiny.

– My się tym mamy zająć? Zwariowałeś, O’Malley?!

– Tak, sir. Na mocy ustawy o aktach publicznych z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Wyjaśnienie takich spraw pozwala nam pozbyć się dokumentów przechowywanych niepotrzebnie w archiwum, w dodatku z zupełnie absurdalnymi zabezpieczeniami tajności.

– To po co je digitalizować?

– Po pierwsze, ułatwi to poszukiwania, w końcu jakieś dokumenty trzeba będzie pokazać prawnikom. Po drugie, jeśli poszukiwania spełzną na niczym, to na mocy ustawy o wolności informacji, którą był pan łaskaw przywołać, będziemy mogli je upublicznić bądź wtedy przekazać do POSK.

– Dobra! – Cardwell machnął ręką z rezygnacją. – Zajmij się tym, O’Malley.

– Niestety, sir. To pan musi przedsięwziąć pewne kroki. Ja nie mam takich uprawnień…

Mina Cardwella wyraźnie wskazywała, że jest gotów na wszystko, byle tylko pozbyć się starego inspektora.

– Najpierw trzeba wystąpić z wnioskiem do ministerstwa o wykreślenie tych kufrów ze spisu dokumentów utajnionych – kontynuował O’Malley. – A później nawiązać kontakt z kancelarią prawną z Warszawy, z którą współpracujemy od dwa tysiące szóstego roku.

WARSZAWADwa miesiące później

Pierwsza połowa maja przywitała Warszawę bezchmurnym niebem i temperaturami sięgającymi dwudziestu pięciu stopni. Taka pogoda utrzymywała się zresztą już od końca kwietnia, a temperatura w porywach osiągała nawet dwadzieścia osiem stopni. W ogrodach, na skwerach, w parkach jak szalone kwitły bzy, japońskie wiśnie i złotokapy, wylewając się zza ogrodzeń, zwieszając nad głowami przechodniów i kipiąc wśród młodych liści innych roślin ostrożniejszych w okazywaniu entuzjazmu, które z kwitnieniem wolały poczekać do czerwca.

Patryk Nałęcz wyszedł spod półkolistej szklarni stacji metra Świętokrzyska, wyjął z kieszeni telefon i rozejrzał się wokół siebie. Najbliższa hulajnoga stała rzekomo dopiero przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Królewską, poprawił więc plecak i ruszył szerokim chodnikiem w kierunku gęstej zieleni Ogrodu Saskiego.

Kancelaria Nałęcz & Łaniewski i Partnerzy miała swoją siedzibę w owalno-czworobocznym budynku przy Wroniej, w sąsiedztwie permanentnych robót budowlanych. W tym miejscu stopniowo wyburzano kamienice starego Mirowa i kwartałów, w których niegdyś stały zabudowania browaru spółki Haberbusch i Schiele. Poza widokiem z okna, z którego na pierwszym planie widać było zrujnowaną kamienicę przy Wroniej, miejsce było doskonałe.

Dla Patryka także z powodu łatwego dojazdu. Mieszkał na Mokotowie, tuż przy stacji Wierzbno, miał więc raptem pięć przystanków i piętnaście minut drogi metrem. Do pokonania pozostawał tylko odcinek Mirowa, w którym niebotyczne wieżowce wyrastały spomiędzy ruin dawnego tak zwanego małego getta, fragmentu strefy, którą w czterdziestym drugim Niemcy włączyli do „aryjskiej” Warszawy po wywiezieniu prawie wszystkich mieszkańców.

Nazwisko Nałęcz w nazwie kancelarii należało do ojca Patryka, który trzy lata temu wycofał się z prowadzenia spraw, pozostawiając sobie jedynie obowiązki wynikające z zasiadania w zarządzie spółki. Jego dwudziestoośmioletni syn, także prawnik, musiał codziennie udowadniać, że zasługuje na robotę, którą dostał dzięki ojcu.

Hulajnoga stała sobie pod słupem ogłoszeniowym niedaleko kiosku Ruchu. Patryk wyjął komórkę, wstukał kod i po chwili mknął Królewską w kierunku skrzyżowania z Jana Pawła II.

Piętnaście minut później, uwzględniając jeszcze kupienie kawy na wynos na parterze biurowca, wszedł do kancelarii.

Mariolka z recepcji przywitała go promiennym uśmiechem – coś mu się zdawało, że się jej podobał – i skinęła na niego porozumiewawczo.

– Łaniewski jest już od piętnastu minut. Pytał o ciebie.

Patryk spojrzał na zegar nad ladą recepcji. Za pięć siódma. Był przed czasem, jak zwykle zresztą. Skinął głową Marioli i wszedł do głównej sali. Zdjął kurtkę, rzucił ją razem z plecakiem na krzesło przy swoim biurku i ruszył do gabinetu szefa wydzielonego od reszty pomieszczenia szklaną ścianą.

– Dobrze, że jesteś. – Hubert Łaniewski, wysoki szpakowaty brunet w grafitowym nieskazitelnym garniturze, stał właśnie przy niskiej szafce i czekał, aż czarny błyszczący jak lakier nowego mercedesa i prawie tak samo drogi ekspres upora się z jego kawą.

Spojrzał na Patryka i wskazał mu fotel przed swoim biurkiem.

– Ojciec raczej z tobą na ten temat nie rozmawiał – zaczął, gdy postawił już kubek z kawą na swoim biurku i usiadł. – Przynajmniej tak sądzę. Od wielu lat współpracujemy z TNA…

– Z czym? – zdecydował się zapytać Patryk.

– Z Archiwum Narodowym Wielkiej Brytanii. Twój ojciec, jak wiesz, specjalizował się w sprawach rozmaitych odszkodowań, w tym za mienie zabużańskie. Zajmował się gruntami warszawskimi, reprywatyzacją i takimi tam rzeczami. Notabene, nadal się tym zajmujemy, jak też pewnie wiesz, ale to kurczący się rynek. – Łaniewski machnął ręką. – Ale wracając do twojego taty, szukał kiedyś pewnych materiałów i musiał nawiązać kontakt z TNA. Skutek był taki, że wynajmowali nas później do poszukiwania spadkobierców lub rodzin, których bliscy zmarli na emigracji, nie pozostawiając żadnych danych, lub do pośredniczenia w rozmowach pomiędzy naszymi władzami. No i właśnie dostaliśmy od nich nowe zlecenie.

Łaniewski sięgnął na blat i przesunął w kierunku Patryka czarne pudełko.

– Poszukują spadkobierców pewnej kobiety, która pozostawiła po sobie prawdopodobnie cenne archiwum rodzinne. Starodruki, manuskrypty, tego typu rzeczy. – Łaniewski się skrzywił. – Nie chcą powiedzieć, jak trafiły do ich akt, ale są zainteresowani zwrotem tego badziewia legalnym spadkobiercom. Naszym zadaniem jest ustalenie dziedziczenia, praw spadkowych i tak dalej…

– A to jest? – Patryk wskazał brodą czarne pudełko.

– Dysk zewnętrzny. Przysłali skany wszystkich tych znalezionych dokumentów. Jest tego bardzo dużo. Najważniejsze są wprawdzie ostatnie papiery, listy, akta, ale przejrzeć trzeba wszystko. Robota niespecjalnie ambitna, ale to ważny klient i dobre pieniądze. Zajmiesz się tym.

Dwa dni później Patryk miał za sobą mniej więcej połowę najstarszych dokumentów. Większość stanowiły akta typu gospodarskiego, stare, ręcznie spisane umowy kupna bądź sprzedaży gruntów, nieruchomości czy inwentarza, „inwentaryzacyje i remanenty majątku”, „raporta zarządców i ekonomów”, spisy strat wynikłych z powodu wojen, pożarów czy rokoszy i zajazdów lub buntów poddanych. Ale najciekawsze dla Patryka były oczywiście sprawy sądowe, których w owym archiwum było co niemiara. Spory o podburzanie chłopstwa do nieposłuszeństwa dworom, niekończące się pozwy do sądów ziemskich i grodzkich o krzywdy graniczne, kradzieże zbiorów i niszczenie lasów przy jednoczesnym całkowitym wyroków tych sądów lekceważeniu. Wiek XVIII w tych dokumentach jawił się jako widmo tego wszystkiego, co w 1772 roku posłużyło Rosji, Austrii i Prusom jako pretekst do pierwszego rozbioru – „całkowity rozkład państwa i duch frakcyjny utrzymujący w Polsce anarchię”.

Patryk kliknął w skan z grubej teki, w której ostatni glejt pochodził z lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku, i westchnął. Musiał przyznać jednak, że Anglicy się spisali. Wszystkie dokumenty zostały dokładnie strona po stronie zeskanowane i ułożone chronologicznie. Dołączyli nawet spis treści wszystkich ksiąg i papierów, co niezwykle ułatwiło mu teraz pracę.

Wiek XIX zaczął się od dokumentów, z których wyłoniła się jakaś dramatyczna batalia hrabiny Idalii z Sobańskich Broel-Platerowej o uwolnienie męża Ignacego z więzienia w twierdzy w Dyneburgu. Osadzono go tam za udział w powstaniu listopadowym. Batalia została zakończona sukcesem i decyzją podpisaną przez samego gubernatora grodzieńskiego i zaprzysięgłego wroga Polaków Michaiła Murawjowa. Ta sama hrabina trzydzieści lat później zdołała uwolnić swojego syna z zesłania na Syberię i zdjąć sekwestr nałożony na jego majątek, tym razem za udział w powstaniu styczniowym.

Kończąc czytać carski ukaz, Patryk pomyślał, że raczej nie chciałby wejść w drogę tej całej Idalii Platerowej.

Dalej były liczne dokumenty, które dowodziły jakichś poważnych prac budowlanych. Zestawienia ilościowe drewna do wyrębu, umowy z mistrzami ciesielskimi, dekarzami, zdunami, snycerzami. Uwagę Patryka przykuła ożywiona korespondencja ówczesnego zarządcy dóbr, który zarzucał grabarzowi złe wykonanie rowów, przez co woda zalewała błędnik jaśnie pani hrabiny.

Patryk, w którego wyobraźni natychmiast pojawiła się nieboszczka, ze znieruchomiałym wzrokiem wbitym w niebo, zalewana przez wodę gruntową podnoszącą się w źle wykonanym rodowym grobowcu, dopiero po chwili, za pomocą Google, uświadomił sobie, że grabarzem dawniej nazywano kopacza stawów, a błędnik to był ogrodowy labirynt w dworskich parkach.

I tak po kilku dniach lektury, nieustannie wspierając się słownikiem zwrotów staropolskich i Wikipedią, dobrnął w końcu do dokumentów z okresu międzywojnia.

Pierwsza teczka, którą otworzył, to były starannie posortowane akty własności licznych majątków ziemiańskich na Kresach Wschodnich, folwarków, młynów i jakichś fabryk pod Wilnem. Dalej były dokumenty notarialne poświadczające dziedziczenie kolejnych kresowych włości oraz dla odmiany nieruchomości w Warszawie.

Patryk otworzył jeden z dokumentów w tym katalogu, ręcznie wypisany akt warszawskiego notariusza, i szybko przemknął wzrokiem po długim elaboracie, w którym stwierdzano, że Eliza z Niezabytowskich Wielopolska, córka Stefana i Celiny z Bispingów, zamężna za Zygmuntem Andrzejem Wielopolskim, bezdzietna, na mocy testamentu sporządzonego dnia tego i tego, przekazuje w spadku swojej siostrzenicy, córce Rodryga Ludwika Potockiego i Marii z Niezabytowskich Elżbiecie…

Patryk zatrzymał się i podniósł wzrok.

No oczywiście! To dlatego te kufry znalazły się w Londynie.

Pałacyk Wielopolskich w Alejach Ujazdowskich, a właściwie przy alei Róż 1. Zaraz po wojnie mieściła się tam przecież siedziba ambasadora Wielkiej Brytanii. Ostatnia właścicielka, czyli siostrzenica Elizy Wielopolskiej, musiała te kufry tam ukryć, a Anglicy pewnie je zabrali, gdy ówczesny ambasador wracał do Londynu. Coś tam było z nim nie tak…

Patryk zanotował sobie, żeby sprawdzić, kto był ambasadorem w czterdziestym piątym roku, i dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

Lektura zabytkowych archiwaliów, wszystkie te rokosze i dziewiętnastowieczne sprawy sądowe trwające po kilkadziesiąt lat wciągnęły go na tyle, że zapomniał o swoim głównym zadaniu – a więc znalezieniu spadkobierców właścicielki wiekowych kufrów, czyli hrabiny Elżbiety – zajrzał do dokumentu – Radeckiej-Mikulicz, ostatniej właścicielki Willi Róż.

Zamknął skan i otworzył następny.

Przez chwilę wpatrywał się w dokument, zanim dotarło do niego, że ma właśnie przed sobą testament hrabiny Elżbiety Radeckiej-Mikulicz z domu Potockiej spisany w czerwcu 1944 roku.

I nagle pomyślał o czymś, co spowodowało, że zrobiło mu się gorąco. Przecież spadkobiercy mogą wystąpić o zwrot Willi Róż! Albo przynajmniej o odszkodowanie. Procent dla kancelarii byłby ogromny.

Kolejny dzień, a był to piątek, okazał się dla Patryka niezwykle wręcz pracowity. Najpierw spędził blisko dwie godziny na szperaniu w internecie i szukaniu czegoś na temat spadkobierców wymienionych przez Elżbietę w testamencie. O dziwo, poszło dość łatwo. Następną godzinę poświęcił zatem na konferowanie z inspektorkami urzędów stanu cywilnego bez mała z połowy Polski, zanim wpadł na trop tego, którego akurat szukał. Kolejnym krokiem zatem było napisanie wniosków o udostępnienie aktów zgonu. Z aktami urodzenia i małżeństwa już tak łatwo nie poszło. Wyglądało na to, że będzie się musiał zwrócić do odpowiednich urzędów na Litwie i Białorusi, co trochę go przerażało. Głównie ze względu na terminy wchodzące w rachubę w takiej sytuacji. Postanowił na razie to sobie odpuścić i zobaczyć, co wyniknie z tych działań, które tymczasem przedsięwziął.

Na koniec napisał wniosek do Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa o udostępnienie do wglądu archiwalnej księgi wieczystej o numerze 1714A, załączając do niego szczegółowe i dyplomatyczne wyjaśnienie tak zwanego interesu prawnego, wynikającego z postępowania o ustalenie spadkobierców ostatniej właścicielki nieruchomości. Patryk skończył pracę dopiero przed osiemnastą. Do archiwalno-historycznych poszukiwań doszły jeszcze bieżące sprawy: dwa procesy, do których zbierał materiały dla szefa, i kilka pisemek. O dwudziestej był umówiony z przyjaciółmi na piwo. Stwierdził, że nie opłaca mu się już wracać do domu, zwłaszcza że lodówkę miał całkiem pustą. Zamówił więc pizzę i w oczekiwaniu na dostawcę zanurkował ponownie do internetu.

Hasło Radecki-Mikulicz uruchamiało przede wszystkim dziesiątki stron na temat Johanna Mikulicza-Radeckiego, urodzonego w Czerniowcach na Bukowinie w dawnym zaborze austriackim, znanego chirurga, wynalazcy nowych narzędzi i technik chirurgicznych, profesora uczelni w Krakowie, Królewcu, we Wrocławiu i w Wiedniu.

Wrocławski profesor, ze względu na zbyt dalekie pokrewieństwo, nie mógł mieć jednak nic wspólnego z warszawską hrabiną i jej kuframi, Patryk zawęził zatem poszukiwania do konkretnych imion wymienionych w testamencie.

Mężem Elżbiety był Marian Radecki-Mikulicz, podporucznik, ale przede wszystkim ziemianin i agronom, wykształcony w prestiżowej Akademii Rolniczej w Dublanach na Wołyniu. Pojawiał się głównie na stronach rozmaitych historycznych archiwów wojskowych i list katyńskich. W jednym z linków na stronie Warsaw Institute – polskiego think tanku zajmującego się geopolityką – Patryk ze zdziwieniem natknął się na informację, że Marian był członkiem wojskowego konwoju, który we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku przez Rumunię, Francję i Anglię eskortował do Kanady najcenniejsze skarby narodowe, w tym zawartość skarbca wawelskiego. W tym samym artykule wspomniana była także jego małżonka Elżbieta i jej ogromna kolekcja dzieł sztuki, która przepadła w całości w powstaniu warszawskim.

Patryk się zamyślił. Testament Elżbiety był zastanawiający. Obok męża, zapisów wynikających z jakichś skomplikowanych praw dożywotnio-majoratowych, które dotyczyły niektórych jej majątków i folwarków, wymieniony był także brat Mariana, Stanisław, przedwojenny dyrektor Zachęty. A szwagier Elżbiety był jednym z organizatorów, jak Patryk szybko zdołał ustalić, szalonej akcji ratowania i wywożenia z Warszawy we wrześniu 1939 Bitwy pod Grunwaldem. Obrazu, za który Niemcy wyznaczyli nagrodę dwóch milionów marek.

Czy ta dziwna zbieżność losów obu braci mogła mieć jakieś znaczenie?

Pod artykułem w Warsaw Institute były przypisy z numerami akt dotyczących inwentaryzacji zbiorów Elżbiety Radeckiej-Mikulicz. Patryk, zanim zatopił zęby w pizzy, która dotarła już do kancelarii, wysłał jeszcze jedno pismo z prośbą o udostępnienie akt. Tym razem do Archiwum Państwowego w Milanówku.

Na wszystkie zamówione dokumenty musiał czekać prawie tydzień. Jako ostatnie dostał skany właśnie z Milanówka. Dokumentacja okazała się kwestionariuszem w sprawie szkód wojennych, który w czterdziestym piątym roku Elżbieta Radecka-Mikulicz złożyła do władz Warszawy. Spis obejmował łącznie dwadzieścia stron. Szczegółowo opisano całe wyposażenie Willi Róż, które hrabina, po eksmitowaniu przez Niemców, zdołała ukryć. Wywiozła, co tylko mogła, do mieszkań i domów rodziny oraz przyjaciół. Cały ten ogromny majątek spłonął wraz z Warszawą w 1944 roku. Poszły także z dymem inne nieruchomości warszawskie hrabiny, między innymi Willa Węgierka w Wilanowie.

Ocalała natomiast Willa Róż…

A rok później wprowadził się tam ambasador Wielkiej Brytanii Victor Cavendish-Bentinck, który zanim został ambasadorem, był szefem brytyjskiego wywiadu.

Patryk wpatrywał się w zdjęcie angielskiego arystokraty. Zastanawiał się, co też kryło się za tymi dziwnymi przypadkami, które sprawiły, że kufry, niewymienione w dodatku przez hrabinę w kwestionariuszu (czemu właściwie?), wyjechały do Londynu.

Patryk oderwał wzrok od ekranu laptopa i spojrzał w okno.

Miał wrażenie, że za tymi odnalezionymi w Londynie kuframi kryje się jakaś tajemnica. Za wiele było tutaj dziwnych powiązań i przypadków. No i ten dziwacznie skonstruowany testament.

Testament!

Westchnął i pochylił się z powrotem nad ekranem laptopa, na którym pod całym plikiem pootwieranych linków kryły się oficjalne wnioski i wystąpienia. Zwyczajna robota.

Dał się wciągnąć w klasyczną spiskową teorię dziejów. Pewnie zupełnie niepotrzebnie nadaje tym wydarzeniom jakieś dodatkowe znaczenia, a wszystko to są zwyczajne pogmatwane losy ludzi miotanych wojenną zawieruchą.

A przecież jemu przede wszystkim chodziło o ustalenie spadkobierców dwóch starych skrzyń z Londynu. Przesunął ręką po pliku wydruków i spojrzał na naszkicowane odręcznie drzewo genealogiczne rodziny. Jak na razie nie był w stanie ustalić pełnego spisu bezpośrednich spadkobierców Elżbiety.

Elżbieta i Marian byli bezpotomni. Elżbieta umarła w Warszawie w 1960 i spoczęła na Powązkach. Marian został zamordowany w Starobielsku. O potomkach Stanisława niczego nie znalazł. Jedynie lakoniczną informację, że były dyrektor Zachęty zmarł w Zakopanem i tam został pochowany.

Dzięki odrobinie szczęścia i pewnym wspólnym znajomym, jak się okazało, zdołał jednak ustalić nazwisko i miejsce zamieszkania osoby, która bez żadnych wątpliwości należała w prostej linii do spadkobierców hrabiny Radeckiej-Mikulicz.

LONDYNW tym samym czasie

Przez uchylone okno do wnętrza niewielkiego pokoju biurowego wciąż wpadał monotonny, nieprzerwany szum miasta. I miarowe, jednostajne dudnienie deszczu. I jeszcze odgłos żaluzji, którą wiatr uderzał rytmicznie o ramę.

O’Malley oderwał wzrok od monitora i westchnął z rezygnacją. Dźwignął się ze swojego miejsca, podszedł do okna i zatrzasnął je ze złością. Późna wiosna w Londynie wcale nie była lepsza niż wczesna.

O’Malley pomyślał, że jeszcze miesiąc i w końcu zabierze Rose na Maderę na wymarzony wyjazd, który otworzy ich sezon emerytalnych podróży po świecie, no, powiedzmy po Europie. Pierwsze takty motywu z Różowejpantery oderwały go od przyjemnych rojeń na temat wygodnego leżaka na złotej plaży. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął komórkę. Spojrzał na wyświetlacz i przemknęło mu przez myśl, że pojedzie na tę cholerną Maderę pod warunkiem, że w ogóle uda im się skończyć upiorną inwentaryzację akt gospodarczych.

– Szefie, znalazłem coś dziwnego. – Słychać było, jak Hughes przerzuca jakieś kartki. – Chodzi znowu o zbiór akt IIWW 45–47.

Kilka minut później O’Malley stał nad młodym inspektorem i patrzył na stojące przed nim na stole wielkie drewniane pudło, w którym pomiędzy przegródkami poupychane były niewielkie fiszki.

– Co to niby jest? – spytał, obawiając się znowu komplikacji, które zmuszą go do odwiedzenia nory Cardwella.

– Katalog Ministerstwa Spraw Zagranicznych, konkretnie spraw gospodarczych IIWW 45–47. – Hughes podniósł wzrok. – Znalazłem to w magazynie z dawnymi archiwami. Takimi katalogami manualnymi. Na kartkach – dodał gwoli wyjaśnienia.

– Niestety, wiem aż za dobrze, jak wyglądają takie katalogi, młody człowieku – mruknął O’Malley. – Co jest z nim nie tak?

– To pochodzi jeszcze z czasów Biura Akt Publicznych, zanim powstało TNA. – Hughes wyjął z pudła jedną z fiszek i położył na stole. – Chodzi o te kufry, szefie.

– O Chryste! – jęknął O’Malley.

– Pamięta pan, szefie? – ciągnął niezrażony Hughes. – Te dwa kufry wciągnięto do katalogu elektronicznego, ale tylko jako pozycje z jednym zdjęciem, bez żadnych szczegółów na temat zawartości. Rzecz w tym, że ktoś zapomniał o usunięciu tego… – Młody inspektor wskazał brodą drewniane pudło. – I niech pan zobaczy, co jest pod pozycją siedemset czterdzieści pięć.

O’Malley przez chwilę wpatrywał się w leżącą na stole karteczkę.

– Nie ma żadnej adnotacji o usunięciu zbioru albo nie wiem… o zniszczeniu go? – spytał.

Hughes pokręcił głową.

O’Malley zmarszczył krzaczaste brwi i wziął do ręki fiszkę, przyjrzał się jej i odwrócił na drugą stronę.

– A niech mnie!

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] TNA – The National Archives.

[2] Foreign Office (Foreign and Commonwealth Office) – Ministerstwo Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii.

[3] POSK – Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie (Polish Social and Cultural Association).

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz