Kwiaciarka. Tom 2 - Xavier de Montépin - ebook

Kwiaciarka. Tom 2 ebook

Xavier de Montépin

3,6

Opis

Druga część wielowątkowej powieści o XIX-wiecznym Paryżu.



Fortuna, namiętność i zbrodnia – oto, co kieruje życiem bohaterów. Hrabina Marcela de Lagarde po śmierci męża jest zrujnowana. Jak usunie przeszkody, które stoją na jej drodze do fortuny? Czy osiągnie szczęście, skoro nikogo nie można zmusić do miłości? Sprytna kobieta uważa, że ma wszystko pod kontrolą, ale czy rzeczywiście tak jest?

W świecie, którym rządzi przypadek, może się wydarzyć wszystko...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (19 ocen)
5
8
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Xavier de Montépin

Kwiaciarka

Tom 2

Redakcja: Renata Horbal

Korekta: Urszula Bańcerek

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcie na okładce: Shutterstock © Boiko Olha

Skład: Grzegorz Bociek

Konwersja do epub i mobi: A3M Agencja Internetowa, mBOOKS. marcin siwiec

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydanie I

Bielsko-Biała 2020

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-535-4

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel./faks 22 725 78 12

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy do naszej księgarni internetowej:

www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: 

www.facebook.com/dragonwydawnictwo/

• Część III •

• I  •

Była druga po południu.

Hrabia Albert de Lussan, oparty o poduszki swego wózka, kończył śniadanie w jadalni na dole, gdzie zjeżdżał windą z przedpokoju poprzedzającego jego sypialnię. Od chwili, gdy Zim wynosił go z łóżka, aż do czasu udania się na spoczynek, hrabia nie opuszczał swego wózka, który był tak skonstruowany, że można było w jednej chwili, za pomocą zmyślnego mechanizmu, zrobić z niego wygodne łóżko.

Zim, przygotowany do wyjazdu do Nantes, stał trzymając w ręku papiery i listy, i słuchał poleceń pana, który był zarazem jego przyjacielem.

– Rozumiesz mnie dobrze, Zimie? – spytał hrabia. – Oddasz notariuszowi list do rąk własnych i poczekasz na odpowiedź.

– Dobrze, panie.

– Udasz się także do mego bankiera i odbierzesz wskazaną przeze mnie sumę. Jeśli chodzi o pozostałe listy, nie musisz czekać na odpowiedź.

– Dobrze, panie.

– Załatwisz sprawunki zgodnie z załączoną listą i złożysz zamówienia u naszych stałych dostawców.

– Postaram się załatwić wszystko jak najlepiej. Przed odjazdem pociągu do Nantes mam jeszcze trochę czasu, może pan każe zawieźć się do ogrodu?

– Nie. Dziś jest zbyt gorąco, zostanę tutaj. Louisic poda mi dzienniki, będę czytał.

– A co będzie z obiadem, jeżeli nie wrócę do tej pory?

– Zjem obiad bez ciebie, mój poczciwy Zimie. Zbyt wiele masz do załatwienia, byś zdążył wrócić przed wieczorem. Na obiedzie będziesz jeszcze w Nantes.

– A jeżeli pan będzie chciał położyć się do łóżka?

– Louisic zabierze mnie na górę. Czytając, będę oczekiwał twego powrotu.

– Jeśli wyjadę z Nantes ostatnim pociągiem, będę z powrotem najwcześniej o pierwszej w nocy.

– Tak późno!?

– Zakładając, na wszelki wypadek, ewentualne spóźnienie, nie wrócę wcześniej jak przed czwartą rano.

– To prawda, sam jestem temu winien, gdybym napisał listy wczoraj, mógłbyś wyjechać dziś rano. Zresztą zrobisz to, co będziesz uważał za najlepsze. Poczekam na ciebie, ponieważ tylko do ciebie mam zaufanie. Tylko ty umiesz przenosić mnie bez sprawiania mi bólu. Idź, mój dobry Zimie, a po drodze powiedz, aby mi podano dzienniki.

Przed odjazdem Hindus przekazał wszystkie stałe obowiązki pokojowcowi Louisicowi, który był uczciwym Bretończykiem.

Louisic natychmiast przyniósł dzienniki.

– Przysuń mnie do okna – powiedział pan de Lussan. – Dobrze, a teraz zajmij się swoją robotą, jak gdyby mnie tu nie było. Jeżeli będę cię potrzebował, zadzwonię. Poczekaj jeszcze. Jeżeli ktoś będzie chciał się ze mną widzieć, to uprzedź mnie zanim go wprowadzisz.

Duże i szerokie okna jadalni wychodziły na taras, z którego widać było ogrody, park i ruiny starego zamczyska. Widok był prześliczny i nawet wzrok człowieka najbardziej nieczułego na piękno natury patrzyłby na to z przyjemnością.

Przed rozpoczęciem czytania hrabia przyglądał się przez kilka minut zajęciom ogrodnika, następnie jego wzrok zatonął gdzieś w oddali, a powieki zaczęły podnosić się z trudem.

Czy to był sen? Nie. Hrabia nie spał i nie myślał o spaniu. Umysł jego pracował intensywnie. Nagle wargi poruszyły się.

Imię: Magdalena, wyrwało się z nich jak westchnienie i jednocześnie łza potoczyła się po policzkach. Wspomnienie biednej, opuszczonej dziewczyny nie dawało mu ani chwili spokoju.

Długo tak pozostawał z przymkniętymi oczyma, pogrążony w myślach. Wreszcie marzenia rozpierzchły się. Podniósł głowę i wziął do ręki jeden z licznych dzienników, jakie codziennie odbierał. Pismo podawało nowe szczegóły katastrofy w Bressuire. Wiadomości zawierały listę zabitych i rannych, wszystkich podróżujących i przewożonych więźniów. Hrabiego wielce zajmowały wieści o katastrofie, powodującej tak liczne ofiary.

Pan de Lussan zatrzymywał się przy każdym nazwisku, planując posłanie zasiłku rodzinom, na które spadł tak ciężki cios.

Nagle zatrzymał się, przeczytawszy nazwisko skazańca, którego uważano za spalonego podczas pożaru wagonów z więźniami.

„Paweł Giret”.

Pewien był, że gdzieś słyszał lub czytał to nazwisko. Naraz jego pamięć rozświetliło światło i wszystko sobie przypomniał. Paweł Giret, tak nazywał się jeden z dwóch oskarżonych o zamordowanie jego szwagra, hrabiego Jerzego de Lagarde, w Joinville, którzy zostali skazani na karę śmierci.

Paweł Giret zatem został ułaskawiony, a ścięto tylko Jana Remy.

– A teraz również Giret nie żyje – szepnął hrabia. – Naczelnik państwa ocalił go od śmierci, ale Bóg chciał, aby wyrok został wykonany… Tyle razy zastanawiałem się nad tym i nadal jestem ciekawy, jaki cel mieli ci dwaj mężczyźni w zabiciu męża mojej siostry? Nie umiem sobie na to odpowiedzieć. Wydawało mi się, że sprawa była przeprowadzona bardzo sumiennie… Wszystkie dowody zdawały się wskazywać na to, że byli ze wszech miar winni, ale ich godna podziwu wytrwałość w twierdzeniu, że są niewinni, że stali się ofiarami tajemniczego, niewytłumaczalnego fatalizmu, broniła ich stokroć bardziej niż oskarżenia skierowane przeciwko nim… Gdybym był członkiem sądu, poradziwszy się swego sumienia, odpowiedziałbym bez wahania: Są niewinni!

Po pewnej przerwie hrabia dodał:

– A teraz obaj nie żyją. Czyżby ta podwójna śmierć na zawsze pogrążyła w mroku okrywającą całą sprawę tajemnicę? Kto to może wiedzieć?

Pan de Lussan pogrążył się w czytaniu.

• II  •

Zgodnie ze zwyczajem przyjętym w pałacu, obiad podawano hrabiemu punktualnie o godzinie siódmej. Nikt też nie przybył z wizytą po wyjeździe Zima.

O stałej porze Louisic oświadczył hrabiemu, że obiad jest podany i potoczył go na fotelu do stołu.

Dieta narzucona Albertowi przez doktora była bardzo rygorystyczna, zwłaszcza wieczorem jadał niewiele: na cały obiad składało się kilka łyżek zupy, pieczone mięso, jarzyny w bardzo małej ilości i nieco wina, ponieważ nie mógł spożywać żadnych innych alkoholi.

Hrabia zazwyczaj pozostawał jednak długo przy stole, jedząc wolno, aby przedłużać sobie te chwile, stanowiące dlań pewną rozrywkę w ciągu dnia. Zwykle kończył swój obiad dopiero około godziny dziewiątej.

– Zapalisz lampę na schodach pierwszego piętra i drugą w mojej sypialni – powiedział do Louisica. – Potem windą wjadę do siebie na piętro.

– Czy pan hrabia poczeka z położeniem się do łóżka na Zima?

– Tak.

Pokojowiec wykonał rozkazy, po czym przewiózł fotel do windy, która lekko, bez najmniejszego wstrząśnięcia, zatrzymała się przy przedpokoju poprzedzającym sypialnię hrabiego.

– Opuść tył fotela, aby zamienił się w szezlong – rozkazał hrabia.

Louisic nacisnął sprężynkę i w jednej chwili fotel stał się wygodnym łóżkiem, zapraszającym do wypoczynku. Bretończyk, podłożywszy pod głowę i plecy pana de Lussan poduszki, przysunął mały stoliczek, na którym leżały książki i stała zapalona lampa.

– Czy pan hrabia każe u siebie zamknąć okno? – zapytał.

– Nie, nie trzeba.

– Czy pan hrabia potrzebuje jeszcze czegoś?

– Nie, to już wszystko. Możesz się oddalić i położyć, jak tylko skończysz swoją pracę.

Służący wyszedł z pokoju.

Albert de Lussan wziął książkę do ręki i zaczął czytać.

Jego osobisty apartament zajmował jedno skrzydło pałacu i był zupełnie oddzielony od pozostałych pokoi, mieszczących bardzo ciekawe zbiory oraz dzieła sztuki.

Salon i gabinet, w którym pracował, oddzielały jego pokój od biblioteki, pełnej rzadkich i cennych ksiąg, umeblowanej pięknymi, wyjątkowymi antykami; jeden ze sprzętów, oprócz ważnych papierów, mieścił próby najpiękniejszych diamentów i pereł przywiezionych z Indii.

Całe pierwsze piętro było otoczone oszkloną, wychodzącą na park galerią.

Sypialnia miała tylko jedno okno, a raczej oszklone drzwi, wychodzące na balkon znajdujący się na wprost bramy ogrodowej. Od bramy do balkonu ciągnęło się przejście, rodzaj szpaleru okratowanego, jak ścianki altany i pokrytego pnącymi różami, których kwiaty sięgały do okien skrzydła pałacowego.

Zegar kościoła w Clisson wydzwonił godzinę dziesiątą, w tej samej chwili, jak echo, odezwały się wszystkie zegary w zamku.

Na prowincji, a szczególnie w małych wioskach, godzina ta jest hasłem do ogólnego odpoczynku, wszystkie drzwi i okna zamykają się szczelnie, cichną wszelkie odgłosy, światło gaśnie, życie zdaje się zatrzymywać.

W pałacu ogrodnik, będący zarazem odźwiernym, zamknął bramę. Domownicy, wszedłszy do mieszkań, poszli spać.

Jeden tylko Albert de Lussan czuwał jeszcze, czytając i oczekując bez zniecierpliwienia powrotu wiernego Zima.

Noc była jasna, niebo usiane gwiazdami. Lekki, wschodni wietrzyk poruszał harmonijnie listkami drzew, które sprawiały miły szmer, dotykając oszklonej galerii. Szmery te działały na Alberta tak kojąco jak monotonna piosenka piastunki nad kołyską dziecka. Powieki coraz częściej poczęły mu opadać na oczy, wreszcie przymknęły się i już się więcej nie otwarły. Książka wysunęła mu się z ręki, opadła na kolana. Spał.

Wybiła jedenasta, następnie dwunasta. Hrabia spał jeszcze, ale jego spokojny z początku sen stał się widocznie męczący, gdyż jego ciałem wstrząsały nerwowe drgania, a rysy twarzy zmieniły się; co chwilę z jego ust ulatywały głuche, oderwane od siebie wyrazy, zapewne pod wpływem ogarniających go jakichś strasznych majaczeń, podobnych do duszącej niekiedy człowieka zmory. Nagle jego lewa, nietknięta paraliżem, ręka wyprężyła się gwałtownie, jakby chcąc odsunąć pełne groźby widziadło. Ten mimowolny ruch zrzucił ze stojącego obok stoliczka lampę, która, padając na podłogę, rozbiła się na kawałki.

Uderzenie i hałas zbudziły go ze snu. Rzucił wokół siebie pełne zdziwienia spojrzenie. Naraz nieopisana trwoga odmalowała się na jego twarzy.

Olej skalny, rodzaj płynnego gazu, zasilającego lampę, rozlał się na podłogę, wybuchając płomieniem. Ogień objął już obicie stolika, stąd przeniósł się na meble i począł lizać boki fotela.

– Pomocy! Ratunku! Pali się! – począł wołać hrabia ze wszystkich sił, lecz głos, ze strachu, wiązł mu w gardle.

Płomienie zwiększały się. Gryzący dym napełnił pokój.

Wówczas zaszło coś nieprawdopodobnego, trudnego do uwierzenia, o czym jednak naukowe księgi wspominają, podając nierzadkie przykłady: pod wpływem silnych emocji, wynikających z przeświadczenia o ogromnym niebezpieczeństwie, widmie nagłej i bolesnej śmierci, kaleka odzyskał w jednej chwili zupełną władzę w członkach, zszedł z fotela, przyczołgał się do okna, z którego pod wpływem gorąca wyleciały szyby, i ponownie począł rozpaczliwie wołać.

– Pomocy! Ratunku! Pali się!

Niestety! Cud trwał bardzo krótko. Członki jego na chwilę jakby zgalwanizowane, ogarnęła na nowo bezwładność i hrabia upadł na balkonie, uczepiwszy się lewą ręką żelaznych okuć.

Tym razem został usłyszany. Odpowiedziały mu dalekie odgłosy. Okrzyki: Gore! Pali się! powtarzały się wyraźnie.

Spieszono ku tej stronie zamku, z której dobiegały coraz słabsze jęki hrabiego.

W jednej chwili wszyscy się usunęli. Mężczyzna jakiś, przedostawszy się przebojem przez zgromadzonych po okratowanym przejściu, tworzącym rodzaj altany, wdrapał się na balkon i dotarł do okna, z którego niekiedy już tylko docierały ledwie słyszalne jęki.

– Pomocy! Ratujcie mnie! – wołał stłumionym głosem hrabia.

Mężczyzna przesadził nogą balkon i ujrzał hrabiego na tle morza płomieni.

– Obejmij mnie pan – powiedział, pochylając się ku niemu – ocalę pana.

Pan de Lussan zdołał wyciągnąć lewą rękę.

Mężczyzna zarzucił ją sobie na kark i trzymając hrabiego jedną ręką, przesadził po raz wtóry balkon, postawił nogę na okratowaniu i chwytając się ręką pałączków, począł schodzić.

Świadkowie niezwykłego ratowania bliźniego wpatrywali się drżący, prawie nie oddychając.

Naraz, na wysokości dwóch metrów od ziemi, drewniane okratowanie złamało się pod ciężarem dwóch ludzi – hrabia i jego wybawca padli na ziemię.

Padając, nieznajomy uderzył głową o kamienny brzeg obmurowania, raniąc się głęboko od brwi do wierzchołka czaszki. Krew trysnęła obficie i mężczyzna, nie mogąc powstrzymać okrzyku bólu, stracił przytomność.

Pan de Lussan leżał zemdlony.

Obecni, podbiegłszy, podnieśli oba ciała i złożyli je ostrożnie na pobliskim gazonie.

Tymczasem przybyła straż. W jednej chwili zorganizowano pomoc i wzięto się energicznie do gaszenia pożaru. Wszyscy walczyli z szerzącym się żywiołem z największym poświęceniem, wezwawszy na pomoc wszystkie swe siły i przytomność umysłu, gdyż pan de Lussan był dobroczyńcą całej okolicy, obrońcą biednych, opatrznością nieszczęśliwych, a nade wszystko pozyskał sobie ich miłość.

Na miejsce pożaru przybyli też dwaj lekarze i mer.

Otoczono kołem hrabiego i jego odważnego wybawcę.

Obawiano się o życie pana de Lussan. Jeden z doktorów badał hrabiego, drugi zajął się nieznajomym, który z narażeniem życia wyrwał hrabiego z objęć śmierci. Krew płynęła obficie z rany, a jego twarz była nią oblepiona jak czerwoną maską.

– Kto to taki? – pytano wokół. Ale nikt nie potrafił odpowiedzieć, gdyż jego rysy zupełnie zniknęły pod krwią.

Obydwaj nie dawali znaku życia.

Uspokojono się szybko co do pana de Lussan, gdyż doktor, który go starannie obejrzał, oświadczył, że popadł jedynie w stan omdlenia.

W tej samej chwili Zim, ze zmienioną twarzą i ubraniem w nieładzie, rozpychając tłum, podbiegł do trawnika, na którym leżał hrabia.

– Pan! Mój pan! – wołał, padając na kolana. – Pan! Mój dobry… ukochany pan.

A widząc śmiertelnie bladą twarz i bezwładne ciało swego pana, wydał okrzyk przerażenia.

– Czy już nie żyje? – pytał doktora, składając błagalnie dłonie. – Ach powiedz mi pan, że nie umarł!

I nie słuchając odpowiedzi, nie wiedząc, co mówi, wołał:

– Mój Boże! Mój Boże! Czemu opuściłem zamek? Dlaczego się stąd oddalałem? Po co udawałem się do Nantes? Gdybym tu został, nie stałoby się to nieszczęście. Panie hrabio, mój drogi panie, to ja, Zim. Twój wierny sługa. Twój przyjaciel. Posłuchaj mnie. Odpowiedz.

Na dźwięk tego głosu, tak dobrze znanego, w pana de Lussan zdawało się wracać życie; powieki mu zadrżały, po twarzy przebiegł rodzaj dreszczu.

– Nie umarł! Żyje! – wołał Hindus z tryumfem, wstrzymując się całą siłą od łkań, które dusiły go za gardło. – Panie, to ja… Twój Zim! Jestem tu, przy tobie. Czy słyszysz mnie? Spójrz na mnie!

Oczy pana de Lussan otwarły się powoli. Starał się podnieść. Doktor pomógł mu i po chwili już siedział.

Zim, teraz tyle uradowany, co zrozpaczony przed chwilą, objął go i bełkotał zdania bez związku.

Hrabia przyszedł już zupełnie do siebie.

– Widziałem śmierć tak blisko… Tak blisko, jak owego dnia, gdy ukąsił mnie jadowity wąż… Jakoś zdołałem się wywinąć… Ale on?

– Kto to taki, panie? – zapytał Hindus.

– Ten, kto mnie wybawił. Kto mnie wyrwał z płomieni i czyją twarz widziałem tylko przez chwilę?

– Jest ranny, panie hrabio – odpowiedział doktor.

– Ranny? Ciężko?

– Mamy nadzieję, że nie. Jednak nie można tego stwierdzić na pewno!

– Gdzie on jest?

– Tu, przy panu… Leży bez zmysłów.

Mówiąc to, wskazał na sztywne ciało nieznajomego, którego drugi doktor w dalszym ciągu opatrywał.

– Ach! Nieszczęśliwy! Trzeba go ocucić, doktorze! Trzeba, aby żył! Byłoby zbyt niesprawiedliwie, aby ten człowiek, tak odważny, tak szlachetny, opłacił własnym życiem moje ocalenie! Zimie, niech go zaniosą do zamku i umieszczą w dużym pokoju, w lewym skrzydle, obok pokoju, który zajmę, gdyż moja sypialnia już nie istnieje… Pospiesz się, mój poczciwy Zimie. Niech wszystko będzie zaraz przygotowane… Jeżeli żyję, to dzięki temu człowiekowi… Nie można pozwolić na to, aby on umarł!

– On będzie żył, panie! – wołał Zim – ale pomyślmy najpierw o panu!

– Nie! Nie! – odparł hrabia – pomyślmy o moim wybawicielu!

Louisic, woźnica i ogrodnik przyłączyli się do grupy, otaczającej pana de Lussan, lekarzy i rannego.

Hindus wydał im odpowiednie rozkazy. Podnieśli rannego i postępując za Zimem, który dzięki sile Herkulesa, niósł hrabiego Alberta na ręku jak dziecię, udali się do lewego skrzydła. Dwaj doktorzy postępowali tuż za nimi.

Ogień został szczęśliwie opanowany i ugaszony, dzięki pomocy i zapałowi mieszkańców, a także roztropności straży. Straty były duże, ale apartamenty zamkowe, zawierające zbiór dzieł sztuki i rzadkich okazów, gabinet, w którym mieściły się ważne dokumenty pana de Lussan, oraz diamenty i perły ocalały.

Nad ranem tłum rozproszył się i na miejscu wypadku pozostało tylko sześciu strażaków, którzy czuwali nad dogasającymi resztkami, by ogień powtórnie nie wybuchnął.

Do pana de Lussan przybył mer z pomocnikiem, aby złożyć sprawozdanie z poniesionych strat materialnych. Znaleźli go wyciągniętego na szezlongu nieopodal rannego nieznajomego, przy którym lekarze czynili wszelkie możliwe starania, aby odzyskał przytomność.

– Straty nie są wielkie – mówił, wysłuchawszy ich. – Dzieła sztuki ocalały, a to rzecz najważniejsza… Reszta niewiele mnie obchodzi. Wszystko szybko doprowadzimy do porządku, a okoliczni robotnicy przynajmniej będą mieć robotę… Najbardziej martwi mnie, aby mój wybawca nie padł ofiarą swego poświęcenia – wskazał zdrową ręką na nieznajomego leżącego wciąż bez zmysłów.

Jeden z lekarzy kończył staranne obmywanie twarzy nieprzytomnego z zakrzepłej krwi, która pokrywała ją jakby szkarłatną maską. Nareszcie było widać całą twarz.

Zim stał i świecił doktorowi.

Mer z pomocnikiem przybliżyli się do łóżka rannego i obaj mu się przyglądali.

Przy jasnym świetle lampy wyraźnie odcinała się od śnieżnej bieli poduszek blada twarz rannego.

– Nie znam tego człowieka – odezwał się mer, uważnie przyjrzawszy się leżącemu. – Nigdy go nie widziałem.

Pomocnik mera dorzucił:

– I ja także… a znamy wszystkich w Clisson i okolicy… Z pewnością nie pochodzi z tych stron.

– Skądkolwiek pochodzi i kimkolwiek jest, odpowiadam za niego – zawołał hrabia. – Trzeba być człowiekiem zacnym, o dobrym sercu, aby dać dowód takiej odwagi, a raczej bohaterstwa! Gdyby nie on, spaliłbym się żywcem, co jest chyba jednym z najokropniejszych rodzajów śmierci. Chcę, aby moja wdzięczność dorównała jego poświęceniu… Jeżeli jest ubogi, jak można sądzić z jego odzieży, uczynię go bogatym… Mam nadzieję, że przyjmie ode mnie wszystko, co chcę dla niego zrobić…

– O! – przerwał mer – wspaniałomyślność i hojność pana hrabiego są znane. Jeżeli ten poczciwiec przeżyje, z pewnością będzie mu jak w raju.

– Należałoby upewnić się, co do jego osoby – zauważył pomocnik mera. – Czy Zim przeszukał jego ubranie?

Hindus odparł przecząco.

– A więc trzeba to zrobić – powiedział hrabia. – Jego odzienie jest na tym fotelu, bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak się nazywa…

– Zaraz się do tego wezmę – odparł pomocnik mera. Zbliżył się do fotela, wziął kurtkę i począł przeglądać wierzchnie kieszenie. W jednej z nich znalazł chustkę do nosa, której zaczął się pilnie przyglądać.

– Na chustce nie ma monogramu – powiedział. Następnie wziął się do przeglądania kieszeni spodnich. – Jest tylko dziennik. Weźmy się teraz do kamizelki.

Kieszenie kamizelki były zupełnie puste. Wziął spodnie i z prawej kieszeni wydobył portmonetkę, której zawartość wysypał sobie na rękę.

– Pięć sztuk złotych, reszta drobną monetą – objaśnił zebranych.

– Jednym słowem, żadnego wyjaśnienia – skonkludował mer. – Biedak może być robotnikiem z Nantes, który przechodził przez Clisson, udając się gdzieś po robotę. Tylko on może nam powiedzieć, kim jest.

Pomocnik mera odłożył odzież na miejsce, a dziennik i portmonetkę położył na stole.

Doktorzy tymczasem, zbadawszy ranę na czole, ściągnęli ją plastrem i położyli suchy kompres, obwiązawszy głowę płóciennymi bandażami.

Ranny wciąż leżał bez ruchu.

– No i cóż, panowie? – pytał hrabia zaniepokojony.

– Kość czołowa nie jest bardzo uszkodzona – odparł jeden z lekarzy – ale uderzenie było tak silne, że należy obawiać się wstrząśnienia mózgu, którego następstwa mogą być opłakane… dlatego też nie możemy powiedzieć w tej chwili nic konkretnego… Musimy poczekać…

– Ale co może znaczyć omdlenie przeciągające się tak długo?

– To akurat nie niepokoi nas zbytnio, gdyż jest zwykłym następstwem wielkiego wstrząsu.

– Koniec końców, stan rannego uważacie panowie za niebezpieczny?

– Nie, panie hrabio… przynajmniej o tyle, o ile nie dojdą jakieś nieprzewidziane komplikacje, a to wydaje mi się mało prawdopodobne.

– Panowie, proszę was o jak największe starania… Ja chcę, słyszycie panowie, ja chcę żeby żył!

– Hrabio, może pan na nas liczyć. Wypiszemy receptę, którą ktoś powinien zaraz zanieść do apteki… Będzie to płyn, którego trzeba będzie podać choremu dwie łyżeczki, jak tylko zacznie odzyskiwać przytomność.

– Będę czuwał, aby pańskie zalecenia były wykonane jak najściślej. Nie opuszczę chorego…

– Jednakże panu bardzo zalecamy wypoczynek, po tak wielkim psychicznym i fizycznym wstrząsie.

– Zatem dobrze! Jeżeli uważacie to panowie za konieczne, udam się na spoczynek. Zim zastąpi mnie do rana, ale po dwóch czy trzech godzinach snu, jeżeli w ogóle będę mógł zasnąć, powrócę na swoje miejsce.

Zim wysłał Louisica z receptą do apteki, wyprowadził lekarzy i wrócił do hrabiego.

– Mój drogi panie – powiedział – doktorzy mają rację, należy ich posłuchać.

– Tak, tak, mój drogi Zimie, zrobię jak chcą. Ale wrócisz zaraz do biednego rannego… Gdyby nie on, nie widziałbym cię więcej, mój zacny przyjacielu i zginąłbym, nie dowiedziawszy się, czy ta, której szukam, jeszcze żyje.

– Jeżeli Bóg zostawił cię przy życiu, jeżeli sprowadził tu tego przechodnia, w chwili, gdy miałeś zginąć, jeżeli dał mu odwagę rzucenia się w płomienie, aby cię z nich wyrwać, to dlatego, że chce, aby nadszedł dzień, w którym spełni się to, czego życzysz sobie panie najgoręcej.

– Masz rację, Zimie… Cały czas mam nadzieję i nie stracę jej… Zawieź mnie do mego pokoju.

Zakładając, że mechanizm może się zepsuć i konieczna będzie naprawa fotela na kółkach, Hindus doradził swemu panu zaopatrzenie się w dwa jednakowe fotele. Okazało się, że jego zapobiegliwość była przydatna, gdyż jeden z foteli już nie istniał. Zim posłużył się drugim, którym zawiózł hrabiego do sąsiedniego pokoju, oddzielonego tylko małą garderobą od pokoju, w którym spoczywał ranny.

Sługa położył pana i powrócił, by zająć miejsce u wezgłowia nieznajomego.

Pokojowiec Louisic przyniósł z apteki przepisane lekarstwo i oddalił się.

Zim oczekiwał z ciekawością, ale bez zniecierpliwienia chwili, w której wybawca hrabiego obudzi się z chorobliwego, jak gdyby letargicznego snu, w jakim się znajdował. W oczekiwaniu tego utkwił w twarzy rannego swój badawczy wzrok.

– Kim może być ten człowiek? – pytał sam siebie. – Skąd przybywa? – Nie było przy nim żadnych dokumentów, tylko dziennik i trochę pieniędzy.

Dziennik leżał na stoliku, na którym położył go pomocnik mera. Zim wziął go do ręki i otworzył. Uderzył go w oczy artykuł zatytułowany: Katastrofa w Bressuire.

W Nantes mówiono mu dużo o tej tragedii. Bardzo go to zajęło i wzruszyło.

Przeczytał cały opis wypadku; jego uwagę zwróciły głównie nazwiska ofiar. Lista była bardzo długa. Mężczyźni, kobiety, dzieci, ojcowie i matki całych rodzin – zabici, spaleni na popiół.

Dotarłszy do miejsca, w którym były wymienione nazwiska więźniów spalonych w pożarze, uderzyło go jedno nazwisko i zrobiło na nim nie mniejsze wrażenie niż na panu de Lussan: Paweł Giret.

Dlaczego to nazwisko, a nie każde inne? Zadając sobie to pytanie, przeniósł wzrok z dziennika na pobliskie krzesło, gdzie na poręczy rozwieszana była zakrwawiona koszula rannego. U dołu koszuli, tuż pod krwawą plamą, dostrzegł dwie litery P.G.

Inicjały dokładnie odpowiadały nazwisku: Paweł Giret.

Dowód, a raczej przeświadczenie o tożsamości nieznajomego, której mer z pomocnikiem nie domyślili się, oglądając jego ubranie, ukazywał mu się bardzo jasno.

Więzień! Galernik! Zbieg!

Czuł, jak dreszcz przebiega mu po skórze. Wyrzutek społeczeństwa wybawcą jego pana! Czyżby to było prawdą? Czy było to możliwe?

W tej samej chwili westchnienie, a raczej słaba jak tchnienie wiatru skarga, wyrwała Zima z jego rozmyślań. Rzucił dziennik na stół i zwrócił oczy ku łóżku.

Ranny poruszył się lekko. Dał się znów słyszeć nowy jęk, nieco wyraźniejszy od pierwszego.

– Nie ruszaj się, mój przyjacielu – powiedział do niego.

Nieznajomy chciał otworzyć oczy, ale opuchnięta twarz i powieki nie pozwalały mu na to. Próbował podnieść rękę do czoła. Hindus powstrzymał go od tego, ciągnąc dalej:

– Jesteś pan ranny w głowę… Nie ruszaj się.

Nieznajomy wykrztusił ledwie dosłyszalnym głosem:

– Gdzie jestem?

– Jest pan w zamku Clisson u pana hrabiego de Lussan, którego wyrwałeś z płomieni, z narażeniem własnego życia. Ale nie mów pan ani słowa, proszę. Doktorzy, którzy się panem opiekują, najsurowiej tego zabronili. Czuwamy nad panem. Chcę panu dać lekarstwo… Pozwól pan, że go podniosę…

I ze zręcznością godną najlepszego, zawodowego opiekuna chorych, Zim uniósł go lekko i, aby go lepiej podtrzymać, podsunął mu pod ramiona poduszki. Zrobiwszy to, wziął łyżeczkę i dał choremu przepisaną ilość lekarstw.

Nieznajomy zdał się doświadczyć natychmiastowej ulgi i prawie w tej samej chwili głowa opadła mu na piersi. Zasnął, ale tym razem już spokojnym snem.

Godzinę później nadeszli lekarze i Zim zdał im relację z tego, co się działo. Ponownie zaczęli badać ranę, kręcąc przy tym głowami tak, że nie było wiadomo, jak to sobie tłumaczyć: czy oznacza to ich zadowolenie, czy też niepokój.

– Hm! Nie jest tak źle – mówił jeden – ale należy się obawiać gorączki, a gdy ta przyjdzie, to nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. Jak tylko się obudzi, nie zapomnij mu dać, Zimie, znów lekarstwo, a gdybyś zauważył, że ranny porusza bezwiednie głową na prawo i na lewo, to na wierzchu czaszki trzeba mu położyć worek z lodem. Czy możecie tu dostać lodu?

– Mamy lodownię przy pałacu.

– To dobrze. Przyjdziemy znów po południu.

W tym momencie dał się słyszeć dzwonek.

– Pan hrabia wzywa mnie do siebie – powiedział Hindus. – Może udadzą się panowie ze mną?

– Dobrze, pójdziemy.

Pan de Lussan ucieszył się na widok lekarzy.

– Cóż mi, panowie, przynosicie? – zapytał.

– Same dobre wieści – powiedział jeden z nich – chociaż może przyjść jeszcze gorączka, ale postaramy się ją zwalczyć.

– Czy jest nadzieja, że ten zacny człowiek niedługo zacznie chodzić?

– Na to nie możemy jeszcze dziś odpowiedzieć… Będzie można to stwierdzić za jakieś dwa dni. Ale niech pan hrabia będzie pewny, że nie zaniedbamy niczego, aby pański wybawca wyzdrowiał w najkrótszym możliwym czasie.

– Dziękuję panom najserdeczniej.

– Pomówmy teraz o panu, panie hrabio – odezwał się drugi doktor.

– E! Nie ma o czym mówić – odparł pan de Lussan. – Uległem po prostu silnym potłuczeniom i lekkim poparzeniom, których nie warto nawet opatrywać. Trochę spałem i zaczynam już dochodzić do siebie. Pierwszy raz w życiu, przyznaję, byłem przerażony… Tak… Po tylu latach spędzonych w Indiach, gdzie z zimną krwią i z bliska patrzyłem na przeróżne niebezpieczeństwa, po raz pierwszy doznałem trwogi! Lecz śmierć przychodziła w złej chwili, w chwili, gdy pragnąłem żyć jeszcze, aby wynagrodzić wyrządzone krzywdy… Chwytała mnie w swe objęcia podczas snu, majaczeń okropnych, będących odbiciem przeczytanego przed chwilą, w dzienniku, opisu straszliwej katastrofy w Bressuire… Byłem obecny przy spotkaniu dwóch pociągów… Widziałem druzgoczące i palące się wagony, wijące się wśród płomieni ludzkie ciała… Słyszałem jęki umierających, rozpaczliwe nawoływania rannych, a gdy raptem otworzyłem oczy, wokół mnie tańczyły języki ognia, czułem wtedy, że ja, podobnie jak ofiary katastrofy, jestem skazany na spalenie się żywcem. Tak panowie, zdjęła mnie obawa straszna.

– To naturalne. Samo piorunujące wrażenie mogło pana zabić i to, że pan hrabia w tej chwili jest zdrów i cały, zawdzięcza bez wątpienia swemu silnemu organizmowi.

– Ocalenie zawdzięczam głównie temu odważnemu człowiekowi, który poświęcił się, aby mnie wybawić…

– Może – zauważył doktor – reakcja, która w panu obecnie zachodzi, wymaga jednak pewnych zabiegów wobec pana osoby.

– Nie troszczcie się panowie o to – odpowiedział hrabia, uśmiechając się. – Mój zacny Zim jest dla was poważnym konkurentem. Co prawda, nie ma dyplomu, lecz studiował naturę w Indiach obfitujących w rośliny lecznicze, gdzie cudowne tajemnice przechodzą z pokolenia na pokolenie. Zna on różne sekrety lecznicze, sprowadził rośliny, których potrzebuje, by mnie pielęgnować w moim wyjątkowym położeniu, i dzięki niemu za kilka godzin będę się czuł najzupełniej dobrze. Zim ma środki na wszelkiego rodzaju rany. Zasięgnijcie jego rady, a będziecie zadowoleni.

– Zapytamy go o to i jeżeli tylko będziemy mieć na to czas, nie omieszkamy zrobić odpowiednich doświadczeń. Co do pana, panie hrabio, ponieważ ma pan tak wielkie zaufanie do jego sposobu leczenia, najlepiej, gdy pan będzie na nim polegać… Zaufanie ma potężną siłę.

Lekarze oddalili się… Zim pozostał sam z panem de Lussan, który się do niego odezwał:

– Chciałbym wstać i pójść zobaczyć mego wybawcę…

– Jest pan jeszcze trochę osłabiony, mój drogi panie…

– Pozostawanie w zamknięciu i bezczynność wpłynie na mnie jeszcze gorzej; podnieś mnie i ubierz, a po wizycie u rannego zawieziesz mnie do parku.

– Winda została spalona…

– To mnie zaniesiesz na rękach, a służący przywiozą mi fotel… Potrzebuję ruchu, abym przyszedł do siebie, chciałbym zresztą ocenić poziom szkód wyrządzonych przez pożar. No, mój Zimie, podnieś mnie… Umrę tu z nudów… Wiesz, że chcę żyć jeszcze.

Gdy pan rozkazywał, Hindus był zawsze posłuszny, choćby Bóg wie, jaki był rozkaz. Podniósł i ubrał hrabiego, usadowił go w fotelu na kółkach i kilka minut później zawiózł go do pokoju rannego.

Ten nadal spał. Pan de Lussan przypatrywał mu się długo i zamyślił się głęboko.

– O czym tak myślisz, panie? – zapytał Zim.

– Zastanawiam się, kim może być ten człowiek, którego nikt tu nie zna.

– Panie, zdaje mi się, że odgadłem…

– Ty?

– Tak.

– Jednak nie widziałeś go nigdy przedtem?

– Nie, ale… Później powiem, kogo w nim podejrzewam…

– Domyślasz się więc czegoś?

– Tak, panie.

– Dlaczego nie chcesz teraz o tym mówić?

– Gdyż mógłbym popełnić błąd, a błąd ten byłby złym czynem. Proszę panie, błagam, nie pytaj mnie teraz.

Pan de Lussan utkwił wzrok w oczach Zima, usiłując odczytać jego myśli. Jego wyraz twarzy jednak zupełnie nic mu nie powiedział.

– Niech i tak będzie! – odezwał się hrabia po chwili. – Poczekam do czasu, kiedy zdecydujesz się mi to powiedzieć. Trzeba dopilnować, aby bezustannie czuwano przy tym biednym człowieku. Ciebie i Louisica czekają inne zajęcia. Poproś w moim imieniu przełożoną szpitala, aby przysłała nam do chorego dwie zakonnice, które będą przy nim czuwać dniem i nocą.

– Zajmę się tym, panie.

– A więc idź zaraz. Znieś mnie na dół, a Louisic podczas twojej nieobecności zastąpi cię przy mnie.

Zastosowano się do woli hrabiego. W godzinę później przy łożu rannego czuwały dwie siostry miłosierdzia. Hrabia wyczekiwał wyzdrowienia nieznajomego z niecierpliwością i niepokojem.

Wieczorem pan de Lussan wręczył merowi Clisson dziesięć tysięcy franków, przeznaczając je po połowie na straż ogniową i na szpital, zostający pod opieką sióstr miłosierdzia.

Nazajutrz w kaplicy pałacowej, którą hrabia wzniósł pod wezwaniem św. Magdaleny, została odprawiona przez miejscowego proboszcza msza dziękczynna.

Minęło osiem dni od momentu, gdy zostawiliśmy Wielkiego Dzieciaka i Wiewiórkę w oberży matki Jaillou.

Akt sprzedaży, który czynił Roberta Dauphin posiadaczem domu wdowy Ledin, został wreszcie podpisany.

Pani Ledin pośpiesznie zabrała meble z wyjątkiem tych, które mieściły się w jednym pokoju i wręczyła klucze nowym właścicielom.

Wielki Dzieciak przed odjazdem do Paryża zdecydował, że konieczne jest dokonanie kilku napraw wewnątrz domu. Urządził też dla siebie kącik, w którym pomimo wynajęcia domu, mógłby wraz z Wiewiórką spędzać latem kilka tygodni.

Podczas gdy znajoma nam para oddawała się z zapałem rybołówstwu i spotykała się nad wybrzeżem z przychodzącą tu na przechadzkę Heleną de Lagarde i panną Chatelain, jej nauczycielką, majster murarski śpiesznie prowadził powierzone sobie roboty.

Robert Dauphin usiłował zaraz po doprowadzeniu domu do porządku znaleźć lokatora, aby nie stracić nic z wyłożonego kapitału. Matka Jaillou wspominała mu o młodym małżeństwie, które chętnie zajęłoby to mieszkanie.

Robert Dauphin poprosił oberżystkę, aby się z nimi rozmówiła, co ta chętnie obiecała i zrobiła. Mężczyzna był pracownikiem w młynie w Blossieres, który kilka miesięcy temu ożenił się z wiejską dziewczyną, nazywał się Stanisław Bienvenu, a żona jego Sebastianna. Bienvenu nie jadał w młynie, tylko stołował się u siebie, dzięki czemu ograniczał wydatki. Podczas gdy pracował u panów Brestois, do których był bardzo przywiązany, żona jego była zajęta pielęgnowaniem ogrodu, dojeniem krowy i doglądaniem dwóch szczepów winnych.

Krótko mówiąc, już po pierwszym spotkaniu stanęła ugoda i podpisano kontrakt na trzy lata na kwotę dwustu pięćdziesięciu franków rocznie.

Wieczorem w dniu, w którym zawarto umowę, rozpromieniona Modesta powiedziała do Roberta:

– Zyskaliśmy pięć od sta tak po prostu! W tak krótkim czasie, całkiem nieźle. Dobrze ulokowaliśmy pieniądze Anglika!

Na razie nasi paryżanie mieli dosyć letniska.

Trzeba było pomyśleć o pracy, aby zaokrąglić kapitał i szybko dojść do cyfry, która pozwoliłaby rzezimieszkowi i jego godnej towarzyszce żyć jak parze kapitalistów i porządnych, uczciwych ludzi. Postanowili opuścić oberżę matki Jaillou, jak tylko nowi lokatorzy się wprowadzą.