Kuracja dla serca - Agnieszka Szacka - ebook + książka

Kuracja dla serca ebook

Agnieszka Szacka

4,1
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Myślisz, że porywy serca są tylko dla młodych? Nigdy nie jest za późno na KURACJĘ DLA SERCA!

Ta historia o dojrzałej miłości, urzeknie Cię i przekona, że na miłość i szczęście zawsze jest pora! Ewa przyjeżdża do uzdrowiska w Nałęczowie. Ma zdiagnozowane nadciśnienie, więc by podreperować zdrowie po raz pierwszy jedzie do sanatorium. Kobieta myśli, że miłość, seks, namiętność, zmysłowość dawno już zostawiła je za sobą. Tymczasem spotyka starszego o cztery lata Krzysztofa, który przeszedł zawał serca. Krzysztof jest kardiologiem, specjalistą od transplantacji, jednak po śmierci żony trochę się pogubił. Reprezentuje on wszystko to, czego Ewa w mężczyznach nie znosi – jest ambitny, autorytarny, budzi w Ewie niechęć. Jednak z czasem zaczyna się u niej pojawiać się fascynacja mężczyzną.

Z początku – intelektualna. Z czasem do głosu dochodzi zauroczenie i… pożądanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 311

Oceny
4,1 (48 ocen)
20
14
12
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Agnieszka Szacka

KURACJA DLA SERCA

Copyright © by Agnieszka Szacka, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

I

Spojrzała na zegarek. Było piętnaście po. Piętnaście po, a przecież Aśka świetnie wiedziała, że bus odjeżdżał punktualnie o dwunastej. W samo południe! „Nawet myślę jak stara baba, tekstami z westernów, o których moja córka i tak nie mogłaby mieć pojęcia. I jadę do sanatorium! Jak własna ciotka! Kiedy to zleciało?”. Uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie. Nie zamierzała zamartwiać się Aśką, upływem czasu ani tym, że – wszystko na to wskazywało – z niespiesznej kawy z córką raczej nici.

Nie chciała jednak tkwić na przystanku na Dworcu Centralnym przez prawie godzinę. Nigdy nie lubiła tego dworca, jej zdaniem brud wżarł się w mury tak głęboko, że stał się już jego drugą naturą. I żadne piaskowanie, remonty i przykrywanie brunatnych plam tandetnym sidingiem nie mogły tu pomóc. Stada gołębi jak dawniej hulały przechodniom i pasażerom nad głowami.

Ruszyła w kierunku przejścia, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach turkoczącą na każdym kroku. Przed nią – ściana ze szkła i granitu. Ukochane miejsce spotkań Aśki, do którego Renata wchodziła zawsze z „pewną taką nieśmiałością”, przywołując cytat z jednej z pierwszych polskich reklam telewizyjnych. Złote Tarasy przypominały jej płachtę folii bąbelkowej rzuconą niedbale przy Emilii Plater, między Pałacem Kultury (Który lubiła! Tak, lubiła! Chodziła tu z Aśką na skoki do wody i z Marcinem do pracowni modelarskiej) a tym nieszczęsnym dworcem. Miała ogromną ochotę na mocne espresso, a nie zalewajkę w plastikowym kubku z Centralnego. Dobrą, gorzką kawę mogła pić sama. Towarzystwo nie było jej do tego potrzebne. Aśki strata. Staruszkę – Renata w myślach czasem tak siebie żartobliwie nazywała – zobaczy dopiero pod koniec miesiąca.

– Mama! Mamut, zaczekaj! – rozległ się krzyk.

Renata przystanęła, zauważyła zdumione spojrzenia kilku osób. Jaki, do cholery, mamut? Tylko ona wiedziała, że chodzi o nią: Marcin wymyślił tę ksywkę, gdy miał sześć lat i totalny odjazd na punkcie skamielin, dinozaurów i epoki lodowcowej.

– Przepraszam, zatrzymali mnie w biurze. – Aśka, w jedwabnej koszulce i ołówkowej spódnicy, na cienkich, ale nieprzesadnie wysokich obcasikach, wyglądała na rasową bizneswoman. Którą nie była: była asystentką w jednej z tych amerykańskich korporacji, które gnieździły się w szklanych biurowcach w centrum. I sypiała ze swoim szefem. Renata była tego pewna, choć córka wcale jej się nie zwierzała. – Dyrektor zwołał niezapowiedziany meeting, rozumiesz, brainstorming taki. To znaczy: burza mózgów – poprawiła się błyskawicznie.

„Nie przesadzaj, nie jestem taka stara, znam podstawy angielskiego!” – przebiegło Renacie przez głowę, ale postanowiła zatrzymać tę myśl dla siebie. Dawno już przestała tłumaczyć córce, że nie jest reliktem pliocenu, jakimś megalodonem. Tfu, mamutem. Próżno i darmo, Aśka zawsze wiedziała swoje.

– Tak, tak, oczywiście rozumiem – zaszczebiotała, siląc się na uśmiech. – Chodźmy, może jeszcze zdążymy wypić tę kawkę przed odjazdem busa.

– Oj, mamuś, przecież nie jedziesz na długo! Tylko trzy tygodnie, szybko miną. I właściwie Nałęczów jest tak blisko, odwiedzę cię! – Aśka cmoknęła ją w policzek.

„Nie, nie odwiedzisz. Twój dyrektor zadba o to, żebyś nie miała ani jednego weekendu wolnego” – pomyślała Renata.

– To wtedy też wypijemy kawę, jak przyjedziesz. Albo coś zdrowszego. Tam pewnie piją same wody lecznicze. Chociaż ostatnio słyszałam, że najzdrowiej jest wypijać sześć espresso dziennie! Chronią przed zawałem i rakiem. Zamierzam się stosować.

Kółka przestały turkotać: obie kobiety właśnie przekroczyły próg Złotych Tarasów, podłoga w gigantycznym holu była gładka jak lodowisko. Renata sunęła po niej pewnie w swoich czerwonych trampkach, Aśka lekko chwiała się na obcasikach. Wpadły do pierwszej kawiarni, popularnej sieciówki. Wszystkie miejsca przy stolikach były zajęte przez młodych ludzi wpatrzonych w ekrany laptopów. Zostały tylko stołki barowe przy ladzie: tu Aśka miała przewagę, była wyższa od matki, gładko wślizgnęła się na obite skajem siedzisko. Renata musiała podskoczyć. Zabolał ją kręgosłup. „Cholera, może przyda się jednak to sanatorium...” – nie mogła powstrzymać się od gorzkiej refleksji.

– Masz rajzefiber? – zainteresowała się Aśka. – Dwa razy espresso i do tego jedno brownie.

– Trochę. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Sanatorium, rehabilitacja… Wydawało mi się, że tam jeżdżą starzy ludzie. A ja nie jestem stara. Nie czuję się stara. A może jestem? Aśka?

Spojrzała z niepokojem na córkę. Jak to jest, że człowiek w pewnym wieku przestaje widzieć samego siebie obiektywnie. Kiedy to się dzieje? Gdzieś koło trzydziestki? A może po pierwszym, drugim porodzie, kiedy ciało zmienia się tak bardzo, że aż się nie chce, żeby odbicie w lustrze należało do nas? A jeśli to naturalny proces: widzisz się codziennie, te wszystkie obrazy nakładają się na siebie, jakby były kolejnymi slajdami, przez które prześwieca ostre słońce. Zlewają się w jedno i dzięki temu zmarszczek jest mniej, fałdek, bruzdek, nierówności, blizn. Przynajmniej ty tak to widzisz. Problem, że tylko ty.

– Oj, mamut. Nie jesteś wcale stara. Kobiety po pięćdziesiątce dzisiaj zdobywają świat, taka Sharon Stone, Madonna. Wyglądają jak milion dolarów i robią to, co chcą. Ty też powinnaś. I właśnie dlatego mam dla ciebie prezent… – Aśka sięgnęła do torebki, wyjęła małą, płaską paczuszkę w czerwonej bibułce. – Tylko może nie rozpakowuj tego tak na blacie, co? – uprzedziła, niestety, za późno.

Na kontuar z ciemnego drewna wypadły koronkowe stringi w tym samym kolorze co ozdobna bibułka. Renata zbaraniała. Barman, który właśnie stawiał przed nią mikroskopijną filiżankę z espresso i szklaneczkę wody, posłał jej karcące spojrzenie.

– Wiem, że nie nosisz takich rzeczy, ale może warto zacząć robić wszystko inaczej niż do tej pory? No wiesz, jak mówił ten psycholog w telewizji: chodzisz do pracy nową drogą, więc spotykasz nowych ludzi i może dzięki temu zmieni się twoje życie!

– Moje życie ma się zmienić dzięki czerwonym gaciom? Aż boję się pomyśleć, jakie miałoby być po tych zmianach – starała się zażartować.

Co tej Aśce strzeliło do głowy? Czuła się lekko zażenowana. Dostaje bieliznę erotyczną, od córki! I co to ma znaczyć?

– Ojej, słuchaj, po prostu oglądałam taki program. Co się w tych sanatoriach wyprawia, mamut, co tam się wyprawia! A przecież ty od dawna jesteś sama. Przydałaby ci się rozrywka. Kurczę, popatrz na Sharon Stone. Ona na pewno ciągle uprawia seks!

Barman znów posłał karcące spojrzenie, o dziwo, wcale nie Aśce, która wygadywała te głupoty, ale Bogu ducha winnej Renacie. Spiekła raka. Co za idiotyczna sytuacja!

– Kochanie, nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wygląda życie erotyczne Sharon Stone. Ani w ogóle niczyje. A już szczególnie moje własne. Ale majtki są śliczne, naprawdę, taki… energetyczny kolor. Będę na nie zerkać i czuć przypływ sił witalnych. I w ogóle szalenie miło, że pamiętałaś o mnie. Dawaj, dopijajmy tę kawę. Nie chcę się spóźnić, kolejny bus za godzinę – próbowała bezładną paplaniną przykryć narastający dyskomfort.

Czyli tak właśnie wygląda w oczach swojej córki? Podstarzała lafirynda w czerwonych majtkach, która jedzie do sanatorium po seks! Jednak ten obraz, który widzi codziennie w lustrze, bardzo, ale to bardzo musi odbiegać od rzeczywistości. Pomyśli o tym, będzie miała czas. Całe trzy tygodnie. Majtek oczywiście nie wyjmie z dna walizki. Może wyrzuci je po przyjeździe.

– Nie, ciastko dla ciebie. Ja muszę myśleć o linii, rozumiesz. – Aśka porozumiewawczo mrugnęła okiem.

„Aha, a ja to już nawet o linii nie muszę myśleć. Wystarczy, że wbiję tłuste cielsko w czerwoną koronkę i zapoluję na staruszka w termach”. Renacie nagle zachciało się śmiać. A właściwie, co tam. Dwoma kęsami pochłonęła brownie – pyszne było – i popiła resztką kawy.

– Super. Dzięki, Asia. Lećmy – powiedziała. Sięgnęła po portfel, ale Aśka machnęła lekceważąco ręką, postukała w ekran najnowszego modelu smartfona, później w podsunięty przez barmana terminal i już, gotowe.

Gdy wychodziły ze Złotych Tarasów, owionął je chłodny, porywisty wietrzyk. Nad głowami nie miały już niebieskiego, pogodnego nieba. Gdzieś tam, od strony Woli, od zachodu, tłoczyły się obłoki szare i ciężkie jak kłębki mokrej wełny. Zbierało się na burzę. Czy dopędzi ją, zanim dojedzie do Nałęczowa?

* * *

Renata lubiła ten kierunek: na Lublin. Przypominała sobie, jak w czasach studenckich jeździła tędy do Kazimierza, najpierw z przyjaciółką Baśką (Ciekawe, gdzie ona teraz jest? Kontakt się urwał, gdy obie wyszły za mąż), następnie z pierwszym chłopakiem, Romkiem, a w końcu – to było już na czwartym roku – z Markiem. Zaręczyli się tuż przed obroną pracy magisterskiej. Chyba dopiero wtedy zaczęły się weekendowe wypady do Kazimierza, pekaesem, czasem autostopem. Nocowali u gospodarzy pod miasteczkiem albo w jakiejś stodole. No i codziennie się kochali, chociaż Renata nie miała wtedy wcale czerwonych, koronkowych majtek. Nie było jej to potrzebne, żeby poczuć przypływ pożądania, ogień, rozpalający się w dole brzucha i niżej, jakby między nogami rosła jakaś istota, coś pęczniało, nabrzmiewało. Przyjemne to było. Pragnęła wtedy ust Marka, jego dotyku, zapachu jego ciała. Później najczęściej jednak przychodziło rozczarowanie. Jego ruchy były coraz bardziej porywcze, gwałtowne, nie słyszał jej i czasami miała wrażenie, że nawet nie widział. Jakoś szybko wszystko się działo, Marek przygniatał ją ciężarem własnego ciała, jego żebra boleśnie wbijały się w jej skórę, jego kilkudniowy zarost drapał ją w policzek. Odwracała się ze skrzywionymi ustami, próbowała jakoś go okiełznać, sprawić, żeby ją dostrzegł: ją, kobietę, a nie obiekt – ale nic, czuła jego dłoń między udami, która nie była tam jak proszony gość, raczej – intruz, złodziej. W końcu wbijał się w nią od razu, z całym impetem, przez chwilę czuła ukłucie bólu, to odbierało jej nadzieję na jakąkolwiek przyjemność. Chciała tylko dotrwać do końca. Nie wydawało jej się, że to trudne: koniec przychodził szybko. Kilkanaście ruchów, pchnięć, może dwadzieścia? Marek, sapiąc, opadał obok niej, coś mruczał, ciężko oddychał, prawie od razu zasypiał. Ona miała czas, żeby pomyśleć o sobie, o nich. Kochała go. I następnego dnia znowu go pragnęła: mimo wcześniejszych niepowodzeń sekwencja zdarzeń była identyczna. Pragnienie, dyskomfort, igiełka bólu, ulga. Może tak to miało wyglądać? Pewnie Michalina Wisłocka miała na ten temat inny pogląd, ale Renata nie czytała Michaliny Wisłockiej. Nie miała czasu: zaszła w ciążę, urodziła Marcina, a po dwóch latach Asię. I wtedy, patrząc na złotą obrączkę na palcu, zdała sobie sprawę, że to już koniec.

Mimo to trasa na Lublin przywoływała właściwie same miłe wspomnienia. Byli młodzi, wszystko ich bawiło. Byli wolni. W każdej chwili mogli wysiąść, znaleźć jakiś gees, Społem, kupić piwo, sączyć je, ciepłe, spienione, i gapić się na chmury albo na krowy pasące się na pastwiskach. Żadnych konkretnych planów, jeszcze wtedy – żadnych obowiązków.

Ale tym razem nie skręcała do Kazimierza, jak wielokrotnie wiele lat wcześniej, tylko dała się porwać busowi w nieznanym dotąd kierunku. Nigdy nie była w Nałęczowie.

Gdy po trzech godzinach wysiadła na dworcu, nie poczuła radości ani ekscytacji, raczej znużenie. Wyobrażała to sobie zupełnie inaczej: stare wille w stylu dworkowym, drewniane świdermajery. A znalazła się na pętli autobusowej w samym środku dość chaotycznej zabudowy. Jakiś blok, barak, magazyn. Brzydotę dworca przykrywała tylko bujna zieleń drzew. Czerwiec dopiero się zaczynał, maj był deszczowy, burzowy. Wszystko kipiało od zieleni: jeszcze świeżej, jeszcze niezmęczonej upałami, nieprzybrudzonej pyłem późnego lata.

– Do sanatorium Jesienne Wąwozy – rzuciła taksówkarzowi.

Nawet nie spojrzał na nią w lusterku wstecznym, o nic nie zapytał. Sanatorium – kołchoz dla sercowców na ponad trzysta miejsc – było zresztą niedaleko. Renacie wydało się, że trzydzieści złotych za taką krótką jazdę jest raczej kwotą wygórowaną, ale nie chciała się spierać. W końcu to jej wina, że nie ustaliła stawki za przejazd wcześniej. Jak zwykle zapominała o ważnych, praktycznych sprawach. „Ty, Renia, głowę nosisz wysoko w chmurach” – mówił jej mąż i bynajmniej nie był to komplement.

Jesienne Wąwozy były zespołem trzypiętrowych budynków pamiętających zapewne lata siedemdziesiąte, sądząc po klockowej architekturze. Ale staranie je odnowiono, a teren był piękny: dużo drzew, krzewów, klomby z kwiatami. Renata zdążyła nawet wypatrzeć swoje ulubione peonie. Nie było źle. Trochę jak na wczasach w Bułgarii w głębokim Peerelu. „Może przyjemnie spędzę tu czas? Przynajmniej jest gdzie spacerować. Ładne miejsce” – oceniła.

W recepcji wypełniła formularz rejestracyjny, sympatyczna panienka dokładnie przeskanowała wzrokiem jej dowód osobisty.

– Ma pani jeszcze godzinę do zebrania organizacyjnego. Wszyscy państwo z jednego turnusu, chodzi o to, żeby się zapoznać. Pani dyrektor będzie pewnie miała kilka rzeczy do ogłoszenia. Ale przydział do pokoju już dla pani jest: pierwsze piętro, dwunastka. Pani współlokatorka już się zresztą zameldowała – poinformowała recepcjonistka.

Renacie nie chciało się telepać z walizką na pierwsze piętro, a po chwili ponownie schodzić, postanowiła więc zaczekać na zebranie organizacyjne w przestronnym holu, pod ogromną palmą w drewnianej donicy beczce. Już od dawna nigdzie nie widywała takich donic, palm zresztą też nie. Należały chyba do świata, który powoli odchodził w przeszłość, ustępując miejsca wzbierającej fali minimalizmu, skandynawskiego dizajnu, najnowszych technologii i życia w ciągłym pośpiechu. Do jej świata, ewidentnie.

Zebranie w sali konferencyjnej zaczęło się punktualnie. Renata usiadła w jednym z ostatnich rzędów. Z ciekawością przyglądała się wchodzącym, którzy zajmowali miejsca przed nią. Sporo staruszków: zasapanych, czasem z laseczkami. Boże, czy ona naprawdę podpada pod jedną kategorię z tymi ludźmi? Nie, chyba nie: było też wiele kobiet w jej wieku, zadbanych, modnie uczesanych. Błyskały paznokcie: różowe, czerwone, zielone nawet w jednym miejscu! Starannie pomalowane, tak samo jak oczy pociągnięte cieniami we wszystkich kolorach tęczy. Tylko mężczyzn – jak na lekarstwo. Jeden przypadał chyba na pięć pań.

– Witam państwa w Jesiennych Wąwozach. Miło mi, że spędzimy razem czas, zdrowo spędzimy czas. – W sali pojawiła się wysoka, chuda postać z siwym kokiem i kategorycznym głosem. Dyrektorka, od razu można było poznać po tonie. – Proponuję, by dziś państwo rozlokowali się w pokojach, a jutro, przed spotkaniem z lekarzem i kwalifikacją do zabiegów, skorzystali z gimnastyki kardiologicznej albo kąpieli solankowej… Po południu każdy z państwa będzie znał już swój harmonogram zabiegów i plan dnia. Z kwestii organizacyjnych: pokoje są dwuosobowe, to państwo wiedzą oczywiście. Ja nie będę rozstrzygała żadnych sporów między współlokatorami, to państwo muszą się dogadać ze sobą, w końcu są państwo dorośli. Kto zajmuje które łóżko, którą szafę, w jakich godzinach łazienkę. Ostrzegam, że nie będę przyjmowała żadnych skarg tego typu: a bo on zaprasza panie do pokoju, a bo ona czyta do późna… À propos nocnego życia zresztą: to państwo są dysponentami swojego czasu wolnego, ale do ośrodka wracamy przed godziną dwudziestą drugą, to będzie sprawdzane przez personel. Jeśli kogoś nie ma po tej godzinie, zawiadamiam policję, bo przez te trzy tygodnie są państwo pod moją pieczą… – perorowała dyrektorka.

– Pani chyba żartuje – rozległ się głos z końca sali, zza pleców Renaty. – Chyba pani żartuje z tą pieczą. Od dawna mam dowód osobisty i nie będę się nikomu spowiadał z godziny, o której wracam do pokoju. I nie życzę sobie żadnego sprawdzania przez „personel”.

Głos – męski – był jeszcze bardziej kategoryczny niż ten należący do dyrektorki, która od razu zamilkła wyraźnie zaskoczona takim obrotem sprawy. Po jej zdumionej minie widać było, że rzadko ktoś jej się przeciwstawia.

Renata się odwróciła. Chciała zobaczyć mężczyznę, który przerwał tyradę dyrektorki. Ją samą zdziwiło to oświadczenie o „pieczy”, nie wiedziała, że sanatorium to powtórka z kolonii w czasach podstawówki. Ale nie odezwałaby się nigdy w życiu przy tylu obcych ludziach.

Mężczyzna, który się odezwał, wstał, jakby specjalnie po to, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. Wyraźnie odbiegał wyglądem od większości panów na turnusie. Wysoki, nawet bardzo, i bardzo szczupły, wręcz żylasty. Miał wydatny nos, oczy w odcieniu zimnego błękitu i króciutkiego siwego jeżyka na głowie.

– Pan… – syknęła dyrektorka, piorunując go spojrzeniem.

– Paweł Dobrowolski. Doktor Paweł Dobrowolski – przedstawił się mężczyzna.

– Ach, tak. Doktor. Już kojarzę. Pan ścieżką prywatną, prawda? Nie z NFZ. To pan może sobie wracać, kiedy pan zechce, proszę tylko pamiętać, że wieczorem drzwi do budynku są zamykane i nie od razu musi się znaleźć ktoś, kto będzie leciał, żeby panu jednemu otworzyć. Państwo przyjechali tu, żeby podreperować zdrowie. Ci państwo na NFZ w każdym razie. Sen jest ważny dla zdrowia. To nie… to nie dom schadzek.

Dyrektorka zbierała się już do odejścia, wyraźnie zirytowana. Kilka kobiet zachichotało nerwowo. To były te o czerwonych paznokciach, krzykliwie ubrane: kuse spódniczki, bluzki w lamparcie cętki, utapirowane mocno włosy. Zerkały na ostatni rząd, na Dobrowolskiego, wyraźnie go kokietując. Boże, Aśka miała rację. Rzeczywiście musi się nieźle dziać w tych sanatoriach. „Kotki na rozgrzanych dachach” – pomyślała Renata z niesmakiem. Wstała, szarpnęła rączkę walizki. Spotkanie się skończyło, część kuracjuszy pozostawała jednak na miejscach, witali się, przedstawiali, dyskutowali, co zrobić z resztą „tak pięknie zaczętego dnia”.

W drzwiach prawie zderzyła się z Dobrowolskim.

– Przepraszam – burknął, przepuszczając ją.

Renata zauważyła, że z pewnym trudem przyszło mu odnalezienie przeszkody, na którą natrafił, najwidoczniej nie lubił spuszczać wzroku, a ona była od niego dużo niższa.

„Kobiety w pewnym wieku stają się dla mężczyzn niewidzialne” – przypomniały jej się słowa znanej historyk sztuki.

Nie szkodzi. Przywykła. Nie było źle być niewidzialną.

* * *

– Chodź, Renia, na tę kąpiel solankową. To wygląda ciekawiej niż ta cała… gimnastyka kardiologiczna. Co tam niby mamy gimnastykować, serce? – zachichotała Jola, od poprzedniego dnia współlokatorka Renaty w pokoju numer dwanaście.

Niestety, szybko się okazało, że była to jedna z tych „lamparcic”, jak je nazywała po cichu Renata. Buzia jej się nie zamykała. To był jej czwarty turnus w sanatorium i każda z wizyt była okazją „do poznania pana na poziomie”, jak zapewniała Renatę, choć z opowieści nie wynikało, by z którymkolwiek z panów na poziomie spotkała się po wyjściu „do cywila”. Renata miała wrażenie, że Jola w ogóle po to tylko przyjeżdżała. Ani jednym słowem nie wspomniała, na jakie zabiegi chciałaby się dostać, dlaczego w ogóle zjawiła się w sanatorium. „Popatrz, a tu mam taką kieckę, rozumiesz, czarną, ze sznurowaniem, jak znalazł na wieczorek zapoznawczy. A ty co masz? Jak to nic? Dziewczyno! Gdzieżeś się uchowała. Nic, pożyczę ci coś, no, trochę mniej masz w biuście, mniej jesteś, że tak powiem, hojnie obdarzona przez naturę, ale coś się znajdzie. Może ta czerwona kopertowa w kwiaty? Pomalowałabyś usta pod kolor i byłoby jak znalazł. Ooo! Co to?! Ale ekstragacie! No, widzę, że z ciebie taki ścichapęk, ale przygotowana jesteś, tak wewnętrznie, że tak się wyrażę, ha, ha, ha, ha!”. Renacie głowa już pękała, ale Jolka oczywiście, jakby obdarzona radarem wykrywającym bezguście nawet pod ziemią, natychmiast namierzyła w jej walizce czerwone koronkowe stringi od Aśki. Nie miała siły, żeby tłumaczyć, że to nieporozumienie, głupawy prezent od córki, z którego nie zamierzała skorzystać. Bez słowa wyjęła czerwoną szmatkę z rąk Jolki i włożyła do szafy.

– No to co, te solanki, hę? Chodź, Jolka, idziemy, bo jak się nie pospieszymy, to zajmą nam wszystkie miejsca i zostanie tylko ta nieszczęsna gimnastyka kardiologiczna.

Groźba najwidoczniej podziałała, bo Jolka szybko poleciała do łazienki, skąd po chwili wychynęła w szlafroku w ogromne pawie ze sztucznego jedwabiu i dopasowanym do niego turbanie. Radośnie zastukała przed Renatą klapeczkami ozdobionymi pomponami z różowego futerka. Renata westchnęła, ale Jolka nic nie zauważyła: była tak zaabsorbowana swoją osobą i mającymi ją czekać przygodami, że nawet gdyby Renata w twarz jej wykrzyczała: „Spójrz w lustro, kobieto, ośmieszasz się!”, nie zwróciłaby na to uwagi. „Może zresztą to nie ona się ośmiesza, tylko ja jestem sztywniaczką? Pozapinana pod szyję, jak mówi Aśka. No jestem pozapinana pod szyję, nie umiem wyluzować, nie mam klapek z futerkiem. I przyjechałam tu podleczyć serce, a nie na podryw” – z dezaprobatą oceniła własne odbicie w lustrze. Zielony szlafrok frotté, czerwone crocsy na stopach. Buty w żywych barwach to jedyna ekstrawagancja, której się dopuszczała.

Wyszły. Do kąpieli solankowych szło się długim korytarzem na parterze, tak samo jak do sali gimnastycznej. Minęły czekającą na gimnastykę grupkę, nieliczną zresztą, kuracjuszy: widać większość osób wolała jednak pławić się w wielkiej wannie niż machać nogami. Wśród czekających Renata od razu zobaczyła Dobrowolskiego: stał nieco obok, pod ścianą, wysoki, wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt ponad głowami reszty, jakby miał się za kogoś lepszego albo widział w okolicach sufitu coś, czego nikt inny nie dostrzegał. Archanioła Gabriela może. Renatę, nie wiedzieć czemu, to zirytowało. Dupek. Nadęty bubek. Nie cierpiała takich ważniaków.

– Oooch, zobacz, jest ten doktorek… Zaczynam żałować, że nie wybrałam jednak tej cholernej gimnastyki – szepnęła jej w ucho Jolka.

Zwolniła kroku, nadała biodrom taneczny rytm, klapeczki zastukały po płytkach, zatańczyły pomponiki. Renata ze zdumieniem patrzyła na tę przemianę. Jolka zachowywała się tak, jakby już jej nie widziała, i chyba nie obchodziło jej, czy współlokatorka na nią patrzy i co myśli. Jednym widzem tego niemego przedstawienia miał być Paweł Dobrowolski.

Nawet nie spojrzał na nie, gdy go mijały: na nic kręcenie pupą, zalotny uśmiech, poprawianie pasma włosów wymykającego się spod turbanu. Przedstawienie się skończyło. Klapą, niestety. Ale Jolka nie wydawała się tym przejęta czy zaniepokojona.

– No, niezłe ciacho z niego. Będzie mój, zobaczysz.

Rzuciła jej triumfalne spojrzenie. Renata nie miała pojęcia, jak to skomentować, na szczęście nie musiała: doszły do łaźni, w szatni zdjęły szlafroki, klapki, wślizgnęły się do ogromnej wanny wypełnionej bulgoczącym, lekko białawym płynem. Po chwili dołączyły do nich jeszcze dwie kobiety. Woda była ciepła, Renacie zrobiło się błogo. Usadowiła się wygodnie, wyciągnęła nogi – wanna była naprawdę wielka. Oparła głowę na zagłówku, przymknęła lekko oczy.

– Z którego piętra jesteście, dziewczyny? – dobiegł ją głos. Wysoki, piskliwy: należał pewnie do tej małej, myszowatej, z wyłupiastymi oczami. – Ja jestem Kryśka.

– Jolka, a to Renia. – Jolka poczuła się w obowiązku wystąpić w roli rzecznika prasowego. – Mieszkacie razem?

– Tak, na trzecim piętrze. Ewa jestem. Nie będziemy mogły wymykać się nocą po rynnie – zachichotała ta druga, z krótkim siwym barankiem na głowie.

– Po co się wymykać, tu w ośrodku też można się nieźle zabawić. Nie wiem, moje panie, czy macie już swój typ, ale ja stanowczo zasadzam się na doktora. Tego… Dobrowolskiego, tak? – oświadczyła Jolka.

– No co ty? Mnie on też w oko wpadł. No i Krysi. Choć Krysia się nie przyznaje, świeża wdowa… Krysia, przystojny jest nasz doktorek, co?

– Nie będę zaprzeczać. Przystojny, piękny mężczyzna. Ale ja mogę na niego co najwyżej popatrzeć. Nie mam takich potrzeb, żeby się za facetami uganiać w sanatoriach. Mój mąż zmarł rok temu i nikt mi go nie zastąpi. Nawet przystojny lekarz – odpowiedziała spokojnie Krysia.

Renata otworzyła oczy, dokładniej jej się przyjrzała. Szkoda, że to z nią nie wylądowała w pokoju, chyba lepiej by się dogadywały niż z Jolką.

– Swoją drogą to ciekawe, lekarz i w sanatorium… – zadumała się Jola, która najwyraźniej nie lubiła poświęcać czasu tak poważnym tematom jak śmierć czyjegoś męża.

– A wiecie, ja o niego wypytałam. Znam dyrektorkę, byłam tu już na dwóch turnusach. Ale się wkurzyła na tym zebraniu, ona jest sztywna jak tyczka, na nauczycielkę by się nadawała. Powiedziała mi, że to nie tylko lekarz, ale w dodatku kardiolog transplantolog! Wyobrażacie sobie! Kardiolog po zawale, niezły żart, co? – zachichotała Ewa.

– Żony lekarzy umierają młodo, a żony szewców chodzą boso – sentencjonalnie wtrąciła Krysia.

– Raczej: szewc bez butów chodzi. Bardziej by tu pasowało – nie mogła się powstrzymać Renata. Nawyk ze starych, szkolnych czasów.

Zabolało ją to, co powiedziała Ewa: sztywna jak tyczka, sztywna jak nauczycielka. Ona przecież była nauczycielką na urlopie dla podratowania zdrowia, polonistką w dodatku. Ale znów zabrakło jej odwagi, by powiedzieć coś na głos w obronie zawodu, który tak kochała.

– Otóż to, Renia, masz rację. Najtrudniej dbać o własne serce, łatwiej ludziom radzić. To, że on po zawale, wcale mnie nie martwi. Ale czy któraś widziała jego stopy? Bo nos ma duży, dobry znak, a przyjrzała się któraś stopom? – zainteresowała się Jolka.

– Ale o co chodzi? Szewc, stopy, nie rozumiem? – Renatę zaczęła wciągać ta konwersacja.

– Oj, Renia, jaka ty jesteś dziwna, przecież duże stopy i duży nos to wiadomo, co też duże! A jak duże, to i radości więcej, tak? To znaczy wedle uznania, ale ja zdecydowanie wolę duże, a wy, dziewczyny? – rozochociła się Jolka.

Renata znów zamknęła oczy. Wyłączyła się, prawie nie słuchała rozmowy między paniami, głównie Ewą i Jolą. Opowiadały sobie, z kim się spotykały ostatnio, na jakich były randkach. Renata nie miała na ten temat nic do powiedzenia. Nigdy nie zdradziła męża, nawet wtedy, gdy się zorientowała, że ich małżeństwo było pomyłką. Rozwiedli się dziesięć lat temu, gdy dzieci były już prawie dorosłe – wcześniej nie chcieli, a raczej: ona nie chciała, „niszczyć im dzieciństwa”. Rozwód był długi i bolesny: Marek nie chciał się zgodzić na porozumienie stron, głównie dlatego, że w takim wypadku przy Renacie zostałoby mieszkanie. Podział majątku, rozprawy, kłamstwa świadków – to była mordęga. Gdy minęła, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłaby Renata, byłby nowy związek. Straciła zainteresowanie mężczyznami. Uznała, że to skończony temat w jej życiu.

Gdy wychodziła z łaźni, czuła, że ma twarz czerwoną jak ukochane peonie Red Charm – sadziła takie na działce. I nie tylko z powodu ciepłej wody. „Idiotka ze mnie. Ja po prostu od lat, chyba kilkunastu, nie rozmawiałam z nikim o seksie. Zawsze przełączam kanał w telewizji, gdy bohaterowie zaczynają się całować. Nie wiem czemu. To nie niechęć, nie obrzydzenie, raczej chyba… wyparcie. Tak, wolę wypierać seks ze swoich myśli, ze swojego życia. Bo od lat go nie uprawiam i przecież nie będę, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat? A one tak otwarcie o tym mówią, tak jakby nadal to robiły, w ogóle się nie krępują! Nie sądziłam, że kobiety w tym wieku… W moim wieku! Mogą tak robić, tak żyć! Co jest ze mną nie tak?” – zastanawiała się, człapiąc długim korytarzem.

Przez przeszklone ściany sali gimnastycznej widziała ćwiczących. Dobrowolski robił właśnie wypad do przodu: wyprostowany jak struna, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Nie wiedziała, dlaczego popatrzyła właśnie na niego. Chyba dlatego, że ładnie się ruszał: z gracją, harmonią, nieczęstą u sześćdziesięciolatków. W jego ruchach była zwinność, sprężystość, jak u dzikiego kota czającego się do skoku.

Miał zmarszczone brwi, skoncentrowany wyraz twarzy, patrzył w jeden punkt.

Tym razem nie znajdował się on jednak na suficie, tylko znacznie niżej. Renata podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem i zobaczyła, że Dobrowolski wpatrywał się tak intensywnie w pośladki instruktorki, jędrne, krągłe, opięte cienkim stretchem w kolorze fuksji.

I nagle poczuła ukłucie zazdrości.

* * *

– Jak myślisz, ta czy ta?

Jolka stała nad swoim łóżkiem i bezradnym wzrokiem wpatrywała się w dwie sukienki. Jedna była obcisła, w paski jakby żywcem ściągnięte z zebry. Druga – kusa, z ogromnym dekoltem i bufkami, w kolorze malinowym. Szczerze mówiąc, Renata sądziła, że obie są tak samo okropne. Ostentacyjne i tandetne. Ale nie chciała ranić uczuć Joli, którą nawet zaczęła lubić: za jej wesołość, otwartość.

Poza tym ukradkiem jej się przyglądała. Jola cieszyła się swoim ciałem: wklepywała w skórę olejki, balsamy, bez najmniejszego skrępowania oglądała się przed lustrem, prężyła, przeciągała. A przecież miała na udach wyraźny cellulit, a brzuch przecinała pionowa, ogromna blizna, może pozostałość po cesarskim cięciu? Renata nie chciała pytać, nie teraz. Może później, gdy trochę się poznają, zbliżą?

W każdym razie atencja i sympatia Joli dla własnego ciała robiła na niej wrażenie. Bo ona sama traktowała ciało jedynie użytkowo, nie jak „sztukę piękną”. Dbała o siebie, chciała bowiem być zdrowa, ale nic poza tym. Jej nogi służyły do chodzenia, nie do kuszenia przechodniów płci męskiej. Jej ręce miały radzić sobie z pracami domowymi, z podnoszeniem książki, w końcu uwielbiała czytać. Po to chodziła regularnie do okulisty: żeby nie przegapić momentu, w którym wzrok zacznie się psuć – jej matka miała zwyrodnienie plamki żółtej Renata wiedziała, jak uciążliwa jest utrata wzroku, choćby częściowa. Nie umiała trzepotać rzęsami i zerkać zalotnie na panów. Piersi były od oddychania, brzuch – od jedzenia zdrowych rzeczy. Miała półdługie włosy, bo nie trzeba ich było zbytnio układać, nie sprawiały problemów po kąpieli. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalała, była farba: ciemny blond, jak dawniej. Nie akceptowała siwych pasemek, przypominały jej trudne chwile: wypadek samochodowy Marcina pięć lat temu. Syn wyszedł z niego cało, ale trzy dni leżał w śpiączce. Rozwód. Śmierć kochanej matki.

Dlatego przyglądała się Joli uważnie, choć dyskretnie, jak egzotycznemu ptakowi. A więc tak można? Dbać o atrakcyjność, gdy ma się sześćdziesiątkę na karku, myśleć o zabiegach odmładzających, modzie, seksie? To była dla niej nowość.

– Eee… Chyba ta malinowa lepsza. Ładnie współgra z twoją karnacją – powiedziała.

Jolka przyjrzała się sceptycznie sukienkom, nieufnie spojrzała na Renatę i w końcu wybrała kieckę w paski. Do tego czerwone zamszowe szpilki.

– A ty co założysz? Pierwsza dyskoteka na turnusie jest ważna, musisz się pokazać, panów jest mało, konkurencja duża. Trzeba zrobić dobre wrażenie od progu – poinstruowała Renatę.

– No… Nie wiedziałam o tym wrażeniu. I chyba nie mam żadnej sukienki odpowiedniej na dyskotekę. Trudno, włożę dżinsy i czarny top na ramiączkach, to chyba wystarczy? – zapytała z nadzieją.

– Zwariowałaś? – Jolka popukała się w czoło. – Masz być sexy laska. Chociaż właściwie… Masz ładną pupę, nie myśl, że nie zauważyłam. W dżinach może być nawet okej, ale tylko pod warunkiem, że będziesz miała szpilki. Jakie wzięłaś?

– Żadne – jęknęła Renata.

Zamierzała włożyć swoje ulubione trampki.

– Renia, Renia! Co ja z tobą mam, dziewczyno! Jaki nosisz rozmiar? – Jolka załamała ręce.

– No… małe trzydzieści osiem.

– To my jak siostry bliźniaczki! Pożyczysz któreś z moich szpilek. Spójrzmy… Te czarne będą zbyt poważne. O, te super się nadadzą. Nogi wydłużają wizualnie. – Jola rzuciła na łóżko Renaty beżowe proste czółenka na wysokiej, cienkiej szpilce.

„Nawet fajne!” – pomyślała Renata od razu.

– Jolu, od lat nie chodziłam na szpilkach – powiedziała szeptem, jakby zdradzała jakiś wielki sekret.

– Renia, Renia, no! Wkładaj. Poćwiczysz chwilę na korytarzu. Pójdziemy na dół pod rękę, później sobie klapniesz na krzesełko, a jak ktoś cię poprosi do tańca, to się od razu przytulisz, rozumiesz? Niezły plan, nie? Dobrze, że mnie masz, nie wiem, jak byś sobie poradziła, gdyby cię dali do pokoju z drugą taką… nieobytą towarzysko – teatralnie westchnęła Jola.

Renata naprawdę próbowała się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem, ale, niestety, jej nie wyszło. Dawno się tak nie śmiała, na całe gardło. Przyjemne! Jola po chwili dołączyła, lubiła się śmiać. I tak chichotały jak dwie nastolatki.

W szampańskich nastrojach zeszły pod rękę do sali bankietowej, w której odbywała się pierwsza dyskoteka. „Bo regeneracja powinna dotyczyć nie tylko ciała, ale także duszy” – oświadczyła po obiedzie dyrektorka. Renata sama nie wiedziała, czego się spodziewać. Jeszcze dwa dni temu powiedziałaby, że nie idzie na żadną dyskotekę, sam pomysł uznałaby za absurdalny! Ale ze zdumieniem zauważyła, że sanatorium dobrze na nią wpływa, zmienia ją. Bardziej nawet niż wyjazd do Egiptu trzy lata temu. Może przez to, że pojechała wtedy z Aśką i całe dnie spędzały wyłącznie w swoim towarzystwie? Było fajnie, ale wciąż była to ta sama Renata – tylko wśród palm i turkusowych płycizn Morza Czerwonego.

Teraz była sama, ale jednocześnie nie czuła się samotna. Z początku przerażała ją perspektywa mieszkania w jednym pokoju z obcą osobą. Teraz rozumiała, że to miało swój cel, sens. Otwierało ją na nowe doznania, znajomości, zmuszało, by wyszła z czterech ścian pokoju numeru dwanaście i zrobiła coś zupełnie nowego. „A więc Aśka jednak miała rację. Pomyliła się tylko co do sposobu. Nie chodzi o inną bieliznę, chodzi o inne miejsce. Zmieniasz miejsce i ta zmiana wpływa na ciebie, czy chcesz, czy nie. Dobra, zobaczmy, co z tego wyniknie” – pomyślała Renata.

Sala była duża. Główne światła wyłączono. Jarzyły się tylko boczne lampki z kolorowymi żarówkami, dwie dyskotekowe kule – jak przeniesione wehikułem czasu z lat osiemdziesiątych! – rzucały migotliwie rozbłyski na ściany pomalowane w zielone wstęgi na różowym tle. „Powrót do przeszłości! Czuję się, jakbym znowu weszła do Riviery Remont czy Stodoły”. Renata uśmiechnęła się na te wspomnienia. I tylko pod ścianami zamiast długowłosych kolegów z roku i koleżanek z plastikowymi kolczykami z Jabloneksu – kuracjusze. Siwe włosy, okulary, zgarbione plecy. No nie, przesada, nie u wszystkich: znowu wpadła w czarnowidztwo. Co jest, czy ona ma problemy z akceptacją własnego wieku, własnego ciała?

– Jest! – rozległ się triumfalny pisk Jolki.

Renata podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem. Rzeczywiście był: w przeciwległym kącie sali, niedbale oparty o ścianę, stał Paweł Dobrowolski. W dżinsach rurkach i dżinsowej koszuli wypuszczonej na spodnie, jego siwe włosy lśniły fioletem w świetle lamp. Renacie mocniej zabiło serce. „Co jest, do cholery? Chyba to pikanie nie dla tego doktorka, obiektu westchnień tłumu kobiet, na oko: niezłego chama” – zgromiła samą siebie w myślach. Jolki już przy niej nie było, w czerwonych szpileczkach biegła prawie przez całą salę prosto do Dobrowolskiego – jakby się bała, że ktoś ją uprzedzi. Renata zauważyła, że z krzeseł rozstawionych pod ścianami obserwuje ruchy Jolki kilkanaście par oczu. Niebawem stało się jasne dlaczego: wymiana zdań nie trwała dłużej niż minutę, Jolka postała chwilę głupio przy Dobrowolskim, kręcąc włosy na palcu, po czym jak niepyszna odżeglowała pod ścianę. Teraz Renata była już pewna, o co chodzi: wszystkie „lamparcice” próbowały podejść do lekarza, zagaić rozmowę. I wobec wszystkich był zapewne tak samo nierozmowny i niesympatyczny jak wobec Jolki. Nie wiedzieć czemu, Renatę to rozbawiło. Najwyraźniej doktor Paweł grzeszył pewnością siebie, której jej samej tak brakowało. Był asertywny. Mężczyznom z jej pokolenia jakoś lepiej to wychodziło niż kobietom. Ale już Aśka umiała się postawić. A może wcale nie? Przecież gdyby umiała, nie sypiałaby z żonatym dyrektorem, licząc nie wiadomo na co. „My wszystkie pozwalamy, żeby nasz świat kręcił się wokół facetów. A oni to przyjmują, o, jak naturalnie. Jak ten bubek tam pod ścianą. Przyzwyczajony do hołdów. Boże, mam nadzieję, że inaczej wychowałam Marcina. Chyba tak, skoro znalazł dziewczynę za granicą i planują ślub…”. Renacie zrobiło się smutno na to wspomnienie. Marcin, jej pierworodny, zaraz po studiach wyjechał do Anglii. I już tam został. Wyglądało na to, że na zawsze: poznał dziewczynę, Irlandkę, zaręczyli się. Renata nigdy nie dała mu po sobie poznać, jak bardzo za nim tęskni, jak bardzo go jej brakuje. Nie chciała go krępować, podcinać mu skrzydeł. Chciała wychować dzieci dla świata, a nie dla siebie. „I proszę, oby spełniły się twoje marzenia, jak mówi chińskie przysłowie. Mam za swoje” – przemknęło Renacie przez myśl. Zdała sobie sprawę, że od pięciu minut tkwi sama jak palec w progu sali. Oczy „lamparcic” były teraz wbite w nią. Może dlatego, że i Dobrowolski patrzył prosto na nią z drugiego krańca sali? „Matko, stanęłam tu jak wryta. Pewnie zrobiłam z siebie idiotkę. Nic, muszę jakoś dotrzeć do krzesła. Dopiero teraz, gdy jestem sama, bez Jolki, czuję, jakie niewygodne są te buty. Chyba je zdejmę i wrócę do pokoju na bosaka” – pomyślała Renata i ruszyła w stronę krzeseł, starając się kroczyć godnie i z gracją, a nie jak ktoś, komu but nieznośnie obciera piętę.

Usiadła. „Nie będę Julią, to mi nie pasuje. Nie będę Julią, nie ten czas” – darł się z głośników zespół Wanda i Banda. Renata uśmiechnęła się mimowolnie. No tak, ona też nie będzie Julią, ani tym bardziej Jolką, to jej nie pasuje. Musi być sobą. Ale od Jolki coś pożyczy. Nie buty, raczej jej stosunek do fizyczności. „Dosyć tego zamartwiania się, myślenia tylko o dzieciach. Kurczę, mam pięćdziesiąt sześć lat, tylko pięćdziesiąt sześć! Mogę spokojnie dożyć setki. Załóżmy, że tak. Czyli byłabym ledwie po półmetku. I co, tak łatwo rezygnować z głównej wygranej? Rejterować?” – krążyły jej w głowie myśli.

Tymczasem Wanda i Banda zamilkli w środku utworu w szumie podejrzanych trzasków. I rozległy się pierwsze dźwięki jednej z ulubionych piosenek Renaty z dawnych lat. „Aya RL! Skąd oni to wytrzasnęli, wieki tego nie słyszałam. Nie czekam na żadnego palanta, sama potańczę, tylko bez tych koszmarnych butów”. Jednym ruchem zrzuciła beżowe czółenka. Poczuła się nagle wolna – nie tylko od bólu, jaki sprawiała jej obtarta pięta. Po prostu: wolna, jak dawno już się nie czuła.

„Stoję na ulicy z nią, stoję twarzą w twarz. Ktoś przechodzi, trąca łokciem, wzrokiem pluje w nas. Szeptem mówię: Mała, patrz, cywilizowany świat” – chłopięcym głosem zawodził wokalista. Renata już stała na środku parkietu, w błękitnych rozbłyskach z kul dyskotekowych, z półprzymkniętymi oczami, łapała rytm. Od dawna nie tańczyła, a przecież na studiach to uwielbiała. Teraz próbowała znaleźć ten kołyszący ruch bioder, falowanie w takt muzyki, jakby ciało i dźwięk stanowiły jedność. Zdawała sobie sprawę, że oczy wszystkich „lamparcic” z Jolką na czele, ale i kolejnych kuracjuszy, którzy coraz liczniej pojawiali się w drzwiach, lecz jak ognia unikali parkietu, wbite są w nią. Po chwili nie była już jednak sama: obok pląsała Jolka, zupełnie nie czuła tej muzyki, kręciła pupą i głową, jakby to była Abba albo Boney M. Po minucie dołączyli panowie i kilka pań i na końcowe „Tam tam tam tadara ta da tam” na parkiecie zebrał się spory tłumek.

I chyba tylko dlatego w tym gąszczu nikt nie zauważył, że Paweł Dobrowolski wyszedł. Ale przechodząc przez środek sali, rzucił Renacie do ucha: „Fajnie się ruszasz”.

* * *

Długo nie mogła zasnąć. Jakby taniec – krótki, przecież to był tylko jeden utwór, później zresztą do łask didżeja wrócili Wanda i Banda oraz Bajm, a Renata zeszła z parkietu – coś w niej obudził. Krew inaczej krążyła w żyłach. Oddychała głębiej, pełną piersią. Wreszcie, grubo po dwunastej, udało jej się zamknąć oczy i zapadła w dziwny sen, nie sen.

Była w jakimś nieznanym sobie pomieszczeniu. Co ją zdziwiło – naga. Leżała na łóżku, z rękoma pod głową, na plecach. Nogi miała skrzyżowane. Nagle pojawił się on. Renata nie widziała twarzy, rozmazywała się jej, znikała za mgłą. Czy to był Marek? Chyba nie: ciało mężczyzny było twarde, skupione w sobie, wyraźnie widziała mięśnie ramion, brzucha, a Marek był raczej pulchny, miękki. No i te włosy na klatce piersiowej, siwe, zbiegające się do pępka, pełznące w dół, rozlewające się po podbrzuszu jak białe jezioro. Nie patrzyła na to, co skrywało to jezioro, nawet we śnie – nie chciała, odwracała głowę. Mimo to poczuła jego dłonie na swoich kolanach, po wewnętrznej stronie ud. Miał silne palce, choć szczupłe. Jednym ruchem rozwarł jej nogi i dłonie popłynęły w górę, do jej wzgórka łonowego. Nagle zrobiło jej się gorąco. To gorąco promieniowało od kości łonowej, pulsowało coraz mocniej.

Obudziła się. Kurczowo ściskała prześcieradło. Miała nadzieję, że nie krzyczała – ale chyba nie, z sąsiedniego łóżka dobiegało ją spokojne pochrapywanie. Jolka spała głęboko.

Renata poszła do łazienki i możliwie najciszej odkręciła wodę. Wzięła krótki, chłodny prysznic. Chciała zmyć z siebie to gorąco, tę wilgoć między nogami, ten sen i te myśli.

To był jej pierwszy orgazm od wielu lat.