Latawcy - Artur Ziontek - ebook + książka

Latawcy ebook

Ziontek Artur

5,0

Opis

Oto historia, jaką rzadko już dziś można usłyszeć. Roku pańskiego 1938, na chwilę przed wielką wojną, małe senne miasteczko na rubieżach II Rzeczypospolitej żyje, zdawało by się, wyłącznie swoimi sprawami. Pozorną ospałość zakłócają jednak dziwne, niepokojące zjawiska, które nie dają się łatwo pojąć rozumem, a co dopiero zinterpretować, są bowiem tak niezwykłe, że nikt nie wie, co z nimi począć. Poza tym nie każdy jest je w stanie zobaczyć. Coraz więcej osób spoza miasteczka zaczyna się jednak tematem interesować, pojawiają się więc pytania, skąd się biorą tajemnicze znaki, zaś cała „sprawa” zatacza coraz szersze kręgi. Pewnego upalnego dnia lata na stacji kolejowej w Kossowie zjawia się tajemniczy człowiek, czujnie rozglądając się dookoła spod ciemnego kapelusza. Miejscowi od razu się jednak wyznają, że jest to przybysz z odległych stron, najpewniej z wielkiego miasta. Kim jest? Po co przyjechał na kresowe rubieże? Jak się okazuje, zostaje tutaj wysłany ze specjalną misją, a mianowicie ma za zadanie przyjrzeć się tajemniczej sprawie niepokojących „znaków”. Ów tajemniczy przybysz to komisarz policji, który ma gruntownie zbadać, opisać, zebrać dokumentację a jak trzeba reagować w porozumieniu z naczelnym gubernatorem w owej „widmowej” sprawie. Komisarz, Walery Konopka, czuje się pewnie podejmując zadanie. Szybko jednak okazuje się, że podlaska prowincja jest nieobliczalna – żyje swoim życiem, tradycjami i kodami kulturowymi, jakże odmiennym od wszystkiego, z czym do tej pory komisarz miał do czynienia. Jest to dla niego, mimo wieku i doświadczeń, podróż inicjacyjna. Kossów i pobliskie lasy czekają na niego otwierając podwoje swych tajemnic i sekretów. Sen łączy się z rzeczywistością, zabobony z wiarą, wiara i przekonania z życiem, a przeszłość i teraźniejszość w ciąg znaków trudnych do odczytania, a dla naszego bohatera – do odszyfrowania. Oto jest powieść, która nie boi się sięgać do swych zarówno formalnych jak i fabularnych źródeł. Oto powieść, której niepisaną bohaterką jest jedno ze znikających widm współczesnego świata: metafizyka. Oto historia Walerego Konopki, komisarza, policjanta a z umysłowości detektywa, oto także niezwykła historia mieszkańców powolnie żyjącego pogranicza, oto w końcu historia widm, jakie nawiedziły kresowe miasteczko, a które co jakiś czas pod różnymi postaciami nawiedzały, a może wciąż nawiedzają Europę Wschodnią…

Powieść „Latawcy” to nie tylko hołd złożony czasom wielkich opowieści, ale i poszukiwanie nowej formy wypowiedzi, pośród zgiełku i wtórnego brzmienia współczesności. Żywy język definiujący bohaterów, poszukiwanie możliwości zrozumienia świata za pomocą zmysłów, snu oraz iluzji tworzą przestrzeń i fabułę tej opowieści. Opowieści, która przeradza się w metafizyczny pejzaż na granicy nocy i dni, jawy i snu, życia i śmierci. Do końca nie jest jasne, czy główny bohater rozwikła zagadkę tajemniczych „latawców”, czy poradzi sobie z nimi, czy może raczej one z nim… i z nami. Dla komisarza Walerego Konopki jest to podróż inicjacyjna, dla czytelnika podróż w głąb siebie i na granice (a może poza granice) władzy sądzenia. Oto powieść, która ma moc wchłaniającą. Nie da się z niej wyjść po zamknięciu ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sowiamama

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna i wciągająca lektura, która zabrała mnie do świata metafizyczności.
00

Popularność




 

 

Artur Ziontek

Latawcy

 

 

 

OSTROGI

Kraków 2021

Artur Ziontek, Latawcy

Copyright © Artur Ziontek

Copyright © Wydawnictwo Ostrogi, 2021

 

ISBN: 978-83-66102-63-7

 

Wydanie pierwsze, Kraków 2021

 

Redakcja i opracowanie

Anita Błażewicz

 

Korekta i skład

Joanna Ławicka

 

Projekt okładki

Mikita Rasolka

 

Projekt powstał dzięki dofinansowaniu Fundacji Gutenberg

Wydawnictwo Ostrogi

Tylko mocne strony literatury!

ul. Racławicka 47/12, 30-012 Kraków

tel./fax.: [+12] 312 06 23

tel.: [+48] 508 287 276

e-mail: [email protected]

e-mail: [email protected]

www.ostrogi.eu

 

Księgarnia i zamówienia

e-mail: [email protected]

tel.: [+48] 510 244 885

 

 

Spis treści

 

PROLOG przyjazd

Kossów — oględzin przypadki

dziwna, a dla niektórych nawet bardzo dziwna, sprawa odejścia

o tym, jak Janusz został latawcem i pierwszą sprawą komisarza Konopki w Kossowie

sen Walentego o Walusiu i latawcach

komisarz, felczer i kilka bab ze wsi jadą na grzyby za Okrągłą Wólkę

EPILOG nieszczęście

 

 

 

I nie mądrzymy się w tych boskich sprawach.

Stare wskazania ojców szanujemy,

Gdyż nie obali ich gadanie mędrków,

Choćby mądrości istne wymyślali.

 

Eurypides, Bachantki

PROLOGprzyjazd

O zwyczajowej porze pociąg wjechał na stację w Kossowie. Adolf Domański wyszedł ze swego dróżniczego gniazdka i przyglądał się wysiadającym. Nic nowego. Jak to w letnie popołudnie, ludzie wracali obładowani zakupami albo umęczeni pracą. Z Sokołowa ciągnęła też rozkrzyczana młodzież, która nie wiedzieć czemu upatrzyła sobie jego miasteczko na czas letniej kanikuły. Kilka walizek wypadło z pociągu, wyprzedzając swoich właścicieli. „No i wakacje się zaczęły” — pomyślał Domański i pokręcił głową w geście rezygnacji. Nie lubił czasu powrotu emigrantów z Siedlec i Warszawy. Wyjedzie taki na chwilę z rodzinnego domu, a po miesiącu, a nie daj Bóg po roku, zjeżdża elita w łachach, na które przepuściła całe swe nędzne grosiwo. Przejdą po ulicy i zanim zasiądą z matką przy stole, już zdejmują z siebie wypacykowany uniform, żeby nie zabrudzić, żeby go do pralni oddać jak najpóźniej, żeby się zbytnio nie zużył. Adolf Domański nie dawał się złudzić takim fircykom. Za długo pracuje na stacji. Za długo zajmuje się robotą, która zmusza do obserwacji ludzi. Ale niech im tam! Cóż go oni obchodzą? Jak się nie odzywają, to i nie mają kiedy nerwu dróżnikowi naciągnąć. Jedyne bliskie spotkanie wypada, gdy chcą gdzieś wyjechać. Muszą wtedy kupić bilet, a Adolf Domański musi im go sprzedać. Po dwóch tygodniach, a nawet po tygodniu, udaje im się jednak naludnieć i na powrót stają się swojscy. Dziś jednak dróżnik Domański nie będzie sobie tym zawracał głowy. Wie, że jego Ksawercia już za chwilę poda pierwszy tego lata rosół na tłustym kogucie, więc chciałby bez zbędnych ceregieli zakończyć pracę i zniknąć. Poza tym, jego uwagę przykuł inny jegomość.

Z pociągu, spokojnym, zdradzającym dobre maniery krokiem, wysiadł mężczyzna. Jeszcze nie staruszek, ale i młody też nie był. Czy był w sile wieku? Może z pięć lat temu można by tak o nim powiedzieć, dziś już chyba niekoniecznie. Szczupły, ale z szerokimi ramionami, czoło mocno wydłużone, sięgające właściwie samego środka głowy, siwe włosy długości wskazującego palca płynnie przechodziły w równo przycięty zarost, gładko wygolony pod wydatną dolną wargą.

Adolf Domański niby kręcił się przy swojej robocie, ale nie przestawał patrzeć na mężczyznę. Fizjonomia wskazywała, że to gość z wielkiego świata. Najbliżej z Warszawy, ale nie wiadomo, czy tam są tacy. Opowie o tym żonie, o ważnej postaci, która wysiadła w pięknym garniturze w taką a taką kratę o takim a takim kolorze. Nic bardziej eleganckiego nigdy nie widział.

 

Walenty Konopka stał przed swoim zwierzchnikiem po raz ostatni. Pismo ministerialne z pominięciem drogi służbowej informowało go o „przesunięciu”, nakazywało natychmiastowe spakowanie swoich rzeczy z wolskiego posterunku i niezwłoczne udanie się na Szucha. Nie miało wprawdzie pieczątki informującej o tajności, ale sugerowało daleko posuniętą dyskrecję. Wszystko odbywało się więc w bezwzględnej ciszy. Konopka zdziwił się, że nie został wezwany na Nowy Świat, wszak w pałacu Zamoyskich już bywał, poruszał się po nim doskonale, wiedział gdzie i po co pukać. Ale na Szucha? Wezwano go tam do Departamentu Wyznań, choć za pośrednictwem Departamentu Administracyjnego MSW. Trochę to zawiłe, ale ilość podpisów i kryjących się za nimi funkcji nie pozostawiała wątpliwości, że polecenie trzeba wykonać bez zbędnej opieszałości. Pożegnanie z inspektorem Kosińskim było krótkie, bez nadmiaru czułości i zapewnień o przyjaźni, choć ta trwała od spotkania na froncie wielkiej wojny. Skinienie głową, uścisk dłoni i szczęknięcie skrzypiących drzwi. Trzy kwadranse później był już przed nowymi przełożonymi.

— Województwo lubelskie, powiat sokołowski, gmina Kossów, miejscowość Kossów, mówi to panu coś?

— Tylko tyle, ile raczył pan teraz zasygnalizować, panie generale — kłamał Konopka.

— To będzie pan miał okazję poznać bliżej tę okolicę, panie komisarzu, bo dzieją się tam dziwne rzeczy, które nas niepokoją.

— To znaczy?

— To znaczy, że kilka osób systematycznie widuje unoszących się na niejakiej wysokości... — zawiesił wypowiedź, zerknął po siedzących obok siebie urzędnikach szczebla najwyższego i dodał — zmarłych.

— Doprawdy? Trudno w coś takiego uwierzyć, panie generale — wciąż łgał komisarz.

— Doprawdy — odrzekł jeden z urzędników szczebla najwyższego. — Sprawa wyszła zupełnie przypadkiem.

— Mógłby pan jaśniej?

— Otóż jak wiadomo, w kercelakowym mrowisku pojawiają się różni ludzie, z różnych stron naszego świata. Znaczy się bliższych i dalszych okolic Warszawy. Przyjeżdżają pohandlować albo po jakieś ciemne asortymenta, które im Tata Tasiemka zawsze ochoczo dostarcza za odpowiednią gotówką. Nie wszystko do nas dociera, jak pan wie. Zresztą, wie pan też doskonale, że bywają sytuacje, kiedy to zgłasza nam się zaginięcie członka rodziny, który wyszedł na Kercelak albo tam ostatni raz widziany był przez świadków, a nigdy nie powrócił. Nasi ludzie obstawiają od dawna wszystkie wyjścia, a każda paczka gabarytów człowieka jest bacznie obserwowana i sprawdzana, jak tylko oddali się od targowiska. Nic. Kilka osób zaginęło właśnie w tym mrowisku, ale na pewno z niego nie wyjechało. Do środka trudno przemycić swoich ludzi. Jak tylko pojawia się który z policyjnych, cały bazar już o nim wie. Wie który to, wie o co będzie delikatnie podpytywał, wszyscy wiedzą co mają odpowiadać. Wiedzą wszystko, bo Tasiemka ma u nas niestety swoje gumowe ucho. W kwietniu, po miesiącach przygotowań, próbowaliśmy zadomowić tam naszego szpiega. Nikt go nie znał! Osobiście go zwiozłem z Gdańska, żeby z niemiecka zaciągał, mordę miał sam z siebie bandycką i charakter porywczy. Idealny człowiek i do roboty zapalony. Wejście miał ponoć dobre i wiarygodne. Po tygodniu przyszła paczka do mnie osobiście adresowana, a w niej elegancko złożony garnitur, koszula, buty, spinki do mankietów i kaszkiet. To po nim dopiero poznałem, że to rzeczy naszego agenta. On sam nie wrócił do tej pory. Czy pan rozumie, komisarzu, powagę sytuacji?

— Rozumiem, ale nie pojmuję gdzie tu Kossów i gdzie moja rola — doskonale kłamał komisarz.

— Otóż widzi pan, ta banda z Kercelaka nikogo się nie boi. Nikogo i niczego, ale i na to przyszedł czas. Tasiemka wysłał gońca z wiadomością, a ta wiadomość to była prośba o spotkanie. Już sam goniec nas zdziwił, bo w takich sytuacjach Tata zwykł wysyłać przypadkowych ludzi, którzy ze strachu przed nim, a dodatkowo złaszeni banknotem, biegli gdzie im kazał. Nic z nich nigdy nie dało się wydusić, bo nic nie wiedzieli. Tym razem wysłał swojego przybocznego. Było to na tyle zaskakujące, że nawet nie myśleliśmy go słuchać, bo wiadomym było, że tu inne, ważniejsze sprawy mają się odbywać. Na spotkaniu, mniejsza już kogo z kim, po prostu: oni i my, okazało się, że na tym handlowisku pojawiał się systematycznie chłopina z Kossowa właśnie. Najpierw przyjeżdżał na zakupy, potem zaczął trochę swojego szmelcu przywozić na handel. Opłaty wnosił, więc nikt się go nie czepiał. Po jakimś czasie, jak już trochę zżył się z tutejszymi, zaczął opowiadać, że w jego Kossowie to, w jego Kossowie tamto... a Żydzi to, a goje, bo to był Żydziak, tamto, a pożar, a gonitwy z falangowcami, a mordobicia z syjonistami, a chasydzi, a judaizm... Zdało się słuchaczom, że żyją na prowincji, a tu nagle pojawia się opowieść z centrum świata. Tak umiał bajdurzyć. Tymi opowieściami zwracał na siebie uwagę i po niedługim czasie kojarzyli go wszyscy domownicy Kercelaka i duża część doraźnej klienteli. Potem zaczął nieśmiało przebąkiwać o zjawach nad katolickim kościołem. Ludzie go obśmiewali, bo to przecież, w minionym stuleciu, na kramach dziady komedie odstawiały. Efekt był taki, że jak na początku opowiadał, to klientów na te swoje szpargały miał dużo, przychodzili posłuchać, a dla przyzwoitości coś tam kupowali. Jak on jednak zaczął temat pośmiertnego świata szarpać, to się ludzie nieco przestraszyli, bo kto by chciał od wariata żelazko nabyć, nie mówiąc o duszy do niego. Klientów miał więc mniej, a Tasiemce płacił wciąż tyle samo. Coraz głośniej i coraz częściej narzekał, co znowuż nie podobało się Tasiemce. Wiedział, że jeśli zostawi uciążliwego bajarza w spokoju, to za chwilę pojawią się jego naśladowcy i zechcą mu krwi napsuć. A jemu to niepotrzebne. Wysłał więc po dziadzinę swoich chłopców, żeby mu go przyprowadzili. Rozmowa za długa nie była. Jego los był łatwy do przesądzenia. Najpierw jednak rozbawione towarzystwo pytało o te zjawy i jak on zaczął mówić, że to widma ludzi, którzy poumierali, to dawaj dopytywać go, czy i on nie zechce sobie polatać jak go ubiją. I ubili. Dostał ołowiem w suchą czaszkę i padł na ziemię. A gdy Tasiemka kazał go wynieść, wstała z niego półprzezroczysta mara i uniosła się z drwiącym uśmiechem. Pewnie miałby to w pogardzie, ale dwa fakty zaważyły na jego przerażeniu. Po pierwsze, że nie wszyscy marę widzieli, oczywiście nie wiadomo dlaczego, a wstępne badania widzących i niewidzących nie przynoszą logicznych wniosków. Po drugie natomiast, ów Żyd łazi sobie po Kercelaku albo lata nad nim, i w kółko swoje historie opowiada, te z Kossowa i te z Tasiemką.

Komisarz uśmiechnął się. Sytuacja ani go nie przerażała, ani, wbrew nowym przełożonym, nie zadziwiała.

— I ten oprych boi się, jak rozumiem — odrzekł do zebranych. — Ale czego dokładnie? Tego, że nagle świat mar i zjaw stał się jego codziennością? Czy tego, że ten biedny martwy chłopina opowiada o jego niesprawiedliwości i przestępczych ciemnych sprawkach? Czy może tego, że spotka go jakaś, zasłużona przecież, kara ze strony ducha?

— Boi się, ale to już nie nasza sprawa. Naszą sprawą jest jedynie to, że jak udało nam się ustalić, latawce, bądź latawcy, jak ich ochrzczono w Kossowie, pojawili się tam kilka lat temu. Część ludzi ich widzi, część nie. Wiadomo, że mogą swobodnie rozmawiać między sobą, co przy dobrych chęciach jest do podsłuchania. Wiadomo, że mogą swobodnie nawiązywać rozmowę z tymi, którzy ich widzą. Jest to kłopotliwe, bo ludzie zgłaszają na posterunku, że się boją, a miejscowy żandarm, Besztak Hipolit, nic nie może zrobić, bo jest z tych niewidzących mary. A wiemy, że podobne zjawiska zaobserwowano i w innych miastach. Mamy doniesienia z Sokołowa, Siedlec, Mińska, Białegostoku, Siemiatycz, Bielska, Białej Książęcej, a i to nie koniec. W każdym razie, z naszych ustaleń wynika, że Kossów był pierwszy na tej osobliwej mapie.

— A w Warszawie nic, poza tym jednym z Kossowa? — zagadnął Konopka, robiąc przy tym minę wskazującą, iż zna odpowiedź.

Generał, generalny inspektor Policji Państwowej i otaczający go oficjele spojrzeli po sobie, dając wyraz zakłopotania.

— No, prawdę mówiąc — jąkał generał — dostaliśmy raport na chwilę przed pana wejściem. Odnotowano pewne przypadki... Ale na razie zostawmy to, musimy zająć się przypadkiem zero i macierzą tego zjawiska. Pojedzie pan do Kossowa.

Konopka skłonił się, przyjmując rozkaz.

— I musi pan to zrobić szybko. Obserwujemy spirytystów i wiemy, że do nich też dotarły jakieś informacje. Jeśli zainteresują się tym bardziej, to gotowi wysłać swoich... tych.... jak oni się nazywają?

— Medium — pospieszył z dopowiedzią komisarz.

— Tak właśnie, medium. Tylko, że mi chodziło o liczbę mnogą, bo to nie skończy się na pojedynczych emisariuszach tego pokrętnego ruchu. Wiecie panowie doskonale, że jak już powiedziałem, obserwujemy ich. Mamy na nich dokumenty jeszcze z końca minionego wieku z ich zjazdów londyńskich. Dopóki jest to wąski krąg krętaczy, to niech się bawią w te swoje duchy i seanse…

Komisarz Walenty Konopka słuchał tych wywodów i ze zdziwieniem, a może bardziej rozbawieniem, patrzył na siedzące naprzeciw siebie twarze. Każdą z nich znał. Nie tylko jako swoich nowych zwierzchników, nie tylko jako wysokich rangą przedstawicieli Ministerstwa Administracji i Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, nie tylko jako policyjną generalicję. Konopka słuchał tego podszytego niedowiarstwem tembru i przypominał sobie każdego z nich, poza notującą wszystko sekretarką, i wyraz ich twarzy, zaangażowanie podczas seansów spirytystycznych w Warszawie i Krakowie. On też tam był, ale w innym charakterze, nie mogło więc być mowy o tym, aby go poznali. W innym przypadku całe to spotkanie wyglądałoby jak zręczna heca odgrywana przed starszą protokolantką. Tyle że ona siedziała za nimi, z tyłu i była dla nich niewidoczna. Nie widzieli więc, jak zdarzyło jej się pokręcić głową przy tych notach tyrońskich, którymi bezgłośnie zapełniała kolejne arkusze papieru. Konopka zerkał więc na nią, sondując co wie, a czego nie. Mimika była lustrem jej wiedzy, a więc i doskonałym źródłem dla wyczulonego na gesty komisarza.

— I dopóki do tego wszystko się ogranicza — kontynuował generalską myśl sam minister — to sytuacja jest pod kontrolą. Boję się jednak, że gdy ich wiedza o tych wypadkach będzie się poszerzała, a będzie na pewno, to zechcą badać to na własną rękę. A to znowuż może sprowadzić się do jakiegoś kultu albo i, nie daj Bóg, religii. A my tu mamy dosyć tego co jest, tych nieustannych przepychanek jednych z drugimi i żądań trzecich. Także sam pan rozumie komisarzu, sprawa jest najpilniejsza z pilnych.

— Rozumiem — przytaknął komisarz — proszę tylko uszczegółowić mój wyjazd. W jakim charakterze tam jadę?

— Nasze ministerstwa działają w porozumieniu od jakiegoś już czasu, mniejsza o szczegóły, powołany został wspólny Departament Wyznań i Dusz Zawieszonych, który jednakowoż na chwilę obecną jest utajniony. Tworzymy go my — minister spojrzał na siedzących obok siebie — i pan. Razem dziewięć osób.

Konopka rozumiejąco skinął głową.

— Nie zapyta pan, dlaczego to właśnie on został wybrany? — zapytał minister.

— Nie zapytam, bo znam odpowiedź. Wolałbym szczegóły...

— Dobrze, dobrze — przerwał generalny inspektor — jedzie pan tam zająć się tylko sprawą latawców, tak ich nazwijmy. To jedyne pańskie zadanie. Ma pan ustalić skąd oni się wzięli, jeśli się uda, i jaki, do cholery, jest cel tego wszystkiego. Przodownik Besztak z tamtejszego posterunku został już powiadomiony o pańskim przybyciu, ale oficjalna legenda w miejscowości jest taka, że przyjeżdża pan do normalnej pracy. Przy czym nie może się pan mieszać do żadnych śledztw kryminalnych. To zostawcie przodownikowi. Aha, i jeszcze jedno, Besztak lubi jak nazywa się go żandarmem, a nie przodownikiem. Ma taką rodzinną tradycję. Proszę to uszanować.

— Oczywiście — zapewnił Walenty Konopka.

— Powinien pan wyjechać jeszcze dziś, najpóźniej jutro. W Kossowie czeka na pana wygodna kwatera i pomoc domowa.

— Rozumiem. Proszę pozwolić, że dziś nadam bagaże, a wyjadę jutro świt. A jak nazywał się ten Żyd ubity przez Tasiemkę?

— Kopię akt doślemy już panu do Kossowa.

 

Na tym rozmowa się zakończyła. Komisarz, ucieszony zaistniałą sytuacją, wsiadł do bryczki i pojechał do domu. Zgodnie z deklaracją nadał koleją bagaże na adres otrzymany w ministerstwie i rozpoczął czułe żegnanie się z domem. To było jedyne, co wydawało się trudne przed podróżą. Po latach wspólnego życia zaprzyjaźnił się ze wszystkimi meblami i bibelotami.

Rozparł się w swoim fotelu prawdopodobnie ostatni raz. W dłoni trzymał szklankę whisky, ogrzewając ją, by zyskała temperaturę nieco wyższą niż pokojowa. Tak smakowała najlepiej. Lampka stojąca z jego lewej strony ciepło oświetlała fragment pomieszczenia. Dawała tyle światła, ile akurat było potrzeba. Na stoliku obok przezornie czekała butelka, przecież nie można wyrywać się z umoszczenia i narażać na ponowne poszukiwanie ideału. I tak nastał wieczór, a potem noc. Konopka tkwił w fotelu, wciąż przytrzymując pióro zanurzone w inkauście, które miało kreślić pamiętnik, ale nie mogło zdecydować się na ruch. Ciało mówiło o trzeźwości, ale wewnętrzne przeświadczenie analizowało na niezliczonych żeberkach imaginowanych liczydeł możliwość odpoczynku i snu. Nie zostawało tego wiele. Rankiem trzeba było się zbierać do wyjazdu. Pamiętnik zaczeka.

 

Pociąg przyjął go dosyć chłodno. Dopiero wyłaniające się z coraz większą mocą słońce ocieplało to poranne spotkanie. Podróż nie była długa, ale wystarczyło jej akurat na gruntowne przejrzenie bieżącej prasy. To dobrze, bo Konopka, podobnie jak jego kuzyn sportowiec, nie lubił pustych przelotów. Ów kuzyn, startując co raz w jakichś zawodach niewygórowanej rangi, szmuglował spore ilości alkoholu wytwarzanego przez stryja kolegi swego znajomego. Podróż była intratna nawet, jeśli wracało się bez wygranej. Konopka czytał, co wydawało mu się bardziej korzystną transakcją, ale skoligacony rodzinnie sportowiec pojąć tego nie mógł. „Może to i dobrze — myślał komisarz — bo na co światu byliby potrzebni ludzie wszyscy takiej samej duchowej maści i rozumu?” Kuzyn-sportowiec-szmugler miał jednak na to, jak i na wszystko inne, odmienne zdanie. Kiedy go nie najść, kręcił głową lewo-prawo, lewo-prawo i tak całymi godzinami codziennych spotkań, aż mu ów gest wszedł w krew na tyle, że nie mógł się od niego wyzwolić nawet podczas snu. Konopka zaśmiał się i w tym nietypowym dla siebie wspomnieniu podobnie pokręcił głową. Z rojonych powidoków wyrwał go gwizd lokomotywy. Pociąg zwolnił, a narastający błogostan przymknął mu oczy i delikatnym falowaniem wagonu wprowadził w sen. „Hop Konopka, hop Konopka” — radośnie pokrzykiwały tańczące wokół niego rozczochrane dzieci — „pif paf Konopka, pif paf, pif paf”. Delikatne szarpnięcie zatrzymującego się składu pogoniło smarkaczy. Konopka otworzył oczy. Był na miejscu.

Pierwszym celem były Siedlce, gdzie na dworcu czekać miał urzędnik magistratu. Młody chłopiec, zapewne goniec, stał na peronie. Z wysiadającego tłumu wyłowił wzrokiem Konopkę, wręczył mu kilka teczek przewiązanych zalakowanym sznurkiem i szybko pożegnał się miłym skłonieniem. Komisarz natomiast skierował się w stronę monumentalnego gmachu przywodzącego na myśl angielskie wille, a w najgorszym razie pałacowo-dworkowe rezydencje, wciąż gęsto rozsiane po krajowej prowincji. Wnętrze było już mniej okazałe. Ot, zwyczajowa poczekalnia, kasy biletowe i restauracja. Ustrojone damy, kilku żołnierzy i dwóch oficerów, mieszczanie grający w nieswoim mieście dżentelmenów i hałaśliwa, liczna rodzina żydowska stanowili mikrokosmos oczekujących podróży. Gdyby dodać do nich wspierającego się na kiju postawnego włóczęgę z obfitą brodą i w zdartym mundurze, trudno powiedzieć już nawet z jakiego czasu, oraz siedzącego przed wejściem żebraka, obraz będzie pełny. Konopka obserwował ich ruch, popijając herbatę przy restauracyjnym stoliku. W zamarzeniu wspomniał pamiętniki ks. Szczęsnego Felińskiego, które był zakupił w swoje dwudzieste urodziny, w dniu ich premierowego pokazu w Krakowie. Nie sama książka go teraz tknęła, ale opisany w niej frant Kosiński, co to umiejąc mówić brzuchem z psem gadał w siedleckich restauracjach i sprzedawał go naiwnym Moskalom. Ciekawy typ.

Do odjazdu pociągu Siedlce-Ostrołęka nie pozostało zbyt wiele czasu. Dokładnie tyle, ile było potrzeba na pobieżne obejrzenie miasta. Śladów wojny prawie nie znać. Ale cóż się dziwić, minęły już dwie dekady. Trudno wprawdzie przypuszczać, że za czasów swojej świetności okolony parkiem pałac wyglądał tak obskurnie jak teraz. Ale gdyby przymknąć na to oczy, gdyby oddać się wyobraźni wydobywającej z teczek pamięci akwarele Vogla, dałoby się zobaczyć książęcą rezydencję w pełnej krasie. Gwarno zaludnione aleje, gondole przemierzające stawy i kanały, szmer letniego teatru z najpierwszymi piórami swego czasu, brama wjazdowa doglądana architektonicznie przez króla, kościół z imitacjami Palloniego i niekończący się tembr konwersacji łączonych z bachanaliami. Wszystko to przykryte zostało szarością powojennego zaniechania. Konopka zastanawiał się jak duża jest różnica między tą zdegradowaną stolicą województwa i Warszawą, bo widział ją na każdym kroku, choć wiązało się to raczej z nierówną proporcją rangi i pieniędzy zebranych na odbudowę. Jak więc zatem będzie w Kossowie? Ten został także zdegradowany z miasta do wsi, choć w potocznej świadomości, jak wynikało z rozmów, funkcjonował jako miasteczko. Komisarz wiedział, bo wyczytał, że w dwudziestym roku, na tydzień przed zwycięską bitwą Piłsudskiego, była tam straszna szarpanina z nawałnicą bolszewicką. Czy miasteczko wróciło do normalności? Tego nigdy się nie dowie, bo nie wiedział przecież jak ta niby normalność wyglądała przed bitwą. Straty wyobrażał sobie jednak dotkliwe.

 

Różnica była zauważalna także w pociągu jadącym już do Kossowa. Nie w komforcie jazdy, ten był taki sam, ale w rozmowach podróżnych. Im dalej od Warszawy, tym bardziej zmieniają się zaprzątające ludzi tematy i problemy. Nie było to nic nadzwyczajnego, nic, czego komisarz nie spodziewałby się zawczasu. Podróż była monotonna. Za oknem przesuwały się połacie łąk i pól przedzielanych olszynowymi pasami drzew, gdzieniegdzie zamajaczyło jakieś gospodarstwo, a gdy pociąg zwalniał dało się zobaczyć i szwędające się po nim zwierzęta, czy starowinkę siedzącą na ławce. Zbliżając się do stacji zabudowa gęstniała, choć w Borkach i Podnieśnie nie była to nad miarę znacząca różnica. Dopiero w Bielanach dało się to odczuć i już prawie do samego Sokołowa domy, stodoły, obory i ogrodzone drewnianymi płotami całe podwórka, wyparły puste przestrzenie zieleni. Cała linia kolejowa trzydzieści cztery, na odcinku przemierzanym przez komisarza, była tak naprawdę urokliwa.

W Sokołowie postój dwadzieścia minut. Jak się okazało głównie po to, by niezliczone tłumy oczekujących na peronie pasażerów mogły załadować się do pociągu ze swoim majdanem. Duża część z nich wyglądała jakby podróżowała ze spakowanym całym dobytkiem. Walizki, powiązane toboły, worki i torby przesłaniały znaczną część dolnych partii dworca. A szkoda, bo gmach był mniejszy od siedleckiego, jednokondygnacyjny, ale równie miły wyczulonemu oku i gustom Walentego Konopki. Jego uwagę zwróciła przeszklona kopuła, jakiej nie widuje się za często w tego typu budynkach. „Ładny” — cmoknął komisarz i wrócił wzrokiem do ludzi. „Istna menażeria” — pomyślał złośliwie, choć nie bez sympatii. Zwłaszcza że jego wagon zapełnił się grupą radosnej, hałaśliwie śmiejącej się i śpiewającej młodzieży. Nie wszyscy jednak oddawali się tym radosnym harcom. Chłopak, który usiadł obok niego natychmiast wyjął z brezentowej przybocznej torby mały kajet i słabo zatemperowanym ołówkiem pisał koślawo:

„Już w pociągu. Jak co tydzień sokołowska młodzież rusza na ubaw. Każdej soboty jeździm dzie indziej. Najlepiej lubim jednak do Kossowa. Tu najlepiej się bawim i przepędzamy czas. Jest to żywe, wesołe miasteczko, w którym mieszka inteligentna młodzież, aktywna i zaangażowana w politykię. Lubi ona jednak także bawić się i śpiewać. Gdy przyjeżdżamy, kosowskie panienki zapraszają nas do siebie do domów i częstują wszystkim, co tylko mają najlepsze. Bawim się tak dobrze, że zawsze chce się tu wracać znów i znów. Bywajo tu sztuki teatralne, a Kossów ma wyśmienitych aktorów-amatorów. Na każde przedstawienie przyjeżdżają goście aż z Sokołowa. Bywamy tu najczęściej w lecie, a najeżdżanie Kossowa stało się istną epidemią. Nie wiem, ile nas, ale chiba setki radosnych młodzieżów ciągnie tu wszystkimi drogami. Jak chrześcijanie do Częstochowy, tak my z Sokołowa pielgrzymujem do Kossowa”.

Konopka zerkał to na kajet, to na twarz młodego pamiętnikarza, na której co raz rysowały się dylematy wstrzymujące ruch dłoni i dukt ołówka. Rozgorączkowanie wyjazdem i samym pisaniem, jak mniemał komisarz, nie pozwala skupić się nad detalami, do jakich można zaliczyć gramatykę i ortografię. Zapewne niedawno zaczął uczyć się polskiego, a pisanie traktuje jak zadaną sobie lekcję domową, wprawkę mającą prowadzić do doskonałości. Przejście z wyssanego z mlekiem matki jidysz, a może hebrajskiego, na polski, trochę wyuczony, trochę zasłuchany, pozwala na oddanie esencji. Na detale czas przyjdzie później.

Atmosfera panująca w przedziale, ów harmider żydowskich pląsów, głośne rozmowy objuczonych matron oraz przebijające się przez to wszystko pyskówki dobiegające z trudnej do określenia strony, wydały się Walentemu jakoś przyjaźnie pasjonujące. Domyślał się spotkania większości towarzyszy podróży na ulicach miasteczka. I chyba nie pomylił się, znaczna ich część, gdy pociąg stanął, a sokołowscy młodzianie w komplecie, ruszyła ku wyjściu. Na peronie przywitała ich zdradzająca zmęczenie twarz Adolfa Domańskiego, dróżnika, który oczekiwał odprawienia ostatniego dziś składu i popędzenia do domu na tłusty rosół z koguta. Pierwszy tego lata.

Bagaże dojechały dzień wcześniej, więc komisarz Walenty Konopka, nowy policjant Kossowski, szedł lekkim spacerem w stronę centrum. A przynajmniej tak mu się wydawało. Kierunek wyznaczali ludzie maszerujący przed nim. Minął kapliczkę ustawioną na miejscu dawnej cerkwi unickiej, jak informowała inskrypcja. Po obu stronach wybrukowanej uliczki ustawione gęsto domy były zadbane, tak jak i całe podwórka. „Ładnie” — cmoknął. Po kilku minutach delektującego się rozglądania doszedł do skrzyżowania dróg. Po lewej stronie pewnie gmach szkoły, a po przeciwnej stronie ulicy straż ogniowa, a naprzeciwko jakaś knajpa. W tej samej chwili, w której spojrzał na dom Michalików prowadzących wyszynk, jego drzwi otwarły się z impetem. Widok uroczy. Nieduży mężczyzna z wąsami zasłaniającymi połowę twarzy, ubrany w policyjny mundur, wyprowadza przed sobą dwa, a może i więcej razy większego draba, zgarbionego pod presją wykręconej ręki. Policjant się śmieje, drab nie. Nie jest mu do śmiechu. Wykręcona ręka i do granic trzeszczenia wygięty nadgarstek robiły swoje. Z cichym jękiem, potulnie przebierał koślawo nogami i szedł w znanym sobie, jak można było przypuszczać, kierunku. Skręcili w stronę szkoły. A nie, jednak nie szkoły, ale straży. Konopka z zachowaniem odległości poszedł za nimi. Nie wiedział, co bardziej go wciąga i do tego zmusza: zawodowa wnikliwość, zwykła ciekawskość, czy może chęć podejrzenia pracy przyszłego kompana. A może sam widok potulnego i skamlącego bernardyna prowadzonego przez śmiesznie machającego ogonem jamnika? „Znaj proporcją mocium panie”.

 

Za strażą była koza z dobrze widocznymi kratami w oknach, a zaraz za nią posterunek. „Jestem w domu” — pomyślał Konopka, wszedł do środka i przedstawił się.

— Czy żandarm Besztak? — zapytał.

— Owszem to ja, witam pana komisarza — odpowiedział z niekrytą satysfakcją Hipolit Besztak. Rozpierała go duma, bo jeszcze zanim się zapoznali, nowy kossowski policjant zobaczył go w akcji. I to nie byle jakiej. Na pewno nabierze respektu.

Besztak pokierował Konopkę „na kwaterę”. Komisarz nie lubił tego słowa, brzmiało zbyt wojskowo, a to uruchamiało cały ciąg niechcianych skojarzeń i wspomnień frontowych. Wolał familiarnie brzmiący „dom” lub praktycznie ujęte „mieszkanie”, ale nie był to już temat na pogwarki z przodownikiem.

 

Konopka szedł i oglądał. Jeszcze nie obserwował, na razie oglądał i poznawał. Miasteczko wydało mu się ładne w swej normalności i prostocie. Chyba właśnie tego spodziewał się, stojąc na siedleckim peronie i rozmyślając nad różnicami między Warszawą, Siedlcami i Kossowem. W przeciwieństwie do miast poprzednich tu nie było żadnego śladu wojny. Niby minęły już prawie dwie dekady, niby miasteczko maleńkie, niby ludzi niewiele, niby niewiele do odbudowywania, nawet jeśli by całe zniszczało, ale tu było mimo wszystko inaczej. Wojna się oczywiście przetoczyła, bo idąc do swej mieszkalni usłyszał, że tu od wojny takiego eleganta nie było. A więc nawet w zwyczajnych rozmowach i w potocznych strużkach pamięci tkanych w codzienność, była ona mocno obecna, naturalnie wchodząca w tembr bieżącej opowieści o życiu. Bo ta ciągnąca się opowieść miasteczka krążyła wokół życia, nawet jeśli dotyczyła życia już minionego, czy latawców będących na ustach wszystkich miejscowych. Czas zdawał się nie odgrywać tu większej roli. Niekiedy zaś celowo zwalniał, by można było lepiej dostrzec to, co dostrzec warto. Albo i to, co samo wymuszało zwolnienie tykającego zegarka. Przeszłe i przyszłe łączyło się w nieubłaganej dyktaturze zwykłego dzisiaj.

Niespiesznie podążając w stronę centrum, wciąż otaczany był przez gwarne grupki młodziaków, których spotkał w pociągu. Jedni zmierzali w tym samym co on kierunku, inni szli już w przeciwnym, razem z napotkaną miejscową kompanią. Było szumnie, radośnie i śpiewnie. Przechodząc przez mostek, zatrzymał się, by spojrzeć na przepływającą pod nim rzeczkę. Obok niego przystanęło dwóch mężczyzn, nieco chybotliwie łapiąc się wątłej poręczy.

Konopka odwrócił się w ich stronę i zapytał:

— Ta rzeka to Chudzina?

— Rzeka? — ryknęli śmiechem. — Komisarzu, toż przy szynku Rajzmana większy strumień rynsztokiem płynie jak we czterech szczać się pójdzie.

— Komisarzu? — zdziwił się Konopka. — Dlaczego komisarzu?

— A nie? A pan nie ten nowy komisarz z Warszawy? Panie, my tu głupie nie są. Tu się od dawna wie, że któś przyjedzie sprawy pozamiatać. Na tutejszego nie wygląda, a na letnika za aligancki, więc musi ten komisarz z ministerstwa.

Konopka nie docenił lokalnej społeczności. Przecenił też ministerialną klauzulę poufności. Trzeba się rozpakować i obmyślić strategię pytań, odpowiedzi i rozmów z miejscowymi. Skinął więc uprzejmie głową, nic już się nie odzywając i ruszył dalej. Zbliżał się do czegoś, co z daleka jawiło się jak kamienny pręgierz, a okazało się pomnikiem marszałka od przewrotów. Jutro obejrzy miasteczko. Dziś pójdzie zaprzyjaźniać się z nowym lokum.

 

Mniej więcej dwa lata wstecz Walenty Konopka, wróciwszy po lekkim dniu pracy i na lekkim rauszu do swego pokoju, zwyczajowo zapadł się w fotelu. Wypił jednym haustem porządną szklankę wody i zwolnił swoje myśli, dał im wychodne, by tak jak on mogły odpocząć. Siedział w pustym domu, a pustka rozsiadła się w nim. Na horyzoncie ciemni brak było jakichkolwiek czających się pokus, iskrzących zalążków rojenia, wspomnień, czy czegokolwiek innego mogącego rozjaśnić zbędnym płomieniem doskonałą bezbarwność. Wszystko zamarło w bezruchu, ustała praca w rojnym zazwyczaj archiwum pamięci i bibliotece spraw. Ucichły maszyny do pisania, ani drgnęły kartki i karteczki z notatkami poruszane całymi dniami najdelikatniejszym muśnięciem przywodzonego skojarzenia. Nie działo się nic. Cisza. Nawet oczekiwanie, które zazwyczaj wierciło się niepokojąco, przyczaiło się sennie, schowane za parawanem gęstej, pustej czystości. Nagle, jak nagła i krótka jest iskra krzesana krzemieniem, pojawiła się w głowie Konopki teczka opisana kilkoma znakami: Kossów. Zawarte w niej dokumenty układały się w historię, która miała się wydarzyć, a której on miał być jednym z bohaterów. Wstał więc i rozpoczął przygotowania do nieistniejącej jeszcze sprawy. Rozpisał plan działania. Najpierw trzeba było poznać teren. Rzeczona teczka pewne światło rzucała, ale skrupulatność nakazywała nie dawać wiary zawartym w niej przekazom samych mieszkańców. Biurko systematycznie więc pokrywało się różnego rodzaju lekturami. Słownik geograficzny Królestwa Polskiego... przynosił pewną porcję wolno dezaktualizujących się informacji, źródła Jabłonowskiego i Starożytna Polska... Balińskiego i Lipińskiego dawały tyle mniej więcej, co trzywersowa notatka u Orgelbranda. Spławiający się Bugiem Gloger rozrysował osiemnastowieczną synagogę oraz drewnianą dzwonnicę, w encyklopedii natomiast wspomniał o rodzie Kossowskich, który swoją solidarnością i umiejętnością wspólnego działania stał się przyczyną powiedzenia „kupą jak Kossowscy”. Wszystko to suche i wyprane z esencji życia, z ludzi. Dopiero felietony sterdyńskiego lekarza, Jarosińskiego, chyba już zmarłego, rozbudziły w nim entuzjazm. Tak, o to właśnie chodziło. Ów lekarz z iście mistrzowską swadą spłodził doskonały portret mikroświata tego fragmentu Podlasia, w którym Konopka niedługo miał się zadomowić. Lektury tej nie wypuszczał już z rąk. Nie rozstawał się z nią nigdy. Przypuszczał, że może być wysłany z nagła, bez możliwości spakowania. Wielka wojna nauczyła go konieczności permanentnego trwania w przygotowaniu i oczekiwaniu. Miał ją w dłoni, gdy na Miedzianej otrzymał list z ministerstwa. Spoczywała w kieszeni, gdy żegnał się z komendantem, i poklepywał ją, jakby sprawdzał, czy na pewno nie zginęła, podczas rozmowy w Departamencie Wyznań i Dusz Zawieszonych.

Po przyjeździe do Kossowa również była mu wiernym kompanem. Dzięki niej i wszystkim wyczytanym notatkom czuł, że nie jest tu pierwszy raz. Teoretycznie, jak sądził, wiedział o tych terenach wiele. Z wolna jednak poczynało raczkować przeświadczenie, że, jak mawiał jego przyjaciel Rosjanin, praktika jebiot teoriu.

Kossów — oględzin przypadki

W drodze do nowego domu Konopka rejestrował szmer miasteczka. Żyło sobie ono obok ludzi swoim życiem i swoimi sprawami. Jego opowieści przemycały się wprawionym uszom przez gwar zbity w jedną, niby nieczytelną pulpę, gadaną przez skrzypnięcie okna, któremu zawsze gdzieś dalej zawtóruje inne okno, przez drzwi domykane przeciągiem, papier szarpnięty wiatrem czy kroki szurające lub tupiące na bruku. Tembr się zmieniał co kilka kolejnych metrów. Miejscami wdzierał się krzyk tartacznych pił, zastępowany po chwili stukotem końskich kopyt i pokrzykiwaniem woźniców wyjeżdżających od strony młyna. Przy sklepach co i raz słychać było zachęty właścicieli i sprzedawców, każdy miał najlepsze i najtańsze, jedni o tym zaśpiewywali, inni informowali bardziej krzykliwie, tak trochę po warszawsku. Każdy z dźwięków na chwilę dominował w zgiełku docierającym do przechodnia. Przy szynku Rajzmana, podobnie jak u Michalików, jeszcze inaczej to wyglądało. O ile Konopka patrzył z zachwytem na Kossów jako mikrokosmos, obraz miast wielkich tylko w nieco zawężonej skali, to w obu tych miejscach, spędzających do siebie na całe dnie miłośników konsumpcji wszelakiej, wytwarzał się wizerunek świata w jeszcze mniejszej skali. Można tam było usłyszeć lamenty domowe, że on niedobry, a i ona licha jakaś, problemy nieco bardziej poważne, że żniwa idą, a czy to sierpem czy kosą lepiej będzie, spór wciąż nierozstrzygnięty, a wpisujący się w odwieczne zmagania tradycji z nowoczesnością. Przy innym stoliku poważne debaty o stanie bankownictwa światowego, przy drugim łzami okraszona opowieść, jeszcze z czasów wyzwalania Kossowa, o pogonce urządzonej bolszewikom, dalej typ mundurowy karcący jednego z gości i upraszający o zaprzestanie wywrotowego awanturnictwa, zadumani brodacze roztrząsający kierunek wyjazdu, bo wyjechać trzeba, albo do Argentyny, albo państwo nowe tworzyć, co podłapywali młodsi, gwarząc o potrzebie postępowego myślenia.

Ziemia, zdana na łaskę słońca i deszczu, wyznaczała rytm życia wpisany w pory roku. Oranie, sianie, plony, porządkowanie i tak w kółko od nie wiadomo kiedy. Dwa targi w tygodniu uzupełniane były przez cztery doroczne jarmarki, uprzedzające pierwsze prace polowe w sezonie, czas zbiorów i ich sprzedaż. Na miejscu można było każdego dnia kupić drewno, buty, ubrania, materiał do własnych popisów krawieckich, mleko i wszystko co tylko da się z niego zrobić oraz świeżutki chleb z chrupką skórką, którego zapach wyrywał rankiem ze snu nawet najbardziej zatwardziałych śpiochów. Koszerne jatki i cechy masarskie zaopatrywały wszystkich, których stać było na mięso. Sklepy galanteryjne, łokciowe i kolonialne wabiły mnóstwem barw i zapachem wielkiego świata, który nie był potrzebny, ale wzbudzał naturalny zachwyt, zwłaszcza wśród rozgorączkowanej młodzieży. Ta znowuż, nigdy nie mogąc zaspokoić się tym co jest, łączyła się w grupy, wydumując polityki i partie. W knajpach, a nawet tylko przed nimi przechodząc, dało się zasłychnąć wystarczająco wiele o tej, tak zwanej, polityce, by nie chcieć jej już poznać dokładniej. Ważne, aby zło było złem, a dobro dobrem. A tu się to rozmywało nieprzystojnie. Przechadzka po targu, który we wtorki i piątki ogarniał cały kossowski rynek, utwierdzała w tym jeszcze bardziej. Grunt, że nie pada — chciałoby się rzec.

Większość spraw była jednak niezmienna i niepodważalna od lat, a nawet całych pokoleń. Najlepiej widać to było w adwencie, gdy nad ranem, jak jeszcze wszyscy spali pod grubymi pierzynami, na całym kossowskim świecie rozlegały się dźwięki ligawek. Zaczynał te śpiewy Ksawery Stański od strony Węgrowa, a chwilę potem dołączali do niego legacze z drogi na Sokołów, Ceranów i z majątku w Adolfowie. Gdyby się dobrze wtedy wsłuchać, to i ciechanowieckie otrębywanie adwentu docierałoby tu obok prostyńskiego, sterdyńskiego, skibniewskiego i z całego podlaskiego wszechświata.

 

Idąc ze stacji Konopka minął już marszałkowy pomnik-obelisk-pręgierz, skręcił na południe, w drogę prowadzącą, jak informował drogowskaz, do Sokołowa. Po przejściu kolejnych dwustu metrów spędzonych na niespiesznym oglądaniu ustawionych gęsto domów, dotarł na miejsce. Niewielki drewniany dom, widać, że całkiem niedawno czymś pobielony, miał być jego lokum. Naprzeciwko stał nieco większy i ładniejszy z dworkowym gankiem, a przed nim na schodach siedziała kobieta w sile wieku, po wiejsku rozłożysta, obierając ziemniaki. Zmierzyła go nieufnie wzrokiem i patrząc mu w oczy, krzyknęła ile sił w obfitych piersiach stało:

— Grzałowa!