Łączy nas nienawiść - Justyna Luszyńska - ebook + książka

Łączy nas nienawiść ebook

Justyna Luszyńska

4,3

Opis

Bezwstydna komedia romantyczna, która rozgrzeje każde serducho!

Malina widzi przed sobą świetlaną przyszłość – właśnie dostała wymarzoną posadę w Adeline, poważnej i szanowanej korporacji. Niestety zamiast pięknego gabinetu z wielkim oknem otrzymuje małą klitkę, a jej szef okazuje się niesfornym playboyem, który zawdzięcza pozycję ojcu.

Jakby tego było mało, na głowie ma również problemy rodzinne i należącą do mamy podupadłą wegańską restaurację. Kłopoty piętrzą się i przychodzą z każdej strony. A Malina udaje, że doskonale sobie z nimi radzi.

Tymczasem w jej życie wkrada się miłość – uczucie, którego dziewczyna nienawidzi. Wierzy w pracę, karierę i sukces, a nie w mrzonki o szczęśliwym zakończeniu. Czy spełni w ten sposób swoje marzenia, czy czeka ją absolutna katastrofa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (129 ocen)
71
37
15
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Esclavo

Nie oderwiesz się od lektury

Niby słodka i zabawna, lecz to tylko pozory. Pod rozrywkową częścią jest też coś głębszego. Bardzo mi się podobała.
20
Karolinek89

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna ☺️❤️
20
M77onika

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!!!!
20
muckers

Nie oderwiesz się od lektury

Nie taka znowu komedia ,porusza bardzo poważne sytuacje życiowe ,polecam .
20
2323aga

Nie polecam

Tu jest wszystkiego za dużo. Akcja strasznie pogmatwana, ileś tam wątków pobocznych i bohaterka, która się w tym wszystkim miota.

Popularność




SPIS TREŚCI

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Epilog

Podziękowania

J. Luszyńska

Łączy nas nienawiść

Wydanie I

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Angela Węcka

Redakcja fabularna: Tomasz Węcki

Redakcja językowa i korekta na składzie:Magdalena Świerczek-Gryboś

Skład ebook: Makowska Agnieszka // https://www.facebook.com/ADMakowska

Projekt okładki: Angela Węcka

Ilustracja na okładkę: Izabela Tempka (Paint Me Moon)

Realizacja okładki: Marlena Sychowska, @Canva

Elementy graficzne: @Canva

Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii

Wydawnictwo Spisek Pisarzy

Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.

www.wydawnictwo.spisekpisarzy.pl

E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.

Copyright © by Justyna Luszyńska 2023

Copyright © for the cover art by Izabela Tempka 2023

Irządze, 2023

ISBN: 978-83-962428-9-1

Rozdział 1

A zatem to jest to słynne uczucie, które towarzyszy ci, gdy jesteś o krok od spełnionego marzenia. Właśnie teraz, o godzinie dziewiątej piętnaście, wywołano moje nazwisko.

Weszłam więc do najcudowniejszego pod słońcem gabinetu. Nie rozdawali tam słodyczy, węgla, zasadniczo żadnych darmowych rzeczy. Nie było szafek ze złota, skrzatów, przemiłych ludzi… ale za biurkiem siedział osobnik, który miał być moim dżinem, dobrą wróżką, zbawieniem.

Jak zauroczona podałam mu wszystkie przytargane ze sobą dokumenty i usiadłam w fotelu, którego siedzisko zapadło się, przez co niemalże wylądowałam tyłkiem na ziemi. Obserwowałam swojego potencjalnego szefa z tej ogromnej odległości – wydawał się z niej jeszcze bardziej władczy. Nic dziwnego, pracował w Adeline. Pewnie sama też bym urosła o kilka centymetrów z dumy, gdyby mnie tu zatrudnili.

Mimo niedogodnych warunków siedziałam prosto, jakbym zjadła kij od szczotki na śniadanie. Mężczyzna w ciszy czytał wszystko, co mu wręczyłam, czasem sprawdzał coś w komputerze. Klimatyzacja przyjemnie chłodziła, a mimo to pot spływał mi po niemal wszystkich częściach ciała.

I wtedy ni stąd, ni zowąd po moim kręgosłupie przeszedł promieniujący ból. Cudem powstrzymałam się przed wrzaśnięciem.

A mama mówiła: Chodź na jogę. Spróbuj ze mną pilatesu.

Pragnąc dyskretnie zmienić pozycję, ruszyłam się, ale przez myśl by mi nie przeszło, że nogi przykleją się do skórzanego obicia. Przekręciłam się i w końcu odlepiłam od fotela… wydając przy tym dwuznaczny odgłos. Zamarłam w bezruchu z szeroko otwartymi oczyma.

Mężczyzna odłożył kartkę, którą studiował, spojrzał na mnie znad okularów i spytał:

– Potrzebuje pani wyjść?

Histerycznie kręciłam głową.

– Nie, to nie ja. To fotel. Footeel – przeciągałam sylaby.

– Widzi pan?

Zaczęłam ocierać się o mebel, wykręcając się na nim we wszystkie strony, a wszechświat jak zwykle był łaskawy dla swojej ulubienicy – Maliny Mazurek – więc nie wybrzmiał już żaden dźwięk.

Te kilka sekund, podczas których ja mazałam tyłkiem jego fotel, a on czekał na coś, nie wiadomo na co, można uznać za kwintesencję całego mojego istnienia. Tak robiłam – kiedy życie rzucało mi kłodę pod nogi, ja dorzucałam jeszcze kilka od siebie, aby mieć pewność, że żaden upadek mnie nie ominie.

Gdy dotarło do mnie, co wyczyniam, znieruchomiałam. I przez moment tylko tak na siebie patrzyliśmy. Lekko dyszałam, on zaś wykonał głową taki ruch, jakby chciał przytaknąć, ale w zwolnionym tempie. Ten niesmak w jego oczach zapamiętam chyba do końca życia.

Potem wrócił do czytania, toteż mogłam spokojnie zatopić się w swoich myślach z nadzieją, że w którejś się wreszcie utopię i będzie święty spokój. Jak zdarta płyta odtwarzałam w głowie raz po razie to, co wydarzyło się dwie minuty wcześniej. Biorąc pod uwagę fakt, że za drzwiami czekało jeszcze z dwudziestu innych kandydatów na to stanowisko i prawdopodobnie żaden z nich nie puści bąka podczas rozmowy kwalifikacyjnej, moje szanse malały z każdą chwilą. Oczywiście, że żaden z nich nie zrobiłby czegoś podobnego. Mieli te swoje piękne garnitury i błyszczące buty, którymi nerwowo uderzali o wypolerowaną posadzkę. Nie pierdzieli, tylko robili dobre wrażenie.

W przeciwieństwie do mnie.

– Studiowała pani na Uniwersytecie Warszawskim?

Ocknęłam się. To mój moment!

– Tak. Równolegle na Wydziale Zarządzania i Nauk Ekonomicznych. To studia pierwszego stopnia – dodałam szybko, zapominając o oddychaniu. – Zarządzanie w korporacji. A na studiach magisterskich zarządzanie marketingowe.

Facet mruknął pod nosem w odpowiedzi. Wszystko poplątałam. Zrozumiał w ogóle, co tak naprawdę studiowałam? Nigdy się nie dowiem, ponieważ prędko odwrócił wzrok i ponownie zamilkł. A mama tyle razy mówiła: nie pluj słowami.

– I zna pani trzy języki oprócz ojczystego?

– Angielski, niemiecki i czeski – wyrzuciłam z siebie ekspresem.

Uniosłam podbródek, kiedy pokiwał głową z zadowoleniem. No ba, w końcu firma prowadzi sklepy w Czechach. Marka ich ubrań się rozrasta i dałabym sobie rękę uciąć, że wkrótce rozpleni się również w innych europejskich krajach. Kiedyś nie szło im tak dobrze, ale zmiany klimatu i coraz większa świadomość społeczeństwa w zakresie ekologii dmuchnęły Adeline w żagle. Jeśli dorzucić do tego etykę działania, to polska firma produkująca ubrania z ekologicznej bawełny, stuprocentowo transparentna i o pięknym piarze, stawiającym na szeroko rozumianą tolerancję, to coś, co każdy pochwali i pokocha.

Ja również. To wszystko składało się na miejsce, w którym absolutnie pragnęłam pracować. Musiałam.

Z tego powodu przygotowałam się do tego spotkania. Przećwiczyłam w domu wszystkie możliwe pytania, które mogłyby pojawić się na rozmowie o pracę. Nawet te dziwne, na przykład o to, jakie rzeczy zabrałabym na bezludną wyspę. W jeden wieczór ułożyłam w głowie plan na kolejne trzydzieści lat życia i byłam gotowa rozpisać mu go w punktach.

Byle bąk mnie nie powstrzyma.

– Ale nie ma pani żadnego doświadczenia – powiedział mój rozmówca.

W żadnym – powtarzam – żadnym poradniku nie znalazłam wzmianki o takim zdaniu.

– Tyle co z praktyk studenckich… – wydusiłam z siebie. Zagryzłam wargę i wyprostowałam się jeszcze bardziej.

– Nie pracowała pani nigdzie? W ogóle? – pytał niemal z wyrzutem. – W czasie studiów sporo osób łapie się gdzieś dodatkowo…

Dupek. Myśli, że wszyscy mają zawód syn.

– Pracowałam – odparłam niechętnie. – Jako kelnerka, pomoc kuchenna, rozkładałam towar w sklepach, zbierałam owoce…

Mężczyzna zmarszczył czoło i zdjął okulary. Ponownie przetarł oczy. Najwidoczniej okrutnie go męczyłam.

– Czemu nie zamieściła pani tej informacji w dokumentach? – drążył

Wzruszyłam ramionami.

– Doszłam do wniosku, że to doświadczenie nijak ma się do stanowiska, o jakie się ubiegam – wytłumaczyłam. – Zarabiać trzeba. Ja zaczęłam w gimnazjum. Od tamtej pory imam się czegoś bez przerwy. Nie na pełny etat, ale…

– Od gimnazjum? – powtórzył i przyjrzał mi się, chyba nawet z zainteresowaniem. – To dość wcześnie.

Klepnęłam się w uda, starając się samą siebie przywołać do porządku. Gorąco buchnęło mi w twarz przez uznanie, które wybrzmiało w jego głosie.

– Można powiedzieć, że sytuacja mnie do tego zmusiła. Wie pan, ja kobieta pracująca… – Potrząsnęłam głową. Nie, kobieto. Nie idź tą drogą. – Znaczy… Gastronomię na przykład znam od podszewki. Praca w sklepie też mi niestraszna. Obsługa klienta, rozładunek, realizacja zamówień i fakturowanie…

Jego czarne brwi poszybowały ku górze.

– Ale tego to pani chyba jeszcze nie robiła w wieku… piętnastu lat?

Możliwe, że starał się zażartować, ale pokiwałam głową.

– Trochę tak. Pracowałam wtedy w chińskiej knajpie, niby na zmywaku, ale właściciele nie znali polskiego, więc pomagałam, ile umiałam. Mama jest właścicielką wegańskiej restauracji, tak że i tutaj…

– I to uznała pani za niewarte wspomnienia w CV? – wszedł mi w słowo.

Westchnęłam nostalgicznie. Jak doświadczenie w lokalnych sklepikach miałoby pomóc zdobyć pracę w takim miejscu jak Adeline?

– Nie miałam okazji pracować w zawodzie – tłumaczyłam. – To wszystko było na dochodne. Takie doświadczenie raczej nie imponuje. Szukałam czegoś innego, ale sam pan wie, jak jest… Nikt nie pali się do zatrudniania żółtodziobów, którzy nie wiedzą, co mają robić, wszystko trzeba im tłumaczyć, pilnować ich, pokazywać im palcem…

Złapałam się za usta, ale było już za późno.

Banda bezmyślnych słów zdążyła przez nie wylecieć i trafić do jego idealnie wyrzeźbionych uszu, które wszystko pochłonęły, mózg przetworzył, a oczy rzuciły mi pełne niedowierzania spojrzenie.

– To znaczy… Miałam na myśli, że…

– Dziękuję pani. – Zerwał się z miejsca i obszedł biurko. – Odezwiemy się.

Wyciągnął do mnie rękę, a ja nadal siedziałam z tyłkiem przyklejonym do fotela i tylko się w nią wpatrywałam. Moje marzenia padły martwe na wydeptany beżowy dywan.

Ale nie mogłam tam zostać. Musiałam otrząsnąć się z szoku. Wyjść z tego z twarzą.

Wstałam więc i podałam mu dłoń. Jego uścisk był szybki i silny.

– Ale… – Na co komu twarz? – …nie spytał pan o moje mocne strony ani o to, gdzie widzę siebie za trzydzieści lat. Ani o to, co zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę. Mogę panu wymienić. Mam spisane na kartce!

Uśmiechnął się z zakłopotaniem i siłą wypchnął mnie z pomieszczenia.

– To nie będzie konieczne. Do widzenia.

Nim się obejrzałam, stałam już w korytarzu i wpatrywałam się tępo w drzwi, które zamknęły się za kolejnym kandydatem na moje wyśnione stanowisko. Dzielnie przełknęłam łzy i powłócząc nogami, wyszłam z budynku. Gdy zjeżdżałam windą, nie odpowiadałam wsiadającym na pozdrowienia, a na zewnątrz odwróciłam się i ostatni raz rzuciłam okiem na biurowiec – piętnaście pięter, cały oszklony, niemal sięgający nieba. Gdzieś tam, wśród tych wszystkich okien, mógł być mój gabinet. Mogłam zostać asystentką dyrektora generalnego Adeline. Wyskakiwać z innowacyjnymi pomysłami, które zapisałam w dzienniku i trzymałam pod poduszką. Nie tym razem.

Z wyróżnieniem obroniłam trzy prace dyplomowe, harowałam latami… Po co? Po co uczyłam się po nocach, szerokim łukiem omijałam wszelkie imprezy, straciłam szanse na przyjaźnie? Teraz wieczory spędzałam sama, co najwyżej z mamą i babcią Aliną, ale one też coraz częściej znajdywały ciekawsze zajęcia. I po co to wszystko? A, no tak. Po to, żeby powiedzieć na rozmowie kwalifikacyjnej, że bez sensu zatrudniać żółtodzioba.

Muszę iść na przeszczep mózgu.

Nawet nie chciało mi się podnosić nóg, więc szurałam butami. Zmierzałam w stronę przystanku autobusowego w ślimaczym tempie (tego samego przystanku, z którego prawdopodobnie nie musiałabym korzystać po tym, jak dostałabym tę pracę, bo mogłabym sobie pozwolić na kupno samochodu), kiedy ktoś mnie znokautował.

W akcie kompletnie nieprzemyślanej próby ratowania swojego marnego życia odruchowo wyciągnęłam ręce przed siebie, licząc na pomoc, a pomoc, i jednocześnie winowajca całego zdarzenia, chwyciła za nie i przytrzymała. Serce tak mocno waliło mi w piersi, że mogłam je usłyszeć.

– Nic się pani nie stało?

Wyrwałam się z uścisku nieznajomego. Patrzcie go. Ludzie z tak potężnymi barkami powinni mieć wyznaczone specjalne ścieżki spacerowe. Może wtedy nie taranowaliby innych, mniejszych, a potem nie musieli patrzeć na nich podejrzliwie, tak jak ten mężczyzna patrzył na mnie.

– Na pewno? – dopytywał.

Gapił się tymi swoimi niebiskimi ślepiami jak sroka w gnat. I na co liczył? Skwasiłam się, dając mu do zrozumienia, że nie na rękę mi ta dyskusja. Oczywiście, że nic się nie stało, poza tym, że moje życie właśnie legło w gruzach.

– Na pewno – powiedziałam grobowym tonem. – Nigdy nie czułam się lepiej. Lubię być taranowana.

Blondas uniósł obydwie brwi i uśmiechnął się, jakbym właśnie rzuciła mu fenomenalny komplement. Wolną rękę wcisnął w kieszeń lawendowych spodni, w drugiej trzymał marynarkę w tym samym kolorze.

– Nieudana randka? – spytał i zerknął na zegarek. – Kiepski początek dnia.

No zlitujcie się.

– Randka? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Uważa pan, że to jest priorytet każdej kobiety? Randkowanie? – wyplułam z siebie. – I może wokół miłości kręci się świat, a wśród nas latają niewidzialne kupidynki i tylko czekają, żeby ugodzić człowieka swoją cukierkową strzałą?

Zacisnęłam usta w wąską linię i opuściłam głowę. Kobieto, opanuj się. Wdech i wydech. Facet nie jest niczemu winien. Tylko cię staranował. Nie on nazwał cię żółtodziobem – sama to przecież zrobiłaś.

Uniosłam głowę i posłałam mu krzywy uśmiech. Starałam się, by był szczery, ale nieznajomy zmarszczył czoło w taki sposób, że domyśliłam się, iż się nie udało.

– Rozmowa o pracę – wyjaśniłam, chcąc załagodzić sytuację. – Widzi pan ten budynek? Tam, właśnie tam, miałam spełniać się zawodowo. Rozmawiać o bawełnie ekologicznej. – Machałam ręką z coraz większą złością. – Ekologicznej! A co zrobiłam?

Zadałam mu pytanie retoryczne i dałam kilka sekund na odpowiedź na wypadek, gdyby jednak okazał się jasnowidzem.

– Wszystko spieprzyłam! – krzyknęłam, a przechodząca obok para staruszków rzuciła mi spojrzenie po brzegi wypełnione dezaprobatą. – Niemalże poprosiłam ich, żeby mnie nie zatrudniali. Równie dobrze mogłam tam wejść, powiedzieć, że to nie ma sensu, i wyjść. Oszczędziłabym sobie wstydu.

Oddech. Za szybko i za dużo gadam. Zapominam o łapaniu powietrza.

– A co tam dają za pracę? – spytał, przyglądając się budynkowi i mrużąc oczy przez odbijające się w szybach promienie słońca.

Westchnęłam z wyraźnym bólem. Najlepszą.

– Posadę asystentki dyrektora generalnego – jęknęłam.

Mężczyzna odgarnął jasne włosy z czoła i szybko opanował jedną brew, którą odruchowo uniósł.

– I o to ten płacz? – Zaśmiał się. – Co to za radocha być czyjąś asystentką?

Spróbowałam wywnioskować, gdzie sam pracuje, po wyglądzie. Był młody, pewnie niewiele starszy ode mnie. Całkiem przystojny – rysy twarzy regularne, zarost ledwie widoczny. Jasne włosy, prosty nos, mocno zarysowana szczęka. Taki beztroski chłopiec z błyskiem w oku. Nie mój typ. Ja preferuję wyrazistych. Albo długowłosych, kopie dzieci-kwiatów, albo w ogóle okularników, jak ten pajac z Adeline. Tak, zdecydowanie wolę pseudo-intelektualistów z ironicznym poczuciem humoru.

Zmierzyłam te bary, co to mnie omal nie zabiły. Stawiałabym na to, że mądraliński jest sportowcem, ale formalny ubiór sugerował coś zgoła innego. Może i jego strój świadczył o tym, że szedł do jakiejś pracy, jednak czas poświęcony nieznajomej już nie.

Jak widać, talent do rozgryzania ludzi również nie przypadł mi w udziale.

– Co za radocha? – Wzniosłam ręce do nieba w akcie totalnego zrezygnowania. – Naprawdę sądzi pan, że z marszu zostaje się dyrektorem? Tak dobrze to ma tylko ten na górze!

Podążył za moim palcem i ze zmarszczonym nosem łypnął na bezchmurne niebo.

– Że Bóg? – spytał błyskotliwie.

Z plaskiem strzeliłam otwartą dłonią w czoło.

– Dyrektor generalny, synalek tatusia! Ojciec wygrzał synowi posadkę i ustawił go na całe życie. – Pociągnęłam żałośnie nosem. – Może nie wyglądał, ale jestem pewna, że jest rozpieszczony jak dziadowski bicz.

Nieznajomy przekrzywił głowę.

– Dziadowski bicz, ugrzane posadki… – podjął z rozbrajającym uśmiechem. – Brzmi jak niezły sajgon, a i tak chciałaby tam pani pracować?

Utkwiłam wzrok w autobusie stojącym na czerwonym świetle. To mój. Teraz przez pół godziny będę sterczeć w korkach. Pewnie ktoś będzie śmierdzieć. Zawsze ktoś śmierdzi.

Tak, chciałam pracować w Adeline. Pragnęłam wypłaty, którą oferowali.

– Chciałabym – jęknęłam. – Dlaczego to nie mogłam być ja? Dlaczego mi ojciec nie wygrzał czegoś podobnego? A zresztą! Popracowałabym trochę, zdobyła doświadczenie i zostawiła tego potwora w cholerę. Bez jakiegoś ojca, któremu musiałabym być potem cokolwiek winna.

Rozmówca zamrugał, zmieszany moim kompletnym brakiem stabilności emocjonalnej, ale to bez znaczenia, bo naprawdę poczułam ulgę. Ten piękniś wykonał kawał dobrej roboty, nawet pomimo wcześniejszego staranowania.

– Jeszcze pani nie dostała tej pracy, a już myśli o rzucaniu jej – zauważył.

Posłałam mu mordercze spojrzenie.

– Nie dostanę jej tak czy siak – mruknęłam. – Co to za różnica?

Autobus podjechał na przystanek. Ludzie stłoczyli się przy wejściu, nie pozwalając wydostać się ze środka wysiadającym. Ktoś krzyknął, żeby zrobili miejsce.

– Nie ta, to inna. – Uśmiechnął się. – Nie ma co płakać nad rozlanym prosecco.

Mądrala. Zrobił krok w tył. Potem następny. Wycofywał się. Podobnie jak ja. Tyłem do autobusu, przodem do niego.

– Będzie dobrze. – Uniósł dłoń w taki sposób, jakby chciał mi pomachać, lecz w ostatniej chwili zrezygnował. – Powodzenia, pani gniewna!

Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie szybkim krokiem. Drzwi autobusu zaczęły piszczeć, zwiastując zamknięcie, więc prędko wskoczyłam do środka i oparłam się pokusie, by wyjrzeć zza stłoczonych ludzi i pomachać nieznajomemu. Słowa formowały się na moich ustach, pragnących mówić z nim dalej, ale cóż, szansa minęła. Może to i dobrze.

Miałam dwadzieścia cztery lata. Skończyłam studia. Pozostawałam bezrobotna, na dodatek nadal mieszkałam z mamą. Restauracja rodzicielki podupadła i na gwałt potrzebowałyśmy ratunku.

To nieodpowiedni czas na myślenie o romansach. To pora na rozwój zawodowy, pięcie się po mojej drabinie kariery. Na uratowanie małej wegańskiej knajpki. Zacisnęłam powieki i pozwoliłam autobusowi minąć nieznajomego. Tylko na pół sekundy otworzyłam jedno oko, ale nie wyjrzałam przez okno.

Mimo to zastanawiałam się całą drogę: czy gdyby mnie zobaczył, pomachałby?

Rozdział 2

Mama czekała na progu mieszkania. W pierwszej kolejności, zanim jeszcze cokolwiek powiedziałam, starała się wyczytać coś z mojej aury. Miałyśmy taki układ: w podobnych chwilach najpierw sama spróbowała zgadnąć, czy coś się udało, czy też okazało kompletną klapą. Swojego czasu, gdy jeszcze fundusze na to pozwalały, uczęszczała na warsztaty i kursy, gdzie rozprawiano o czakrach i energii, więc obecnie dumnie korzystała z nabytych umiejętności. Raz na pięć szacowań rzeczywiście udawało jej się trafić, ale to chyba niewiele nawet jak na kogoś, kto zgaduje z zamkniętymi oczyma. Mimo to żadna z nas się tym nie przejmowała. Grałyśmy niezmiennie z tym samym entuzjazmem, a w mamie kumulowało się ostatnio jeszcze więcej zapału, gdyż zakochała się bez pamięci i zachowywała jak nastolatka.

Ja zaś uświadomiłam sobie, jak zakochane nastolatki potrafią być irytujące.

Nie ma na świecie drugiego człowieka, którego kochałabym bardziej od niej, ale przysięgam, kiedy słyszę przez cienkie ściany naszego mieszkania chichotanie ciągnące się nieprzerwanie przez dwie bite godziny, fantazjuję o tym, że wyrywam drzwi z zawiasów i rzucam w nią nimi. Bezkresna jest jednak miłość córki do matki: wciąż tego nie zrobiłam.

No dobra, niech będzie. Próbowałam, ale tylko raz. Drzwi są pieruńsko ciężkie i to nie takie łatwe wyjąć je w pojedynkę z zawiasów.

Do chichotania należy jednak dorzucić wieczne wiszenie na telefonie, odpisywanie na wiadomości w trakcie obiadu i używanie dziwnych zdrobnień. I kiedy mówię dziwnych, wcale nie przesadzam.

Mama, Iwona, swoją nową miłość poznała na portalu randkowym, a ma ona na imię Joanna lub, jak ktoś woli: Joneczka, Asiulka, Asieniuńka, Joasienieńka, rzadziej Kocurek. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie wlepia za takie rzeczy mandatów.

Rzadko bywam zaskoczona, ale te zdrobnienia potrafią odebrać człowiekowi mowę. Nawet takiemu z otwartą głową. Od małego rozmawiałyśmy z mamą o wszystkim, tematy tabu dla nas nie istniały. Opowiadała mi o roli natury w życiu człowieka, uczyła chodzić boso po trawie, zabraniała kupować czegokolwiek z napisem MADE IN CHINA ze względu na dramatyczne warunki przymusowej pracy w Państwie Środka.

Już jako dwunastolatka tłumaczyłam koleżankom z klasy, czym jest feminizm i patriarchat, co skończyło się jednym protestem zorganizowanym na długiej przerwie. Planowałyśmy z koleżankami przywiązać się do drzwi klasy w celu przeciwstawienia się lekcjom historii, na których uczono wyłącznie o dokonaniach mężczyzn. Cel szczytny, ale organizacja nas przewyższyła. Z sześciu uczestniczek jedna się rozchorowała, dwie zapomniały transparentów, ta, która miała zorganizować łańcuchy, dostała ochrzan od ojca za wynoszenie podejrzanych przedmiotów z garażu, więc zostałam ja, pasek od kwiecistej sukienki i nożyczki zniesmaczonego nauczyciela. Nikt nie mówił, że początki aktywizmu są łatwe.

Mimo przeszkód chciałam zmieniać świat na lepsze. Zwłaszcza od momentu, w którym spacerowałyśmy z mamą boso po łące, a ona spytała z zaskoczenia:

– Skarbie, czy wiesz, czym jest miłość?

– Wiem – przybrałam ton, który miał uczynić mnie doroślejszą i wcale nie ośmioletnią. – Miłość jest wtedy, jak jest pan i pani i oni się kochają, i mają dzieci.

Mama uśmiechnęła się, słysząc tę odpowiedź. Usiadła na ziemi i poklepała miejsce obok siebie, które natychmiast zajęłam.

– Częściowo masz rację – powiedziała miękko. – Ale musisz wiedzieć, że można mieć dzieci, nawet gdy się nie kocha. Albo kochać się, ale ich nie chcieć. Wybałuszyłam oczy, ponieważ do tej pory głęboko wierzyłam, że wystarczy wielka miłość i pragnienie dziecka, żeby zaczęło magicznie rosnąć w brzuchu. To był moment, w którym mama wytłumaczyła mi, że istnieją różne rodzaje miłości. Nie tylko kobiety do mężczyzny, ale też kobiety do kobiety, matki do córki, córki do kucyka i mężczyzny do mężczyzny. Wszystkie równie ważne, ale nie wszystkie całkowicie akceptowane przez społeczeństwo. Tego nie potrafiłam pojąć. Jak można nie akceptować miłości?

Od tamtej chwili minęły lata, a ja nadal pragnę zmieniać świat. Pewnie dlatego ta nieudana rozmowa kwalifikacyjna tak boli. No i dlatego, że na gwałt potrzebujemy kasy.

Teraz stałam w progu i patrzyłam na mamę z goryczą. Po drodze zdjęłam przyciasny w ramionach beżowy żakiet, który przemoczyłam do ostatniej suchej nitki, potargałam sobie przy tym włosy i nawet nie spróbowałam ich poprawić. Z furią cisnęłam ciuch do szafy, nie korzystając z wieszaka, i ściągnęłam skórzane szpilki, które otarły mi pięty.

Mama klasnęła w dłonie.

– Udało się!

Spojrzałam na nią spod byka.

– Serio? – burknęłam. – Właśnie to wyczytałaś z mojej aury?

Obrysowała rękoma w powietrzu zarys mojej sylwetki i przymknęła powieki.

– Tak właśnie mówi – odrzekła, podążając za mną do ciasnego pokoju, w którym z trudem zdjęłam ołówkową spódnicę i wciągnęłam na siebie dresowe spodenki.

– W takim razie moja aura pieprzy bzdury – wycedziłam, ściągając przez głowę przepoconą bluzkę, i zaraz założyłam rozciągnięty top z Muminkami.

– Rekrutacja nie wyszła? – spytała z zawodem mama.

Podniosła bluzkę z podłogi i dołożyła do pozostałych części mojej garderoby, które konsekwentnie zbierała. Wlepiła we mnie intensywne spojrzenie zielonych oczu, identycznych jak moje, i czekała.

Jako dojrzała kobieta, z pełną powagą rzuciłam się na łóżko i ukryłam twarz w poduszce.

– To była katastrofa. – Podniosłam się na łokciach. – Gadałam jak potłuczona, spociłam się cała… Nie zaprezentowałam połowy tego, co sobie zaplanowałam!

Znów przycisnęłam twarz do poduszki i wydarłam się w nią, dając upust piętrzącym się emocjom. Mama usiadła na łóżku i zaczęła gładzić moje plecy. Nie należała do osób, które na siłę

wmawiają komuś, że będzie dobrze, gdy oczywistym jest, że nie będzie. Akceptowała porażki i starała się wyciągać z nich wnioski. Nawet teraz, kiedy musiała zwolnić pracowników restauracji i tyrać za trzech, nie skarżyła się, nie poddawała.

Bardzo przydatna umiejętność, której nigdy nie opanuję.

– Nie ta praca, to inna – westchnęła.

Zerwałam się do siadu. Mówiła dokładnie to samo, co ten facet z przystanku! Zmówili się?

– Nie, mamo. To była moja życiowa szansa. Połączenie pracy w korporacji i działań, w które wierzę i które popieram. Czy wiesz, jak mało jest takich…

– Czy ty aby troszeczkę nie przesadzasz? – weszła mi w słowo, gdy tylko wyczuła, że znów się nakręcam. – Czy to od razu musi być korporacja? Nie możesz poszukać czegoś mniejszego? Raz się na coś uprzesz i za nic nie da ci się przetłumaczyć…

Ostatnie słowo przeciągnęła, świadoma, że wstąpiła na grząski grunt. Zmarszczyłam czoło. Wałkowałyśmy ten temat już tysiąckrotnie. Gdy dostawałam w szkole niższą ocenę niż pięć; gdy prezydent nie odpowiedział na moją petycję, dotyczącą całkowitego zakazu jazdy samochodami w celu poprawy jakości powietrza, którą podpisała mama i babcia Alina; gdy ignorowałam zaproszenia znajomych i całymi dniami siedziałam nad książkami… Była chyba jedyną matką, która skakała z radości, gdy w szkole średniej dostawałam inną ocenę niż szóstka.

I oto wróciłyśmy do punktu wyjścia.

– Powinnaś mnie motywować, a nie ciągnąć w dół – powiedziałam.

Mama zmrużyła oczy i machnęła mi przed nosem palcem wskazującym, na który założyła trzy kolorowe pierścionki.

– Ciągnę cię w dół? Skarbie! – Wyrzuciła ręce przed siebie. – Puknij się w głowę. Masz wiele lat na dotarcie na szczyt drabiny sukcesu. A życie to nie tylko praca. Istnieje wiele innych spraw, które się naprawdę liczą.

Och, ja już wiem, co się według niej tak bardzo liczy.

– Tak? – spytałam z przekąsem. – Jakie to sprawy?

– Na przykład miłość!

– No tak! – Pacnęłam się w czoło. – Więc kiedy miłość opłaci nam czynsz? Zalegamy już trzeci dzień. A, i wspomnij, żeby spłaciła te buty, które wzięłaś na debet. I niech kupi mi samochód – wyliczałam na palcach. – Zrobi zakupy w supermarkecie, bo zostały tylko hummus i rzodkiewka. Myślisz, że emeryturę też mi zapewni? Kurde, zarąbiście! Muszę sobie jedną sprawić!

Moja rodzicielka opuściła ręce, a w jej oczach pojawił się cień rozczarowania.

– Nie mówię, że masz dla niej wszystko rzucić. – Poczochrała mi włosy. – Po prostu… Nie samą pracą człowiek żyje. Trzeba czasem wyjść do świata. Zakochać się – gdakała rozmarzonym tonem, a koraliki w jej warkoczykach brzęczały. – Stracić kontrolę.

– Nigdy nie tracę kontroli – przypomniałam jej.

– I to jest właśnie twój problem, skarbie! – krzyknęła tak głośno, że aż podskoczyłam. – Nie bywasz spontaniczna. Wszystko masz zawsze zaplanowane, nawet godziny wypróżniania. – Zasłoniła mi ręką usta, gdy spróbowałam zaprotestować. Bzdura! Fizjologii nie da się zaplanować. – Kiedy coś idzie nie tak, nie dajesz sobie rady z sytuacją, bo umiesz tylko to, co jest w scenariuszu.

Puściła mnie. Przepraszam, czy moja własna matka powiedziała mi właśnie, że jestem sztywna? Przecież ja tyle razy byłam w swoim życiu spontaniczna.

Jestem jednym wielkim spontanem!

– Ale nie rozumiesz, że mój scenariusz to dla nas szansa na normalne życie? – Miałam ochotę wstać, ale się powstrzymałam. Jeślibym to zrobiła, nakręciłabym się jeszcze bardziej, a to nam niepotrzebne. I tak już gryzłam się w język. – Naprawdę chciałabym się nie martwić i nie musieć układać kolejnych planów.

Zamówić czasem pizzę na obiad. Kupić wreszcie nową torebkę, a nie smarować starą pastą do butów, żeby ukryć przetarcia!

Zamknęłam się, kiedy dostrzegłam w jej oczach smutek. Przeżywała wszystko równie mocno jak ja; nie było jej to obojętne, a buty kupiła, ponieważ musiała. Czasami po prostu jej optymizm działał na mnie jak płachta na byka. Słuchanie w kółko, że wszystko się ułoży. Czemu wciąż się nie układa? Jak długo będziemy jeszcze czekać?

– Przepraszam… – szepnęłam.

– Och, daj spokój. – Mama szybko przetarła oczy i się podniosła. – Zrobiłam spaghetti. Idziesz?

Oczywiście, że za nią poszłam. I to z myślą, że jestem nie tylko sztywna, ale również niereformowalna.

Jednak czy żądałam od życia aż tak wiele? Czy byłam jedyną osobą na tym świecie, dla której liczył się sukces zawodowy? Oczywiście, że nie. Ludzka egzystencja to nieustający wyścig szczurów, w którym bierzemy udział niezależnie od tego, czy się na niego zapiszemy, czy nie. Czasem po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy. A ja miałam już po dziurki w nosie wiecznego zaciskania pasa. Odmawiania sobie wakacji, wielokrotnego przeliczania budżetu przed zakupem kilku używanych książek.

Mama ponad dekadę temu spełniła swoje marzenie i otworzyła wegańską restaurację. Żadna z nas nie je mięsa, ona przy tym po mistrzowsku gotuje, więc poczułyśmy, że karmienie ludzi roślinami to coś dla nas. Znalazłyśmy lokal, mama wzięła kredyt, był remont, były wielkie plany i marzenia… Ale nie przewidziałyśmy tego, że marketing nie jest naszą mocną stroną. Nie umiałyśmy dotrzeć do klientów. Ani czternastoletnia ja, ani mama-kucharka.

Wtedy po raz pierwszy znalazłyśmy się na skraju bankructwa. Chodziłam do ostatniej klasy gimnazjum i zaczęłam wspomagać mamę dorabianiem to tu, to tam. W pierwszej klasie liceum pracowałam codziennie po szkole, żeby dołożyć do domowego budżetu. W tamtym momencie obiecałam sobie, że po studiach znajdę robotę marzeń, dzięki której już nigdy nie będę się zamartwiać o wydane pieniądze. Na szczęście restauracja mamy przetrwała, chociaż raz funkcjonowała lepiej, a raz gorzej.

Ale ostatnio znów podupadła, więc rosły nam długi. Najpierw pandemia, potem ogromne podwyżki cen artykułów, mediów, kryzys na świecie i cieńsze portfele klientów. Wszystko to składało się na napięcie, kolejne głupie błędy, strach przed bankructwem. Ludzie znów przestali przychodzić. Nawet stali klienci zaglądali rzadziej niż kiedyś.

Nie umiałam pomóc. Kiedy myślałam o Adeline, pomysły same wskakiwały mi do głowy. Na myśl o Warzywniaku dostawałam mdłości. Mama nie lubiła unowocześnień, podchodziła do nich z nieufnością, wolała skupiać się na kuchni, a ja nie miałam sił i czasu panować nad wszystkim w pojedynkę. Musiałam pracować, skończyć szkołę. Zaniedbałyśmy więc plany promocyjne, konta na platformach społecznościowych… Nawalałam na całej linii jako marketerka… i jako córka.

Dlatego potrzebowałam dobrze płatnej pracy, i to natychmiast. Plan na to obmyśliłam jeden i, jak widać, nie wypalił. Nie opracowałam zapasowego, gdyż obawiałam się, że poświęcanie uwagi na Plan B osłabi Plan A. Cóż, kto by się spodziewał, że Plan A osłabi mnie?

Nie pozostało nic innego, jak zacząć intensywnie myśleć nad nowym rozwiązaniem. Co jutro? Pojutrze? Powinnam nazajutrz iść pomóc w restauracji czy jednak znaleźć coś, co faktycznie przyniesie nam jakieś pieniądze? Usiadłam przy biurku i spróbowałam zapanować nad drżącą wargą. Przez moment wierzyłam, że będę mogła pewnym krokiem ruszyć dalej, prosto ku świetlanej przyszłości. Tak właśnie kończy się dzielenie skóry na niedźwiedziu. Wymuszonym Planem B.

Spadłam z krzesła na dźwięk telefonu. Edyta Geppert wydarła z siebie refren o róży i cierniu, a ja upomniałam się w duchu, żeby zmienić ten dzwonek, bo ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy rozbrzmiewa w zatłoczonym autobusie. Łypnęłam na zegar wiszący na ścianie. Za dziesięć dwudziesta pierwsza. Jaki telemarketer pragnął zostać zmiażdżony w drobny pył o tej godzinie?

Odebrałam, gotowa na atak, ale momentalnie zamilkłam. Później chyba coś mówiłam. Tak mi się wydaje. Musiałam coś z siebie wydukać.

Z telefonem w ręku ruszyłam do salonu, w którym mama medytowała wśród rozpalonych świec i kadzideł. Biała szałwia podrażniła mój nos.

– Mamo… – szepnęłam, by nie wyrwać jej zbyt gwałtownie z medytacji.

Otworzyła oczy i ze zrelaksowaną miną czekała na to, co miałam jej do powiedzenia.

– Dzwonili… – Złapałam szybko oddech. – Dzwonili z Adeline. Chcą, żebym od poniedziałku zaczęła pracę.  

Rozdział 3

Zacisnęłam kurczowo palce na znoszonej skórzanej torebce, ponieważ tylko to mogło opanować ich drżenie, a następnie wbiłam wzrok w niewygodne szpilki. Schyliłam się, żeby przetrzeć plamkę błota ze spiczastego czubka. Jak to się, do diaska, stało, że z tylu kandydatów i kandydatek wybrali akurat tę, która nazwała samą siebie żółtodziobem?

Wyprostowałam się. A jeśli to ukryta kamera? Cholera, to na  bank ukryta kamera! Zostanę ośmieszona na oczach kraju.

Oczami wyobraźni ujrzałam przed sobą dziennikarza z mikrofonem w ręku, który uśmiechnął się wdzięcznie do obiektywu.

– Witam państwa, nadajemy prosto z budynku firmy Adeline. Oto Ina, która naiwnie myślała, że dostała pracę po skompromitowaniu się na oczach szefa! Czyż to nie przezabawne?

A przed milionami płaskich telewizorów miliony ludzi, łapiących się za brzuchy ze śmiechu. Wzdrygnęłam się. Otrzymanie tej posady było zbyt nieprawdopodobne. Nie mogłam tam zostać.

Nie mogłam pozwolić, żeby mama musiała wstydzić się za córkę wyśmiewaną na oczach milionów widzów. A poza tym na bank trudno znaleźć po czymś takim porządną pracę.

Zerwałam się na równe nogi i nie patrząc nikomu w oczy, ruszyłam długim korytarzem prosto w stronę wyjścia. Mijałam schludnie ubranych pracowników, niosących zazwyczaj pod pachą jakieś teczki lub filiżanki z parującą kawą. Nie oglądałam się na srebrne tabliczki z wyrytymi nazwiskami, wiszące przy każdej parze drzwi. Nie zwolniłam, gdy ktoś krzyknął, że uwielbia owocowe czwartki. Liczyłam się tylko ja, drewnopodobne płytki, od których odbijały się moje obcasy, i winda na końcu drogi. Potem już tylko kilka pięter w dół i wolność. Żadnych drwin.

Podniosłam wzrok jedynie raz, żeby sprawdzić odległość dzielącą mnie od ogłoszenia suwerenności, ale jako że wyczucie czasu miałam raczej marne, skrzyżowałam spojrzenie ze zdziwionym szefem, zmierzającym prosto w moją stronę. Schowałam głowę w ramiona. Może minę go jak duch? Jak powiew powietrza, na który nie zwróci uwagi?

Ale nie, nic z tego. Szef zatrzymał się i powiedział:

– Pani Mileno, mój gabinet jest w tamtą stronę.

Stanęłam jak wryta i po chwili zastanowienia się odwróciłam. Nawet imienia nie zapamiętał. Rozciągnęłam wargi w tak szerokim uśmiechu, że zabolały mnie policzki, i machnęłam ręką.

– A myślałam, że tam. – Zaśmiałam się głośno.

Dyrektor podążył za moim ruchem i zlustrował srebrne drzwi windy, które właśnie otworzyły się i wypuściły dwójkę ludzi. Pracownicy pozdrowili go zdawkowo, on im odpowiedział, po czym zacisnął usta. Jego spojrzenie było wystarczająco wymowne, więc bez słowa poczłapałam we wskazanym kierunku.

Dopiero pod drzwiami nabrałam teatralnie głośno powietrza w płuca i wykrzyknęłam:

– No rzeczywiście to tutaj!

I klepnęłam go zawadiacko w ramię, co dość szybko okazało się najgorszym pomysłem na świecie. Najpierw zmierzył miejsce, które dotknęłam, a następnie moją bladą z przerażenia twarz. Mama miała rację. Improwizacja mnie zabija. Nowy plan, Ina: przymknij się.

Jako że plany uwielbiałam realizować, wyszczerzyłam się do dyrektora i, udając opanowanie, przekroczyłam próg. Wciągnęłam w nozdrza zapach kawy. Na wielkim, pełnym segregatorów i makulatury biurku stał półlitrowy kubek. Taki kubek może dużo powiedzieć o drugim człowieku. Przyjrzałam mu się, szukając jakiegoś śmiesznego napisu albo nadruku, ale on był biały. Cały biały, z zimną kawą w środku. Kto korzysta z tak nudnych naczyń?

Usiadłam potulnie w zapadniętym fotelu, a moja pupa, podobnie jak w dniu rozmowy kwalifikacyjnej, prawie dotknęła podłogi. Szefunio coś przeglądał albo udawał, że to robi. Bo ileż można gapić się w jedną i tę samą kartkę?

W końcu przemówił. Zaczął od oczywistości. Przedstawiał mi firmę, tłumaczył, czym jej pracownicy się zajmują, jak gdybym wcale nie dotarła w najdalsze odmęty sieci w poszukiwaniu informacji na ich temat.

– Nasza bawełna produkowana jest zgodnie z zasadami przyjaznego rolnictwa, czyli…

– Żadnego GMO, sztucznych nawozów i pestycydów.

Wyrwałam się. Weszłam mu w słowo. Kompletny brak kultury. Skoro jednak już zaczęłam, to powinnam w to brnąć. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– W swojej ofercie mają państwo również odzież z recyklingu. – Przynajmniej wreszcie zaistniała szansa na wyrecytowanie tego, czego nie udało mi się wydusić na poprzednim spotkaniu. – Głównie z poliestru. Szacuje się, że taka produkcja obniża emisję dwutlenku węgla o ponad siedemdziesiąt procent w porównaniu do zwykłego poliestru.

Mężczyzna poprawił okulary i oparł się o krzesło. Pierwszy raz skupił wzrok na mojej osobie dłużej niż półtorej sekundy. To chyba znaczyło, że mam się jednak nie zamykać.

– Jestem zachwycona wartościami firmy. Tu nie chodzi tylko o produkcję odzieży, ale również etyczne zachowanie względem rolników. Prowadzicie też wspaniałe kampanie reklamowe. – Nawet nie wiedziałam, kiedy przeniosłam się na sam skrawek fotela. – Do tej pory zastanawiam się, w jaki sposób udaje wam się jednocześnie reklamować własne produkty i przemycać wartościowe treści, jak szerzenie szeroko pojętej tolerancji czy reagowanie w obliczu przemocy. Uwielbiam was za to. Która inna marka robi takie rzeczy?

Zdjął okulary, ale tym razem nie przecierał oczu. To dobry znak!

– Wspieracie małe szwalnie, ludzie zatrudniani są na umowę o pracę, a nie śmieciówki. – Uśmiechałam się błogo. – Nie wierzę, że wy naprawdę istniejecie.

Czasem wręcz się boję, że się obudzę, a was już nie będzie.

Na do tej pory poważnej twarzy pojawił się cień zadowolenia. Nie ma to jak połechtane ego. Mój przełożony oparł łokcie na blacie i nachylił się w moją stronę.

– Skąd pani to wszystko wie? – spytał.

Wzruszyłam niewinnie ramionami.

– Z internetu.

Ba, Adeline znalazło się na moim celowniku jeszcze w liceum. Z przyjemnością śledziłam rozwój firmy, raz nawet kupiłam u nich w sklepie polar, który do tej pory wisiał w szafie jako ciuch odświętny, na jakąś komunię czy coś podobnego. Chciałam ich chociaż symbolicznie wesprzeć, mimo że mogłabym nakupić za tę kasę jedzenia na dwa tygodnie dla siebie i mamy.

Albo na trzy.

Dalsza część rozmowy minęła na banałach. Omawianiu godzin pracy, które nie były żadnym zaskoczeniem, ponieważ pełen etat to jednak pełen etat, urlopów, których plan uzupełnia się na początku roku, wynagrodzenia.

Otóż to – wynagrodzenie.

Wiecie, komu pieniądze szczęścia nie dają? Bogaczom. Ludziom, którzy nie czekają ze zniecierpliwieniem na przelew bankowy, nie zastanawiają się, czy lepiej najpierw opłacić prąd czy gaz, szukając informacji odnośnie do tego, które pierwsze będzie odcięte. Nie twierdzę, że banknoty przynoszą miłość i spełnienie, ale zastrzelcie mnie, jeśli brak gotówki nie doprowadził do rozpadu dobrych przyjaźni i związków. Łatwiej też spotkać nowych znajomych na wycieczkach i warsztatach, zajęciach jogi i tańca, niż w czterech ścianach własnego mieszkania, licząc bilon, którego i tak nigdy nie starcza na wyjście. Wiedziałam coś o tym.

Rozpaczliwie pragnęłam tej pracy. Wstawania punkt szósta trzydzieści, żeby dotrzeć na dziewiątą. Robienia mu kawy. Tonięcia w obliczeniach. Ziewania na zebraniach. Podsuwania błyskotliwych pomysłów. Tworzenia fascynujących prezentacji i pisania doskonałych przemówień…

– Czy wszystko jasne? – spytał dyrektor na koniec kolejnego monologu.

Przytaknęłam.

– Nie ma pani żadnych pytań?

Zaprzeczyłam zdecydowanym ruchem głowy. Żeby tylko już niczego nie spartolić.

– Dobrze. – Siorbnął kawy z nudnego kubka. – W takim razie pokażę pani gabinet.

Wyszliśmy na korytarz, a mnie serce zabiło szybciej, zaś w brzuchu zaczęły tańczyć motyle. Gabinet! Mój własny gabinet z wielkim oknem. Żółtodziób za sekundę otrzyma swój własny pokój. Co dzień rano będę patrzeć przez to wielkie okno i popijać kawę. Będę obserwować wschody i zachody słońca. Będę…

– Proszę bardzo – powiedział, wskazując kanciapę z wciśniętym do środka biurkiem.

Zamrugałam. Zamknęłam oczy i otworzyłam jeszcze raz.

Pomiędzy biurkiem a ścianami ledwie znalazła się przestrzeń dla dorosłego człowieka. Mam przechodzić pod blatem? Bo pomiędzy to się raczej nie zmieszczę. Dwa plastikowe i krzywe krzesła stały po obydwu stronach pomieszczenia. Ściany pomalowano w widocznym biegu na biało. Dolna warga zadrżała mi na widok małego włochatego dywanika, leżącego tuż przed moimi stopami.

Gdzie moje okno?

– Nie… – brzmiałam tak, jakbym odgrywała scenę śmierci w melodramacie. – Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Ja mam być a-sy-stent-ką.

Resztkami sił powstrzymywałam się, żeby nie chwycić go za kołnierz.

– Asystentką – powtórzyłam jeszcze raz, powoli i wyraźnie. – To nie moje biuro.

Widać było gołym okiem, że ta jego łepetyna z ciemnymi lokami nie mogła pomieścić tego, co się działo. Wycofywał się, potem znów zbliżał, unosił rękę, wskazując wnętrze klitki, potem przeczesywał nią włosy, otwierał usta, zamykał…

Wreszcie wyprostował się i poprawił granatową marynarkę.

– Pani Mileno, to jest pani biuro – mówił powoli i wyraźnie, bezczelnie papugując mój ton. – Na razie tyle, ale nie wiadomo. Może kiedyś znajdzie się coś większego.

Motylki, które wcześniej latały pomiędzy moimi jelitami, najprawdopodobniej dostały zbiorowego zawału.

Wdech i wydech. To nic. Gnojek stojący obok może i pozbawił mnie okna, ale nie odbierze mi radości z otrzymanej pracy. Podpisałam umowę. Już oficjalnie pracowałam w tej firmie i byłam jego asystentką.

Dyrektor generalny niezbyt przejmował się drobnym załamaniem nerwowym swojej podwładnej i tym, że na przemian śmiałam się do siebie i wzdychałam przeciągle. Odwiedziliśmy bufet i ksero. Dowiedziałam się, gdzie znajdę zapas papieru, ekspres do kawy, toaletę, po czym wróciliśmy do klitki. Znaczy gabinetu.

Mężczyzna znikąd wyciągnął laptopa i telefon z wpisanymi kontaktami, ale nie dał mi czasu na ich przejrzenie. Dorzucił do tego jeszcze plik dokumentów.

– Na rozgrzewkę. Niech pani sprawdzi obliczenia i… – Zawahał się. – Błędy ortograficzne. Zwłaszcza ortografię.

Otworzyłam usta, ale szybko je zamknęłam. Żadnych głupich pytań.

– To chyba wszystko. – Dyrektor zdjął okulary i… tak. Wciąż go męczyłam. – Pan Kubiak chce się z panią widzieć punkt piętnasta.

Oczy niemalże wyszły mi z orbit.

– Ale że prezes? – spytałam z niedowierzaniem.

Okularnik zmarszczył brwi i westchnął cierpiętniczo.

– Syn prezesa – wytłumaczył. – Dyrektor generalny. Pani przełożony. Jakub Kubiak.

Czemu mówił jak do dziecka? Stała przed nim poważna dorosła kobieta. Może i mierzyłam zaledwie metr sześćdziesiąt, ale obcasy dodawały mi wzrostu. Nie przypominałam przedszkolaka.

A potem przyszła mi do głowy zupełnie inna myśl.

– Zaraz… – Podeszłam tak blisko z laptopem i papierami w ramionach, że facet aż zrobił krok w tył. – To pan nie jest…?

Uśmiechnęłam się niezręcznie, a potem obdarowałam go całą gamą dziwnych min. Gdybym nie miała ich zajętych, pewnie machałabym rękoma, starając się dać mu do zrozumienia, że to jego wzięłam za swojego przełożonego. Mimo że trochę to trwało, w końcu zrozumiał, co mam na myśli i… wybuchnął śmiechem.

Poważnie. Jego twarz się rozjaśniła, jasnozielone oczy rozbłysły.

– Nie… – wydusił z siebie, gdy wreszcie zapanował nad rechotem. – Nie. Przepraszam, to faux pas z mojej strony, nie przedstawiłem się pani. Było tak wielu kandydatów… – Poprawił okulary i uśmiechnął się przepraszająco. – Proszę mi wybaczyć.

Też się zaśmiałam, udając, że bagatelizuję sprawę, podczas gdy miałam ochotę wydrapać mu za to oczy.

– Bartosz Tomczak. – Wyciągnął w moją stronę dłoń. – Jestem asystentem prezesa.

Chwyciłam teczkę w zęby i odwzajemniłam uścisk. Tym razem nie uciekł tak szybko.

– Prezesa – powiedziałam, gdy uwolniłam usta. – No to pan na bank ma gabinet z oknem.

W pierwszej kolejności rzucił mi zdezorientowane spojrzenie, by zaraz znów się rozpromienić.

– Proszę się nie martwić. Wszystko w swoim czasie – rzekł przemyślnie.

I tyle go widziałam. Zamknął drzwi, zostawiając mnie samą w klitce.  

Rozdział 4

Całe szczęście, że nie cierpię na klaustrofobię. Opadłam na krzesło i sprawdziłam, czy jeśli wyprostuję obydwie ręce, to dotknę ścian po przeciwległych bokach, ale błyskawicznie przestałam. Przecież jeśli ktoś akurat wejdzie, uzna mnie za wariatkę.

Z ciekawostek: nie dotknęłam, ale zabrakło pięciu centymetrów. Wiem, bo znalazłam linijkę w szufladzie.

Wsadziłam nos w dokumenty i zatopiłam się w pracy. Mama medytowała dla relaksu, ja pływałam w papierologii jak w ciepłym morzu. Wreszcie się rozluźniłam, zajęłam czymś myśli. Kąciki moich ust się uniosły, mięśnie karku, do tej pory rwące i twarde jak kamień, powolutku odpuściły. Znalazłam się w swoim żywiole. Niczym surfer mknący przez fale w kierunku złocistej plaży, tak ja mknęłam przez rzędy czarnych literek, tabelek, wykresów. Mogłabym przysiąc, że pomimo braku okna, moje włosy rozwiał wiatr, morska bryza szczypała policzki. Wolność!

A potem znalazłam dwa błędy ortograficzne w słowie „dochód”. Zimny pot wystąpił mi na czoło. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, mrużąc oczy. Czy ktoś robił sobie żarty? Ale chwila… Zmarszczki na czole się wygładziły. Może to po prostu jakieś zaburzenie? Mam! Dysortografia! Uśmiechnęłam się dumnie. Tak, owszem. Jestem inteligentną kobietą, która zna trudne słowa.

Jakby na to nie spojrzeć, choć mój przełożony z ortografii był noga, obliczenia wykonywał bezbłędnie. Podobno nie można mieć wszystkiego – albo jesteś umysłem ścisłym, albo humanistycznym. Tak się przyjmuje, ale spróbuj to powiedzieć na głos. Nagle znajdzie się tłum wybitnie utalentowanych, którzy z niczym nie mają problemów. Tacy z zamkniętymi oczyma machną esej o życiu kulturalnym mrówek, by potem bez najmniejszych problemów obliczyć, ile kosztuje koszulka po dwudziestoprocentowym rabacie. Wszechstronnie uzdolnieni – brzydzę się wami.

Dzięki tym bykom jednak zapałałam sympatią do Jakuba Kubiaka. Kuba Kubiak, powtórzyłam w myślach i zaśmiałam się rozkosznie, a następnie mimochodem zerknęłam na telefon, którego ekran się podświetlił. Wiadomość. Mój rozanielony wzrok padł na godzinę.

Matko i córko, za dwie minuty piętnasta, a ja nie wiem, gdzie jest biuro dyrektora!

Wybiegłam z klitki i popędziłam przed siebie, ale na końcu korytarza zawróciłam, bo zapomniałam zamknąć drzwi na klucz. Trzasnęłam nimi, prawie wyrywając sfatygowaną gałkę, i taktycznie postanowiłam nie marnować czasu. Przy wejściu wisiała mapka budynku. Tam znajdę odpowiedź. Nie ma sensu biegać w popłochu i błądzić.

Tupałam o posadzkę w oczekiwaniu na windę. Czerwone cyferki na wyświetlaczu się nie zmieniały, utknęła na czwartym piętrze. Co oni tam robili? Szukali Narni? Drzwi obok otworzyły się i zaraz zamknęły za panią z serwisu sprzątającego. Schody!

Popędziłam nimi. Głuchy stukot obcasów postawił pewnie cały budynek na nogi. Raz się poślizgnęłam, wrzeszcząc wniebogłosy, ale złapałam się w ostatniej chwili barierki. Nie tym razem, losie! Zamierzałam dotrzeć na to spotkanie w jednym kawałku.

I jak najmniej spóźniona.

Zgubiłam się po wybiegnięciu z klatki schodowej i zawróciłam. Biegłam na ugiętych nogach, bo szpilki mocno ograniczyły moje ruchy, lecz i tak tempo miałam przyzwoite. Na widok drzwi wejściowych i upragnionej mapki, niemal się popłakałam. Dopadłam do niej zasapana. Odgarnęłam przylepione do czoła włosy i zaczęłam ją studiować.

Plan ewakuacji.

Ewakuacji. Na wypadek cholernego pożaru.

Oparłam na ścianie przed sobą obydwie dłonie i wypuściłam powietrze nosem. To koniec. Pierwszy dzień w pracy, pierwsze spotkanie z szefem, a ja już spóźniona. Uniosłam głowę w nagłym przypływie olśnienia. Wiem! Muszę zadzwonić do Tomczaka.

Sięgnęłam do kieszeni i zamarłam. Komórka została w klitce.

Trudno ocenić, jak długo tak stałam z ręką na biodrze i pustym spojrzeniem utkwionym w przeszklonych drzwiach, lecz gdy wreszcie otrząsnęłam się z pierwszego szoku, ruszyłam pędem z powrotem na klatkę schodową. Z zaciśniętymi zębami wspinałam się piętro po piętrze, co chwila sprawdzając w zimnym ledowym świetle materiał spodni na tyłku, ponieważ tak bardzo mi się spocił, że czułam stróżki potu spływające po udach.

Na piątym piętrze złapał mnie kryzys. Zamknęłam barierkę w stalowym uścisku i kucnęłam. Zmarszczyłam nos, wyczuwając odór, i powąchałam się pod pachą.

Obrzydliwość. Jestem skończona.

Bzdury! Pocenie się jest naturalną reakcją organizmu, a nie powodem do wstydu. Podniosłam się. Kolejny krok w górę. Poza tym nie przyjęłam się tutaj, żeby pachnieć. Kolejny krok. Przyszłam tutaj, żeby błyszczeć profesjonalizmem, wiedzą i ambicją. Jeszcze jeden krok…

Nie, nie mam już siły.

Usiadłam na schodkach i ukryłam twarz w dłoniach. Powstrzymałam wszystkie łzy, które pragnęły wtargnąć do moich oczu, ale nie zapobiegłam rezygnacji, przejmującej moje ciało komórka po komórce, jak gdyby każdą łapała w dwa palce, przyglądała się jej, a potem z namaszczeniem miażdżyła. Tak, rozpadałam się. Tam, na tych zimnych schodach, wśród szarych ścian i szpitalnego światła, wyjętego żywcem z horroru.

– Dobrze się pani czuje?

Uniosłam głowę i spojrzałam w zmartwione niebieskie oczy. Starszy mężczyzna w granatowym uniformie nachylił się nade mną. Zatrzymałam wzrok na żółtej naszywce na jego piersi: ochrona. Rany boskie! Cudem uniknął wyściskania.

– Tak, tak. Jak najbardziej – wyświergotałam. – Czy wie pan może, gdzie znajdę gabinet dyrektora?

– Którego? – spytał.

Ściągnęłam brwi. Do tej pory sądziłam, że słowo dyrektor każdy wypowiada z czcią i od razu wiadomo, o kogo chodzi, ale cóż, prezesem to on nie był, więc w sumie…

– Jakuba Kubiaka.

Mężczyzna zmierzył mnie podejrzliwie wzrokiem. Atmosfera zgęstniała. Wyprostował się, założył ręce na piersi. Jasne oczy, do tej pory zatroskane, teraz raziły niechęcią.

– Przykro mi, musi pani opuścić ten budynek – zakomunikował.

Trochę zajęło, zanim zebrałam szczękę z podłogi.

– Słucham?

Starał się grać twardego, ale gołym okiem było widać, że chciał jak najszybciej się ulotnić.

– Niech pani nie utrudnia – mruknął. – Mam takie polecenie z góry.

Zdębiałam. Już? Tak szybko? Kilka minut spóźnienia i już wysłali ochronę, żeby mnie wyprowadziła? A jakieś wypowiedzenie? Cokolwiek?

– Niemożliwe – jęknęłam płaczliwie. – Przecież ja tylko…

Ochroniarz stęknął. Obrócił się wokół własnej osi i westchnął ze zniecierpliwieniem.

– Ja tu tylko pracuję. – Rozłożył ręce w akcie bezradności. – Jak prezes mówi, że wszystkie kobiety, które przychodzą do dyrektora, mam wyprowadzać, to co ja mogę? To naprawdę nie moja wina. Córka wychodzi za mąż w tym roku, praca potrzebna. Karocę sobie wymyśliła…

Nic więcej już nie słyszałam. Można by pomyśleć, że analizowałam głębokie zmarszczki przy jego ustach, pożółkłe od papierosów zęby, przerzedzone białe włosy… Ale nie. Myślałam tylko o tym, co usłyszałam.

Prezes zakazał ochronie wpuszczać kobiety, które przyszły w odwiedziny do jego syna.

Zakazał je wpuszczać. Kobiety. W liczbie mnogiej.

– Ja pieprzę, playboy mi się trafił! – krzyknęłam na całą klatkę schodową.

Mężczyzna otworzył szeroko oczy, podobnie jak ja. Byłam pewna, że wypowiadam te słowa w myślach, ale najwidoczniej mi się to nie udało. Odchrząknęłam i podniosłam się, unosząc dumnie podbródek. Będziemy zatem udawać, że nic się nie wydarzyło.

– Zaszło nieporozumienie – mówiłam wyniośle. – Nie jestem żadną… – położyłam dłoń na piersi – odwiedzającą. Nazywam się Ina Mazurek. Jestem asystentką dyrektora.

Jego brwi niemal się spotkały, on zaś ewidentnie zachodził w głowę, czy go przypadkiem nie okłamuję. Przejechał palcami po podbródku, podrapał siwy zarost. Chyba liczył w głowie za i przeciw.

– Nie widziałem pani wcześniej – wydał wyrok.

Prychnęłam i odgarnęłam włosy, pragnąc okazać pewność siebie, ale mokre od potu kosmyki zahaczyły o rzęsy i wlazły mi do oka, więc zamiast emanować siłą, stałam przed nim i mrugałam. Wątpliwe, żeby dzięki temu nabrał do mojej osoby respektu.

– Bo to mój pierwszy dzień – wyjęczałam wreszcie.

Mój pierwszy dzień, powtórzyłam w myślach.

Zbiegłam po schodach i dopadłam do ochroniarza. Zacisnęłam pięści na jego kurtce i przyciągnęłam go do siebie.

– Niech pan posłucha. – Patrzyłam mu głęboko w oczy. – Ta praca to moje marzenie, nie mogę stracić jej dlatego, że zgubiłam się w drodze na pierwsze spotkanie z szefem. Proszę mi natychmiast pokazać, gdzie znajduje się biuro Kubiaka. Błagam.

Puściłam go i wygładziłam miejsce, które ściskałam. Wyprostowałam pogięty materiał i posłałam ochroniarzowi życzliwy uśmiech.

Udało się! Pomaszerował przed siebie jak na skazanie, a ja podążyłam za nim. Adrenalina buzowała mi w żyłach. Trafiliśmy wreszcie na korytarz na moim piętrze, a ja, chcąc podnieść starszego mężczyznę na duchu, przystanęłam przy swojej klitce i powiedziałam:

– Widzi pan? Tu jest mój gabinet! Nie oszukałam pana.

Zmierzył drzwi obojętnym wzrokiem i wzruszył ramionami.

– Możemy iść dalej – zaświergotałam.

I wtedy, właśnie wtedy, dotarło do mnie, czemu ten człowiek się zatrzymał. Nie przystanęłam, żeby pokazać mu drzwi klitki. Przystanęłam, bo on to zrobił.

Bo tuż obok moich drzwi znajdowały się inne. Ze srebrną tabliczką, na której wyryto imię i nazwisko: Jakub Kubiak.

Rozdział 5

Czemu wiatr zawsze wieje mi w oczy? Miałam nieodpartą ochotę walnąć w te drzwi głową, ale zamiast tego podziękowałam po stokroć ochroniarzowi, który bezspornie nadal mi nie wierzył, ale oddalił się bez słowa. Korzystając z samotności, poprawiłam spięte w długi warkocz włosy i jeszcze raz sprawdziłam stan swoich spodni na tyłku. Przydałoby się lustro, ale skąd miałam je wytrzasnąć? Poza tym, szef nie powinien czekać na mnie nie wiadomo jak długo, bo jeszcze pomyśli, że nie potrafię trafić do pokoju obok. Więc trudno, zapukałam.

– Kto tam? – wybrzmiało zza drzwi.

Kurde, spodziewałam się raczej czegoś w stylu: wejść! Albo zwyczajnego proszę. No ale ludzie przecież nie urodzili się po to, żeby spełniać moje oczekiwania.

– Ina Mazurek! – Zbliżyłam się, żeby lepiej słyszał. – Pana nowa asystentka!

– Spóźniła się pani!

Ktoś zamaszyście pchnął drzwi od środka, a skrzydło rąbnęło prosto w mój nos. Potem przyszedł ból. Padłam na ziemię z jękiem na ustach. Naprawdę miewałam lepsze dni.

– O Boże… Jest pani cała?

Winowajca oderwał moje dłonie od nosa. Krew popłynęła bystro prosto do ust. Usłyszałam przekleństwo i wyrwałam się, próbując ponownie zatamować krwawienie. Dopiero wtedy podniosłam powieki i ujrzałam dwoje niebieskich oczu, uważnie badających moją twarz. Nie był to jednak pan ochroniarz.

– Tak… Nic mi nie jest – stęknęłam.

Łypnęłam na mężczyznę jeszcze raz, dla potwierdzenia. Znałam typa. Widziałam go już. I to całkiem niedawno – to on znokautował mnie po rozmowie rekrutacyjnej przed biurowcem!

Chwycił mnie pod pachami i pomógł mi się podnieść, a ja myślałam tylko o tym, że przecież spociłam się okrutnie i to co najmniej krępujące. Chyba to zauważył, skoro po postawieniu mnie na nogach wytarł ręce w materiałowe spodnie.

A potem wmaszerowaliśmy do jego gabinetu.

– Niech pani przyłoży to do nosa – polecił, wciskając mi naręcze chusteczek. Przydały się, bo z nosa tryskało niemal jak z fontanny. Marzyłam o zimnym okładzie.

Mimo to uśmiechnęłam się do niego.

– Miło mi pana poznać. – I wyciągnęłam dłoń, na którą spojrzał z odrazą. No cóż, była cała we krwi. Schowałam ją z powrotem za siebie.

– Co ja mam z panią… – Dyrektor stanął nade mną z rękoma na biodrach. Rozpiął guzik śnieżnobiałej koszuli pod samą szyją. – Cholera, to chyba podchodzi pod wypadek w pracy. Co mam zrobić? Wezwać kogoś od BHP?

Machnęłam ręką i oparłam się, bo zakręciło mi się w głowie. Od uderzenia czy nadmiaru wrażeń? Ból nosa powoli ustępował, czyli to pewnie wrażenia.

– Nie ma takiej potrzeby, panie dyrektorze, naprawdę nic mi nie jest – zapewniłam go. – Czuję się już lepiej.

Popatrzył na mnie z powątpiewaniem. On nie chciał mieć problemów, ja nie chciałam mu ich dostarczać. Nie pierwszego dnia pracy. Przynajmniej dzięki temu zapomniał, że się spóźniłam…

– Gdyby się pani nie spóźniła, nic podobnego by się nie wydarzyło – stęknął z pretensją.

Wycelował palcem w mój nos. No wiecie co? Poddaństwo poddaństwem, uległość uległością, ale przecież to on mnie znokautował. Znowu!

– Zgubiłam się. – Oddaliłam chusteczki od twarzy i odczekałam moment. Krwawienie prawie całkowicie ustąpiło. – Myśli pan, że mieliby w bufecie jakieś mrożonki?

Zmarszczył się.

– Teraz pani myśli o jedzeniu? – Czekałam, aż zorientuje się, co powiedział, i na szczęście ten moment nastał: – A, okład… Tak, chyba powinni coś mieć.

I stał tam tak dalej z rękoma na biodrach, przyglądając mi się z niesmakiem. Odnotować: nierycerski. I do tego playboy. Złe połączenie.

– To idę – jęknęłam i podniosłam się, ale dwie silne ręce wylądowały na moich ramionach i znów sprowadziły do pozycji siedzącej.

– No co pani, ja pójdę! – krzyknął, jakby to była moja wina, że w ogóle żyję i jeszcze dycham. Zrobił krok przed siebie i się zatrzymał. – Wie pani, gdzie jest bufet?

To na szczęście wiedziałam, dzięki czemu kilka minut później leżałam na niewielkiej sofie w jego gabinecie z kompotową mieszanką na twarzy. Zalała mnie ulga, więc mogłam myśleć o tym, że nie przerobiłam wszystkich dokumentów, a to oznaczało pracę w domu.

Jednym okiem badałam gabinet przełożonego. Tak wyobrażałam sobie biuro idealne. Jasne, przestronne… Z oknem. Wzdłuż ściany wisiały półki. Dyrektor siedział obok w fotelu, grzebał w telefonie i co chwilę upewniał się, czy jeszcze na pewno żyję. Żyłam i miałam się całkiem nieźle.

Podniosłam się do pozycji siedzącej, a mężczyzna odłożył komórkę na blat szklanej ławy.

– I co? – spytał z przejęciem. – Złamany? Może jednak gdzieś to zgłosimy? A jeśli trzeba jechać do szpitala?

Wstałam i zachwiałam się na nogach, kiedy świat wokół zawirował. Na wszelki wypadek zdjęłam buty, gdyż wysoki obcas i zawroty głowy to mieszanka wybuchowa.

– Spuchł? – zwróciłam się do Kubiaka i wyeksponowałam nos.

Dyrektor podniósł się i bardzo próbował nie krzywić się podczas oględzin.

– Czy ja wiem… – Uniósł bezradnie ręce. – Chyba zawsze był sporawy.

Opuściłam głowę i zasłoniłam nos dłonią. No wiecie co? Wyrzuty sumienia powinny zmusić go do bycia miłym!

Jeśli nie ma opuchlizny, powinnam wyjść z tego bez szwanku. Dam sobie jeszcze kilka chwil na wypadek, gdyby organizm postanowił jednak pozbawić mnie przytomności, i dopiero pójdę obadać sytuację w lustrze.

Dziwnie było tak stać przy dyrektorze, a że na wyjście do łazienki chciałam jeszcze poczekać, podeszłam boso do dziesiątek równiuśko poustawianych na półkach książek. Liczyłam na literaturę faktu, coś, co mogłabym sama przeczytać, ale… książki przygodowe i fantastyka? Poważnie?

Dobrze, że po tym uderzeniu w ogóle rozpoznawałam litery.

– Lubi pani czytać? – zagadnął dyrektor.

Odwróciłam się gwałtownie. Tak, brawo ty. Poza zmiażdżeniem nosa, przypraw swoją asystentkę jeszcze o zawał. Tym razem bufet cię już nie uratuje.

– Owszem – odparłam lekko i wróciłam do lustrowania kolorowych grzbietów. – Ale nie jestem fanką literatury pięknej.

Stanął obok. Teraz różnica w naszym wzroście uwypukliła się jeszcze dotkliwiej. Ja: niska i krępa – tak mnie kiedyś podsumowała krawcowa, myśląc, że nie słyszę. Cóż, słyszałam. I zapamiętałam. On natomiast mógł poszczycić się budową atlety. Oczywiście, bo czemu los miałby mu czegokolwiek poskąpić?

– Nie lubi pani czasem wejść w czyjąś skórę, przeżyć coś, o czym normalnie mogłaby pani tylko pomarzyć?

Uniosłam głowę, żeby jego facjata znalazła się w zasięgu mojego wzroku.

– Nie lubię, jak ktoś wciska mi kit. Wolę konkrety, sprawdzone informacje. – Złączyłam kciuk i palec wskazujący. Odwróciłam się do niego całym ciałem, a on zrobił to samo. – Fakty, które są czymś poparte, a nie historie o tym, jak jakiś pierścionek niszczy cały świat.

Nacisnęłam palcem grzbiet Hobbita i od razu tego pożałowałam. Kubiak wyglądał na mocno wzburzonego. Najwyraźniej trafiłam na fana fantastyki.

– Jakiś pierścionek niszczy świat? – Nachylił się nade mną. – Zdaje sobie pani sprawę z tego, że Tolkien to geniusz? Poza tym nie trzeba pisać i rozmawiać tylko o tym, co się przeżyło lub zna na wylot. Po to ludzkości wyobraźnia. – Przyjrzał mi się skwaszony. – No dobra, niech pani obejrzy ten nos. Da pani radę dojść sama do łazienki? A może od razu pojedziemy do szpitala, co?

Zapewniłam go, że to na pewno nie będzie konieczne, po czym wybiegłam z gabinetu z myślą, że z zaschniętą krwią muszę wyglądać jak zombie po konsumpcji mózgu. Wzdrygnęłam się na swój widok w lustrze. Czerwony nos, a wokół niego iście artystyczne ślady krwi, rozmazane od oczu aż do brody. Dobry początek znajomości z dyrektorem. Wręcz kapitalny.

Jednak brakowało opuchlizny. To akurat szczęście w nieszczęściu. Jak to powiedział Kubiak: nos zawsze był sporawy.

Naprędce doprowadziłam się do porządku i wróciłam do punktu wyjścia. Mój przełożony siedział za czarnym metalowym biurkiem, odwrócony w stronę okna. Postanowiłam wykorzystać ten moment spokoju.

– Mogę pana o coś spytać? – zagadnęłam.

Powoli przekręcił się w moją stronę, zatem przystąpiłam do ataku. Zaczaiłam się i przygotowałam do skoku, jak na drapieżcę przystało.

– Jak nos? – uprzedził mnie.

Ach, zdążyłam już o tym zapomnieć. Szybko mi poszło. Idealny przykład tego, jaką wagę przywiązywałam do swojego zdrowia. Brawo, Ina.

– Dobrze – powiedziałam, pragnąc wrócić do poprzedniego tematu. – Nie spuchł.

Kubiak klepnął z zadowoleniem w blat.

– Ha! Czyli miałem rację, że już był sporawy – oznajmił triumfalnie.

Przełknęłam tę uwagę i wymusiłam uprzejmy uśmiech.

– Dlaczego dostałam tę pracę? – wyplułam.

Mężczyzna przycisnął plecy do oparcia i złączył opuszki palców obu dłoni. Jego oczy rozbłysły złowieszczo.

– Niech mi się pani przyjrzy… – Poluzował wąski granatowy krawat. – Czy ja naprawdę wyglądam pani na człowieka, który zajmuje się sprawami rekrutacji? To ja przeprowadziłem z panią rozmowę kwalifikacyjną?

Zmrużyłam powieki. Po co te retoryczne pytania?

– No nie, ale… – Wyminęłam krzesło przeznaczone dla gości. Rant biurka wbił mi się w uda. – Jest pan dyrektorem generalnym, a to było stanowisko pańskiej asystentki. No i spotkaliśmy się tamtego dnia. Sądziłam, że…

Zamknęłam się, gdy uświadomiłam sobie, co robię. Chciałam usłyszeć, jak przyznaje, że nie zdecydowało o tym nasze spotkanie. Nokaut, krótka rozmowa, moje jęki dotyczące tego, jak bardzo zawaliłam i pragnęłam posady asystentki. Czy to rzeczywiście mógł być powód? Nie moje kwalifikacje, tylko durny zbieg okoliczności? Nie no, oczywiście, że nie. Człowiek na tak wysokim stanowisku nie zatrudniałby przypadkowego przechodnia, z którym zamienił dwa słowa przed budynkiem.

– Pani… – Rzucił okiem na jakąś kartkę i uśmiechnął się pod nosem. – Malino. Ciekawe imię.

Nienawidzę, gdy ludzie nie zdrabniają tego imienia.

– Wystarczy Ina – podpowiedziałam.

Dyrektor uśmiechnął się szerzej.

– Pani Ino, proszę uwierzyć mi na słowo, nie ja maczałem w tym palce. – Odłożył dokumenty. – Niech się pani nie doszukuje drugiego dna. Nie ma go.

Jasne włosy opadały mu na czoło, podkreślając wizerunek beztroskiego chłopca. W tym przypadku nie pomagał nawet garnitur i krawat. Jakub Kubiak nie przypominał kogoś, kto cokolwiek bierze na poważnie.

– N-nie szukam drugiego dna. – Uciekłam spojrzeniem, a gorąc buchnął mi w twarz. – Po prostu…

– Jak pani wie, trzy pierwsze miesiące to okres próbny, ale płatny normalnie. – Oparł łokcie na blacie i przyglądał mi się z uśmiechem, ogromnie z siebie zadowolony. – Bartosz zapewne zapoznał panią z działaniem firmy i pani obowiązkami?

Przytaknęłam i usiadłam w fotelu. Czyli koniec tematu felernego spotkania.

– Dobrze. – Mężczyzna podniósł się i dał mi telefon. – Niech pani odblokuje i wejdzie w kontakty.

– Ale ja już dostałam telefon – wyrwałam się.

Kubiak przewrócił oczami.

– Wiem, ale ten jest wyłącznie na telefony do mnie i ode mnie.

Że co? Kolejne pytania cisnęły mi się na usta, ale przygryzłam wargę i zrobiłam, jak polecił. Weszłam w kontakty. Jeden numer, opatrzony zdjęciem. Dyrektor uśmiechał się do obiektywu z jakiejś tropikalnej plaży, wiatr rozwiał mu włosy i rozchełstał koszulę. Mało profesjonalne zdjęcie. Ale bardzo wyrzeźbiony brzuch.

– Może pani już wyłączyć – ocucił mnie. – Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy, jeśli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości. Zawsze służę pomocą.

O, tego się nie spodziewałam. Uśmiech sam rozsiadł się na moich wargach. Może niepotrzebnie się martwiłam tym playboyem? Kubiak nie mógł być aż tak zły.

– Ale to działa w obydwie strony – dodał. – Chcę, żeby była pani do mojej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy.

Odwołuję wszystko. To nie skończy się dobrze.

– Po trzecie, może się zdarzyć, że będę czasem potrzebował pomocy w sprawach lekko prywatnych. Proszę się nie martwić, nic wielkiego – ciągnął.

Uniosłam brwi. Lekko prywatnych? Przełknęłam jednak komentarz i pozwoliłam mu kontynuować. On natomiast, zamiast mówić, przespacerował się w stronę okna, oparł się o nie i teatralnie westchnął. Chyba myślał, że gra w jakimś filmie, a jego bohater przeżywa rozterki egzystencjalne.

Doszłam więc do wniosku, że uznał naszą rozmowę za zakończoną.

– Panie dyrektorze?

Odwrócił się z pytającym spojrzeniem.

– Dlaczego mi pan nie powiedział? – drążyłam.

Kubiak uniósł brew i pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię.

Podrapałam się po karku. Jak ugryźć temat w taki sposób, żeby go nie urazić?

– No wie pan… Wtedy, przed budynkiem… Moja złość, pańskie barki…

Zaczęłam bawić się palcami i spuściłam głowę. Po przeżyciach tego dnia powinnam przespać przynajmniej tydzień. I jakby tego było mało, właśnie dotarło do mnie, że wciąż pozostaję bosa. Gdzie moje buty?

– Ach, dlaczego nie powiedziałem, że zawód syn należy do mnie? – Ton jego głosu wskazywał na droczenie się, ale i tak ukryłam twarz w dłoniach.

– Kurczę, przepraszam – wydukałam.

Jego śmiech sprawił, że się wyprostowałam. W porównaniu z moim, lekko chrumkającym, ten był iście filmowy. Wpatrywałam się w dyrektora dłużej, niż powinnam. Cholera, no miał w sobie jakiś urok.

– Niech pani nie przeprasza za prawdę. – Odchrząknął, jakby zakłopotany. – Gdybym pani wtedy powiedział, nie byłoby niespodzianki. A przyda się nam pani tutaj.

– Tak, ale… – Tupnęłam cicho nogą. – Może pan Tomczak mówił, co go przekonało do zatrudnienia mnie? Skończone kierunki? – podsunęłam. – Znajomość języków? List motywacyjny? Piątka na dyplomie? Nagroda prezydenta miasta za najlepszą pracę?

Odpowiedziało mi kręcenie głową.

– Nie zająknął się słowem – stwierdził dyrektor. – W ogóle jest małomówny, pewnie pani zauważyła. – Wzdrygnął się. Chyba nie przepadał za asystentem swojego ojca. – Ale może pani charakter? Z tego, co pani opowiadała, mogła go pani powalić podczas rozmowy na kolana…

– Nabija się pan, a ja pytam poważnie – przemówiłam grobowym tonem.

Parsknął. Ta rozmowa zdecydowanie za bardzo go bawiła.

– Pojęcia nie mam – odparł wreszcie z rozbrajającą szczerością. – Ale miło, że skończyło się tak, a nie inaczej. Bo rzeczywiście, charakter pani ma, a ja czasem potrzebuję, żeby ktoś postawił nie do pionu. Wie pani, że tak powiem… kopnął w tyłek.

Wybałuszyłam oczy.

– Mam pana kopać? – spytałam.

Uśmiechnął się szeroko, ale zaraz spoważniał.

– To była metafora. Bardzo panią proszę, niech mnie pani nigdy nie kopie.