Legion Nieśmiertelnych. Tom 10. Świat Burz - B. V. Larson - ebook + audiobook

Legion Nieśmiertelnych. Tom 10. Świat Burz audiobook

B V Larson

4,6

Opis

James McGill zostaje wysłany do Układów Centralnych.

Niestety, posłaniec z Ziemi nie spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem, a nieporozumienia wkrótce sprowadzają zagrożenie na całą ludzkość. Ziemia musi dowieść, że potrafi przysłużyć się Imperium lepiej niż ktokolwiek inny – a McGill robi, co może, aby udowodnić Galaktykom wartość swojej ojczyzny.

Wojna między Rigelem a Ziemią przenosi się na Świat Burz. Okrążana przez sześć księżyców planeta jest nękana przez nieustające ulewy, sztormy i pływy morskie. Bitwy toczą się przy huraganowym wietrze, a śmierć nie oszczędza żołnierzy po żadnej ze stron. McGill zaciekle walczy i umiera w błocie, aż wykona zadanie. Jednak czy to wystarczy, aby zaspokoić wściekłych Mogwa?

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 34 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,6 (547 ocen)
386
123
32
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BSloboda

Nie oderwiesz się od lektury

Pomimo że to już 10 tom serii, nadal ciekawy i dobrze się go czyta. Trochę nowych wątków, trochę starych, czekam cierpliwie czy McGill zostanie w końcu imperatorem, bo w sumie jest wakat na stanowisku 😁
20
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki Legimi 😍😍😍💪🏻💪🏻💪🏻💪🏻
10
Alexasandra1996

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Bioklonik

Nie oderwiesz się od lektury

kinia28

Nie oderwiesz się od lektury

sztos, Rochu jak zwykle wymiata
00

Popularność




Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #10. STORM WORLD

Copyright © 2018 by Iron Tower Press, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-59-4 ISBN MOBI: 978-83-67053-60-0

Nikt nie może z pełnym przekonaniem rzec, że jutro wciąż będzie żył.

Eurypides, 401 r. p.n.e.

Rozdział 1

W ciągu wielu lat mieszkania z rodzicami w dystrykcie Georgii przyprowadziłem do domu całą masę kobiet. Moi rodzice chyba już dawno pogodzili się z faktem, że nigdy się nie ustatkuję i nie założę tradycyjnej rodziny. Tylko od czasu do czasu nadal wspominali, że mógłbym tak zrobić – dlatego wiedziałem, że drażni ich mój styl życia.

Jednak nic nie mogło przygotować ich na odkrycie, że w mojej szopie przenocowała Galina Turov. Zwłaszcza moja biedna, schorowana mama nie mogła w to uwierzyć.

Staliśmy na werandzie. Za plecami miałem otwarte drzwi. Wnętrze mojego lokum jak zawsze tonęło w półmroku.

– James – zaczęła mama z udawaną słodyczą w głosie – czy twój gość jest… oficerem?

– Tak, mamo. Podobnie jak ja. Jest z mojego legionu.

Wymienili spojrzenia z ojcem. On tylko wzruszył ramionami. Uszczypnęła go pod łokciem. Skrzywił się, potarł obolałe miejsce i westchnął.

– Synu, może ty i twój gość mielibyście ochotę zjeść z nami śniadanie? – zaproponował. – Myśleliśmy, żeby pojechać do Waycross i przed kościołem zjeść gofry. W niedziele serwują bardzo dobre…

– Jest niedziela? – przerwałem.

– Tak, synu, mamy dzisiaj niedzielę.

Nagle zapadła cisza, bo z ciemnego wnętrza szopy wyszła na światło słoneczne drobna osóbka. Zamrugała jak rozespana kotka.

– Dzień dobry, państwo muszą być rodzicami Jamesa – powiedziała Galina.

– Yy… – wydukał mój zdumiony ojciec.

Był w szoku i od razu wiedziałem, w czym leży prob­lem. O Galinie Turov można powiedzieć różne rzeczy, ale nie sposób nazwać jej wstydliwą. Dziś rano miała na sobie mój T-shirt. I nic więcej. Bosa i z prawie gołym tyłkiem wyglądała jak nastolatka, która urwała się z próby cheerleaderek. W rzeczywistości była ode mnie o dziesięć lat starsza, ale wyglądała jak małolata, bo kurczowo trzymała się skanu ciała z czasów, gdy miała dziewiętnaście lat. Za każdym razem, gdy ginęła – a o to w legionach nietrudno – znów stawała się niepokojąco młoda.

– Mamo, tato… Poznajcie Galinę Turov. Znamy się od lat.

– Naprawdę? – zdziwiła się mama. – Wygląda, jakby dopiero się zaciągnęła.

– Ma ten sam problem co ja – wyjaśniłem. – Też jestem co najmniej dwa razy starszy, niż sugeruje mój wygląd.

– Nie tylko wygląd, James – mruknęła mama.

Galina roześmiała się. Oparła rękę o jeden ze słupków podtrzymujących dach werandy i zaczęła się rozciągać.

– Zrobimy to – oznajmiła.

– Co takiego? – zapytałem.

– Zjemy śniadanie z twoimi rodzicami, rzecz jasna. Ty nigdy nie słuchasz, James.

– Och…

Teraz to ja byłem w szoku. Naprawdę mieliśmy robić tę całą szopkę w stylu „poznaj moich rodziców”? Serio?

Ćwiczenia rozciągające Galiny zaczęły się niewinnie, ale szybko stały się alarmująco odważne. Witała poranne słońce, wykonując sekwencje ruchów zaczerpnięte z jogi. Kiedy przeszła z pozycji góry do pozycji kota, małpy albo czegoś tam, na twarzy mojej i ojca pojawił się szeroki uśmiech. Tylko mama nie była zadowolona z pokazu.

– Hej! – jęknął tato i spojrzał na żonę z wyrzutem, bo znowu go uszczypnęła. – No dobra, słuchajcie, to jak? Jedziemy?

– James? – odezwała się mama wciąż tym samym obłudnie słodkim tonem.

– Hm?

– Może zabierz swoją przyjaciółkę do domu, żeby mogła się odświeżyć. A jeśli Galina nie ma się w co ubrać, mogę…

– To bardzo uprzejme z pani strony – wtrąciła się Turov – ale ja zawsze podróżuję z pełną walizką. Przynieś ją z bagażnika, James.

Rzuciła mi klucz w kształcie kapsułki. Złapałem go w locie.

– Galino, czy miałabyś coś przeciwko, gdyby Frank rzucił okiem na twój latający samochód? – zapytała mama.

– Ależ skąd. W sumie to sama mogę nas zawieźć do Waycross.

– Ooo! – Ojciec zareagował z wielkim entuzjazmem.

Mama szturchnęła go, żeby podążył za mną. Przemierzyliśmy zaśmiecony liśćmi i patykami spłachetek trawy, który nazywałem swoim podwórkiem.

– Ta jest naprawdę ładna – zawyrokował tato, gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości.

Spojrzałem na niego. Wydawał się szczęśliwy. Z jego punktu widzenia niedzielny poranek świetnie się zapowiadał. Miał w perspektywie gofry i przejażdżkę latającym autem w towarzystwie młodej, ekstrawertycznej kobiety.

– Rzeczywiście ładna, tato. Ale jestem trochę zaskoczony, że zainteresowała się moją rodziną.

Ojciec posmutniał.

– Bo co? Bo jesteśmy wsiokami z buszu?

– To też, ale miałem na myśli coś innego. Bo widzisz, ona jest trybunem.

Zamrugał i zatrzymał się.

– Co takiego, chłopcze?

– Jest trybunem. Dowódcą całego Legionu Varus.

– Czyli nie jest po prostu trybunem. Jest twoim trybunem.

– Racja.

Pokręcił głową.

– Trudno w to uwierzyć. Wygląda jak małolata.

– Faktycznie. Bo widzisz, jest ambitna, ale też próżna.

Tato zmarszczył brwi i pokręcił głową.

– Czemu nie możesz związać się z uczciwą, normalną kobietą, chłopcze?

Wzruszyłem ramionami. Sam wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie.

– No cóż, to pewnie ma jakiś związek z moim zawodem. Normalni ludzie nie dają rady w legionach. A ci z nas, którzy związali się z cywilami, prędzej czy później się rozwodzą. Wyobrażasz to sobie, że po moim powrocie z misji żona jest starsza o trzy lata, a ja młodszy o parę lat niż w dniu odlotu?

Zastanowił się.

– Są teraz takie leki, które spowalniają proces starzenia – powiedział. – Przecież stuknęła mi siedemdziesiątka, a czuję się, jakbym miał pięć dych.

– To świetnie, tato – odparłem i otworzyłem bagażnik.

Ludziom trudno zrozumieć, jak wygląda moje życie. W pewnym sensie oddałem legionom swoją normalność. Moi dawni koledzy ze szkoły mieli już wielkie brzuchy i łyse głowy. Niektórzy doczekali się wnuków. A ja? Byłem niewiele lepszy od Galiny. Zamroziłem swoje skany w wieku dwudziestu sześciu lat. Uznałem, że wtedy byłem u szczytu sił. Cholera, przecież w sklepie nadal prosili mnie o zeskanowanie stuka, gdy kupowałem alkohol.

Gdy wyciągałem z bagażnika walizkę Galiny, tato podziwiał jej luksusowy latający samochód. Gładził karoserię z taką miną, jakby dotykał złotego bożka. Aż mu się oczy świeciły.

– Śliczne auto – oznajmił z podziwem.

Pół godziny później zaparkowaliśmy przed Banjo’s, lodziarnią przy wylotówce z Waycross. Lokal był podrzędny, ale serwowali tam niezłe gofry, a w środku mieli porządną klimatyzację.

Niestety, nie zdążyliśmy nacieszyć się słodkim posiłkiem, bo jedno z moich licznych kłamstw wyszło na światło dzienne i popsuło atmosferę. Nie byłem specjalnie zdziwiony. Coś takiego musiało się zdarzyć.

Trzeba pamiętać, że różnym grupom osób zwykle mówię różne rzeczy, w zależności od humoru i okoliczności. W tym przypadku chodziło o Ettę, moją córkę – i oprócz mnie nikt przy stoliku nie wiedział, co tak naprawdę się z nią stało.

– …więc chciałam dodać – mówiła Galina przyciszonym głosem – że w pełni rozumiem, czemu James odesłał Ettę na Świat Pyłu. To mądre posunięcie. Bezpieczne. Kiedy wrócę do Centrali, zamierzam wykorzystać kanały rządowe i upewnić się, czy nic jej nie jest.

Rodzice potrzebowali kilku sekund, żeby przetrawić jej słowa. Przez ten czas mrugali tylko i gapili się na Turov jak roboty.

Ściśle rzecz biorąc, nikogo nie okłamałem. Po prostu nie wyprowadziłem ich z błędu, gdy sami wysnuli błędne wnioski na temat zniknięcia Etty. Chyba taki już jestem. Wszystko spycham na później, trudne rozmowy też. Nawet za brudne naczynia w zlewie nie zabiorę się, dopóki nie zaczną śmierdzieć. A i wtedy nie zawsze.

Ponieważ w ten sposób prześlizguję się przez życie, z reguły pozwalam, żeby ludzie wierzyli w to, w co chcą wierzyć. Zwłaszcza wtedy, gdy ich wyobrażenie o sytuacji jest dla mnie bardziej korzystne niż prawda.

Galina założyła, że wysłałem Ettę na Świat Pyłu, aby ją chronić. Przypadła mi do gustu ta wersja wydarzeń, więc nic nie powiedziałem. Z kolei moi rodzice uwierzyli Etcie, która nakłamała im, że leci na Świat Pyłu odwiedzić dziadka, który gorzej się poczuł. Oczywiście ich też nie wyprowadziłem z błędu.

Prawda była taka, że Etta to nieposłuszny bachor. Wściekła się na mnie, bo nie pozwoliłem jej dołączyć do Legionu Varus, więc sprzedała Claverowi cenną książkę i uciekła z pieniędzmi. Wiedziałem jednak, że ta wersja wydarzeń nikogo nie uszczęśliwi, więc zachowałem fakty dla siebie.

– Yy… – Bezskutecznie próbowałem coś wymyślić, żeby gładko skierować rozmowę na inne tory. – Idziemy potem do kościoła?

– Chwileczkę! – oburzyła się mama. – Czy Etcie grozi jakieś niebezpieczeństwo? James? Nie wspomniałeś o tym ani słowem! Ukrywasz coś przed nami?

Ojciec popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek. Jego nie było łatwo nabrać. Pewnie dlatego, że od pół wieku musiał użerać się ze mną i moimi wybrykami.

– James, teraz sobie coś przypomniałem – oznajmił surowo. – Kiedy Etta zniknęła, wydzwaniałeś do nas przed świtem i wróciłeś do domu, jakby się paliło. Etta ma kłopoty, prawda?

– O cholera – szepnęła Galina.

Spojrzałem na nią. Miała zażenowaną minę.

– Wybacz – powiedziała. – Powinnam trzymać buzię na kłódkę.

– No i jak, James? – Tato nie odpuszczał. – Powiedz nam, co tu się wyprawia, do cholery!

Może zwykle sprawiam wrażenie tępego, ale w rzeczywistości mój umysł potrafi pracować z zawrotną szybkością. To rzadki i niefortunny zbieg okoliczności, gdy kilka osób jednocześnie łapie mnie na kłamstwie i podaje w wątpliwość różne wersje wydarzeń.

Zerknięcie na twarz Galiny pomogło mi podjąć decyzję. Wydawała się zdenerwowana i gotowa mnie poprzeć. Czułem, że pewnie potwierdzi wszystko, co teraz powiem.

– Martwiłem się – oznajmiłem stanowczo. – Tamtej nocy… dotarły do mnie… pogróżki.

– Pogróżki?! – Mama aż sapnęła z przejęcia. – Kto ci groził? Mówił, że skrzywdzi twoją rodzinę?

– Nie chodziło tylko o nas – odparłem. – Inni oficerowie z Varusa usłyszeli podobne rzeczy. Ale i tak uznałem, że bezpieczniej będzie, jeśli Etta opuści miasto.

– Chyba raczej planetę – wtrącił się tato.

– Kto zrobiłby coś takiego? – jęknęła mama. – Grozić niewinnemu dziecku? To przecież barbarzyństwo.

– Istnieją tacy ludzie – poparła mnie Galina. – Ludzie, którzy są naszymi wrogami z pobudek politycznych, z zawiści, a nawet z chęci zysku.

– Ale kto? – naciskała mama. – Kto to zrobił? Chcę wiedzieć!

Galina popatrzyła na mnie.

– Mam jej powiedzieć, James?

– Jasne – odparłem, choć sam nie byłem pewien, co zaraz usłyszę.

Galina ściszyła głos:

– Ten człowiek nazywa się… Claver.

Powiedziała to takim tonem, jakby zdradzała imię demona z najgłębszych czeluści piekieł. Może w pewnym sensie tak było.

Rozdział 2

Rodzice chyba uznali, że moja relacja z Galiną będzie kolejnym krótkim i dziwacznym romansem. Wie­dzieli, że przez lata miałem mnóstwo dziewczyn, i pewnie stracili nadzieję, że ich syn jedynak kiedykolwiek się ustatkuje.

Ja o to nie dbałem. Cieszyłem się, że kompletnie im nie odbiło, gdy pojawił się temat Etty. Spodziewałem się, że komuś puszczą nerwy i oberwie mi się za kłamstwo. Tak się jednak nie stało. Wymyślali własne usprawiedliwienia, a ja tylko przytakiwałem.

Myślę, że na moją korzyść przemawiał młody wiek córki. Wszyscy mi z automatu współczuli jako ojcu samotnie wychowującemu nastolatkę. Galina myślała, że zrobiłem to wszystko, żeby chronić niewinną dziewuszkę przed tym draniem Claverem. Zrozumiała też, że moi rodzice nie mieli pojęcia o książce i ukrytym w niej przepisie na broń przeciwko Mogwa. Oczywiście nie zająknęła się o tym ani słowem.

Z kolei moi rodzice uznali, że nie mówiłem o rzekomych pogróżkach nieznajomego nazwiskiem Claver, aby ich chronić. Przywykli do tego, że zatajam różne informacje dotyczące legionowego życia. Założyli więc, że nie podałem szczegółów, bo były tajne przez poufne.

Gdy zasugerowali to wyjaśnienie, Galina pokiwała głową.

– Właśnie o to chodziło – potwierdziła. – Nie powinnam w ogóle o tym wspominać. James tylko wykonywał rozkazy.

Rodzice łyknęli to bez wahania, ale nadal martwili się o Ettę. Galina znowu się za mną wstawiła. Wyjaśniła, że jedynie zakładała, że odesłałem Ettę z obawy o jej zdrowie i życie. Dodała, że dopiero teraz dowiedziała się, że Etta wyjechała z powodów niezwiązanych z pogróżkami.

Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, wróciliśmy do posiłku. Próbowaliśmy się uśmiechać i normalnie rozmawiać, ale zrobiło się niezręcznie. Wszyscy byli wytrąceni z równowagi – wszyscy oprócz mnie. Szczerzyłem się radośnie, bo właśnie uniknąłem kłopotów.

Wróciliśmy do domu. Rodzice wybrali się do kościoła, a Galina została ze mną i przeprosiła, że wepchnęła mnie na minę. Udając wytrąconego z równowagi, zasugerowałem szybki numerek na poprawę nastroju. Zgrywała wstydliwą przez całe pięć sekund.

Kiedy wyszliśmy z łóżka, było już sporo po południu. Resztki dnia niedługo zniknęły na zachodzie i nastał zmierzch. Ku mojemu zaskoczeniu Galina nie wskoczyła do auta i nie odleciała do Miasta Centralnego. Powiedziała, że wprawdzie ma dużo roboty, ale przyjemnie spędza się ze mną nieplanowany urlop.

Zaczęła wymieniać propozycje wieczornych rozrywek. Pójść potańczyć, obejrzeć film, pogadać z moimi rodzicami na jakieś nudne tematy. Żadna z tych opcji do mnie nie przemawiała. Wpadłem na pewien pomysł. Wyciągnąłem autoskop Etty i rozstawiłem go na werandzie.

To był drogi sprzęt naukowy pozaziemskiego pochodzenia. Galina popatrzyła na mnie zaintrygowana.

– Słyszałam o tych urządzeniach, ale nigdy nie widziałam żadnego poza laboratorium – powiedziała.

– Obecnie jeśli masz kasę, możesz kupić praktycznie cokolwiek – odparłem. – Co chciałabyś zobaczyć najpierw? Wystarczy komenda głosowa.

Popatrzyła na autoskop, potem na mnie, a później znów na urządzenie. Wreszcie podjęła decyzję.

– Pokaż mi Zeta Herculis.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem, a tymczasem autoskop zaczął się obracać, celując w południową część nieba. Wydawało się, że mierzy w wierzchołki drzew, ale wkrótce wyświetlił na ekranie klarowny obraz. Zobaczyliśmy pomarańczową gwiazdę typu widmowego K, odrobinę mniejszą od naszego Słońca.

– Nie przeszkadza ci to? – zapytała Galina. – Zeta Herculis przyszła mi do głowy jako pierwsza.

– Nie, nie przeszkadza – skłamałem. – Chcesz zrobić zbliżenie i zobaczyć planetę?

– Co? – zdziwiła się. – Nie ma mowy, żeby tak niewielkie urządzenie miało rozdzielczość umożliwiającą…

– Masz rację – przerwałem jej ze śmiechem. – To nie jest prawdziwe, a przynajmniej nie do końca. Autoskop oszukuje. Pobiera dane z sieci Galaktyków i uzupełnia obraz o szczegóły, których nie jest w stanie pokazać przy użyciu własnej optyki.

– Ach, bardzo sprytnie. – Ponownie zwróciła się do autoskopu. – Pokaż Świat Pyłu.

Urządzenie nie poruszyło się. Obróciły się tylko gałki ustawienia ostrości i ogniskowej. Obraz na ekranie uległ zmianie. Kadr wypełniła teraz kula podobna do Marsa, tyle że pozbawiona czap lodowych. Zamiast nich miała tylko kilka smug chmur. Jak sugerowała nazwa, Świat Pyłu był pustynną planetą.

Patrzyliśmy, zafascynowani, jak urządzenie robi zbliżenia i ukazuje kolejne szczegóły. Praktycznie wszystkie organizmy żywe tej planety zamieszkiwały głębokie rozpadliny w spalonej słońcem powierzchni. Te pęknięcia, nazywane dolinami, miały wilgotne i porośnięte zielenią dna.

Kierując autoskopem za pomocą komend, Galina zrobiła najazd na najbardziej interesującą oazę życia. Cała w odcieniach purpury i w kształcie skrzydła nietoperza, rozpadlina odcinała się na tle jałowego, skalistego krajobrazu.

– Właśnie tam urodziła się Etta – powiedziałem.

– Jedyna istniejąca ludzka kolonia – mruknęła zamyślona Galina. – Jej mieszkańcy są bardzo twardzi. Pomyśleć, że wysłaliśmy ich stąd stulecie temu. Wiesz, że pierwotnie byli wygnańcami?

– W pewnym sensie są nimi nadal.

Spojrzała na mnie.

– Nie da się bardziej przybliżyć obrazu?

– Nie. I chyba dobrze. Chybaby mi odbiło, gdybym zobaczył, jak Etta do nas macha. Nawet jeśli to iluzja.

– Chciałbyś tam polecieć? – zapytała Galina. – Żeby odzyskać córkę?

Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem. Była bystra. Domyśliła się, że w rodzinie McGillów nie wszystko jest w idealnym porządku.

– Nie trzeba – odpowiedziałem. – Wróci, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.

Galina bez słowa pokiwała głową, tak jakbym potwierdził jej podejrzenia. Westchnęła i zarzuciła mi ręce na szyję. Musiała przy tym stanąć na palcach, a i tak udało się tylko dlatego, że byłem pochylony nad autoskopem. W końcu była drobną kobietą, a ja miałem ponad dwa metry wzrostu.

Złapałem ją za biodra i powoli się wyprostowałem. Jej stopy oderwały się od ziemi, więc oplotła mnie nogami w pasie. Zaczęliśmy się całować. Znów naszła mnie ochota na seks, ale ona położyła mi palec na ustach.

– Będę już uciekać – powiedziała. – Wybacz, jutro rano muszę być w pracy. Nawet latającym autem podróż zajmie kilka godzin.

– Cholera. Może zostaniesz na jeszcze trochę, a potem cię zawiozę? Prześpisz się w trakcie lotu.

– Zrobiłbyś to? Tylko po to, żeby spędzić ze mną jeszcze kilka namiętnych chwil?

Wzruszyłem ramionami, bo dla mnie wybór był oczywisty.

Obróciła głowę w stronę autoskopu. Świat Pyłu nadal widniał na ekranie. Wróciła wzrokiem do mojej twarzy i przyjrzała mi się uważnie. Nadal trzymałem ją w górze, więc patrzyliśmy sobie w oczy z bardzo bliska.

– Najpierw powiedz prawdę – poprosiła. – Co robi Etta na tej pustynnej planecie?

– Odwiedza krewnych – skłamałem beznamiętnie.

Prychnęła cicho. Kobiety często tak robiły, gdy ze mną rozmawiały.

– James, mieszkańcy Świata Pyłu nie troszczą się o siebie tak bardzo. Są bardziej jak grupa rekinów niż kochająca się rodzinka. Im dłużej o tym dzisiaj myślałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie…

Ledwo się powstrzymałem od upuszczenia jej. Delikatnie mówiąc, psuła nastrój.

– Musimy rozmawiać o Etcie? Co za różnica, co kieruje moją córką? To jakaś wymyślna intryga?

Spojrzała na mnie, zdumiona.

– Intryga? O czym ty mówisz?

Zsunęła się ze mnie i stanęła na werandzie, opierając pięści na biodrach.

– Chodzi o to, że przyleciałaś tutaj, uwiodłaś mnie, a potem zaczęłaś zadawać mnóstwo pytań.

Spoliczkowała mnie. Pozwoliłem jej na to, ale od tej pory miałem oko na jej ręce i nogi. Nie zamierzałem zmienić się w worek treningowy. Chyba to wyczuła, bo tylko spoglądała na mnie ze złością.

– Wszystko psujesz – rzuciła i odwróciła się. – Tak przyjemnie spędzaliśmy czas, a teraz sugerujesz, że jestem podstępną zdzirą, która…

Delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu i szepnąłem jej do ucha:

– Przepraszam. Po prostu jestem wyczulony na niektóre rzeczy. Chyba jesteś w stanie to zrozumieć, prawda?

Wzięła kilka głębokich wdechów i odprężyła się odrobinę.

– Tak – powiedziała wreszcie. – Niepotrzebnie wtrącałam się w nie swoje sprawy. Cofnijmy się do miejsca, w którym skończyliśmy.

Próbowaliśmy, ale urok prysł. Ten wieczór nie był tak gorący jak poprzedni. Wkrótce zaczęła się pakować. Godzinę później już jej nie było. Patrzyłem, jak latające auto znika na tle czarnego nieba. Po minucie wyglądało jak kolejna z tysięcy gwiazd – sunący na północ jasny punkcik, który wkrótce schował się za wierzchołkami drzew.

Wtedy usłyszałem na bagnie trzask gałązki.

Nie wolno zapominać, że mieszkałem w pobliżu mokradeł od wielu, wielu lat. Kiedy ktoś żyje w takim miejscu, tak blisko natury, uczy się rozpoznawać jej dźwięki. Może to przez Galinę, ale wcześniej nie zwróciłem uwagi, jak cicho zrobiło się na bagnie. Prawie całkiem umilkły odgłosy zwierząt – piski, chroboty, cykanie świerszczy i tak dalej.

Sięgnąłem po pistolet, ale zorientowałem się, że został w szopie. Pod ręką miałem tylko na wpół opróżnioną butelkę piwa.

Kobiety naprawdę potrafią człowieka rozproszyć.

Odezwał się czyjś głos. Zaskakująco blisko. Wytężyłem wzrok, ale nie mogłem zlokalizować źródła dźwięku. Nie widziałem niczego, nawet cienia w srebrnym świetle księżyca.

– Już myślałem, że ona nigdy nie pójdzie – powiedział głos. – Jak to możliwe, McGill, że kobiety z włas­nej woli zostają u ciebie tak długo? Pewnie wydzielasz jakieś małpie piżmo, od którego dostają świra.

Doskonale znałem ten głos. Należał do Clavera.

Rozdział 3

Rozglądałem się gorączkowo, ale nikogo nie widziałem. A jednak głos zdawał się dobiegać z bliska. Nagle zrozumiałem.

– Masz na sobie jeden z tych skafandrów maskujących, które noszą Vulbici, prawda? – rzuciłem mniej więcej w jego stronę.

– Raczej maskujących worków na śmieci – odparł Claver. – Byłeś w środku jednego z tych wynalazków?

– Prawdę mówiąc, byłem. Czego chcesz, Claver? Czemu bez pozwolenia zakradasz się na moją posesję? Kiedy ostatnio tak zrobiłeś, nie skończyło się to dla ciebie najlepiej.

Przy naszym poprzednim spotkaniu zamordowałem drania. Może dlatego tym razem postanowił się zakamuflować.

– Wyczuwam u ciebie brak zaufania – powiedział Claver. – Wyłóżmy karty na stół, McGill. Jestem tutaj stroną pokrzywdzoną i domagam się zadośćuczynienia.

Wygłosił to zdanie tonem prawnika. Zdziwiłem się.

– O czym ty bredzisz?

– Więc tak chcesz to rozegrać? Wykorzystać starą i sprawdzoną strategię udawania debila? Jesteś stworzony do tej roli, McGill, ale tym razem się nie nabiorę.

– Hę?

Westchnął. Wtedy dostrzegłem jakiś ruch. Nagle uświadomiłem sobie, że mojej uwadze uszły dwa zagłębienia w trawie. Miały kształt podeszwy buta i byłyby łatwe do przeoczenia, gdyby trawa na moim podwórku nie sięgała prawie do kolan. Poczułem się rozgrzeszony. Kobiety często zarzucały mi, że jestem leniwy i nie potrafię zająć się ogrodem – a teraz zyskałem dobry argument na swoją obronę. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się bardziej naturalne otoczenie.

Nie dałem po sobie poznać, że już go namierzyłem. Skrzyżowałem ręce na piersi i wgapiłem się w drzewo dziesięć metrów po jego lewej. Przybrałem durny wyraz twarzy, chociaż w środku cieszyłem się jak dziecko.

Trzeba wiedzieć, że ja bardzo nie lubię, gdy wrogowie składają mi niezapowiedzianą wizytę. Wprawia mnie to w okropny nastrój. Staję się terytorialnym drapieżnikiem.

– Nie odpuścisz, prawda, chłopcze? – zapytał ze złością Claver. – Dobra, jak chcesz. Na pewno wiesz, co zrobiła twoja córka! Masz u mnie dług, a ja przyszed­łem, żebyś go spłacił!

Spiąłem się, gdy wspomniał o Etcie.

– Lepiej dla ciebie, żebyś nie groził mojej córce – ostrzegłem go.

– Co? Naucz się słuchać, idioto. Żądam wypełnienia warunków umowy, którą z nią zawarłem.

Wzruszyłem ramionami.

– Jeśli tak, będziesz musiał szukać jej wśród gwiazd. Odleciała i już nie wróci.

– Tak, wiem. Na Świat Pyłu.

Popełnił kolejny błąd. Nie jestem człowiekiem, który błyskawicznie wpada w złość, ale groźby wobec mojej rodziny traktuję poważnie. Etta może i ukradła mi coś cennego, sprzedała to i uciekła z pieniędzmi, ale nadal była moją małą dziewczynką.

Powoli odwróciłem się do Clavera – w stronę miejsca, gdzie tak naprawdę stał. Wbiłem wzrok w punkt około metra osiemdziesiąt nad wgnieceniem w trawie.

– Ty mnie widzisz? – zapytał cicho.

Gapiłem się dalej bez słowa.

– Szlag – syknął.

Usłyszałem szelest. Musiałem działać szybko, zanim mi zniknie. Nie miałem broni, więc cisnąłem w niego z całej siły butelką. Przekoziołkowała w powietrzu i łupnęła w coś.

Claver zaklął i upadł. Zobaczyłem na trawie ślad w kształcie człowieka. Doskoczyłem do niego w chwili, gdy zrywał się na nogi. Trafiłem na pustkę, ale czułem, że jest bardzo blisko. Słyszałem go, ale wciąż nie widziałem. Machnąłem na oślep ręką i złapałem go za kostkę. Szarpnąłem.

Upadł twarzą na ziemię i wystrzelił z pistoletu. Gorąca wiązka spaliła mi włosy tuż nad prawym uchem, ale nie puściłem. Uniosłem jego nogę do góry, a on zaplątał się w skafander. Jego stopa wysunęła się na zewnątrz i była widoczna.

– Puszczaj mnie! Nie masz za grosz gościnności, ty pieprzony gorylu!

Zamiast odpowiedzieć, zacząłem go kopać ciężkim butem w rozmiarze czterdzieści osiem. Oberwał kilka razy. Znowu wystrzelił, ale chybił. W którymś momencie pistolet wyślizgnął mu się z ręki i upadł z grzechotem na ziemię.

– W porządku, w porządku! – wydyszał Claver. – Złapałeś mnie. A teraz wypuść mnie z tego cholernego poncho, żebyśmy spokojnie pogadali.

Na wszelki wypadek kopnąłem go jeszcze raz z całej siły i wtedy puściłem. Ściągnął z siebie workowaty skafander i odrzucił go z odrazą.

– Bezwartościowy szmelc – poskarżył się. – Miałem wobec niego wielkie plany, ale okazuje się, że ta technologia się nie sprawdza, kiedy druga osoba o niej wie. Poza tym ze środka niewiele widać.

Oparłem ręce na kolanach i pochyliłem się nad nim.

– Jakieś ostatnie słowa, Claver?

– Więc tak to zakończysz? Znowu morderstwo? Mało ci po ostatnim razie?

– Mało. Chętnie to powtórzę.

– Bezwzględni, amoralni zabójcy. Właśnie tym prędzej czy później stają się wszyscy legioniści z Varusa.

– Będziesz mnie po prostu obrażał? Marnujesz swoje ostatnie chwile.

Zacisnąłem ręce na jego gardle.

– Czekaj! – zaskrzeczał.

Zawahałem się i poluzowałem chwyt.

– Jesteś moim dłużnikiem – powiedział chrapliwym głosem. – Etta zabrała mi pieniądze i uciekła. Książka to fałszywka.

Zastygłem w bezruchu. Dotarło do mnie, że właściwie to nigdy nie zajrzałem do starej stodoły, gdzie schowałem „Zjadaczy lotosu”. Czy to możliwe, że Etta naprawdę dała mu niewłaściwą książkę?

Nagle wybuchnąłem śmiechem. Rechotałem długo i głośno. Wyprostowałem się i puściłem Clavera, który zakaszlał i łypnął na mnie ze złością.

– Wszyscy McGillowie to oszuści – burknął.

– Wiesz, czemu cię zabiłem przy naszym ostatnim spotkaniu? – zapytałem. – I czemu teraz o mały włos nie zrobiłem tego ponownie?

– To chyba jasne. Jesteś jak pies ze wścieklizną. Zwierzę, które należałoby uśpić.

– Pewnie masz trochę racji – przyznałem – ale nie o to mi chodziło. Wkurzyłem się, kiedy usłyszałem, że napastowałeś moją nastoletnią córkę. Moja rodzina to zakazany teren, Claver. Ty masz gdzieś w kosmosie swoją prywatną planetę pełną klonów, a ja mam sześćdziesiąt akrów bagna tutaj na Ziemi. Możemy się umówić, że od teraz każdy z nas trzyma się z daleka od terytorium tego drugiego?

Claver ostrożnie wstał. Zgarbił się lekko i otrzepał z ziemi. Chyba trochę się odprężył. Był podstępny, ale nie tchórzliwy. Gdy tylko uznał, że nie zabiję go za moment, poczuł się w mojej obecności swobodnie. Bardzo różnił się pod tym względem od innych śliskich typków, na przykład Winslade’a. Kiedy byłem wkurzony, goście tego rodzaju zachowywali się jak dygoczący ze strachu chihuahua.

– Mogę przystać na taki układ – odpowiedział po chwili. – Ale i tak muszę odzyskać swoją własność. Wyobraź sobie moje zażenowanie, gdy dostarczyłem towar i usłyszałem, że to podróbka.

– Może nigdy nie miałem oryginału – zasugerowałem. – Może myliłem się co do…

– To nie przejdzie, McGill – przerwał mi. – Książka miała odpowiedni tytuł, nawet okładka była identyczna. Tyle że w środku znajdowały się niewłaściwe kartki. To był jakiś gówniany poradnik psychologiczny. Jasne, stary i wydany na papierze. Nawet format się zgadzał. Ale to nie była ta książka.

Znowu się uśmiechnąłem. Nie potrafiłem się powstrzymać. Etta naprawdę wdała się w ojca.

– Nabrała cię? Poważnie? Niezła jest.

Z jakiegoś powodu poczułem wielką dumę na myśl, że okantowała Clavera. Nazwisko McGill do czegoś zobowiązuje.

Ze śmiechem klepnąłem go w plecy i położyłem mu rękę na ramieniu. Popatrzył na nią ze złością.

– Zabieraj łapę – syknął, ale go zignorowałem.

– Słuchaj, wiem, że bardzo ci się spieszy, żeby sprzedać tę formułę na broń biologiczną przeciw Mogwa. Jeszcze do tego przejdziemy, ale najpierw sobie pogadamy.

– O czym?

– Kto jest kupcem?

Claver pokręcił głową.

– Nie mogę powiedzieć. Zresztą nie chciałbyś wiedzieć. To tylko uwikłałoby ciebie i twoją rodzinę w jeszcze większe kłopoty.

Zacisnąłem palce na jego karku i lekko potrząsnąłem. Warknął na mnie i rzucił parę przekleństw, ale już zrozumiałem, że prędzej zginie, niż wyjawi prawdę. Westchnąłem i puściłem go.

– Dobra. Nie chcesz powiedzieć i potrafię to zrozumieć. Następne pytanie. Co będę z tego miał, jeśli pomogę ci odzyskać oryginał?

Zamrugał.

– Przecież już zapłaciłem! To rozbój w biały dzień!

– Książka należy do mnie, a nie dostałem od ciebie ani złamanego kredyta.

Zmrużył oczy.

– Teraz rozumiem. Jesteście w zmowie, żeby dwa razy dostać zapłatę. Zrobiłeś podróbkę, a potem wysłałeś swoją córkę, żeby zawarła ze mną układ. Diaboliczny plan.

Te słowa zabrzmiały ironicznie w ustach Clavera, który – o ile wiedziałem – był mistrzem przekrętów.

– Chcesz tę cholerną książkę czy nie? – zapytałem ostro.

Zaczął dalej narzekać. Urwał, gdy zorientował się, że nie słucham.

– W porządku. Niech cię szlag.

– Dobrze. Chcę miliona kredytów.

Ku mojemu zdziwieniu poprawił mu się nastrój.

– Milion? Nie ma sprawy.

Zmarszczyłem brwi. Ciekawe, ile zażądała Etta. Mogłem wyciągnąć od niego dużo więcej.

Wzruszyłem ramionami i dałem znak, żeby za mną poszedł.

– Tędy.

Ruszyliśmy przez błotniste podwórze.

– Jak ty tutaj cokolwiek widzisz? – odezwał się.

– Nie muszę. Znam drogę.

Szedł za mną, ślizgając się i potykając przez kolejnych sto kroków. Wreszcie przystanął.

– Zabierasz mnie w inne miejsce, żeby mnie załat­wić? Twoje podwórko to przecież optymalna lokacja na morderstwo. Trawa była tak wysoka, że pewnie nie musiałbyś mnie zakopywać, żeby ukryć ciało.

– Idziesz czy nie?

Burknął coś pod nosem, ale ruszył dalej. W świetle księżyca ukazała się stara stodoła na tyłach posesji, nieużywana od paru dekad.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, wpuszczając do zakurzonego wnętrza smugę srebrzystego blasku. Jeszcze nie podjąłem decyzji, co zrobię z Claverem i książką. Wolałem zostawić sobie różne możliwości.

Podważyłem jedną z desek podłogi i z zasnutej pajęczynami wnęki wyjąłem metalową szkatułkę. Claver wyciągnął rękę, ale ją odtrąciłem.

– Jest zabezpieczona pułapką – wyjaśniłem.

– Wcale mnie to nie dziwi – zaśmiał się i zrobił krok w tył.

Ostrożnie rozbroiłem bombę i otworzyłem skrzynkę.

W środku… nie było nic.

Rozdział 4

– Kolejny podstęp? – zapytał Claver. – Szkatułka ma fałszywe dno?

Westchnąłem.

– Żałuję, ale nie. Zabrała ją.

Claver popatrzył na mnie i na pustą skrzynkę.

– Poważnie? Nie nabierasz mnie? Dziewczyna zabrała książkę ze sobą?

– Na to wygląda.

– W co ty pogrywasz, McGill? Zgodziłem się na dodatkową zapłatę, ale to, co robisz teraz, nie ma żadnego sensu.

– No to chyba powinienem wyjaśnić parę rzeczy.

Powiedziałem Claverowi prawdę – oczywiście lekko okrojoną. Wytłumaczyłem, że pokłóciłem się z Ettą. Że ona chciała dołączyć do legionów, a ja jej tego zakazałem.

– Czyli przystała na moją ofertę, bo potrzebowała pieniędzy na rozpoczęcie nowego życia. To jestem w stanie zrozumieć. Marzenie nastolatki i tak dalej. Ale po co w takim razie dała mi podróbkę książki i uciekła z oryginałem? Nie zdawała sobie sprawy, że wrócę po swoją własność?

– Pewnie nie wiedziała, z kim ma do czynienia.

– Racja. To nie byłby pierwszy raz. W porządku, chyba obaj wiemy, do czego to zmierza.

– O czym mówisz? – zapytałem. – To koniec. Nie mamy tej książki.

Prychnął.

– Nie poddam się tak łatwo. Lecę tam, żeby odebrać swoją własność.

Znowu położyłem mu rękę na ramieniu i ścisnąłem.

– Wiesz co? Musisz coś wiedzieć o tej starej stodole. Tutaj nie ma zasięgu. Jesteśmy poza siecią.

– To fascynująca informacja, ale…

– Więc jeśli teraz zginiesz, twój umysł nie zostanie zaktualizowany. Nie zapamiętasz, co się tu wydarzyło. Nie będziesz wiedział, gdzie jest kryjówka ani że była pusta i że książkę ma teraz Etta.

Uśmiechnął się ironicznie.

– Zastanawiałem się, kiedy postanowisz mnie zamordować. Ale to bezcelowe, McGill. Mam tu na Ziemi innego klona, który bada sprawę od innej strony. On się nie podda. Nie da ci spokoju. Umowa to umowa.

Uznałem, że Claver ma rację. Był handlarzem i bardzo upartym człowiekiem. Wiedziałem, że nie odpuści. Będzie nasyłał na mnie klona za klonem – aż do skutku.

– W porządku, więc jaki masz plan?

– Przed chwilą ci powiedziałem. A może mówię za szybko, żeby twój mikroskopijny móżdżek to przetworzył? Nieważne. Lecę na Świat Pyłu.

– Masz statek?

– Nie, debilu. Teleportuję się. Zostało mi jeszcze sporo skafandrów. Prawdę mówiąc, w ten sposób przetransportowałem się tutaj.

– Hmm, obejrzyjmy go – mruknąłem z namysłem.

– Ale co? Skafander? Nie ma sensu. To jeden z tych starych modeli stworzonych przez kalmary.

Uśmiechnąłem się.

– Wystarczająco duży dla prawie trzymetrowego Głowonoga? Albo dla dwóch ludzi?

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

– Zaczekaj. Nie licz na to, że podrzucę cię na Świat Pyłu.

– Byłeś tam kiedyś, Claver?

– Prawdę mówiąc, owszem.

– Czy mieszkańcy planety przyjaźnie cię powitali i łatwo było ich urobić cwaną gadką?

Zawahał się.

– Nie. To dranie. Nieszczerzy, okrutni i podstępni.

Pokiwałem głową. Faktycznie odwiedził Świat Pyłu.

– Więc jak myślisz? Łatwiej będzie ich przekonać do oddania książki ze mną czy beze mnie?

– Ich? Jak to „ich”? Przecież to twoja córka ją ma.

Pokręciłem głową.

– Jej dziadkiem jest Badacz. Pewnie teraz on ją ma.

– Och. – Claver zamyślił się. – Z tym człowiekiem nie jest łatwo negocjować.

– Fakt. Więc jak? Skoczymy razem? Czy może wolisz napić się wody z bagna?

Popatrzył na mnie ostrożnie. Wiedział, że nie rzucam słów na wiatr. W przeszłości Claver i ja wielokrotnie zabijaliśmy się nawzajem.

Kiedy byliśmy w stodole, zaczął siąpić drobny deszcz. Zanim wyszliśmy, rozpadało się na dobre. Z nieba lały się strugi wody. Przemokliśmy prawie od razu.

– McGill, twoja posiadłość jest okropna – mruknął Claver. – Poważnie, nie znoszę tego miejsca.

Wzruszyłem ramionami.

– Południowa Georgia nie jest dla każdego – zgodziłem się.

Wspólnie szukaliśmy punktu, w którym pojawił się na Ziemi. W końcu przestało padać, ale za to okolicę zasnuła mgła. Wreszcie znaleźliśmy to miejsce. Zatrzymaliśmy się pod wielkim mangrowcem rosnącym na spłachetku nieco podwyższonego terenu. Nie było tu aż tak mokro jak wszędzie wokół.

Claver przykucnął i wyciągnął skafander ukryty pod korzeniami drzewa. Otrzepał go z błota i robactwa, a później postukał w panel sterujący, aby ustawić miejsce docelowe. Układ Zeta Herculis nie znajdował się szczególnie daleko jak na standardy lotów międzygwiezdnych – około trzydziestu lat świetlnych od Ziemi – ale dla skoczka teleportacyjnego to szmat drogi.

– W środku będzie nam ciasno i nieprzyjemnie – zaczął. – Nawet nie wiem…

Więcej nie powiedział. Urwał, otworzył szeroko usta i powoli podniósł na mnie wzrok.

– Wybacz. – Wzruszyłem ramionami. – Nastąpiła zmiana planów.

– Dlaczego? – wychrypiał.

– Nie powinieneś handlować z nastoletnią córką innego faceta. To niedopuszczalne. Nawet jeśli cię okantowała.

Claver próbował powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie stracił kontrolę nad ciałem. Upadł w błoto i zadygotał u moich stóp. Z jego mostka sterczała zardzewiała kielnia, którą ukradkiem wziąłem ze stodoły. Wbiłem mu ją w serce.

– Szkoda, że nie zapamiętasz tej lekcji, Claver – powiedziałem, odwzajemniając jego gasnące spojrzenie. – Nie powinieneś zadzierać z rodziną legionisty. Może sam się tego nauczysz. Kiedyś.

Wrzuciłem trupa do głębokiej sadzawki. Dobrze znałem to miejsce – sam ostrzegałem przed nim Ettę. Wiedziałem, że pod powierzchnią kryje się zapadlisko i że pewnie nikt nigdy nie znajdzie ciała. O ile w ogóle komuś przyjdzie do głowy, żeby go szukać, w co wątpiłem.

Włożyłem kombinezon teleportacyjny i sprawdziłem wskaźniki. Z zadowoleniem zauważyłem, że włączył się bez problemu i był naładowany. Postanowiłem wziąć ze sobą również workowaty skafander maskujący. Wystarczyło go ciasno zwinąć, żeby się zmieścił.

Rozejrzałem się po bagnie, po raz ostatni napełniłem płuca wilgotnym powietrzem, które dla mnie pachniało jak dom – a potem zamknąłem hełm i aktywowałem skafander.

Świat wokół mnie zakryła półprzejrzysta, błękitna poświata. Wszystko rozmyło się i zaczęło pulsować. Coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie blask stał się oślepiająco jaskrawy.

Moja ostatnia myśl przed opuszczeniem Ziemi obracała się wokół nadziei. Liczyłem na to, że Claver poprawnie wprowadził współrzędne miejsca docelowego i że nie zakpił ze mnie zza grobu.

Rozdział 5

Choć na Ziemi też było gorąco, pojawienie się na Świecie Pyłu okazało się dla mnie wstrząsem. Zostawiłem za sobą lepkie, wilgotne ciepło mokradeł i nagle otoczył mnie żar jak ten buchający z otwartego piekarnika.

Słońce prażyło bez litości, boleśnie jaskrawe i ogromne. Zeta Herculis była mniejsza od naszego Słońca, ale za to planeta okrążała ją po ciaśniejszej orbicie. Z tego powodu centralna gwiazda układu dominowała nad krajobrazem niczym gigantyczne, ogniste oko.

Rozejrzałem się, osłaniając twarz daszkiem z dłoni, i ze zdumieniem odkryłem, że znalazłem się na otwartym terenie. Świat Pyłu był wielką kulą piasku i kamieni. Na spalonej słońcem powierzchni prawie nic nie mogło przetrwać. Większość organizmów żyła w kilkunastu głębokich rozpadlinach, głównie w pobliżu biegunów.

– Niech mnie cholera – mruknąłem do siebie.

Spojrzałem na stuka. Ikona oznaczająca próbę połączenia kręciła się bez celu – w zasięgu nie było przekaźników sygnału. Wiadomość była przykra, choć niezbyt zaskakująca.

Miałem poważne kłopoty.

Próbowałem zorientować się w terenie. Po lewej miałem burzę piaskową, a po prawej pasmo górskie. Nic mi to nie mówiło. Świat Pyłu był w głównej mierze pustkowiem. Żadnych dróg, hoteli czy stacji benzynowych – nic, tylko garstka rozsianych po jałowej planecie oaz życia, ukrytych w głębokich szczelinach dla ochrony przed słońcem.

Sprawdziłem, czy w skafandrze zostało dość energii na skok powrotny. Ale nie, był rozładowany. Powinienem się spodziewać.

Zacząłem żałować, że straciłem panowanie nad sobą i pod wpływem impulsu zabiłem Clavera. Było jednak za późno na żal. Co się stało, to się nie odstanie.

– Myśl, James – powiedziałem do siebie. – Claver planował tu przylecieć. Zamierzał wylądować dokładnie tutaj. Nie zadałby sobie tyle trudu tylko po to, żeby posłać na permy tępego narwańca o nazwisku McGill.

Zabolały mnie własne słowa, bo w głębi duszy wiedziałem, że to szczera prawda. Byłem debilem, który dał się ponieść emocjom i załatwił jedynego człowieka będącego w stanie mu pomóc.

Może Claver ukrył swój statek tuż za horyzontem. Albo miał tu gdzieś podziemną bazę. Albo grupka klonów czekała na orbicie na sygnał, żeby zgarnąć go z powierzchni. Cokolwiek sobie zaplanował, ta informacja umarła razem z nim. Dlatego bezradnie rozglądałem się w nadziei, że żwir i kamienie podsuną mi jakiś pomysł. Jednak nic z tego.

Zastanowiłem się, czy nie popełnić samobójstwa i nie zaczekać na wskrzeszenie, ale szybko zrezygnowałem z tego rozwiązania. Nikt na Ziemi nie miał pojęcia, że teleportowałem się na Świat Pyłu. Nikt z wyjątkiem Clavera nawet by się tego nie domyślał. Biorąc pod uwagę okoliczności, moi przełożeni raczej nie zorganizowaliby akcji poszukiwawczej – nawet gdyby jakimś cudem domyślili się, co zaszło.

Krótko mówiąc, najprawdopodobniej posłałem sam siebie na permy.

Nabrałem w płuca suchego powietrza z drobinami piasku – tyle dobrego, że Świat Pyłu miał zdatną do oddychania atmosferę – po czym ruszyłem przed siebie. Długo nie zastanawiałem się nad kierunkiem. Wnosząc po położeniu słońca, szedłem mniej więcej na południe, a więc w stronę bieguna. Tam było odrobinę chłodniej i tam właśnie znajdowały się najbardziej przyjazne życiu doliny.

Oczywiście każde większe zagłębienie byłoby wspaniałym schronieniem, więc serce zabiło mi szybciej, gdy dotarłem do miejsca, gdzie teren robił się nierówny. Czyżby to była…? Chyba tak. Coś, co z początku wyglądało na wystające z piasku skały, zmieniło się w brzegi rozległej rozpadliny. Miałem szczęście. To była dolina.

Uśmiechnąłem się od ucha do ucha i wydałem rados­ny okrzyk, który odbił się echem od ścian przepaści. Udało się! Odnalazłem drogę do życia i nadziei.

Popatrzyłem w dół, na purpurowe dno rozpadliny. Zacząłem się martwić. Jak miałem zejść na dół? Jasne, podobnie jak większość dolin, ta również miała pośrodku jezioro. Ale przecież nie mogłem tak po prostu wskoczyć do wody. Nie przeżyłbym upadku z kilometra albo i dwóch.

W tym momencie usłyszałem coś za plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem dwie dziwne postacie. To byli ludzie w hełmach z czymś w rodzaju osłon zasłaniających górną część twarzy. Byli ogromni, prawie mojego wzrostu, obaj barczyści. Ruszali się jak zsynchronizowani.

Za ich plecami stał transporter antygrawitacyjny. Takie pojazdy słynęły z tego, że latały bezszelestnie.

– Dobrze was widzieć! – zawołałem z szerokim uśmiechem.

Wyciągnąłem w ich stronę dłoń, ale zatrzymali się trzy metry ode mnie.

– Gdzie jest Jedynka? – zapytał ten po prawej.

– Że co? – Nie zrozumiałem.

Mężczyzna po lewej wskazał na mój tors.

– Masz na sobie skafander teleportacyjny Jedynki. Gdzie on jest?

Mój niezbyt błyskotliwy mózg wreszcie skojarzył fakty. Już widziałem tych typków – albo dwóch innych, ale identycznych. Byli klonami Clavera. Trzecia klasa, tak ich nazwał. Pracownicy fizyczni i ochroniarze. Niezbyt bystrzy, ale z wrodzoną lojalnością godną psa. Claver stworzył sobie gdzieś w kosmosie armię włas­nych klonów. Byłem tam osobiście, ale nie wiedziałem, gdzie to jest. Miał tam różne wersje siebie o odmiennych zdolnościach i budowie ciała, ale wszystkie były oparte na tym samym genotypie.

– Obaj jesteście Claverami – powiedziałem. – Trzecia klasa, mam rację?

Nawet nie mrugnęli.

– Gdzie jest Jedynka? – zapytali ponownie.

Wyszczerzyłem się do nich, nabrałem powietrza i podszedłem bliżej.

– No cóż, chłopcy, to długa historia. Bo widzicie, Jedynka został ranny w wypadku i wysłał mnie przodem. Mam odzyskać jego własność z tamtej doliny.

Claverowie nawet nie mrugnęli. Gapili się na mnie i słuchali, powoli obracając i przekrzywiając głowy. Wyglądało to trochę niepokojąco. Tak jakby nie byli ludźmi, tylko psami.

Gdy znalazłem się metr od nich, mój uśmiech był wielki i okrągły jak brzoskwinia z sadu w Georgii. Wskazałem na ich pojazd.

– Tak więc, chłopaki, jeśli chcecie wykonać rozkaz Clavera pierwszej klasy, wystarczy zabrać mnie na przejażdżkę tym antygrawem. Polecimy do doliny, zabierzemy towar, a potem teleportuję się z powrotem na Ziemię.

– Towar nie wraca na Ziemię – odezwał się ten po mojej prawej.

Wydawali się trochę zdezorientowani. W końcu nie należeli do najbystrzejszych klonów.

– W porządku – powiedziałem. – Jeśli wolicie, oddam wam przesyłkę i sami zabierzecie ją do Claverolandii.

– Ty jesteś tamten McGill – zauważył nagle ten po mojej lewej.

Odwróciłem się do niego.

– W końcu zaświeciła ci się żaróweczka? Masz całkowitą rację, jestem James McGill. Człowiek, który wie, gdzie znajduje się towar…

Więcej nie zdążyłem powiedzieć. W moją stronę wystrzeliły dwie pary rąk.

Musicie wiedzieć, że nie jestem typowym żołnierzem. Jasne, te genetyczne dziwadła zostały wyhodowane z myślą o sile i szybkości, ale brakowało im dziesięcioleci doświadczenia bojowego.

W mojej ręce pojawił się nóż bojowy. Nie mój, bo w swojej głupocie zapomniałem wziąć własną broń z Ziemi. Zabrałem go facetowi po prawej. Wisiał przy pasku, niepilnowany. Wystarczył jeden ruch w górę i z czterech dłoni zrobiły się trzy. To odrobinę wyrównało szanse.

Tyle że ranny Claver wcale się nie cofnął. Nie upadł, wyjąc, i nie złapał się w szoku za nadgarstek. Z zimną determinacją dalej próbował mnie unieruchomić. Z kikuta tryskała gorąca krew. Chlapała mi na twarz. To było ohydne, ale nie miałem czasu przejmować się słonym posmakiem w ustach. Próbowałem dobić drania ciosem noża w brzuch, ale tamci złapali mnie za rękę i zmusili do upuszczenia broni.

Wywiązała się chaotyczna walka. Siłowaliśmy się i wymienialiśmy ciosy silne jak uderzenia młotem. Ja tłukłem tego jednorękiego. Szybko okazało się, że niepotrzebnie. Stracił tyle krwi, że zaraz padł na kolana. Próbował wstać, ale nie mógł. Jeszcze parę razy zapytał słabym głosem, gdzie jest Jedynka. Byłem zbyt zajęty, żeby rzucić przemądrzałym komentarzem.

Teraz szamotałem się z jednym wściekłym Claverem. Wiedziałem, że tak łatwo go nie załatwię. Walka była dość wyrównana. Szczerze mówiąc, zrobił na mnie wrażenie. Pomyślałem, że jeśli jeszcze kiedyś spotkam oryginał, pochwalę jego umiejętności w zakresie inżynierii genetycznej.

Jednak koniec końców nie miał szans. Byłem zwyczajnie zbyt wielki, zbyt silny i zbyt wkurzony, żeby w walce wręcz pobiła mnie jakakolwiek wersja Clavera. Jednak trzeba wielkoludowi przyznać, że nie odpuszczał. Z determinacją wstawał za każdym razem, gdy powaliłem go na ziemię. W końcu miałem dość tej zabawy. Zaciągnąłem go na skraj rozpadliny i zrzuciłem w przepaść.

– McGill! – zawołał ktoś za moimi plecami.

Odwróciłem się. Jednoręki Claver trzeciej klasy zdążył doczołgać się do pojazdu antygrawitacyjnego i wyjąć pistolet. Mierzył do mnie.

– Wreszcie na to wpadłeś – mruknąłem.

– Gdzie…? – wydyszał z trudem. – Gdzie jest Jedynka?

– Na Ziemi. Leży martwy na dnie głębokiej sadzawki. Zadowolony?

Zamiast odpowiedzieć, nacisnął spust. Oberwałem, aż mnie obróciło i zamroczyło na moment. Gdy doszedłem do siebie, zrozumiałem, że spadam. Runąłem w przepaść, w którą przed chwilą zrzuciłem jednego z klonów.

Miałem wrażenie, że lot w dół trwa bardzo długo. Wiatr świszczał mi w uszach i szczypało mnie w zatokach, bo powietrze było okropnie suche.

Uderzyłem o dno po jakichś dwudziestu sekundach. Przez ten czas zdążyłem pożałować kilku ostatnich decyzji. Na przykład, przeszło mi przez myśl, że może nie powinienem próbować zabić trzech Claverów jednego dnia. Człowiek powinien znać swoje ograniczenia.

Rozdział 6

Obudziłem się, oczywiście nie mając pojęcia, ile czasu minęło. Poczułem silne zaciekawienie. Kto tym razem zadał sobie trud wskrzeszenia starego Jamesa McGilla? I po co?

Jedno wiedziałem od razu – to nie było standardowe wskrzeszenie. Nie leżałem na wózku i nie było biosów uparcie świecących mi po oczach. Znalazłem się w cichym i ciemnym miejscu. Powietrze było chłodne. Nie widziałem żadnych okien. Poczułem się trochę jak w grobowcu.

Gdy przemknęło mi przez głowę to porównanie, spróbowałem się podnieść. Jednym z największych koszmarów legionisty jest pogrzebanie żywcem. Takie rzeczy się zdarzały. Czasami zły odrost wyrzucano, zamiast go zutylizować. W takim przypadku przebudzenie ze śpiączki mogło być bardzo nieprzyjemne.

– Ach, nasz gość odzyskał przytomność – rozległ się czyjś głos.

Badacz. Od razu rozpoznałem jego sposób mówienia. Najwyraźniej nie pogrzebali mnie żywcem, więc trochę się odprężyłem. Ale tylko trochę.

Badacz był starszym mężczyzną, ojcem Delli i dziadkiem Etty. Był również przywódcą kolonii na Świecie Pyłu. Mimo wszystko nie uważałem go za swojego przyjaciela. Był dziwnym człowiekiem – oziębłym i kierowanym obsesjami.

– Dzień dobry – wychrypiałem. – Dziękuję za wskrzeszenie.

– Nie spiesz się jeszcze z wyrazami wdzięczności – odparł.

– Czemu?

– O tym najlepiej będzie porozmawiać później. Na razie odpocznij.

W mojej głowie zawyły syreny alarmowe. Otworzyły mi się szerzej oczy, choć obraz nadal był rozmazany, a otoczenie tonęło w półmroku. Czyżby ten blady kształt był zbliżającą się ręką? A ten rozbłysk? Czy to igła?

Dla człowieka z Varusa myśleć znaczy działać. Wahanie zwykle kończy się śmiercią.

Gdybym miał do czynienia z kimś innym, pewnie dostałby w twarz. Ale Badacz w pewnym sensie należał do mojej rodziny. Dlatego chwyciłem igłę i złamałem ją. Spadła na kamienną podłogę z cichutkim brzękiem.

– Co ty zrobiłeś? Jesteś bardzo kłopotliwym człowiekiem – skwitował.

– To nie pora na drzemkę – odpowiedziałem swobodnie. Jednocześnie trzymałem go za nadgarstek, żeby nie wziął drugiej strzykawki. – Mam pewne rzeczy do załatwienia.

Badacz próbował uwolnić rękę. Był zaskakująco silny jak na starszego, chudego mężczyznę. Mieszkańcy Świata Pyłu zawsze byli twardzi fizycznie i mentalnie. Żyli w zabójczym środowisku, jakiego nigdy nie doświadczyło wielu Ziemian. W porównaniu z nimi nasi cywile byli jak tuczone króliki.

Jednak pomimo swojej zaskakującej siły nie zdołał mi się wyrwać. Miałem zamglony umysł i mięśnie jak z gumy, a jednak moje palce zaciskały się na jego nadgarstku niczym metalowa obręcz. Wreszcie odpuścił.

– W porządku – powiedział. – Pogadamy teraz, jeśli chcesz.

– Bardzo chcę – odparłem najbardziej przyjacielskim tonem, na jaki umiałem się zdobyć. – Ostatnie, co pamiętam, to jak spadałem z dwóch kilometrów do doliny.

– To by się zgadzało. Na krawędzi rozstawiliśmy czujniki. Nasza sieć obronna wykryła wasz nielegalny pojazd. Po zbadaniu miejsca zdarzenia uznaliśmy, że doszło między wami do jakiegoś rodzaju konfliktu. Samo wyłowienie ciał z jeziora nie było problemem.

– Rozumiem.

Rozluźniłem chwyt. Zabrał rękę i przyjrzał się igle.

– Zaskakująca zręczność i skuteczność tak szybko po wskrzeszeniu. Muszę to sobie zanotować.

– Koniecznie.

Wreszcie odzyskałem ostrość widzenia. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wyglądało jak laboratorium medyczne – oczywiście w stylu Świata Pyłu. Stoły wykonano z polerowanego kamienia.

Badacz włączył światło. Salę wypełnił żółtawy blask, a nie zimny i biały, jaki preferowali ziemscy lekarze.

– Gdzie jest maszyna wskrzeszająca? – zapytałem.

Badacz wzruszył ramionami.

– Widzę, że moja decyzja już wydała pechowe owoce.

– Yy, że co?

Badacz był pretensjonalnym człowiekiem. Głęboko chłonął każde słowo i rozważał implikacje, które nikomu innemu nawet nie przyszłyby do głowy.

– Ostrzegali mnie, żebym tego nie robił – powiedział. – Żebym cię nie wskrzeszał. Ale ja ich nie posłuchałem.

– Kogo?

– Rady. – Ponownie wzruszył ramionami. – Tych, którzy próbują służyć mi sugestiami.

– Hmm, mój mózg jeszcze porządnie się nie obudził, ale już rozumiem. Potraficie wskrzeszać ludzi bez maszyny?

Wieloznacznym gestem wskazał rząd cuchnących kadzi wypełnionych gęstymi płynami.

– Proces do pewnego stopnia przypomina drukowanie tkanek, które odbywa się wewnątrz tamtych poza­ziemskich maszyn. Zmodyfikowaliśmy tę procedurę, bo zależy nam wyłącznie na odtwarzaniu ludzkich tkanek. Nie musimy wskrzeszać organizmów o dowolnej budowie ciała. To znacznie ułatwia sprawę.

Popatrzyłem na zbiorniki.

– Hm, skoro nie drukujecie ludzi… to jak…?

– Opracowaliśmy inną metodę. Zaczynamy od wyizolowanego DNA. Hodujemy na jego bazie komórki. Najpierw w inkubatorze, aż osiągną rozmiar ziarna pszenicy, a później w kadzi. Nie kierujemy bezpośrednio podziałem komórkowym, tylko raczej stwarzamy dla niego optymalne warunki. Z tego powodu proces jest wolniejszy, ale równie skuteczny.

Błyskawicznie obróciłem głowę z powrotem w jego stronę.

– „Wolniejszy”? Ile mnie nie było?

– Czterdzieści dwa dni z dokładnością do paru godzin.

Poczułem się, jakbym dostał pięścią w brzuch. Nigdy nie jest przyjemnie usłyszeć, że człowiek był martwy przez długi czas. Przychodzą wtedy do głowy refleksje egzystencjalne, których wolałem uniknąć. Choć z drugiej strony, kiedyś wskrzesili mnie po dwóch latach. W porównaniu z tym sześć tygodni nie brzmiało aż tak źle.

– A co z moim umysłem? – zapytałem. – Ze wspomnieniami? Wydają się kompletne i sięgają aż do chwili śmierci. Jak to zrobiliście?

Wskazał na mojego stuka.

– Wszyscy Ziemianie mają te urządzenia zintegrowane z ciałem. One magazynują wspomnienia. Wydobyliśmy dane z twoich zwłok.

– No tak, to ma sens – mruknąłem, spoglądając na swojego świeżo wyhodowanego stuka.

Ostrożnie wstałem i przeciągnąłem się. Na próbę wykonałem kilka ruchów głową. Po kolei rozprostowałem i zgiąłem palce. Tymczasem Badacz obserwował mnie i zrobił kilka notatek.

– Zaskakuje mnie twoja sprawność oraz spokój – oznajmił. – Wcześniejsze obiekty potrzebowały więcej czasu, aby dojść do siebie.

– Tamci pewnie nie zginęli tyle razy, co ja – odpowiedziałem. – Po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja.

Stanął tuż przede mną i spojrzał mi w oczy. Był tylko pięć centymetrów niższy ode mnie – a ja dość rzadko spotykałem ludzi podobnego wzrostu – dzięki czemu mógł swobodnie przyjrzeć się mojej twarzy.

– Nie intryguje cię śmierć i powrót do życia? Jak to możliwe? Większość ludzi ma obsesję na tym punkcie.

– Fakt, ale nie ja. Dla Jamesa McGilla umieranie to nic nowego. Dla mnie to jak zaśnięcie i przebudzenie.

– Interesująca adaptacja – mruknął, okrążając mnie.

Kilka razy ścisnął moje bicepsy i przedramiona, jakby sprawdzał jakość wyhodowanych tkanek. To było dziwne, ale nie protestowałem. Bądź co bądź, zawdzięczałem mu życie, a on zawsze był mną zafascynowany.

– Zastanawiasz się, gdzie znika twój umysł każdej nocy? – zapytałem. – Czy jesteś wtedy naprawdę sobą, a może stajesz się częściowo martwy? Albo pogrążony w hibernacji?

– Porównujesz naturalny stan braku przytomności z brakiem istnienia – odpowiedział. – Pod pewnymi względami słusznie. Kiedy śpimy, jesteśmy pozbawieni kontroli, nieświadomi i generalnie nieruchomi.

– Racja – mruknąłem. Powoli zaczynał mnie nudzić Badacz i jego dywagacje. Popatrzyłem na zbiorniki z cieczami. – Swoją drogą, ta cała operacja wygląda mi na pogwałcenie prawa Galaktyków. Oni nie pozwalają na tworzenie własnych maszyn wskrzeszających.

– Wyjaśniłem ci już kluczowe cechy odróżniające opracowany przeze mnie proces. Nie starałem się zduplikować istniejącej, opatentowanej technologii.

– Jasne, ale Galaktycy nie spojrzą na to w ten sposób. Uznają to za jawne przestępstwo.

Przestał mnie okrążać i oceniać jak sztukę mięsa. Popatrzył mi w oczy.

– Rozważasz zgłoszenie tego incydentu?

– Nie – odpowiedziałem po chwili namysłu. – Nie zrobiłbym tego. Z kilku powodów.

– Choćby dlatego, że w świetle prawa jesteś nielegalnym odrostem? Organizmem, którego Imperium chciałoby się pozbyć?

– To jeden z powodów – przyznałem. – Poza tym nie chciałbym, żeby zabili wszystkich mieszkańców Świata Pyłu. Obecnie przebywa tutaj moja córka. A co jeszcze ważniejsze, obawiałbym się, że Ziemia zostanie uznana za współwinną waszych przestępstw. A potem ukarana.

O swojej córce marnotrawnej wspomniałem niby mimochodem, ale Badacz od razu zwrócił uwagę na tę wzmiankę. Nie urodził się wczoraj. Cofnął się o krok.

– Etta? Więc po nią tak naprawdę przyleciałeś, prawda? Podzieliła się ze mną tym podejrzeniem, gdy tylko usłyszała, że się tu pojawiłeś. Myślałem, że to sobie uroiła.

– Nie, ona ma rację – powiedziałem, uznając, że najlepiej będzie postawić na szczerość. – Chciałem się z nią zobaczyć.

Badacz przez chwilę przyglądał mi się uważnie, aż w końcu pokiwał głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany. Był żywym wykrywaczem kłamstw. Dlatego do tej pory wolałem nie rozmijać się z prawdą.

– Macie dla mnie jakieś ubrania? – zapytałem.

– Zimno ci tutaj?

– Nie. Ale na Ziemi zwykle nie chodzimy nago przez cały czas. Nie przywykłem do tego.

Wskazał na rząd zakurzonych szafek. Obsłużyłem się sam. Poczułem się lepiej, gdy wciągnąłem jakiś poplamiony kombinezon roboczy.

– Czy Etta wie, że znowu żyję? – zapytałem.

– Wie od kilku tygodni. Przychodziła tu od czasu do czasu, żeby popatrzeć na twoje ciało formujące się w kadzi.

Skrzywiłem się. Nie chciałem, żeby moja mała dziewczynka oglądała własnego ojca w tak opłakanym stanie. Ale co się stało, to się nie odstanie.

– Czy mogę się z nią zobaczyć?

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i rozcapierzył swoje długie palce.

– Nic mi do tego. Masz prawo chodzić swobodnie między nami.

– Dodam, że to miejsce i ten cały proces wskrzeszania pozostanie tajemnicą. Nikomu o tym nie powiem.

Pokiwał głową, więc odwróciłem się do wyjścia. Poczułem na plecach jego wzrok. Na pewno chodziły mu po głowie jakieś nieodgadnione myśli.

– Jeszcze coś, McGill – dodał.

Z ociąganiem odwróciłem się w progu. Wbił we mnie przenikliwe spojrzenie swoich jasnoniebieskich oczu. Wskazał na jeden z zbiorników.

– Co z następnym człowiekiem w kadzi? – zapytał. – Nie ciekawi cię?

Z niepokojem zrobiłem sześć szybkich kroków w kierunku zbiorników. W mętnej, oleistej cieczy o kolorze bursztynu unosił się nieprzytomny mężczyzna. Znałem tę twarz. Rozpoznałbym ją wszędzie.

Badacz wskrzeszał Clavera.

Rozdział 7

Nowy Claver wyglądał na w pełni uformowanego. Pewnie był na podobnym etapie co ja.

– Wygląda na gotowego do wyjścia ze słoika – powiedziałem. – Kiedy się obudzi?

Badacz wykonał wieloznaczny gest.

– To nie jest jeszcze nauka ścisła. Zasialiśmy ziarno i odżywiliśmy je. Wkrótce powinien dojść do siebie, bo rozpoczęliśmy proces tego samego dnia co twój. Prawdę mówiąc, większość moich pomocników była zdania, że obudzi się przed tobą, bo w jego przypadku całkowita masa tkanek do odtworzenia była znacznie mniejsza.

Patrzyłem na Clavera z pochmurną miną.

– To nie jest facet, z którym walczyłem nad przepaścią – powiedziałem w końcu. – Nie jest Claverem trzeciej klasy.

– Co takiego?

– Claver tworzy różne wersje swoich klonów. Niektóre mają obniżone zdolności umysłowe. Prawdę mówiąc, większość z nich. Goście, którzy przylecieli anty­grawem nad skraj przepaści, należeli właśnie do tej kategorii. A ten tutaj… to jest Claver pierwszej klasy.

Badacz podszedł bliżej i zajrzał do kadzi. Od czasu do czasu z nozdrzy nieprzytomnego mężczyzny wydobywały się bąbelki powietrza.

– Nie rozumiem, co insynuujesz. Pobraliśmy próbkę DNA od człowieka, który wpadł do jeziora. Nie było nikogo innego.

– Na górze też? Jakiegoś rannego?

– Nie.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu, tak jakbym szukał w nim wyjaśnienia zagadki.

– Nie rozumiem – powiedziałem. – Claver klonuje się cały czas. Ma bazę pełną różnych wersji siebie. Ale jak taki durny mięśniak trzeciej klasy miałby nosić DNA oryginału?

– To jak najbardziej możliwe – oznajmił Badacz. Oczy zaświeciły mu z podekscytowania. Wyraźnie zaintrygowały go moje słowa. – Widocznie manipulował genotypem już w trakcie procesu, a nie na etapie zalążka. Chciałbym poznać tego człowieka i przyjrzeć się jego wynalazkom.

Pokręciłem głową.

– Nie polecam. Zresztą nie opracował ich samodzielnie. Wszystkie gadżety albo kupił, albo ukradł. Nie jest naukowcem, tylko raczej kimś w rodzaju międzygwiezdnego pirata.

– Hmm. – Badacz wydawał się nieco rozczarowany. – Zdaje się, że będę musiał trochę zaczekać i zapytać o to klona.

– To chyba nie najlepszy pomysł.

– Czy nie miałeś w planach kogoś odwiedzić?

– Masz na myśli Ettę? Gdzie ona teraz mieszka?

– Najprawdopodobniej w Wielkiej Jaskini. Odnoszę wrażenie, że nieco zmiękła na Ziemi. Zaczęły jej przeszkadzać upały oraz pył. Spędza czas nad brzegiem jeziora i chowa się przed słońcem w najchłodniejszych zakamarkach kompleksu jaskiń.

– To ja już pójdę. Nie mogę się doczekać spotkania z córką.

Miałem ochotę poprosić Badacza, aby utrzymał w tajemnicy moją obecność na Świecie Pyłu, jednak postanowiłem nic nie mówić, bo wiedziałem, że i tak zrobi, co zechce. Zresztą on nie miał w zwyczaju kłamać. Zwykle pewnie nawet nie przychodziło mu do głowy, żeby rozminąć się z prawdą. Był brutalnie szczery.

Zajął się doglądaniem Clavera w kadzi, więc zostawiłem go w spokoju. Wolałem nie być obecny przy przebudzeniu.

Idąc tunelami podziemnego miasta, zauważyłem, że mieszkańcy Świata Pyłu nie mają oporów przed gapieniem się na obcego. Wiedziałem, że w ich kulturze to nie jest nieuprzejme.

Zajrzałem do Wielkiej Jaskini i zagadnąłem kilka osób. Etty tam nie było, więc poszedłem na powierzchnię.

Tunel wychodził na podmokły teren u brzegów jeziora. Wszędzie rosły bulwiaste, wysokie na trzy met­ry rośliny o dużych, mięsistych kwiatach. Ominąłem względnie cichą plażę i ruszyłem w stronę czegoś w rodzaju zagajnika. Ziemia w ocienionych miejscach była miękka, wręcz brejowata.

Nie minęło dużo czasu, zanim znalazłem Ettę. Na szczęście nie próbowała się chować. Gdyby przykucnęła w gęstych pozaziemskich trzcinach, nigdy bym jej nie wypatrzył.

Pochylała się nad stertą kości – bardzo dużych kości. Podszedłem do niej cicho. Była odwrócona plecami, więc nie mogła mnie zobaczyć, ale usłyszała. Trudno zakraść się do kogoś, brnąc przez mlaskające pod stopami błoto. Odwróciła się gwałtownie. W jej dłoni zalśniło ostrze. Ale wtedy mnie rozpoznała i schowała nóż. Wróciła do układania kości.

– Chodź i zobacz, co znalazłam, ojcze – powiedziała.

Stanąłem obok niej, uwalany szlamem po kolana. Etta sylwetką przywodziła na myśl Dellę, choć była już co najmniej dziesięć centymetrów wyższa od matki. Wspólnie obejrzeliśmy masywne kości, z których układała szkielet. Nie wyglądały na ludzkie. Były zbyt duże, grube jak u konia. A jednak czaszka była ewidentnie humanoidalna, choć dwa razy większa od ludzkiej.

– Czy to… ciężki piechur? – zapytałem. – Ze Świata Krwi?

– Zgadza się.

– Gdzie go znalazłaś?

Podniosła się z kolan i po raz pierwszy odwróciła do mnie. Omiotła dolinę szerokim gestem.

– Nie poznajesz tego miejsca? Walczyliście tutaj jakieś trzydzieści lat temu. Możliwe, że sam zabiłeś tego pomiota. Na szkielecie nie widać śladów po użyciu nanitów, tylko parę złamanych żeber w okolicach serca. Chyba został zastrzelony.

– Faktycznie, mógł go zabić legionista – zgodziłem się.

Przez kilka chwil milczeliśmy. Po prostu staliśmy obok siebie, wpatrzeni w dziwaczny szkielet ułożony na dużym, płaskim kamieniu. Na Ziemi Etta wykazywała osobliwą fascynację kośćmi, które wykopywała na bagnie. Zawsze miałem nadzieję, że jej przejdzie. Najwyraźniej tak się nie stało.

Przez wiele miesięcy miałem poczucie, że straciłem córkę. A teraz gdy razem oglądaliśmy kości, poczułem się jak w domu. Cieszyłem się tą chwilą i nie chciałem, żeby dobiegła końca. Dlatego nic nie mówiłem.

– Zastanawiałam się, czy będziesz mnie szukał – odezwała się cicho. – I faktycznie, znalazłeś mnie.

– Nie mogło być inaczej – powiedziałem stanowczo.

Kiedy okłamuje się rodzinę, trzeba to zrobić z pełnym przekonaniem. Nie wolno bawić się w półśrodki. Żadnych oporów, żadnego wahania. Bliscy znają człowieka zbyt dobrze i w przeciwnym razie mogliby go przejrzeć.

– Jak tu się znalazłeś? – zapytała. – Czy zginąłeś, wiedząc, że dziadek da się przekonać do wskrzeszenia cię?

Zamrugałem. W pewnym sensie tak właśnie było. Oczywiście nie taki był pierwotny zamysł, ale tak to się skończyło. Wzruszyłem ramionami.

– Właśnie. Zadbałem o to, żeby Badacz dostał moje DNA. A potem palnąłem sobie w łeb na Ziemi i wyhodowałem nowe ciało tutaj.

Etta bez ostrzeżenia przysunęła się i objęła mnie obiema rękami. W pierwszej chwili moje klejnoty skurczyły się ze strachu, ale na szczęście tylko się przytuliła. Poklepałem ją z lekkim zażenowaniem.

Czyżby płakała? Chyba troszeczkę.

– Przepraszam, tatusiu – powiedziała. – Nie powinnam uciekać. Chyba po prostu byłam w złym humorze.

– Wiem, skarbie.

– Claver opowiedział mi o książce. O truciźnie i o tym, jak Ziemia planuje ją wykorzystać.

Otworzyłem usta, żeby coś wtrącić, ale zaraz je zamknąłem. Chodziło o „Zjadaczy lotosu”, czyli powieść, w której ukryto formułę na zabójczą broń biologiczną. Floramel rozszyfrowała sekret książki, kiedy ja walczyłem na Świecie Ciemności.

Nie miałem jednak żadnej wiedzy o ewentualnych zamiarach użycia tej substancji.

– Yy, co dokładnie mówił ci Claver? – zapytałem po chwili namysłu. – Coś o planach dowództwa?

– Wspomniał tylko, że Centrala chce wykorzystać jako broń coś w rodzaju zarodników. Że można by je rozpylić i eksterminować populację Układów Centralnych.

Popatrzyłem na Ettę, zachodząc w głowę, czy to może być prawda. Z jednej strony, Claver miał dostęp do najróżniejszych tajnych informacji. Ale z drugiej, często kłamał w żywe oczy.

– Czy to wszystko prawda, tato? – zapytała.

– Myślę, że to może być prawda – odpowiedziałem. – Książka i trucizna na pewno istnieją.

Pokiwała głową i znów przyklęknęła nad szkieletem. Wyjęła skądś przedmiot owinięty grubą folią.

– To ona – oznajmiła, wręczając mi pakunek. – Oryginał. Brakuje okładki, ale środek jest nienaruszony. Zabrałam ją, bo… bo nie chciałam, żeby coś tak okropnego i potężnego wpadło w czyjeś ręce.

– Ale sprzedałaś Claverowi fałszywkę? W oryginalnej okładce?

Z zażenowaniem opuściła wzrok.

– Potrzebowałam pieniędzy.

– No tak. Żeby tutaj przylecieć. Jest ci dobrze na Świecie Pyłu? Mają tu całkiem porządne mokradła.

Rozejrzała się. Krajobraz był obcy, ale na swój sposób ładny. Nietrudno było dostrzec naturalne piękno doliny. Łącznie na całej planecie mieszkało mniej więcej tyle osób, co w niezbyt dużym ziemskim mieście. Ludzie żyli w rozproszeniu i mieli mnóstwo przestrzeni dla siebie.

– Sama nie wiem. Może kiedy będę starsza, bardziej mi się tu spodoba. Jest bardzo pusto. I tęsknię za dziadkami.

Zrobiło mi się jej żal. W pewnym sensie była dzieckiem bez rodzimej planety. Bywa tak, że kiedy młody człowiek ma dwa domy, w rzeczywistości nie ma żadnego.

Jednak zanim skończyłem kontemplować jej sytuację i zanim przyszła mi do głowy jakaś sensowna odpowiedź, usłyszałem za plecami plusk.

Odwróciliśmy się jednocześnie.

– McGillowie – odezwał się ktoś.

Głos należał do Clavera, ale brzmiał inaczej. Dziwnie. Był niższy i trochę chrapliwy.

– Claver?! – zawołałem. – Wyjdź i pokaż się!

– Chętnie – odpowiedział.

Trzasnęły łamane trzciny. Spomiędzy nich wyłonił się Claver. Był nagi i unurzany w błocie. Z kilkunastu miejsc na jego ciele sączyła się krew. Chyba już wiedziałem, co zaszło. Gdy unosił się w kadzi u Badacza, w jego skórę były wbite rurki. Też musiałem je mieć, ale – sądząc po swędzących strupach – zostały usunięte, zanim się obudziłem.

Możliwe, że proces przebiegł inaczej w przypadku klona. Albo może Badacz postanowił przyspieszyć sprawę i podać Claverowi jakiś stymulant, skoro ja byłem już przytomny.

Najpierw rzuciła mi się w oczy jego nagość, potem krew, później obłąkany błysk w żółtawych oczach – aż wreszcie zobaczyłem broń. W ręku trzymał pistolet. Masywny, przypominający wiertarkę. Mieszkańcy Świata Pyłu sami je konstruowali. Były nieporęczne, ale skuteczne.

Odruchowo stanąłem między nim a córką. Etta zrozumiała, co należy zrobić. Wskoczyła za płaski kamień z pieczołowicie ułożonym szkieletem, a później zanurkowała w mętnej wodzie.

Claver wystrzelił w jej stronę. Wiązka trafiła w bulwiaste rośliny. Wybuchły jak purchawki, posyłając w powietrze mgiełkę pary.

Zrobiłem w jego kierunku kilka kroków, żeby odwrócić jego uwagę. Podziałało, bo wycelował we mnie.

Uniosłem do piersi książkę. Pomyślałem, że może zawaha się przed naciśnięciem spustu.

– Czego chcesz, Claver?

– Gdzie jest…? – wychrypiał. – Gdzie jest Jedynka?

Roześmiałem się.

– Nie wiedziałeś? Teraz ty jesteś Claverem pierwszej klasy. Zastanów się. Czy nie pojawiają ci się w głowie nowe myśli? Czy nie przejaśniło ci się w mózgu bardziej niż kiedykolwiek?

Na jego twarzy wyraźnie malowała się udręka. Trafiłem w dziesiątkę. Ciekawe, jakie to uczucie być idiotą budzącym się w ciele i mózgu geniusza. Prawie było mi go żal. Prawie.

– Ja nie mogę być Jedynką… – powiedział.

Wydawał się zagubiony. W zadumie lekko opuścił lufę pistoletu. W tym momencie na niego skoczyłem. Byłem za daleko – wiedziałem o tym. Miałem jednak nadzieję, że nierozgarnięcie spowolni jego czas reakcji.

Niestety, przeliczyłem się. Szybko we mnie wycelował, a ja odruchowo uniosłem ręce, żeby się zasłonić, gdy naciskał spust. Omiotło mnie gorące powietrze. W moich rękach pojawiła się kula ognia. Zrozumiałem, że klon nieświadomie zniszczył książkę. I dotarło do mnie coś jeszcze – klon miał to gdzieś. On chciał przywódcy. Chciał wrócić do domu, na planetę Claverów, gdzie będzie dostawał jasne rozkazy. Bez tego czuł się kompletnie zagubiony. Jak zacięta płyta powtarzał „gdzie jest Jedynka?”, bo potrzebował szefa, który poprowadzi go przez życie.

Nie żeby to teraz miało znaczenie. Wiązka oczywiście nie zatrzymała się na książce. Spopieliła ją i leciała dalej, by za ułamek sekundy zagłębić się w moim ciele. Spaliła mi skórę na piersi i zagotowała szpik w żebrach, które zaraz poczerniały i zaczęły się tlić.

Upadłem na plecy, śmiertelnie ranny. Z tego, co zostało z mojej klatki piersiowej, unosił się dym. To było więcej niż zwykłe poparzenie.

W tym momencie z zarośli dobiegł nieludzki, przeszywający ryk. Idiota-Claver stał i dygotał. Oczy miał szeroko otwarte ze zdumienia. Słyszałem, jak w jego ciało raz po raz wchodzi nóż.

Etta przyklęknęła obok mnie na błocie. Płakała. Nie robiła tego od lat. Trzymała mnie za rękę, kiedy konałem. Zaczęła coś mówić. Miała taką minę, jakby mówiła coś bardzo ważnego, ale nie mogłem jej zrozumieć.

A potem… umarłem.

Leżałem na plecach na pozaziemskim bagnie, a mój organizm odmówił posłuszeństwa. To było okropne. Chyba moja najgorsza śmierć od dziesięcioleci.