Lochy Watykanu - André Gide - ebook

Lochy Watykanu ebook

André Gide

4,0

Opis

Leon XIII zostaje uwięziony przez masonerię w lochach Zamku Świętego Anioła.

Pobożne rodziny zbierają datki na jego uwolnienie i planują akcje odbicia Jego Świątobliwości. Amadeusz jedzie do Rzymu poznać prawdę na własne oczy…

Lochy Watykanu to powieść z wątkiem kryminalnym, ale przede wszystkim wspaniale ukazany satyryczny obraz europejskiego mieszczaństwa u schyłku XIX wieku. Z jednej strony religijność niepodlegająca żadnym wahaniom i pytaniom, z drugiej bunt, niezależność sądu, wolność myśli.

Ukazując szaleństwo pewnych intelektualnych sądów, czy wręcz fanatyzmu, autor jednocześnie zmusza nas do zastanowienia się nad konsekwencjami całkowitej wolności, zaburzonym boskim porządkiem świata, wywołanym czynem bezinteresownym, sprzecznym z jakąkolwiek logiką.

Lochy Watykanu to niewątpliwie najbardziej znana powieść André Gide’a, głównie za sprawą kontrowersji, jakie wywołała: oskarżano ją o herezję i niemoralność, a jej autora odsądzano od czci i wiary.

A jednak 30 lat później autor otrzymał Nagrodę Nobla.

Przeczytać trzeba koniecznie – książka należy do kanonu literatury, a na dodatek czyta się ją świetnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
2
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chopek_roztropek

Dobrze spędzony czas

Wciagająca, przygodowa lektura. Sporo zwrotów akcji i zaskakujących rozstrzygnięć. Obawiałem się trudnego w odbiorze języka i staropolszczyzny, jako że ksiązka tłumaczona na początku XX w, ale zupełnie niepotrzebnie. Od razu wziąłem się za następnego Andre Gide.
00

Popularność




Księga pierw­sza

AN­TYM AR­MAND-DU­BOIS

Co się mnie ty­czy, zro­bi­łem wy­bór. Roz­strzy­gną­łem na rzecz ate­izmu spo­łecz­nego. Da­łem wy­raz temu ate­izmowi w sze­regu dzieł, od pięt­na­stu lat...

Geo­r­ges Pa­lante

Kro­nika fi­lo­zo­ficzna „Mer­cure de France” (gru­dzień 1912)

I

W roku 1890, za pon­ty­fi­katu Le­ona XIII, sława dok­tora X, spe­cja­li­sty cho­rób o cha­rak­te­rze reu­ma­tycz­nym, ścią­gnęła do Rzymu An­tyma Ar­mand-Du­bois, wol­no­mu­la­rza.

– No i cóż! – wy­krzyk­nął Ju­lius de Ba­ra­glioul, jego szwa­gier – je­dziesz ciało swoje le­czyć w Rzy­mie! Obyś mógł tam po­znać, o ile du­sza twoja bar­dziej jesz­cze jest chora!

Na co Ar­mand-Du­bois od­po­wia­dał to­nem jo­wial­nego współ­czu­cia:

– Mój do­bry szwa­grze, po­patrz na moje ra­miona.

Godny Ba­ra­glioul mimo woli pod­no­sił wzrok na ra­miona szwa­gra; trzę­sły się, jak gdyby po­ru­szane głę­bo­kim nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem, i do­prawdy li­tość brała pa­trzeć na to roz­le­głe, na wpół bez­władne ciało, ob­ra­ca­jące na tę pa­ro­dię resztkę swo­ich mię­śnio­wych moż­li­wo­ści. Trudno, sta­no­wi­ska obu tych lu­dzi były ja­sno okre­ślone, wy­mowa pana Ba­ra­glioul nie mo­gła tu nic zmie­nić. Może czas? Może ta­jemny głos świę­tego miej­sca?... Z wy­ra­zem szcze­rego smutku Ju­lius rzekł:

– An­ty­mie, ro­bisz mi wielką przy­krość (ra­miona na­tych­miast prze­stały tań­czyć, bo An­tym bar­dzo lu­bił szwa­gra). Dałby Bóg, za trzy lata, w do­bie ju­bi­le­uszu, kiedy przy­jadę cię od­wie­dzić, abym mógł oglą­dać twoją skru­chę!

To pewne, iż pani We­ro­nika to­wa­rzy­szyła mę­żowi w zgoła od­mien­nym sta­nie du­cha. Ten długi po­byt w Rzy­mie od­po­wia­dał naj­droż­szym pra­gnie­niom osoby po­boż­nej w tym sa­mym stop­niu co sio­stra jej Mał­go­rzata i szwa­gier Ju­lius. Bę­dąc bez­dzietną, wy­peł­niała po­boż­nymi prak­ty­kami swoje jed­no­stajne, za­wie­dzione ży­cie i mi­ło­ścią ide­ału za­stę­po­wała mi­łość, któ­rej nie­stety, nie żą­dało od niej dziecko. Ale nie miała już wiel­kiej na­dziei do­pro­wa­dze­nia swego An­tyma do Boga. Wie­działa od dawna, do ja­kiego uporu zdolne jest to sze­ro­kie czoło prze­cięte jak gdyby bruzdą buntu. Ksiądz Flons uprze­dził ją.

– Naj­gor­sze po­sta­no­wie­nia – mó­wił – są zwy­kle naj­trwal­sze. Może pani li­czyć chyba tylko na cud.

Prze­sta­wała na­wet tym się smu­cić. Od pierw­szych dni po­bytu w Rzy­mie każde z mał­żon­ków ure­gu­lo­wało swój za­mknięty tryb ży­cia: We­ro­nika – za­ję­cia go­spo­dar­skie i de­wo­cję, An­tym – ba­da­nia na­ukowe.

Żyli tak obok sie­bie, jedno koło dru­giego, obcy so­bie na­wza­jem. Dzięki temu pa­no­wała mię­dzy nimi zgoda; żyli nie­mal szczę­śliwi, przy czym każde z dwojga znaj­do­wało dys­kretne za­sto­so­wa­nie swo­ich cnót w zno­sze­niu dru­giej po­łowy.

Miesz­ka­nie, które na­jęli przez po­śred­nika, miało, jak więk­szość miesz­kań wło­skich, obok nie­prze­wi­dzia­nych za­let znaczne nie­wy­gody. Zaj­mo­wali całe pierw­sze pię­tro pa­łacu For­getti przy via in Lu­cina; był tam dość piękny ta­ras, gdzie We­ro­nika wy­trwale ho­do­wała aspi­di­strie, tak li­cho uda­jące się w miesz­ka­niach pa­ry­skich; aby się do­stać na ta­ras, mu­siała prze­cho­dzić przez oran­że­rię, z któ­rej An­tym uczy­nił na­tych­miast swoje la­bo­ra­to­rium: uło­żono się, że po­zwoli żo­nie prze­cho­dzić tam­tędy w ozna­czo­nych go­dzi­nach.

Po ci­chu We­ro­nika otwie­rała drzwi, po­tem wsu­wała się chył­kiem, z oczyma wbi­tymi w zie­mię, tak jak prze­cho­dzi bra­ci­szek za­konny koło spro­śnych graf­fiti; wo­lała bo­wiem nie pa­trzeć na ol­brzymi grzbiet An­tyma, przy­gięty nad ja­kąś nie­go­dziwą ope­ra­cją, ki­piący w głębi po­koju z fo­tela, o który oparta była kula. An­tym zno­wuż uda­wał, że nie sły­szy żony. Ale skoro tylko prze­szła z po­wro­tem, pod­no­sił się ciężko z krze­sła, wlókł się do drzwi i nie­chętny, z za­ci­śnię­tymi ustami, sta­now­czym ru­chem wska­zu­ją­cego palca, trach! za­su­wał ry­giel.

Była to pora, w któ­rej nie­ba­wem dru­gimi drzwiami do­stawca jego Beppo zja­wiał się po zle­ce­nia.

Tego dwu­na­sto- albo trzy­na­sto­let­niego urwisa w łach­ma­nach, bez ro­dzi­ców, bez domu, An­tym za­uwa­żył wkrótce po swoim przy­by­ciu do Rzymu. Przed ho­te­lem przy via di Bocca di Le­one, gdzie pań­stwo Ar­mand-Du­bois sta­nęli zrazu, Beppo sta­rał się ścią­gnąć uwagę prze­chod­niów za po­mocą świersz­cza scho­wa­nego pod garstką trawy w trzci­no­wej wię­ciorce. An­tym dał sześć su za owada, po czym swoją ku­lawą włosz­czy­zną wy­tłu­ma­czył dzie­cia­kowi, że w miesz­ka­niu, do któ­rego się wpro­wa­dza na­za­jutrz przy via in Lu­cina, bę­dzie nie­ba­wem po­trze­bo­wał kilka szczu­rów. Wszystko co pełza, cho­dzi lub lata, słu­żyło mu do do­świad­czeń. Pra­co­wał na ży­wym ma­te­riale.

Beppo, uro­dzony strę­czy­ciel, do­star­czyłby bo­daj orła albo wil­czycę z Ka­pi­tolu. Lu­bił to rze­mio­sło, sprzy­ja­jące jego upodo­ba­niu do włó­częgi. An­tym ofia­ro­wał mu dzie­sięć su dzien­nie; chło­piec po­ma­gał też sprzą­tać. We­ro­nika pa­trzyła nań zrazu nie­chęt­nie; ale od chwili, w któ­rej uj­rzała, że się że­gna, prze­cho­dząc koło Ma­donny na rogu domu, wy­ba­czyła mu jego łach­many i po­zwo­liła mu no­sić do kuchni wodę, wę­giel i drzewo; no­sił na­wet ko­szyk, kiedy to­wa­rzy­szył We­ro­nice na targ, we wtorki lub w piątki, dnie, w któ­rych Ka­ro­lina, ku­charka przy­wie­ziona z Pa­ryża, była bar­dziej za­jęta.

Beppo nie lu­bił We­ro­niki, ale roz­ko­chał się w uczo­nym, który z cza­sem, za­miast scho­dzić z tru­dem na po­dwó­rze po swoją por­cję ofiar, po­zwo­lił dzie­cia­kowi za­cho­dzić do la­bo­ra­to­rium. Był tam do­stęp wprost przez ta­ras, po­łą­czony ukry­tymi schod­kami z dzie­dziń­cem. Po­grą­żone w zgryź­li­wej sa­mot­no­ści serce An­tyma biło tro­chę, ile­kroć usły­szał lekki tu­pot bo­sych nó­żąt na pod­ło­dze. Ale nie oka­zy­wał nic; nic go nie od­ry­wało od pracy.

Dzie­ciak nie pu­kał do oszklo­nych drzwi, ale skro­bał; kiedy zaś An­tym, zgięty przy stole, nie da­wał żad­nego znaku, zbli­żał się o cztery kroki i rzu­cał swoim świe­żym gło­sem: „Per­messo?”[1], które na­peł­niało po­kój błę­ki­tem. Z głosu można by rzec – anioł, a to był po­moc­nik kata. Ja­kąż nową ofiarę przy­no­sił w worku, który kładł na stole udrę­czeń? Czę­sto An­tym, zbyt po­chło­nięty pracą, nie od razu otwie­rał wo­rek; obej­mo­wał go by­strym wzro­kiem; z chwilą gdy płótno drżało, to był do­bry znak; szczur, mysz, wró­bel, żaba, wszystko było do­bre dla tego Mo­lo­cha. Cza­sami Beppo nie przy­no­sił nic, ale wcho­dził i tak; wie­dział, że pan Ar­mand-Du­bois ocze­kuje go choćby z próż­nymi rę­kami. I pod­czas gdy mil­czące dziecko po­chy­lało się obok uczo­nego nad ja­kimś ohyd­nym do­świad­cze­niem, nie rę­czył­bym, czy uczony nie do­zna­wał sa­tys­fak­cji sa­mo­zwań­czego bożka, czu­jąc zdu­mione oczy malca spo­glą­da­jące to ze zgrozą na zwie­rzę, to z po­dzi­wem na niego sa­mego.

W ocze­ki­wa­niu, aż się weź­mie do czło­wieka, An­tym Ar­mand-Du­bois si­lił się po pro­stu spro­wa­dzić do „tro­pi­zmów” wszel­kie ob­jawy ży­cia u zwie­rząt, które ob­ser­wo­wał. Tro­pi­zmy! Za­le­d­wie pusz­czono w obieg to słowo, nie chciano już znać ni­czego in­nego, cała szkoła psy­cho­lo­gów uzna­wała już tylko tro­pi­zmy. Tro­pi­zmy! Co za na­głe świa­tło biło z tych zgło­sek! Oczy­wi­ście, or­ga­nizm ulega tym sa­mym po­bu­dze­niom co he­lio­trop, kiedy ta bez­wolna ro­ślina ob­raca kwiat ku słońcu (co z ła­two­ścią da się spro­wa­dzić do paru pro­stych praw fi­zyki i ter­mo­che­mii). Na­resz­cie ko­smos sta­wał się pe­łen po­cie­sza­ją­cej pro­stoty! W naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cych od­ru­chach ży­wej istoty można po pro­stu uj­rzeć do­sko­nałe po­słu­szeń­stwo wo­bec od­czyn­nika.

Aby dojść do celu, aby wy­do­być z po­ko­na­nego zwie­rzę­cia wy­zna­nie jego pro­stoty, An­tym Ar­mand-Du­bois wy­my­ślił skom­pli­ko­wany sys­tem skrzy­nek z ko­ry­ta­rzy­kami, z pu­łap­kami, z la­bi­ryn­tami, z prze­gród­kami, z któ­rych jedne za­wie­rały żyw­ność, dru­gie nic albo ja­kiś pro­szek po­wo­du­jący ki­cha­nie; z drzwicz­kami roz­ma­itego kształtu lub ko­loru: dia­bo­liczne apa­raty, które nie­ba­wem zy­skały sza­lony suk­ces w Niem­czech i które pod na­zwą Ve­xier­ka­sten[2] po­zwo­liły no­wej szkole psy­cho­fi­zjo­lo­gicz­nej uczy­nić je­den krok wię­cej w nie­do­wiar­stwie. I, aby dzia­łać roz­ma­icie na ten czy ów zmysł zwie­rzę­cia, na tę lub ową par­tię mó­zgu, ośle­piał jedne, ogłu­szał dru­gie, ka­stro­wał je, otłusz­czał, wy­móż­dżał, oga­ła­cał z tego lub owego na­rządu, o któ­rym przy­się­gli­by­ście, że jest nie­zbędny, a bez któ­rego zwie­rzę, ku zbu­do­wa­niu An­tyma, ob­cho­dziło się.

Jego re­fe­rat o „re­flek­sach wa­run­ko­wych” zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał uni­wer­sy­tet w Up­psali: wsz­częły się za­wzięte dys­ku­sje, w któ­rych wzięła udział elita za­gra­nicz­nych uczo­nych. Tym­cza­sem w my­śli An­tyma kłę­biły się nowe za­gad­nie­nia; po­zwa­la­jąc tedy spie­rać się ko­le­gom, pro­wa­dził swoje ba­da­nia w in­nych kie­run­kach, za­mie­rza­jąc przy­przeć do muru Boga w jego naj­bar­dziej se­kret­nych kry­jów­kach.

Nie wy­star­czyło mu przy­jąć grosso modo[3] to, że każda czyn­ność po­wo­duje zu­ży­cie, ani to, że zwie­rzę wy­dat­kuje się przez samo funk­cjo­no­wa­nie mię­śni albo zmy­słów. Po każ­dym wy­datku py­tał: „Ile?”. I kiedy wy­cień­czony pa­cjent sta­rał się od­zy­skać siły, An­tym, za­miast go ży­wić, wa­żył go. Wpro­wa­dze­nie no­wych skład­ni­ków za­nadto by skom­pli­ko­wało na­stę­pu­jące do­świad­cze­nie: sześć głod­nych i skrę­po­wa­nych szczu­rów szło co dzień na wagę: dwa ślepe, dwa jed­no­okie, dwa wi­dzące, któ­rych wzrok nu­żył bez­u­stan­nie me­cha­nicz­nym młyn­kiem. Po pię­ciu dniach po­stu jaki był sto­su­nek ewen­tu­al­nej utraty na wa­dze? Co­dzien­nie po po­łu­dniu Ar­mand-Du­bois na ma­łych spe­cjal­nych ta­bel­kach przy­da­wał nowe try­um­falne cy­fry.

II

Ju­bi­le­usz zbli­żał się. Ar­mand-Du­bois z żoną ocze­ki­wał lada dzień pań­stwa Ba­ra­glioul. Kiedy pew­nego rana przy­szła de­pe­sza oznaj­mia­jąca ich przy­by­cie wie­czo­rem, An­tym wy­szedł, aby ku­pić so­bie kra­wat.

An­tym wy­cho­dził nie­wiele; moż­li­wie naj­mniej, al­bo­wiem po­ru­szał się z tru­dem. We­ro­nika chęt­nie za­ła­twiała mu spra­wunki albo spro­wa­dzała mu rę­ko­dziel­ni­ków, któ­rzy przyj­mo­wali za­mó­wie­nie. An­tym nie trosz­czył się już o modę, ale mimo ca­łej skrom­no­ści kra­wata, któ­rego pra­gnął (pro­sty wę­zeł z czar­nej po­pe­liny), chciał go so­bie sam wy­brać. Brą­zowy atła­sowy pla­stron, który ku­pił na drogę i który no­sił w pierw­szych dniach w ho­telu, wy­my­kał się z ka­mi­zelki, którą An­tym no­sił bar­dzo otwartą; na­stępca jego, kre­mowy fu­lar, spięty szpilką ze starą, wielką, nie­drogą ka­meą, wy­dałby się pani de Ba­ra­glioul bar­dzo ne­gli­żowy. Źle zro­bił, że po­rzu­cił czarne mo­tylki, już uszyte, ja­kie no­sił za­zwy­czaj w Pa­ryżu, a zwłasz­cza że nie za­cho­wał jed­nego na wzór. Ja­kie mo­dele mu za­pro­po­nują? Nie zde­cy­duje się, do­póki nie zwie­dzi kilka ma­ga­zy­nów na Corso i na via dei Con­dotti. Fon­ta­zie były za fan­ta­zyjne dla czło­wieka pięć­dzie­się­cio­let­niego; sta­now­czo naj­od­po­wied­niej­szy był go­towy, zu­peł­nie gładki, z czar­nej ma­to­wej ma­te­rii.

Śnia­da­nie miało być o pierw­szej. An­tym wró­cił koło po­łu­dnia ze swoim spra­wun­kiem, wła­śnie na czas, aby zwa­żyć zwie­rzęta.

An­tym nie był stroj­ni­siem, och, nie; mimo to uczuł po­trzebę przy­mie­rze­nia kra­wata, za­nim się weź­mie do pracy. Le­żał tam uło­mek lu­stra, który słu­żył mu nie­gdyś do wy­wo­ły­wa­nia tro­pi­zmów: oparł go o ja­kąś klatkę i na­chy­lił się ku wła­snemu od­bi­ciu.

An­tym no­sił „na jeża” włosy jesz­cze gę­ste, nie­gdyś rude, dziś wpa­da­jące w ów nie­pewny sza­ro­żółty ton, jaki przy­biera stare po­zła­cane sre­bro; krza­cza­ste brwi ster­czały nad oczami sza­rymi i zim­nymi jak niebo zi­mowe; wy­soko ucięte, krót­kie bo­ko­brody za­cho­wały ten sam płowy od­cień co na­stro­szone wąsy. Prze­cią­gnął dło­nią po pła­skich po­licz­kach i po sze­ro­kim kwa­dra­to­wym pod­bródku.

– Tak, tak – mruk­nął – ogolę się póź­niej.

Wy­jął z ko­perty kra­wat, po­ło­żył go przed sobą, wy­jął szpilkę z ka­meą, zdjął fu­lar. Po­tężny jego kark tkwił w nie­zbyt wy­so­kim i głę­boko wy­cię­tym z przodu koł­nie­rzyku z za­gię­tymi ro­gami. Tu­taj, mimo in­ten­cji no­to­wa­nia je­dy­nie rze­czy za­sad­ni­czych, nie mogę po­mi­nąć mil­cze­niem guza An­tyma Ar­mand-Du­bois. Do­póki bo­wiem nie na­uczę się bie­glej roz­róż­niać rze­czy przy­pad­ko­wych od nie­odzow­nych, cze­góż mogę żą­dać od swego pióra, je­śli nie ści­sło­ści i do­kład­no­ści? Któż w isto­cie mógłby twier­dzić, że ten guz nie od­gry­wał żad­nej roli, że nic nie wa­żył w de­cy­zjach tego, co An­tym na­zy­wał swoją wolną my­ślą? Chęt­niej już prze­cho­dził do po­rządku nad swoim ischia­sem; ale tej szy­kany nie mógł da­ro­wać Panu Bogu.

Przy­szło mu to nie wia­domo skąd, nie­długo po oże­nie­niu się; naj­pierw zja­wił się na po­łu­dniowy wschód od le­wego ucha, gdzie skóra za­czyna po­ra­stać wło­sem, nie­znaczny gro­szek; przez długi czas mógł ukryć tę wy­bu­ja­łość pod pu­klem wło­sów, które scze­sy­wał na to miej­sce; na­wet We­ro­nika nie za­uwa­żyła nic. Aż raz, pod­czas ja­kiejś czul­szej nocy, na­tra­fiła ręką na gu­zek.

– O, co ty tu masz? – wy­krzyk­nęła.

I jak gdyby zde­ma­sko­wana na­rośl nie po­trze­bo­wała się już ukry­wać, do­szła w nie­wiele mie­sięcy do wiel­ko­ści jaja ku­ro­pa­twy, po­tem per­liczki, po­tem kury i za­trzy­mała się na tym, pod­czas gdy prze­rze­dzone włosy roz­dzie­lały się w tym miej­scu, ob­na­ża­jąc ją. W czter­dzie­stym szó­stym roku ży­cia An­tym Ar­mand-Du­bois nie my­ślał już o tym, aby się po­do­bać; ostrzygł krótko włosy i za­czął no­sić owe koł­nie­rzyki, któ­rych spe­cjalny krój rów­no­cze­śnie ukry­wał guz i od­sła­niał go. Ale do­syć już o gu­zie An­tyma.

Wło­żył kra­wat na szyję. W środku kra­wata po­przez me­ta­lową kla­merkę miała przejść wstążka, którą zno­wuż miał przy­trzy­mać za­trzask. Sprytny ten przy­rzą­dzik cze­kał tylko na przej­ście wstążki, aby się od­pruć od kra­wata, który spadł na stół ope­ra­cyjny. Trzeba było się uciec do We­ro­niki; nad­bie­gła na we­zwa­nie.

– Masz, przy­szyj mi to – rzekł An­tym.

– Ma­szy­nowa ro­bota; nic nie­warte – szep­nęła.

– W isto­cie, nic się nie trzyma.

We­ro­nika miała za­wsze wpięte w sta­nik, po­ni­żej le­wej piersi, dwie na­wle­czone igły, jedną białą, drugą czarną nitką. W po­bliżu oszklo­nych drzwi, na­wet nie sia­da­jąc, za­częła na­pra­wiać. An­tym pa­trzył na nią. Była to dość za­żywna ko­bieta, o wy­ra­zi­stych ry­sach; uparta jak on, ale ra­czej życz­liwa i prze­waż­nie uśmiech­nięta, tak iż odro­bina wą­sów nie czy­niła jej twa­rzy zbyt su­rową.

„Ma swoje za­lety – my­ślał An­tym, pa­trząc, jak żona prze­ciąga nitkę. – Mo­głem był się oże­nić z fi­kal­ską, która by mnie zdra­dzała, z lek­ko­myśl­nicą, która by mnie pu­ściła kan­tem, z pa­plą, która by mi ko­tło­wała głowę, z gę­sią, która by mnie wy­pro­wa­dzała z cier­pli­wo­ści, z zrzędą jak moja szwa­gierka...”

I kiedy We­ro­nika skoń­czyw­szy ro­botę miała odejść, rzekł do niej mniej szorstko niż zwy­kle:

– Dzię­kuję.

Wło­żyw­szy kra­wat, An­tym od­dał się cał­ko­wi­cie swo­jej wa­dze. Nie roz­le­gał się już ża­den głos, ani z ze­wnątrz, ani w jego sercu. Zwa­żył już szczury ślepe. Co to zna­czy? Szczury jed­no­okie trzy­mają się w miej­scu. Waży szczury zdrowe.

Na­raz pod­ska­kuje tak gwał­tow­nie, że kula sta­cza się na zie­mię. Osłu­piał. Szczury zdrowe... waży je na nowo; ale nie, nie­po­dobna się my­lić: szczury zdrowe od wczo­raj przy­brały na wa­dze. Na­gły błysk prze­szywa mózg An­tyma.

– We­ro­niko!

Z wiel­kim wy­sił­kiem, pod­nió­sł­szy kulę, rzuca się ku drzwiom.

– We­ro­niko!

Nad­bie­gła znowu, go­towa do usług. Wów­czas on, sto­jąc w progu, uro­czy­ście:

– Kto ty­kał moje szczury?

Żad­nej od­po­wie­dzi. Po­wta­rza wolno, ak­cen­tu­jąc każde słowo, jak gdyby We­ro­nika prze­stała do­brze ro­zu­mieć po fran­cu­sku:

– Pod­czas gdy mnie nie było, ktoś dał im jeść. Czy to ty?

Wów­czas ona, od­zy­sku­jąc nieco śmia­ło­ści, zwraca się ku niemu pra­wie za­czepna.

– Gło­dzi­łeś na śmierć te biedne zwie­rzęta. Nie po­psu­łam two­jego do­świad­cze­nia; tylko tro­chę im...

Chwy­cił żonę za rę­kaw i uty­ka­jąc, po­cią­gnął ją do stołu, po czym, wska­zu­jąc na ta­bele z ob­ser­wa­cjami, rzekł:

– Wi­dzisz te kartki, gdzie od dwóch ty­go­dni no­tuję swoje ob­ser­wa­cje na tych zwie­rzę­tach: na te wła­śnie kartki czeka mój ko­lega Po­tier, aby je od­czy­tać w Aka­de­mii na po­sie­dze­niu sie­dem­na­stego maja. Dziś, pięt­na­stego kwiet­nia, co mam do­pi­sać do tych cyfr? Co mam do­pi­sać?

A kiedy ona mil­czy, on kwa­dra­to­wym koń­cem palca, niby szty­le­tem, ude­rza w białą kartę.

– Tego dnia – cią­gnie – pani Ar­mand-Du­bois, mał­żonka ba­da­cza, słu­cha­jąc je­dy­nie swego tkli­wego serca, po­peł­nia... co chcesz, że­bym na­pi­sał? nie­zręcz­ność? lek­ko­myśl­ność? głup­stwo?

– Na­pisz ra­czej: uli­to­wała się nad bied­nymi zwie­rzę­tami, nad ofia­rami nie­do­rzecz­nej cie­ka­wo­ści.

An­tym pro­stuje się, bar­dzo godny.

– Je­żeli pani bie­rze to w ten spo­sób, ro­zu­mie pani, iż od­tąd zmu­szony je­stem pro­sić, abyś cho­dziła do swo­ich plan­ta­cji przez kuch­nię.

– Czy są­dzisz, że ja kie­dy­kol­wiek wcho­dzę do two­jej nory dla przy­jem­no­ści?

– Oszczędź so­bie na przy­szłość trudu wcho­dze­nia tu­taj.

Na­stęp­nie, pod­kre­śla­jąc te słowa ge­stem, chwyta karty z za­pi­skami i drze je na drobne ka­wałki.

„Od dwóch ty­go­dni” – po­wie­dział; w rze­czy­wi­sto­ści szczury po­ściły do­piero od czte­rech dni. I iry­ta­cja jego wy­czer­pała się za­pewne w tej prze­sa­dzie, bo do śnia­da­nia zdo­łał za­siąść z po­god­nym czo­łem; po­su­nął na­wet fi­lo­zo­fię tak da­leko, że wy­cią­gnął do żony po­jed­naw­czą pra­wicę. Bo bar­dziej jesz­cze od We­ro­niki nie chciałby dać owemu tak do­brze my­ślą­cemu mał­żeń­stwu Ba­ra­glioul ob­razu nie­zgody, któ­rej winę prze­rzu­ci­liby z pew­no­ścią na prze­ko­na­nia An­tyma.

Około pią­tej We­ro­nika zmie­nia do­mową bluzkę na czarny su­kienny ża­kiet i je­dzie na spo­tka­nie Ju­liusa i Mał­go­rzaty, któ­rzy mają za­je­chać na dwo­rzec Rzym­ski o szó­stej. An­tym idzie się ogo­lić; zde­cy­do­wał się za­stą­pić swój fu­lar go­to­wym kra­wa­tem, to chyba wy­star­czy; nie lubi ety­kiety i nie chcę się wo­bec szwa­gierki za­przeć swo­jej al­pa­ko­wej ma­ry­narki, bia­łej ka­mi­zelki w nie­bie­skie kwiatki, dre­li­cho­wych spodni i wy­god­nych czar­nych skó­rza­nych pan­to­fli bez ob­ca­sów, które nosi na­wet na ulicy i które uspra­wie­dli­wia jego cho­roba.

Zbiera po­darte kartki, składa ka­wałki i prze­pi­suje sta­ran­nie cy­fry, ocze­ku­jąc Ba­ra­glio­ulów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Per­messo (wł.) – tu w zna­cze­niu – czy wolno?
[2]Ve­xier­ka­sten (niem.) – skrzynki pro­ble­mowe; przy­rząd uży­wany w ba­da­niach z za­kresu psy­cho­lo­gii zwie­rząt
[3]grosso modo (wł.) – z grub­sza
Ty­tuł ory­gi­nału: Les Ca­ves du Va­ti­can
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-899-7
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: do­mena pu­bliczna via po­lona.pl
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl