London fairytales - Magdalena Kostka - ebook
NOWOŚĆ

London fairytales ebook

Magdalena Kostka

0,0

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy wszystkie bajki mają szczęśliwe zakończenie?

Jedno miasto, dwie młode kobiety.

Liv czuje, że jest stworzona do wielkich rzeczy, jednak strach i niepewność nie pozwalają jej sięgnąć po to, czego najbardziej pragnie. Wyprowadzka do Londynu miała być jej szansą na spełnienie marzeń o aktorstwie – gdyby tylko odważyła się z niej skorzystać.

Scarlett kończy szkołę średnią. Ma zgraną paczkę przyjaciół i wiedzie poukładane życie. Nie przywykła do niewygody czy zamętu, dlatego nie jest gotowa na chaos, który wkrótce zapanuje w jej codzienności.

Już niebawem życie obu kobiet zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Obie staną przed swoją wielką szansą: na zmiany, miłość oraz nowy start. Jednak bajkowa rzeczywistość, której pragną, ma swoją cenę… Czy będą gotowe ją zapłacić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Magdalena Kostka

London fairytales

Rozdział 1

Liv

Wyszłam z pracy na ciężkich, opuchniętych nogach. Z westchnieniem ulgi stanęłam na zatłoczonym chodniku. Było kilka minut po północy, ale niektóre części miasta nigdy nie zasypiały. Związałam włosy w niedbały kucyk i ruszyłam w stronę metra. Byłam zmęczona, huczało mi w głowie. Marzyłam wyłącznie o tym, żeby wreszcie się położyć. Jednak zanim miałam dostąpić tego luksusu, czekała mnie podróż metrem, przesiadka na autobus i kilkuminutowy spacer. Byłam mniej więcej w połowie drogi, gdy nagle zerwał się porywisty wiatr, a tuż za nim przyszedł pierwszy, zimny, wrześniowy deszcz.

***

Wrzaski Angeli i Erica oraz wtórującej im Astrid poniosły się przynajmniej na pół budynku. Westchnęłam, mocniej zaciskając powieki, a potem obróciłam się w stronę ściany.

W małym pokoiku wszystko było idealnie słychać. Każdy dźwięk przechodził przez cienką ściankę działową i plastikowe drzwi, a następnie boleśnie wwiercał się w mój mózg. Nie miałam jednak prawa narzekać. W końcu to był mój własny pokój. Przestrzeń, która oddzielała mnie choć trochę od biegających dzieci, porozrzucanych zabawek oraz ogólnego bałaganu i rozgardiaszu.

Odczekałam, aż Stephanie wreszcie wypchnie krzyczących gówniarzy za drzwi. Kiedy usłyszałam dźwięk przekręcanego w zamku klucza, powoli usiadłam na łóżku. Byłam zaspana i rozdrażniona, ale czułam, że już nie zasnę.

Czwartek, siódma trzydzieści. Odgarnęłam rozczochrane włosy z twarzy i wciąż zaspanymi oczami spojrzałam za okno. Zobaczyłam dach sąsiedniego budynku oraz jasnoszare chmury, przez które gdzieniegdzie bez entuzjazmu przebijało się słońce. Ze mną było podobnie. Ja również nie miałam w sobie zbyt dużo entuzjazmu. Może nawet mniej niż te mizerne promienie, z których jeden padł wprost na moją opuchniętą po nocy twarz. Przeciągnęłam się, żeby pobudzić zastane ciało, a później rozpoczęłam jeden z niewielu wolnych dni.

Branie wolnego w weekendy nigdy nie wchodziło w grę. Siłą rzeczy zostałabym uwikłana w życie rodzinne z trójką małych dzieci, czego od ponad roku z całych sił próbowałam uniknąć. Muszę przyznać, że jak do tej pory szło mi całkiem nieźle. Zawsze byłam dobra w unikaniu różnych rzeczy, ludzi i sytuacji.

Podniosłam się, a sprężyny starego łóżka z Ikei zaskrzypiały pod wpływem moich ruchów. Wychodząc z pokoiku, potknęłam się o porzuconą dziecięcą zabawkę. Zaklęłam pod nosem i w półmroku poranka poszłam do łazienki doprowadzić się do porządku. Po szybkim śniadaniu posprzątałam małe mieszkanie, które i tak za parę godzin miało wrócić do swojego pierwotnego stanu. Moja daleka kuzynka Stephanie (nie znałam do końca koligacji, jakie nas łączyły, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło) była samotną matką trójki dzieci, zamieszkującą ostatnie piętro smutnej, szarej kamienicy przy Davisville 1 w Londynie. Mimo że jej życie na pierwszy rzut oka można było ocenić jako raczej niepoukładane i pełne chaosu, to właśnie ona się poświęciła i dała mi dach nad głową dokładnie czternaście i pół miesiąca temu.

Czternaście i pół miesiąca, od kiedy wprowadziłam się do tego mikroskopijnego pokoju ze ścianami z dykty. Czternaście i pół miesiąca, od kiedy wszystkie moje stare znajomości zupełnie się rozpadły. Nie miałam żadnych bliższych znajomych, a co dopiero mówić o przyjaciołach. Moje kontakty towarzyskie ograniczały się do ludzi z pracy, ale nie ma co się dziwić, skoro to właśnie w pracy spędziłam większość tych prawie piętnastu miesięcy.

Nie miałam zbyt wiele wolnego czasu. Wolałam pracować, niż robić… nic.

W teorii miałam wykorzystywać ten wolny czas na castingi oraz wszystkie możliwe formy rozwijania artystycznej kariery. Właśnie po to przyjechałam do Londynu. Tak wyglądały założenia teoretyczne, jak jednak powszechnie wiadomo, praktyka często bardzo mocno różni się od teorii. Dlatego, jeśli już miałam wolne, głównie spacerowałam po mieście. Nie przeszkadzała mi ponura angielska pogoda. Czy świeciło słońce, czy padał deszcz, czy temperatura spadała poniżej zera, nauczyłam się, że po prostu wychodzę i idę przed siebie. Inną aktywnością przewidzianą na beztroskie, wolne od pracy dni było oglądanie niezliczonych filmów i seriali na laptopie przykrytym kołdrą (światło przechodzące przez szyby w drzwiach mogło obudzić dzieci, a tego nie chcieliśmy ani ja, ani Stephanie, ani żaden z najbliższych sąsiadów). Najczęściej chodziłam później z kacem moralnym przez wiele dni. Obrazy, które chłonęłam tak zachłannie, potrafiły doprowadzić mnie na skraj rozpaczy. To ja miałam być w miejscu tych wszystkich aktorek. To ja miałam odgrywać przed kamerami te wszystkie emocje. Ostatecznie jednak wciąż należałam do widowni, schowana pod kołdrą ze słuchawkami w uszach, żeby nie obudzić dzieciarni.

Po zastanowieniu stwierdzam: kaca moralnego miałam mniej więcej od szesnastego roku życia, kiedy zdałam sobie sprawę, co chcę w życiu osiągnąć i jak daleko mam do tego. Zawsze uważałam, że jestem stworzona do rzeczy wielkich. Problem polegał na tym, że realizowałam tylko te małe. W końcu przyszła pora, żeby to zmienić, i z taką myślą przyjechałam do Londynu z małego miasteczka w samym sercu Walii, uzyskawszy uprzednio wyższe wykształcenie w dziedzinie architektury. Po zdobyciu dyplomu pomyślałam, że czas wziąć sprawy w swoje ręce i wyjść ze swojej strefy komfortu (przeczytałam kiedyś, że nie da się wyjść ze strefy komfortu, jeśli zawsze czujesz się niekomfortowo, i w głębi serca bardzo mocno się z tym utożsamiałam). Doszłam do słusznego wniosku, że jeśli nie zaryzykuję, już do końca życia będę nosić w sobie ten dziwny ból istnienia, który nie dawał mi spać, jeść, a czasem nawet normalnie funkcjonować.

Takie założenia towarzyszyły mi czternaście i pół miesiąca temu, gdy pełna zapału wprowadzałam się do mieszkania Stephanie. Po czternastu i pół miesiąca absolutnie nic się w moim życiu nie zmieniło. Może tylko to, że resztki zapału już dawno wyparowały.

***

Wstałam od stołu wciąż z tym samym uczuciem bolesnej, nienazwanej pustki (jak zwykle) oraz niewyspania (jak przeważnie) i odstawiłam do zlewu kubek po mojej przedpołudniowej kawie. Zatrzymałam się na chwilę przed lodówką, do której magnesem w kształcie czterolistnej koniczyny przytwierdzona była wydarta z zeszytu kartka z listą zakupów. Zamiast od razu ją zabrać, oparłam czoło o gładką powierzchnię i westchnęłam. Jak to zwykle w życiu bywa, niektóre dni były lepsze, inne gorsze. Czasem budziłam się w walecznym nastroju, gotowa podbić cały świat. Czasami zaś miałam dni takie jak ten. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że tych drugich miewałam ostatnio o wiele więcej. Zdawałam sobie sprawę, że dopóki czegoś nie zmienię, moje życie również się nie odmieni, i właśnie to mnie przygnębiało. Zawsze byłam nieśmiała, więc wymarzona kariera aktorska była dla mnie jednocześnie największym strachem i ziemią obiecaną. Jednocześnie jej chciałam i nie chciałam, bojąc się, że mogę nie dać rady. Wiedziałam, że tylko szukam kolejnych wymówek i usprawiedliwiam się wadami charakteru. Dlatego wciąż byłam w tym samym miejscu, w którym zaczynałam.

Na początku mojej londyńskiej przygody próbowałam szukać pracy w zawodzie, ale jej nie znalazłam. Odbijałam się od drzwi do drzwi (albo nie szukali nikogo nowego, albo szukali, ale z doświadczeniem, albo miałam za małe portfolio), aż w końcu zrezygnowałam. Wobec tego musiałam się zdecydować na pierwszą lepszą pracę. W tym przypadku miałam szczęście. Na chwilę przed tym, gdy miałam zacząć pakować walizki, żeby wrócić do Walii, los się do mnie uśmiechnął. W pewnym sensie oczywiście. Znajoma Stephanie miała siostrę, ciotkę, koleżankę czy sąsiada… W każdym razie ta osoba pracowała w Odette. Dość ekskluzywnej restauracji z pięknym wnętrzem i średnim wynagrodzeniem. Za dodatkowy benefit można było uznać możliwość oglądania wielu sławnych i obrzydliwie bogatych osób ze świata polityki, sztuki oraz sportu. Mimo to chyba nikt nie garnął się do pracy w Odette, ponieważ przyjęli mnie już po krótkiej rozmowie i od czternastu miesięcy pracowałam właśnie tam. Chyba nie muszę wspominać, że to miała być tylko tymczasowa praca.

Otworzyłam oczy i się wyprostowałam. Odpędziłam dołujące myśli, następnie szybkim ruchem zabrałam kartkę z lodówki, narzuciłam kurtkę i wyszłam z mieszkania. Zrobiłam zakupy w pobliskim sklepie, a potem od razu wzięłam się do przygotowania spaghetti. Nigdy nie lubiłam gotować. Uważałam to za bezsensowe zajęcie, którego głównym efektem był zawsze zlew pełen naczyń. Nie znosiłam prac, które nie przynosiły spektakularnych rezultatów. No, chyba że w tym wypadku mówimy o spektakularnym syfie. Jednak przy całej niechęci do przyrządzania posiłków lubiłam bezmyślne, mechaniczne czynności, nad którymi nie musiałam się skupiać. Przynajmniej pozwalały mi błądzić myślami zupełnie gdzie indziej.

Po tym, jak przynajmniej w jakimś stopniu spłaciłam dług względem dalekiej krewnej i wprawiłam się w płaczliwy nastrój odpowiednią muzyką, przyszedł czas na obowiązkowy spacer. Przebrałam się w wygodne spodnie i miękki sweter, a potem z ulgą opuściłam zagracone mieszkanie. Tym razem na kilka dobrych godzin.

Pora na spacer nad Tamizę.

***

Stephanie zapytała mnie kiedyś, dlaczego tak bardzo lubię przesiadywać nad Tamizą.

Cóż, odpowiedź była prosta. Uwielbiałam siedzieć w samotności na ławce wśród drzew i patrzeć na płynącą rzekę. Czułam wtedy prawdziwy spokój, a nie doświadczałam tego uczucia zbyt często. Być może nie doświadczałam go nigdzie więcej poza tym jednym miejscem. Kiedyś trafiłam na nie zupełnie przypadkiem. Przeszłam już chyba sześć czy siedem kilometrów, byłam zmęczona, chciałam odpocząć. Pamiętam, jak usiadłam na tej jednej konkretnej ławce po raz pierwszy.

Usiadłam raz… I tak już zostało.

Miejsce nie było popularne. Nie było nawet szczególnie ładne, ale miało w sobie to coś. Kiedy robiło się cieplej, można było tu spotkać więcej ludzi, jednak o tej porze roku, kiedy powoli robiło się chłodno, a lato już dawno zamieniło się w jesień, nie spotykałam prawie nikogo.

To znaczy kiedyś nie spotykałam. Ponieważ teraz nie bywałam tu sama.

Pewnego dnia kilka miesięcy wcześniej, kiedy zimne, nieprzyjemne przedwiośnie trwało w najlepsze, zauważyłam jakąś postać. Pamiętam, że najpierw się zdziwiłam (no bo kto normalny przesiaduje na ławce nad rzeką pod koniec marca…), potem nieco wystraszyłam. Co jakiś czas nerwowo zerkałam na osobę oddaloną ode mnie o kilkadziesiąt metrów. Jej sylwetka wyglądała na męską, ale moja wada wzroku sprawiała, że wszystko, co było w oddali, brutalnie się zamazywało. Z tej odległości nie widziałam żadnych detali. Ponieważ jednak przez mniej więcej godzinę postać nie wykazała żadnej aktywności ani nie zbliżała się w moim kierunku, nieco się uspokoiłam. Bardziej czujnie niż zwykle, ale jednak ponownie zanurzyłam się w rozmyślaniach. Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. Kolejna niespodzianka przyszła tydzień później.

Gdy tylko dotarłam na moje stałe miejsce, okazało się, że ten ktoś już tam siedział. Oczywiście równie dobrze mogła to być jakaś inna osoba, tak jak ta cała sytuacja mogła być zwykłym zbiegiem okoliczności, ja jednak założyłam, że tak nie było. Znowu nie mogłam dojrzeć jego twarzy, ale sylwetka i ciemny strój zdawały się potwierdzać moje przypuszczenia. To on. Znowu siedział pięć (tak, policzyłam to) ławek ode mnie. Wszystko odbyło się zgodnie z takim samym schematem jak za pierwszym razem.

W następny czwartek, kiedy zaczął się kwiecień, poczułam, że ktoś wtargnął na moje terytorium.

***

Po oswojeniu się z myślą, że moje miejsce nie należy już tylko do mnie, przyszło coś na kształt podekscytowania. Kolejny tydzień zaczął się uporczywą myślą, czy ta osoba przyjdzie. Pamiętam, jak przez dobrych kilka dni rozmyślałam o tym w pracy, a później w wyczekiwany czwartek, idąc ze stacji metra na brzeg rzeki.

Tamten tydzień był szczególnie parszywy. Padał marznący deszcz ze śniegiem, więc oprócz tego, że miałam na sobie przeciwdeszczowy płaszcz sięgający kostek, to byłam też ubrana w brązowy kożuch i uzbrojona w ogromny, czarny parasol.

A może pogoda skutecznie go odstraszy? – zastanawiałam się, idąc wśród deszczu, smagana zimnym wiatrem.

Poczułam coś na kształt rozczarowania, gdy po dotarciu na miejsce zobaczyłam, że wszystkie ławki w obrębie mojego pola widzenia były puste. Amator, pomyślałam wtedy, uśmiechając się pod nosem z wyższością. Założyłam, że kimkolwiek była ta osoba, zrezygnowała przedwcześnie. Dopiero przebywanie tutaj w deszczu i wietrze dawało prawdziwą przyjemność. Człowiek patrzył na spienioną pędzącą rzekę i nagle w którymś momencie zaczynał czuć, że naprawdę żyje.

Trzymając parasol między policzkiem a barkiem, podjęłam próbę wyciągnięcia słuchawek z odmętów torebki. Kiedy w końcu udało mi się uporać z zaplątanym kłębkiem czarnego kabla, w moich uszach rozbrzmiała muzyka. Długo nie mogłam się zdecydować na odpowiedni utwór. Skakałam po najróżniejszych piosenkach, zastanawiając się, jaki klimat wybrać. W końcu padło na Halestorm i I Miss the Misery. Cięższe brzmienie pasowało do wielkich kropli deszczu nienawistnie uderzających o nierówny chodnik i tworzących na nim małe strumyczki, prawie tak wzburzone jak Tamiza przede mną.

Dzięki muzyce znalazłam się w innym świecie. Zapomniałam o nieznajomym, złej pogodzie, całym świecie. Uwielbiałam ten stan.

W pewnym momencie utwór podsunięty przez algorytm przestał pasować do okoliczności, dlatego byłam zmuszona wrócić do rzeczywistości. Znów powtórzyłam działanie sprzed kilkunastu minut i skakałam po utworach tak długo, aż znalazłam ten właściwy.

Chowając telefon do torebki, bezwiednie obróciłam głowę… A następnie pokiwałam nią z uznaniem. Jednak się zjawił.

W tamtej chwili poczułam także ponownie nadciągający niepokój. A co, jeśli to jakiś stalker, który upatrzył mnie sobie, a teraz próbuje przyzwyczaić do siebie i oswoić ze swoją obecnością w tym miejscu? Wyjęłam słuchawki z uszu. Walczyły we mnie wrodzona nieufność i chęć romantyzowania tego wydarzenia. Niezależnie od okoliczności, nie miałam żadnych wątpliwości, że nie zrezygnuję z tego miejsca. Wybrałam je spośród milionów innych w całym mieście. Nie zamierzałam z niego zrezygnować przez jakiegoś dziwnego faceta, który nagle zaczął się tu kręcić. W razie czego miałam przy sobie gaz pieprzowy.

Uspokojona ponownie włożyłam słuchawki do uszu. Dla pewności zmniejszyłam nieco głośność, ale już po chwili w mojej głowie rozległ się głos Eltona Johna śpiewającego, czy dziś w nocy czuję tę miłość. Nie wiedziałam, jakim cudem ta piosenka znalazła się na mojej playliście, ale po chwili wahania wzruszyłam ramionami. Cóż, ostatecznie też pasowała do pogody i całej otaczającej mnie rzeczywistości. Mniej więcej w połowie utworu poczułam smutek.

***

Przez następny miesiąc, może półtora przyzwyczaiłam się do tego człowieka z piątej ławki ode mnie. Z biegiem czasu ostatecznie wykluczyłam opcję, że jest jakimś zboczeńcem, ponieważ w żaden sposób nie dał mi odczuć, że mnie zauważa albo że się do mnie zbliża. W pewnym momencie stał się stałym elementem krajobrazu, choć czasem powodował jeszcze falę irytacji albo dziwnego strachu. Mimo to pogodziłam się z jego obecnością. Kiedy szłam nad rzekę, wiedziałam, że będzie tam i on. Wiedziałam, że czasem zastanę go już na miejscu, czasem przyjdzie później i zostanie tylko kilkanaście minut, ale jednak będzie.

Zaczynał się maj. Porzuciłam kożuch na rzecz okularów przeciwsłonecznych, kiedy okazało się, że czeka mnie kolejny szok.

Rozdział 2

Scarlett

To był typowy, zimny, londyński wieczór. Jednak po przekroczeniu progu teatru Variété człowiek od razu zapominał o tym, co zostawiał przed jego murami. Wewnątrz było ciepło i przytulnie, a zebranym gościom zawsze towarzyszyła atmosfera podniosłego napięcia. Dokładnie tak samo było wtedy, gdy pomagałam przy wielkim wieczorze, jak został ochrzczony długo oczekiwany występ English National Ballet połączony z galą bożonarodzeniową.

***

Budynek teatru trafił w ręce moich rodziców przypadkiem niecałe dwadzieścia lat wcześniej. Jak to często bywa na początku takich historii – nie byli z tego powodu szczególnie szczęśliwi. Mało brakowało, a sprzedaliby zniszczony obiekt, żeby tylko jak najszybciej pozbyć się problemu. Mieli w końcu zaledwie po trzydzieści lat, a na ich głowę kilka tygodni wcześniej spadł jeszcze jeden problem. Konkretnie moje narodziny. W taki oto sposób dwójka początkujących aktorów stała się posiadaczami ludzkiego noworodka oraz walącego im się na głowy zrujnowanego teatru.

Jak łatwo można się domyślić, ostatecznie się go nie pozbyli. Zamiast tego zajęli się nim troskliwie, a w końcu uczynili swoim królestwem. Ja także uwielbiałam to miejsce i nie było w tym nic dziwnego, skoro spędziłam tam praktycznie całe swoje dotychczasowe życie. Odkąd pamiętam, pomagałam w przygotowywaniu scenografii i utrzymywaniu porządku, aż w końcu zaczęłam ogarniać kwestie organizacyjne, witać i usadzać gości, załatwiać różne formalności. Słowem: zajmowałam się jednocześnie wszystkim i niczym, zawsze za kulisami i w ciągłym pośpiechu. Ktoś mógłby stwierdzić, że to niewdzięczne zajęcia, jednak ja je uwielbiałam. Lubiłam poczucie, że jestem za coś odpowiedzialna.

Moi rodzice od wielu lat organizowali najróżniejsze imprezy i zapraszali gości niemal z całego świata. Teoretycznie powinni podchodzić do tego bez większej ekscytacji, mieć w sobie spokój weteranów, którymi jak najbardziej mogli się nazywać. Tak jednak nie było i może w tym tkwił cały sekret. Może właśnie dlatego Variété był jednym z najchętniej odwiedzanych kameralnych teatrów w mieście. Każda impreza musiała być dopracowana i dopięta na ostatni guzik.

***

Wyjrzałam na chwilę zza zasłony. Moim oczom natychmiast ukazał się dziwny widok. W ciemnej sali coś się poruszyło. Trzy osoby wstały ze swoich miejsc i skierowały się w stronę drzwi. Kilka sekund później mignęły mi jeszcze dwie postacie pędzące za tamtymi w zdecydowanie szybszym tempie.

W błyskach reflektorów oświetlających scenę rozpoznałam połyskującą sukienkę. Rose.

Zmarszczyłam brwi.

– Muszę na chwilę wyjść – powiedziałam do Iana, podając mu podkładkę z harmonogramem. – W porządku?

Kiwnął głową.

– Tylko wracaj szybko – odezwał się, gdy wychodziłam.

***

Za drzwiami powitało mnie przeszywające zimno. To, że nie zabrałam za kulisy niczego, co mogłabym narzucić na cienką koszulę, było nierozsądne, ale przecież nie sądziłam, że będę musiała biegać przez podwórko, żeby ogarnąć potencjalny dramat w życiu mojego przyjaciela.

Znalazłam się ponownie w środku po zaledwie kilku minutach, jednak się spóźniłam. Rose i Jasper stali pośrodku opustoszałego holu, oboje wyraźnie zmieszani.

– Co się stało? – zapytałam, podchodząc bliżej.

Z tej odległości oboje sprawiali wrażenie, jakby zaraz mieli się rozpłakać. Nie byłam w stanie ocenić, kto najpierw. Jasper pokręcił głową w niejasnym geście.

– Co zrobiłeś? – zapytałam nieco ironicznie, chcąc rozładować atmosferę.

– Właśnie w tym rzecz. Już nawet nie wiem, czy chodzi o to, że coś zrobiłem, czy o to, że czegoś nie zrobiłem – mruknął wyraźnie rozdrażniony.

– To naprawdę nie twoja wina – powiedziała Rose, gładząc go po ramieniu.

Rose była dwa lata młodsza ode mnie i Jaspera. Ta dwójka poznała się, jak to często bywa, zupełnie przypadkiem. Właściwie mało brakowało, a ich drogi nigdy by się nie przecięły. Jasper nie miał ochoty iść na szesnaste urodziny swojej kuzynki, jednak ostatecznie został niemal siłą wypchnięty z domu. Tam właśnie poznał Rose, jedną z koleżanek Marie. Nie minęło wiele czasu od momentu ich pierwszego spotkania do chwili, gdy zaczęli być razem, a on całkowicie stracił dla niej głowę. Mimo kilkumiesięcznego związkowego stażu mojego przyjaciela nie miałam zbyt wielu okazji, żeby poznać Rose. Jasper trzymał ją trochę pod kloszem, co często było przedmiotem kpin z naszej strony (albo udawanego obrażania się – od czasu, gdy ktoś wysnuł teorię, że Jas po prostu się nas wstydzi i chce możliwe jak najbardziej odwlec moment bliższego poznania swojej dziewczyny z grupą ludzi, z którymi się wychował). Dlatego praktycznie jej nie znałam, a tym bardziej jej rodziny. Wiedziałam o nich wszystkich jedynie tyle, ile opowiedział nam Jasper, czyli niewiele. Ten temat był drażliwy głównie ze względu na to, że jej rodzice niezbyt go akceptowali, a on z całej siły starał się zdobyć ich uznanie. Świadczyło o tym chociażby to, że błagał mnie o najlepsze miejsca na tę galę. Naprawdę zależało mu na zrobieniu dobrego wrażenia. Jednak z jakiegoś powodu ten wieczór nie potoczył się tak, jak chciałby tego mój przyjaciel.

– Jak sądzisz, co zrobiłeś lub nie? – powtórzyłam. – Powiedzcie mi po prostu, co się stało.

– Przecież mówię, że nie mam pojęcia – mruknął Jas.

– Rose?

Dziewczyna pokręciła głową.

– Sama nie wiem, co się wydarzyło. Nachyliliśmy się do nich, żeby coś powiedzieć, i nagle… Tak jak mówię, ja też nie mam pojęcia, co tam się stało.

– Mówiłem ci, że od samego początku szukali czegoś, żeby się do mnie przyczepić.

Rose westchnęła.

– A ja ci mówiłam, żebyś wziął płaszcz od mojej matki. Mówiłam ci, prawda?

– Ale wziąłem go najpierw od ciebie! Gdybym nie wziął najpierw od ciebie, to byłby problem, dlaczego tego nie zrobiłem. Nie wziąłem najpierw od niej i też zrobił się problem!

– Wyszli przez to, że nie wziąłeś od niej płaszcza? – upewniłam się uprzejmie.

– Nie – odparł ponuro Japser, ignorując ironię w moim głosie. Była mocno nie na miejscu, ale nie mogłam się powstrzymać. – Rozmawialiśmy, a potem oni po prostu wyszli. Wściekle prychając – dodał po chwili.

– Wydawało ci się – zaprotestowała Rose.

– Wcale nie. Twój ojciec na mnie prychnął.

Zaczęli się spierać, jak to było z rzekomym prychnięciem ojca Rose, ale ja już ich nie słuchałam. Szybko przeanalizowałam sytuację, zastanawiając się jednocześnie, czy mogę coś zrobić, żeby im pomóc. Wpadł mi do głowy tylko jeden pomysł. Głupi, ale być może efektowny.

– Przyjechaliście samochodem? – spytałam Rose.

Skinęła głową.

– Gdzie zaparkowaliście?

– Praktycznie tuż przy drzwiach. Taki czarny nissan, dosyć duży.

– Okej – mruknęłam, bezceremonialnie ściągając Jasperowi marynarkę z ramion. – Wybacz tę brutalność, ale jeśli mam wyjść, to będzie mi potrzebna.

– Co… Co robisz? – zapytał osłupiały, jednak bez protestów pozwalając się rozebrać.

Nie odpowiedziałam, wybiegłam z budynku w ostatniej chwili. Nim ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną do końca, dostrzegłam opisywany przez dziewczynę Jaspera samochód oraz trzy wsiadające do niego postacie. Odrzuciłam czarne loki na plecy. Nie zastanawiając się długo, ruszyłam w kierunku auta. Kierowca uruchomił silnik. Zapaliły się światła. Jedynie spory ruch na ulicy powstrzymał go od wyjazdu, a tym samym zniknięcia z mojego pola widzenia. Poczułam delikatny ucisk w żołądku, jak zwykle, gdy robiłam coś ryzykownego albo po prostu głupiego. Niewiele myśląc, rzuciłam się przed siebie. Złapałam za klamkę i po chwili byłam już w środku.

Trzy totalnie zszokowane osoby wbiły we mnie zdezorientowane spojrzenia. W końcu nieznajoma dziewczyna nie wskakuje wam codziennie do samochodu, prawda?

– Dobry wieczór – wypaliłam radosnym tonem, ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy.

Ucisk w brzuchu stał się nieco mocniejszy. Właśnie władowałam się jakimś obcym ludziom do auta.

– Kim ty jesteś? – spytał bez ogródek ktoś, kto zapewne był bratem Rose. Był wysoki, musiał schylać głowę, żeby nie uderzyć nią o podsufitkę samochodu.

– Scarlett McCoy – przedstawiłam się. – Jestem przyjaciółką Jaspera. Wiem, że właśnie naruszyłam państwa komfort i przestrzeń osobistą, ale to bardzo ważne. Chciałabym o nim porozmawiać.

Musieli być w dalszym ciągu wstrząśnięci, bo nic nie powiedzieli. Po prostu patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami. Przyszło mi do głowy, że Rose jest bardzo podobna do swojej matki, co nie miało w tym momencie żadnego znaczenia, ale z jakiegoś powodu kurczowo uczepiłam się tej myśli.

Zaczęłam swój wywód o tym, że nie wiem, co mają do Jaspera, i nie mam zamiaru w to wnikać, ale znam go całe życie i wiem, jakim jest człowiekiem. Zahaczyłam o wzruszający aspekt miłości przyjaciela do ich córki i siostry, dodając, że jestem pewna jego dobrych zamiarów i prawdziwości uczuć. Powiedziałam, że choć mnie nie znają i moje słowa nic dla nich nie znaczą, to ręczę za niego całą sobą. Z każdym kolejnym słowem rozkręcałam się coraz bardziej, a co za tym szło, byłam coraz bardziej zrelaksowana. Nie wiedziałam, co wyjdzie z mojej brawurowej interwencji, ale będzie, co ma być. Może nie uda mi się przekonać ich do Jaspera, ale przynajmniej będą mieli na uwadze, że nie jest tak nienormalny jak jego przyjaciółka. Zakończyłam swój wywód myślą, że jeśli kiedykolwiek czymś ich uraził, to zrobił to jedynie niechcący, a jeśli zachowywał się dziwnie – to wyłącznie ze zdenerwowania.

– Zależy mu na państwa aprobacie i relacji z wami. Proszę, niech państwo dadzą mu szansę i wrócą ze mną do środka.

Rodzice Rose wymienili spojrzenia. Jej ojciec nie wydawał się poruszony, za to matka była wyraźnie wzruszona. Nie sądziłam, że umiem aż tak porywać ludzkie serca.

Cisza wewnątrz samochodu zaczęła się przedłużać. Od samego początku byłam intruzem, teraz jednak stałam się tą stukniętą przyjaciółką chłopaka ich córki, więc domyśliłam się, że jestem tam jeszcze mniej mile widziana. Najwyraźniej mi się nie udało. Miałam tylko nadzieję, że moje bezmyślne wystąpienie nie pogorszy sytuacji. Wcześniej jakoś o tym nie pomyślałam, więc teraz zestresowałam się podwójnie.

– Przepraszam – odezwałam się, robiąc skruszoną minę. – Przepraszam za to wtargnięcie i zajęcie państwu czasu. Chciałam tylko wstawić się za przyjacielem. Naprawdę przepraszam.

To mówiąc, nacisnęłam za klamkę.

– Zaczekaj. – Damski głos spowodował, że przerwałam proces wysiadania. – Może rzeczywiście zachowaliśmy się zbyt porywczo…

Pogodzenie się z porażką połączone ze szczerym, krótkim wyznaniem o dobrych intencjach zawsze działało. Z całej siły powstrzymałam się od szerokiego uśmiechu, a już po chwili nie tylko ja wysiadłam z samochodu. Czarny nissan miał stąd nie odjechać jeszcze przez co najmniej półtorej godziny.

– Wygadana jesteś – stwierdził brat Rose, gdy zbliżaliśmy się do rzeźbionych drzwi teatru. – Nie zastanawiałaś się nad karierą w polityce?

– Może kiedyś nad tym pomyślę – odparłam, posyłając mu rozbawiony uśmiech.

***

Do środka wkroczyłam dumna, z wysoko uniesioną głową.

– Załatwione – mruknęłam, oddając Jasperowi marynarkę. Była cienka, nie pomogła mi za bardzo.

Oboje patrzyli z niedowierzaniem to na mnie, to na powtórnie rozbierających się z płaszczy rodziców i brata Rose.

– Jak to zrobiłaś? – spytała dziewczyna z konsternacją na twarzy.

– Scarlett jest cudotwórczynią. Albo czarownicą – odpowiedział Jasper, a na jego ustach pojawił się wielki uśmiech.

– Wolę to drugie – mruknęłam z przekąsem.

– Jesteś najlepsza! – zawołali oboje dyskretnym szeptem, po czym rzucili się do czekającej już przy drzwiach rodziny (zaraz po tym, jak niemal zmiażdżyli mnie w swoim podwójnym uścisku).

Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym, trzymając się tuż za nimi, wróciłam pod główną salę. Nie miałam zamiaru wracać za kulisy przez podwórko.

Rozdział 3

Liv

Znałam tę twarz. Znałam ją zbyt dobrze.

Thomas Brand siedział pogrążony w lekturze. Na jego twarzy widniał wyraz spokoju i relaksacji. Ja również opadłam na moje stałe miejsce i drżącą ręką wyciągnęłam z torby egzemplarz Zbrodni i kary Dostojewskiego. Ostatnio chciałam nadrobić kilka zaległych klasyków.

Szybko oceniłam sytuację, w której się znalazłam. Co różniło ją od dziesiątków innych? Właśnie to, że mogłam go zobaczyć. Wreszcie mogłam zobaczyć, kim jest postać z magicznej piątej ławki. Nie siedział już na niej. Przesiadł się na drugą.

Każdy (a w każdym razie prawie każdy) na moim miejscu natychmiast podbiegłby do niego z telefonem i poprosił o zdjęcie. Co zrobiłam ja?

Absolutnie nic.

Wbiłam wzrok w chodnik i z bijącym sercem ścisnęłam w dłoniach książkę. Dopiero kiedy miękka oprawa delikatnie się pofalowała, zdałam sobie sprawę, jak bardzo są mokre.

Cieszyłam się, że tego dnia była dobra pogoda na lekturę i że zdecydowałam się zabrać książkę ze sobą. Co prawda mogłam czytać praktycznie o każdej porze roku, ale umówmy się – siedząc na ławce z książką na dziesięciostopniowym mrozie, wyglądasz jak prawdziwy psychopata. Dlatego gdy pogoda nie sprzyjała, ograniczałam się jedynie do słuchania muzyki. Z książką w rękach wyglądałam jednak o wiele bardziej inteligentnie, a myśl ta spowodowała, że poczułam się zażenowana sama przed sobą.

Thomas spędził na ławce dokładnie pięćdziesiąt sześć minut. Udając, że czytam, spoglądałam co chwilę na zegarek, ponieważ była to jedyna czynność, na której potrafiłam się skupić. „Przeczytane” strony i tak musiałam ponownie przejrzeć po powrocie do mieszkania. W tamtej chwili byłam w stanie jedynie bezmyślnie błądzić wzrokiem po kartkach książki. Widziałam słowa i litery, ale zupełnie nie rozumiałam ich znaczenia.

Dlaczego tak zareagowałam? Dlaczego moje dłonie zrobiły się mokre, a serce waliło jak po przebiegnięciu maratonu? Odpowiedź była prosta i jakże banalna.

Podobał mi się. Był starszy, utalentowany i atrakcyjny. Jego liczne fanki (i fani) rozsiane były po całym globie. Byłam pewna, że w każdym zakątku świata znalazłaby się choć jedna osoba wzdychająca do Thomasa Branda. Moim zdaniem nie było w tym nic dziwnego. Sama miałam do niego wielką słabość, od kiedy parę lat wcześniej zobaczyłam go po raz pierwszy. Pamiętałam doskonale ten moment. Byłam w kinie z rodzicami, miałam wtedy jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat. Ręka z popcornem zamarła w połowie drogi do moich ust, gdy na ekranie pojawił się on. To była dobra rola, bardzo przejmująca. Zagrał mężczyznę oskarżonego o zabójstwo żony, którego tak naprawdę nie popełnił, ale nie mógł tego udowodnić, ponieważ nic nie pamiętał z nocy zdarzenia. Chyba nawet dostał za tę rolę jakąś nagrodę.

Choć żyliśmy w jednym mieście, nigdy wcześniej go nie spotkałam. Oczywiście Londyn jest ogromny, a on ma inne zajęcia niż przechadzanie się jego ulicami (jak ja, tak dla przykładu), jednak i takie sytuacje się zdarzały. To znaczy zdarzały się innym, a nie mnie. Uściślając jeszcze bardziej – nie mnie do dzisiaj.

I tak to wszystko się zaczęło.

***

Mijały miesiące, a my wciąż przychodziliśmy w to samo miejsce. Na tyle daleko od siebie, żeby nie uznać tego za niezręczne, na tyle blisko, żeby się widzieć i rozpoznać.

W końcu dostrzegłam pewne schematy. Najczęściej czytał i słuchał muzyki jednocześnie. Czasem, mniej więcej raz w miesiącu, po prostu siedział i patrzył na rzekę. Poza tym zwykle przychodził pierwszy, ale także pierwszy odchodził, choć nie było to regułą. Ja także nie miałam wyznaczonych stałych godzin i spędzałam w tym miejscu różną ilość czasu. Zawsze jednak zjawialiśmy się między szesnastą a osiemnastą i potrafiliśmy siedzieć na swoich ławkach nawet do dwudziestej.

Czy czekałam, aż się zjawi, gdy sama przyszłam wcześniej? Choć na samą myśl o takim zachowaniu moje policzki zaczynały się czerwienić, musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Z czwartku na czwartek coraz bardziej go wyczekiwałam. Już od wtorku czułam pełne ciekawości napięcie. W środy wieczorem najczęściej długo nie mogłam zasnąć. Towarzyszyła mi natrętnie tylko jedna myśl: czy Tom znowu się pojawi?

Od zawsze miałam tendencję do wpadania w obsesje. Gdy pod koniec wakacji zaczęłam nerwowo spoglądać na zegarek, ilekroć jego wskazówki minęły piątą po południu, musiałam przyznać, że właśnie wpadłam w kolejną.

Słowo obsesja zwykle bardzo źle się kojarzy, lecz ta moja dotykała wyłącznie mnie. Nie śledziłam ani, broń Boże, nie nagabywałam Toma. Przez te wszystkie tygodnie nie zamieniliśmy ani słowa. Być może nawet ani razu otwarcie nie spojrzeliśmy w swoją stronę. Po prostu co chwilę patrzyłam na zegarek, gdy go nie było, zdenerwowana i zdezorientowana za każdym razem, gdy taka sytuacja się zdarzyła. Myślałam sobie wtedy, że być może to moment, w którym wszystko się skończyło.

Ostatecznie – o ile pamiętam – Thomas nie przyszedł tylko raz. Ale czym jest jeden dzień wobec tego, że przychodzisz gdzieś regularnie od wielu miesięcy?

Po moim pierwszym ataku paniki na jego widok postanowiłam, że nie mam innego wyjścia niż traktować go jak zwykłego, przeciętnego zjadacza chleba. A jak się takich traktuje? Ignoruje się ich obecność, oczywiście. Ponieważ czas mijał, a ja ani razu nie wykazałam zainteresowania jego osobą (nie żebym tego nie chciała, co to, to nie…), musiałam iść w zaparte i nie zmieniać frontu. W moim odczuciu byłoby bardzo dziwne, gdybym nagle po dwóch miesiącach zorientowała się, że siedzi obok mnie Thomas Brand, i dopiero wtedy podbiła do niego, prosząc o zdjęcie, autograf czy jakąkolwiek uwagę.

Poza tym nie chciałam się zachowywać jak typowa fangirl, piszcząca na jego widok i wykorzystująca okazję, żeby tylko go dotknąć. Czy to czyniło mnie lepszą od setek tysięcy innych dziewczyn i kobiet, czy jedynie w głupi sposób oddalało od wizji rozmowy z jednym z najprzystojniejszych i najbardziej utalentowanych mężczyzn na świecie? Zależy, jak na to spojrzeć. Ja wolałam wierzyć, że to pierwsze, i tak mijały mi kolejne tygodnie.

Rozdział 4

Scarlett

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47

London fairytales

ISBN: 978-83-8373-414-9

© Magdalena Kostka i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek