Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najważniejszych powieści XX wieku “Lord Jim” Josepha Conrada jest dostępna w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.
Conrad jest jednym z najciekawszych autorów przełomu XIX i XX wieku. Urodzony na Ukrainie, pochodził z polskiej, ziemiańskiej rodziny. Zostaje zesłany w głąb Rosji za patriotyczną działalność ojca, wraca do Polski, ale ostatecznie udaje się na emigrację. Część życia spędza na statkach, gdzie może szlifować język angielski. Debiutuje dosć późno, a jego teksty spotykają się z przychylnością krytyków.
“Lord Jim” opowiada historię zdegradowanego oficera. Poznajemy ją z wielu różnych perspektyw. Główny bohater od dzieciństwa marzył o wielkich przygodach i bohaterskich czynach. Gdy w końcu miał okazję, aby wykazać się, przestraszył się. Nie był na to przygotowany. We własnych oczach okrył się hańbą. Jim cały czas starał się postępować honorowo. Swoje marzenie o bohaterstwie mógł zrealizować dopiero w odległym mieście Patusan, gdzie zdobył zaufanie rdzennych mieszkańców i pomógł im zakończyć długotrwałe spory.
Conrad nie oszczędza swojego bohatera. Autor stawia go przed wieloma trudnymi zadaniami. Musi rozliczyć się z własną przeszłością, która blokuje go w dalszym życiu, odkupić swoje winy. Chce dojrzeć do własnego obrazu, pokonać swoje słabości. Ostatecznie stawia go przed tragicznym wyborem między słowem danym ukochanej, a przyjęciem odpowiedzialności.
Historia Jima stawia wiele pytań przed czytelnikiem, a jednocześnie daje bardzo mało odpowiedzi. Niejednoznacza postawa bohatera pozwala na wiele rozstrzygnięć i interpretacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Potężnie zbudowany, bardzo wysoki, szedł prosto na ciebie z lekkim pochyleniem ramion, głową naprzód, patrząc spode łba, jak byk gotujący się do ataku. Jego głęboki, niski głos, nacechowany pewnością siebie, nie miał w sobie nic przykrego. Był niepokalanie czysty, biało ubrany od trzewików do kapelusza i w rozmaitych wschodnich portach, gdzie zarabiał na życie w charakterze agenta okrętowego, ciszył się wielką popularnością.
Agent okrętowy nie potrzebuje zdawać żadnych egzaminów, ale musi posiadać zdolność abstrakcyjnego myślenia i umieć wykazać je w praktyce. Jego praca polega na tym, by przy pomocy pary, żagli lub wioseł ścigać się z innymi agentami na widok zarzucającego kotwicę okrętu, serdecznie powitać kapitana i wsunąć mu swą kartę – kartę agenta okrętowego – a przy pierwszej jego wizycie na wybrzeżu stanowczo, lecz bez ostentacji skierować go do obszernego, podobnego do winiarni magazynu, gdzie jest wszystko, co się pije i je na statku; gdzie kupić można wszystko, co jest potrzebne do użytku i upiększenia okrętu, począwszy od łańcuchów z hakami, poprzez ozdoby steru aż do książek o złotych kartkach, i gdzie kapitan okrętu przyjmowany jest z otwartymi ramionami przez agenta okrętowego, którego przedtem nigdy w życiu nie widział. Tam jest chłodna izba, wygodne fotele, butelki, cygara, materiały piśmiennicze, kopie przepisów portowych i ciepło powitania topiące całą sól zebraną w sercu marynarza po trzymiesięcznej wędrówce po morzu. Zawarta w ten sposób znajomość trwa tak długo, dopóki okręt pozostaje w porcie, gdyż agent pamięta o złożeniu codziennej wizyty. Dla kapitana jest wierny jak przyjaciel, uważny jak syn, odznacza się cierpliwością Hioba, oddaniem kobiety i wesołością dobrego kompana. Później za to wszystko posyła się rachunek. Jest to piękne, humanitarne zajęcie. Dlatego też dobrych agentów nie liczy się na tuziny. Gdy taki jegomość nie tylko posiada zdolność abstrakcyjnego myślenia, ale jest jeszcze oswojony z morzem, to dla swego pracodawcy przedstawia niemałą wartość i zasługuje na to, by mu dogadzano. Jim otrzymywał zawsze doskonałą pensję i dogadzano mu tak, że można by w ten sposób kupić wierność samego czarta. Pomimo to z czarną niewdzięcznością rzucał on nagle służbę i zmykał. Przyczyny, jakie podawał, wydawały się pracodawcom dziwaczne. „Przeklęty głupiec” mówili za jego plecami, krytykując w ten sposób jego nadzwyczajną drażliwość.
Dla białych ludzi prowadzących interesy w porcie i dla kapitanów okrętów był on po prostu Jimem. Miał, rozumie się, również nazwisko, ale bardzo pragnął, by go nie wymieniano. Jego incognito, podziurawione jak rzeszoto, kryło nie osobnika, lecz pewne zdarzenie. Gdy wiadomość o nim rozniosła się w porcie, gdzie w tym czasie przebywał – rzucał to miejsce i udawał się gdzie indziej – najczęściej dalej na wschód. Trzymał się morskich portów, gdyż był wygnanym z morza marynarzem, a miał zdolność do tego rodzaju abstrakcyjnego myślenia, które przydatne jest tylko w pracy agenta okrętowego. Znany był w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penang, Batawii – i w tych wszystkich miejscowościach Jim był agentem okrętowym. Później, gdy jego wysubtelnione odczucia odciągnęły go na dobre od portów morskich i białych ludzi, skrył dane mu od natury, a niewygodne własności duchowe w dziewiczych lasach i tam mieszkańcy dżungli, Malajczycy, dodali słówko do jego jednozgłoskowego incognita. Nazwali go Tuan Jim, co się równa mianu Lord Jim.
Pochodził z probostwa. Wielu kapitanów handlowych okrętów pochodzi z tego przybytku pobożności i spokoju. Ojciec Jima posiadał pewną dozę wiadomości o rzeczach niezbadanych, które potrzebne są ludziom mieszkającym w skromnych domkach, a nie naruszają spokoju umysłowego ludzi, którym nieomylna Opatrzność zamieszkiwać każe w pałacach. Mały kościółek na wzgórzu miał szarą barwę skały widzianej poprzez zasłonę z zielonych liści. Stał tam już od wieków, a otaczające go drzewa pamiętały zapewne chwilę, gdy kładziono kamień węgielny. Poniżej czerwony dach probostwa tworzył ciepłą plamę na tle gazonów i grządek kwiatowych. Warzywny ogródek znajdował się w głębi, żwirowany dziedziniec na froncie, a szklany dach oranżerii wznosił się nad ceglanym murem. Od kilku już pokoleń dom ten należał do rodziny, ale Jim był jednym z pięciu synów, więc gdy po początkowych studiach nad literaturą objawiło się jego powołanie do kariery marynarza, został wysłany natychmiast „na okręt, gdzie kształcono przyszłych oficerów floty handlowej”.
Nauczył się tam trochę trygonometrii i nabył zręczności we wdrapywaniu się na wysokie maszty. Ogólnie był lubiany. Był trzeci w sztuce pływania i wiosłował zawsze w pierwszej łodzi. Mając mocną głowę i doskonałe zdrowie, czuł się dobrze na dużych wysokościach. Stanowisko jego było na samym szczycie masztu i często spoglądał stamtąd z pogardą człowieka przeznaczonego do błyszczenia wśród niebezpieczeństw na spokojne dachy domów, między którymi wiła się ciemna wstęga rzeki, na kominy faktorii1 wznoszące się prostopadle na tle szarego nieba, wysmukłe jak ołówki i wyrzucające dymy jak wulkany. Mógł patrzeć na odpływające wielkie okręty, na szerokie promy w nieustannym ruchu, na malutkie łódeczki, uwijające się pod jego stopami, na mglistą wspaniałość oddalonego morza, pieszcząc nadzieję przebywania w świecie pełnym przygód i niebezpieczeństw.
Na dolnym pokładzie, wśród gwaru dwóchset głosów zapadał w marzenia i z góry przeżywał historie zaczerpnięte z opisów podróży morskich. Zdawało mu się, że ratuje ludzi z tonących okrętów, odcinając maszty przy huku nawałnicy, że trzymając się liny walczy z bałwanami; albo znów jako samotny rozbitek, nagi, bosy, wdrapuje się po skałach, szukając ślimaków, by się ratować od śmierci głodowej. Spotykał się z dzikusami na podzwrotnikowych wybrzeżach, uspakajał bunty i w małej łódeczce rzuconej na łaskę oceanu, podtrzymywał na duchu zrozpaczonych towarzyszy. Zawsze był wzorem człowieka oddanego swym obowiązkom, zawsze niewzruszony – jak bohater w książce.
– Coś się stało na górze. Lećmy!
Zerwał się. Chłopcy ciągnęli drabiny. Na górze słychać było bieganinę i krzyki, a gdy wylazł przez otwór – stanął jak skamieniały.
Był zmierzch zimowego dnia. Od południa wiatr wzmógł się, zatrzymując ruch na rzece, teraz wył w strasznym huraganie, a wybuchy jego sprawiały wrażenie wystrzałów armatnich. Deszcz lał całymi strugami, które to wisiały w powietrzu, to wiatrem pchnięte – rozsuwały się; w takiej chwili Jim dojrzał małe statki przy brzegu ciskane falami, olbrzymie gmachy niewyraźnie rysujące się na wybrzeżu, szerokie łodzie promowe szarpiące się na kotwicach, pomosty podrzucane w górę i zalewane pianą wodną. Nowy tuman zakrył to wszystko. Powietrze przepełnione było lecącą wodą. Był jakiś śmiały cel w tym wichrze, jakaś wściekła stanowczość w jego wrzeniu, w tym brutalnym rozhukaniu nieba i ziemi, które zdawało się zwracać przeciw niemu i zaparło mu dech z przerażenia. Stał nieporuszony. Zdawało mu się, że jest porwany w jakiś wir.
Popchnięto go. „Śpieszcie się, do łodzi!” ktoś krzyknął. Mali marynarze przebiegli obok niego. Jeden z kutrów pływających zwykle wzdłuż wybrzeży, szukając schronienia, wpadł na statek stojący na kotwicy, a któryś z okrętowych instruktorów dostrzegł wypadek. Gromada chłopaków wgramoliła się na belki poprzeczne i skupiła się u otworów zewnętrznych. „Zderzyły się statki. Akurat przed nami. Pan Simons widział to!” Nowe pchnięcia, Jim zatoczył się do środkowego masztu i schwycił się za sznur. Stary „okręt-szkoła” przymocowany do swych pali, zadrgał całym ciałem, łagodnie chyląc swój przód w stronę wiatru, zdawał się nucić niskim basem przebrzmiałą piosenkę młodości.
„Spuszczać łódź!” Ujrzał lekko opuszczającą się łódź i rzucił się za nią. Usłyszał plusk. „Dalej! Naprzód!” Pochylił się jeszcze bardziej. Woda naokoło gotowała się, rozpryskując jasne smugi. Przy zapadającej ciemności widać było łódkę targaną niemiłosiernie wichrem. Przeciągły krzyk doszedł niewyraźnie uszu Jima. „Równo, szczeniaki, jeżeli chcecie kogoś wyratować! Równo!” Nagle łódź, pchnięta zręcznymi wiosłami, podniosła wysoko swój dziób i przeskoczyła huczący bałwan, zwyciężając zaklęcie rzucone na nią przez wicher i wodę.
Jim uczuł, że ktoś go mocno schwycił za ramię. „Za późno, smyku!” Kapitan okrętu położył swą ciężką rękę na ramieniu chłopca, który, zdawało się, chce się rzucić do wody. Jim spojrzał w górę z wyrazem bolesnego zawodu w oczach. Kapitan uśmiechnął się przyjaźnie. „Będziesz miał więcej szczęścia innym razem. To cię nauczy zwinności!”
Radosne okrzyki powitały powracającą łódź. Tańczyła na falach do połowy napełniona wodą, wioząc dwóch uratowanych ludzi. Cała groza wzburzonych żywiołów zdawała się teraz Jimowi godna pogardy, zwiększając żal, że te marne pogróżki zdołały rozbudzić w nim taki strach. Teraz wiedział, co o tym myśleć. Przekonany był, że nic a nic nie boi się huraganu. Mógłby stawić czoło większym niebezpieczeństwom. Potrafiłby tego lepiej dokonać niż inni. Nie pozostała w nim ani odrobina strachu. Jednak tego wieczoru trzymał się na uboczu, gdyż chłopiec, który pośpieszył na pomoc zagrożonemu statkowi, był bohaterem dolnego pokładu. Chłopiec ten, o twarzy dziewczyny i dużych szarych oczach, zarzucany był pytaniami przez cisnących się do niego towarzyszy.
– Gdy ujrzałem – opowiadał – wynurzającą się z wody jego głowę, cisnąłem do wody hak ratunkowy. Utkwił w jego majtkach, a ja o mało nie wyleciałem z łódki i byłbym wypadł, gdyby stary Simons nie porzucił rudla i nie schwycił mnie za nogi. To porządny chłop ten stary Simons. Ani trochę nie mam żalu do niego, że gdera na nas tak często. Przeklinał mnie cały czas, trzymając mnie za nogę, ale to był jego sposób ostrzegania, bym nie puścił z ręki liny. Stary Simons prędko się unosi, to prawda. Nie, nie ten jasnowłosy, to tamten z brodą. Gdyśmy go wciągnęli do łodzi, jęczał: „Oj, moja noga! Moja noga!” i przewracał oczami. Pomyślcie sobie, taki wielki chłop, a mdlał jak dziewczyna. Czy który z was mdlałby od ukąszenia takiego haka? Bo ja to nie. Taki kawałek wlazł mu w mięso! – Pokazywał hak, który w tym celu przyniósł ze sobą na dół, i wywołał wielkie wrażenie. – To śmieszne, doprawdy! Że tam dużo krwi stracił, to się rozumie.
Jim pomyślał, że to nieładnie tak przechwalać się swymi czynami. Huragan wywołał w tym chłopcu równie fałszywy heroizm, jak w nim strach. Gniewał się na ten brutalny spisek nieba i ziemi, który go zaskoczył niespodzianie i ogłuszył gotowość na wszystkie niebezpieczeństwa. Gdyby nie to, byłby nawet rad, że nie przystąpił do czynu, skoro tak prędko dało się to załatwić. Poszerzył swoje wiadomości bardziej niż ci, którzy tej pracy dokonali. Gdy wszyscy będą się wahać, on, czuł to doskonale, będzie wiedział, jak działać wobec grozy wzburzonego oceanu i wichru. Wiedział, co o tym myśleć. Nie czuł w sobie najmniejszego wzruszenia na wspomnienie nawałnicy i ostateczny skutek tego wypadku był taki, że trzymając się z dala od hałaśliwej gromady chłopców, drżał nową żądzą przygód, wierząc w swą niezachwianą, wszechstronną odwagę.
Po dwóch latach takiego oswajania się z niebezpieczeństwami morskimi znalazł się na pełnym oceanie i wchodząc w krainy tak dobrze znane jego imaginacji, ze zdziwieniem przekonywał się, że są zupełnie ogołocone z nadzwyczajnych przygód. Odbył wiele podróży. Poznał magiczną jednostajność istnienia między niebem a wodą; musiał znosić ludzką krytykę, prozaiczną surowość codziennych obowiązków, których wypełnianie daje chleb, ale za które jedyną nagrodą jest prawdziwe umiłowanie swej pracy. Ta nagroda omijała go. A nie mógł już cofnąć się, gdyż nic tak nie wiąże, nic tak nie pozbawia złudzeń, a zarazem zniewala – jak życie na morzu. Przy tym jego przyszłość przedstawiała się w dobrych barwach. Będąc dżentelmenem poważnym, łagodnym w obejściu, posiadał głęboką znajomość swych obowiązków; z czasem, chociaż jeszcze bardzo młody, został pomocnikiem kapitana na pięknym okręcie, nie przeszedłszy nawet przez próby wystawiające na światło dzienne wewnętrzną wartość człowieka, jego temperament i rodzaj substancji tworzącej jego jestestwo, co poświadczyłoby tajemną prawdę jego dążności i aspiracji, nie tylko wobec innych, ale dla niego samego.
Raz tylko w ciągu całego tego czasu miał przedsmak tego, czym grozi rozhukany ocean. Ta prawda nie przejawia się tak często, jak może się wydawać. W niebezpieczeństwach huraganu rozmaite są odcienie i tylko od czasu do czasu okazuje się jawnie cała ponura gwałtowność złych zamiarów – coś nieokreślonego, co każe umysłowi i sercu ludzkiemu uwierzyć, że ta komplikacja wypadków, te żywiołowe siły rzucają się na niego z całym rozmysłem złośliwości, z siłą przechodzącą wszelką kontrolę, z nieokiełznanym okrucieństwem, pragnącym wydrzeć z niego wszelką nadzieję, obawę, ból wyczerpania i żądzę spoczynku; coś, co chce zmiażdżyć, zniszczyć, zniweczyć wszystko, co widział, znał, kochał, co go cieszyło lub czego nienawidził; wszystko, co jest bezcenne i konieczne: promienie słońca, pamięć, przyszłość – coś, co chce zmieść cały ogromny świat raz na zawsze sprzed jego oczu przez prosty a bezlitosny akt pozbawienia go życia.
Jim obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia (o którym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! To cud, doprawdy, że okręt przetrwał to wszystko!”) spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony, przybity, zgnębiony, przechodząc męki jak na dnie przepaści, w której nie ma ukojenia. Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny. Niebezpieczeństwo, gdy się go nie widzi, posiada nieokreśloność właściwą myśli ludzkiej. Bojaźń kryje się w cieniu, imaginacja, wróg ludzi, źródło wszelkich strachów, niepodsycana niczym zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim nie widział nic poza nieładem panującym w potrząsanej kajucie. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był, że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu chwytał go jakiś niezwalczony niepokój; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, która naraziła go na takie odczucia, napełniała go rozpaczliwym pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tym więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał pójść do szpitala. Powoli wracał do zdrowia, więc pozostawiono go w szpitalu.
Było tam jeszcze tylko dwóch białych pacjentów: jakiś marynarz ze złamaną nogą i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincji, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwrotnikową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanymi środkami przemycanymi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem swoje życie, grali trochę w karty lub leżąc na fotelach, w szlafrokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc ani słowa. Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez zawsze szeroko otwarte okna, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to czarowne tchnienie wschodnich wód. Były w nim balsamiczne wonie, sugestie nieskończonego spokoju, dary wiecznych marzeń. Jim patrzył poprzez gąszcze ogrodów, dachy miasta, ponad palmami rosnącymi na wybrzeżu na tę przystań upstrzoną wysepkami, oblaną wspaniałymi promieniami słońca, ze swymi okrętami, podobnymi z dala do dziecinnych zabawek, z tą błyszczącą ruchliwością, przypominającą jakąś świąteczną paradę, i ze sklepieniem niebios wieczystego, wschodniego spokoju, ze słodkim uśmiechem wschodnich mórz, władających przestrzenią aż po daleki widnokrąg.
Gdy tylko mógł chodzić bez kija, poszedł do miasta, szukając sposobności dostania się do domu. W owej chwili nic się nie nadarzało, więc naturalnie zawarł znajomość w porcie z ludźmi swego powołania. Natknął się na dwa ich rodzaje. Jedni, nieliczni i rzadko tam widywani, prowadzili tajemnicze życie, zachowali niespożytą energię, z temperamentem rozbójników morskich, a spojrzeniem marzycieli żyli w jakimś chaosie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć wyprzedzających cywilizację; śmierć zdawała się być jedynym pewnym zdarzeniem w ich fantastycznej egzystencji. Większość zaś ludzi była tak jak on sam rzucona tu przez jakiś przypadek i pozostała w charakterze oficerów na miejscowych okrętach. Wstrętna im była teraz myśl służby na europejskich okrętach z jej trudniejszymi warunkami, surowszym pojęciem obowiązków i niebezpieczeństwami burzliwych oceanów. Nastroili się do wiecznego spokoju morza i nieba Wschodu. Polubili krótkie wędrówki, wygodne fotele na pokładzie, liczne załogi złożone z tuziemców i wyróżnianie z powodu białości skóry. Drżeli na myśl o ciężkiej pracy i pędzili wygodne życie, oczekując niby lada chwila nowych rozkazów, służąc Chińczykom, Arabom, Metysom – diabłom samym gotowi służyć, gdyby praca była lekka. Wiecznie opowiadali o jakichś szczęśliwych wypadkach: jak ktoś tam otrzymał dowództwo statku idącego do Chin – rzecz bardzo przyjemna; to znów w Japonii ktoś dobrze sobie żyje; tamten zaś używa we flocie syjamskiej; w tym wszystkim, co mówili – w swoich czynach, w spojrzeniach, w całych postaciach – zdradzali swój słaby punkt, świadczący o pewnym zepsuciu, o postanowieniu, by bezpiecznie przepróżnować życie.
Jimowi ten plotkujący tłum nibymarynarzy wydawał się z początku złożony nie z istot ludzkich, lecz cieni. W końcu jednak zaczął go pociągać widok tych ludzi, dziwił się tym pozorom szczęścia przy tak małej dozie obowiązków, przy zupełnym braku niebezpieczeństw i przygód. I z czasem, obok początkowej pogardy, powoli zbudziło się w nim nowe uczucie; i nagle porzucił myśl o powrocie do domu, a zaciągnął się jako pomocnik kapitana na parowcu „Patna”.
„Patna” był to lokalny parowiec stary jak świat, długi jak chart, bardziej zjedzony przez rdzę niż garnek od dawna porzucony w wodzie. Należał do Chińczyka, wydzierżawiony był przez Araba, a komendantem na nim był pewien renegat2, Niemiec z południowej Nowej Walii o purpurowym nosie i rudych wąsach, bardzo wyklinający publicznie swą ojczyznę, ale w zgodzie ze zwycięską polityką Bismarcka brutalizujący wszystkich, których się nie obawiał i przybierający minę „żelaznego” człowieka. Gdy parowiec został wymalowany na zewnątrz, a wybielony wewnątrz, mniej więcej ośmiuset pielgrzymów znalazło pomieszczenie na jego pokładzie.
Napływali nań trzema drogami, napływali pchani wiarą i nadzieją otrzymania królestwa niebieskiego, napływali z nieustannym hałasem i tupotaniem bosych nóg, bez słowa, bez szemrania, bez jednego spojrzenia za siebie; i gdy usunięto wszystkie belki, dzielące pokład na części, rozleli się po nim na wszystkie strony, zajęli jego przód i tył, przelewali się na dół przez ziejące otwory, zapełnili wszystkie wewnętrzne kryjówki okrętu – na kształt wody wpływającej do cysterny, napełniającej wszystkie szpary i pęknięcia, podnoszącej się powoli aż do brzegów.Ośmiuset ludzi, mężczyzn i kobiet, z wiarą i nadzieją, z jakimiś swoimi serdecznymi przywiązaniami i wspomnieniami zebrało się tam, przybywając z północy, południa, znad granic wschodnich, depcząc po dróżkach prowadzących z dżungli, idąc wzdłuż rzek, przeprawiając się w małych łódeczkach z wyspy na wyspę, znosząc cierpienia, napotykając dziwne zjawiska, ulegając dziwnym obawom – a podtrzymywało ich tylko jedno pragnienie. Przybywali z samotnych szałasów, z ludnych osad, nadbrzeżnych wiosek. Na głos jednej idei porzucili swe lasy, wyręby, opiekę swoich rządów, swoje powodzenie, swą nędzę, znane od lat młodzieńczych otoczenie i groby ojców. Przybyli pokryci pyłem, potem, sadzą, łachmanami – silni mężczyźni na czele całych rodzin, chudzi starcy, śpieszący naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy z nieustraszonymi oczami patrzącymi ciekawie; nieśmiałe małe dziewczątka ze zwichrzonymi, długimi włosami; zakwefione kobiety, tulące do piersi owinięte w brudne chusty dzieci – nieświadomi pielgrzymi posłuszni przepisom wymagającej wiary.
– Spojrzyj na to bydło – rzekł Niemiec-dzierżawca do swego nowego pomocnika.
Arab, wódz tej pobożnej podróży, przyszedł ostatni. Szedł powoli na pokład, piękny, poważny, w białej szacie i szerokim turbanie. Szła za nim cała gromada służących, niosąc jego pakunki; Patna podniosła kotwicę i odpłynęła od przystani.
Przepłynęła między dwiema małymi wysepkami, objechała miejsce, gdzie żaglowce zarzucają kotwice, zatoczyła półkole w cieniu jakiegoś wzgórza i znalazła się obok szeregu wzdymanych wiatrem żagli. Arab, stojąc na przodzie parowca, głośno odmawiał modlitwy za podróżujących po morzu. Wzywał łaski Wszechmocnego na tę podróż, błagał o Jego błogosławieństwo dla pracy ludzkiej i tajemnych pragnień ich serca; przy zapadającym zmierzchu parowiec pruł spokojne wody cieśniny; a tam w dali, w tyle parowca, latarnia morska, postawiona przez niewiernych na zdradliwej mieliźnie, zdawała się mrużyć swe płomienne oko, patrząc na odpływający parowiec, jakby szydząc z jego pobożnych zamiarów.
Przebywszy cieśninę, Patna dążyła dalej przez przesmyk „One-degree” prosto do Morza Czerwonego pod spokojnym, palącym, niezmąconym żadną chmurką niebem, spowita gorejącymi promieniami słońca, zabijającymi wszelką myśl, przygnębiającymi serce, niweczącymi całą wolę i energię. A pod tą groźną wspaniałością nieba morze błękitne i głębokie pozostało spokojne, bez jednego ruchu, bez jednej zmarszczki, gęste, stojące, martwe. Patna z lekkim świstem płynęła tą równiną świetlaną a gładką, rozwijała czarną wstęgę dymu na tle jasnego nieba, a poza sobą, na wodzie, pozostawiała białą wstęgę piany niknącej natychmiast jak widmo szlaku pozostałe na martwym morzu po widmie parowca.
Każdego ranka słońce, jak gdyby zawarło ugodę z tym dążącym na pielgrzymkę parowcem, z cichym a nagłym wybuchem światła ukazywało się zawsze w tym samym miejscu, w tyle parowca, w południe doganiało go, zlewając skoncentrowany żar swych promieni na pobożne zamiary ludzkie, przechylało się dalej i zapadało tajemniczo do morza wieczór za wieczorem. Pięciu białych na parowcu żyło na śródokręciu, w odosobnieniu od ludzkiego ładunku. Rozciągnięte płótno tworzyło biały dach nad pokładem od końca do końca i jedynie niejasny pomruk, cichy szept smutnych głosów zdradzał obecność tego tłumu ludzi na olbrzymim przestworze wód. Takie były te dni spokojne, gorące, ciężkie, znikające jeden po drugim w przeszłości, jak gdyby wpadały w wiecznie otwartą przepaść; a parowiec, samotny pod słupem dymu, trzymał się stale jednego kierunku, czarny, dymiący w tym świetlistym bezmiarze, jakby spalony ogniem, lecącym nań z bezlitosnego nieba.
Zapadająca noc zdawała się błogosławieństwem.
Cudowna cisza zapanowała nad światem, a gwiazdy wraz ze spokojem swych promieni zdawały się zlewać na ziemię zapewnienie wiecznotrwałego bezpieczeństwa. Księżyc w swej pierwszej kwadrze błyszczał na zachodzie, podobny do wióra odciętego od złotej sztaby, a Morze Arabskie, gładkie i chłodne dla oka jak przestrzeń lodowa, rozciągało swą doskonałą płaszczyznę pod spokojnym koliskiem ciemnego widnokręgu. Parowiec szedł naprzód, jego ruchy zdawały się harmonizować z bezpieczeństwem wszechświata; a po obu stronach głębokie fałdy wody, wystające i ciemne na tej błyszczącej równi, wchłaniały w swe proste i poprzeczne bruzdy delikatną białą pianę, wypryskującą z lekkim świstem, małe fale, zmarszczki, zwoje, które, gdy pozostały w tyle, mąciły przez chwilę powierzchnię morza po przejściu parowca, a później się uspakajały, wygładzały, ginąc w ogólnym spokoju nieba i wody, po której poruszała się czarna plama łupiny okrętu, pozostając wiecznie w jej centrum.
Jim, stojąc na mostku, przeniknięty był tą wielką pewnością bezgranicznego bezpieczeństwa i spokoju, jaki się daje czytać ze spokojnego stanu natury, podobnie jak czyta się pewność i pieczołowitą miłość rozlaną na twarzy matki. Pod płóciennym dachem, poddawszy się wiedzy i odwadze białych ludzi, ufając w potęgę i moc żelaznej skorupy ich ognistego okrętu, pielgrzymi, wyznawcy wymagającej wiary, spali na matach, derach, deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci w farbowane sukna, okutani w brudne łachmany, z głowami opartymi na małych zawiniątkach, z twarzami wciśniętymi w podłożone pod nie ręce; mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy z młodymi, niedołężni z krzepkimi – wszyscy równi wobec snu, będącego bratem śmierci.
Podmuch powietrza, wepchnięty z przodu parowca szybkością ruchu, przechodził wzdłuż, muskał szeregi wyciągniętych ciał; zawieszone tu i ówdzie na słupach lampy rzucały mdłe światło, w którego niejasnych kręgach, rzucanych na dół i drgających lekko wskutek niewyczuwalnych ruchów parowca, ukazywała się to zwrócona do góry broda, to para zamkniętych oczu, ciemna ręka ze srebrnymi pierścionkami, chude ciało owinięte w łachman, głowa odrzucona w tył, naga stopa lub gardło, obnażone i naprężone, wystawione jakby pod nóż. Zamożniejsi urządzili dla swoich rodzin zakątki przy pomocy ciężkich pak i okurzonych mat; ludzie spoczywali pokotem, z całym swym bogactwem związanym w jeden węzeł pod głową; samotni starcy spali z wyciągniętymi nogami na dywanikach służących do modlitwy, rękami zakrywali uszy, a łokcie sterczały im po obu stronach twarzy; jakiś ojciec ze wzniesionymi ramionami i kolanami stykającymi się z głową – drzemał, trzymając na plecach chłopca ze zwichrzonymi włosami, który spał wyciągając nakazującym gestem rękę; kobieta spowita jak trup w białe płótno od stóp do głowy, trzymała po nagim dziecku w zagłębieniu każdego ramienia; bogactwo i cnota rezydowały w jednym miejscu na przodzie parowca, gdzie utworzyła się wysoka góra o nierównych zarysach i w blasku wiszącej nad nią lampy na tle niewyraźnych kształtów zgromadzonych tam przedmiotów połyskiwały brzuchate miedziane dzbany, ostrza oszczepów, gdzieś pochwa starej szabli spoczywała na kupie poduszek, gdzie indziej znów wysuwał się dzióbek dzbanka do kawy. Umieszczony w pobliżu przyrząd periodycznie wydzwaniał każdą milę przebytą na tej drodze osłodzonej nadzieją i wiarą. Nad uśpionym tłumem unosiło się słabe, cierpliwe tchnienie, od czasu do czasu tylko zmącone, gdy z głębi parowca wydobywały się krótkie, metaliczne dźwięki, ostry zgrzyt szpadla podnoszącego węgiel, gwałtowny stukot zatrzaskiwanych drzwiczek pieca, jak gdyby ludzie tam, w głębi, trzymający w rękach tajemniczą władzę, mieli piersi przepełnione wściekłym gniewem, podczas gdy górna łupina parowca szła równo naprzód, bez jednego chybnięcia się masztu, prując nieustannie wielkie spokojne wody pod niedostępnym w swej błogości niebem.
Jim przeszedł w poprzek mostka, a własne kroki w tej niezmąconej ciszy doszły tak wyraźnie jego uszu, jak gdyby odbiły się echem o czuwające gwiazdy; jego oczy, błądząc po linii widnokręgu, zdawały się łakomie spoglądać w niedostępny świat, nie widząc cienia zbliżających się wypadków.Jedynym cieniem na morzu był cień czarnego dymu, ciężkim, olbrzymim słupem wybuchający nieustannie i rozpływający się w powietrzu. Dwaj Malajczycy, milczący i prawie nieruchomi, stali po obu stronach koła, którego mosiężny brzeg błyszczał kawałkami w owalu światła padającego z klatki kompasu. Co chwila w oświetlonej części ukazywała się ręka z czarnymi palcami, puszczająca i chwytająca szprychy; zwoje łańcucha kołowego ciężko chrzęszczały w zagłębieniu beczki. Jim rzucał okiem na kompas, to znów na ten niedościgniony widnokrąg, to wyciągał się tak, że wszystkie stawy trzeszczały i było mu dobrze; jakby ośmielony tym widokiem nienaruszalnego spokoju czuł, że nie dba o to, co się z nim stać może, zanim nastąpi kres życia. Od czasu do czasu spoglądał leniwie na mapę przytwierdzoną czterema pluskiewkami do niskiego, trójnożnego stolika, umieszczonego w tyle okrętu. Ćwiartka papieru, uświadamiająca o głębokości morza, tworzyła błyszczącą powierzchnię w świetle lampy, powierzchnię gładką i równą jak połyskliwa przestrzeń wód. Spoczywały na niej narzędzia miernicze; położenie parowca o północy zaznaczone było małym, czarnym ołówkiem, a prosta linia zakreślona ołówkiem aż do Perim, wykazywała kierunek okrętu – drogę, wiodącą dusze do świętego miejsca, do nadziei zbawienia, nagrody żywota wiecznego (…). „Jak on równo idzie” – pomyślał Jim ze zdziwieniem, z jakimś uczuciem wdzięczności za ten niewzruszony spokój morza i nieba. W takich chwilach myślał o spełnieniu wielkich czynów: kochał te marzenia i wierzył w powodzenie swych wielkich zamiarów. Były one najlepszą cząstką jego życia, jego tajemną prawdą, ukrytą rzeczywistością. Cechowała je dumna męskość, urok nieokreśloności, poprzedzały go krokiem bohaterskim; unosiły z sobą jego duszę i poiły ją boską ambrozją bezgranicznej ufności w siebie samego. Nie było rzeczy, której by nie mógł stawić czoła. Był zadowolony ze swych myśli i uśmiechał się, patrząc przed siebie, a gdy przypadkiem rzucił okiem poza siebie, widział na morzu bruzdę, zostawioną przez parowiec, tak prostą, jak ta linia wykreślona ołówkiem na papierze.
Metaliczny dźwięk spuszczanych i wyciąganych cebrów3 z popiołem ostrzegł go, że zbliża się koniec jego czuwania. Westchnął z ukontentowaniem, a zarazem z żalem, że musi pożegnać się z tym spokojem, podniecającym awanturniczą lotność jego myśli. Chciało mu się też trochę spać i czuł przyjemne obezwładnienie wszystkich członków, jak gdyby cała krew w ciele zamieniła się w gorące mleko. Kapitan podszedł cicho w szlafroku i w nocnej koszuli szeroko rozchylonej na piersiach. Czerwony na twarzy, tylko na wpół rozbudzony, lewe oko miał zamknięte, prawe patrzało głupio, szkliście; pochylił wielką głowę nad kartą i skrobał się po żebrach. Coś wstrętnego było w widoku tego obnażonego ciała. Naga pierś błyszczała od tłuszczu, jak gdyby w czasie snu cały wytopił się na wierzch. Wypowiedział fachową, niezbędną uwagę głosem ostrym, ochrypłym, przypominającym zgrzyt piły o deskę; fałdy podwójnego podbródka wisiały jak worek pod szczękami. Jim zerwał się i odpowiedź jego pełna była szacunku; ale wstrętna, mięsista postać, widziana po raz pierwszy w ten sposób, utkwiła w jego pamięci na zawsze jako wcielenie wszystkiego, co niskie, podłe, a bytujące w ukryciu na świecie, który kochamy; bowiem w głębi serc wiarę w nasze zbawienie pokładamy w ludziach nas otaczających, w widokach napełniających nasze oczy, w dźwiękach dochodzących naszych uszu i w powietrzu napełniającym nasze płuca.
Cienki, złoty wiór księżyca, płynąc powoli w dół, zginął nareszcie w czarnej powierzchni wód, a pozaświatowa wieczność zdawała się zbliżać do ziemi wraz ze zwiększonym błyskiem gwiazd, z głębszym odcieniem połysku na wpół przezroczystego sklepienia wiszącego nad płaskim kręgiem nieprzezroczystego morza. Parowiec szedł tak łagodnie, że jego ruch naprzód był nieodczuwalny dla zmysłów ludzkich, jak gdyby był zatłoczoną planetą śpieszącą przez ciemną przestrzeń eteru za rojem słońc, we wzruszającym spokoju i samotności czekających tchnienia przyszłych kreacji.
– Tam na dole, to mało powiedzieć: gorąco – odezwał się jakiś głos.
Jim uśmiechnął się, nie oglądając. Kapitan wystawił całą szerokość swych pleców; była to ulubiona sztuczka renegata -- udawać, że nie widzi wcale czyjejś obecności, chyba że spodobało mu się zwrócić na kogoś nagle swój wściekły wzrok, a następnie zacząć wylewać nań potoki dzikich obelg, wybuchających jak brudy ze ścieku. Teraz tylko chrząknął niemile; drugi maszynista, stojąc na szczycie drabiny, gniotąc rękami brudny, mokry od potu łachman, ciągnął dalej swe jeremiady4. Marynarzom dobrze się tu dzieje na górze, a jaki z nich pożytek na świecie, to on by dużo dał, żeby to wiedzieć, a biedni maszyniści muszą pilnować, by parowiec szedł, a przy tym mogą doskonale i inne rzeczy robić – takie życie to…
– Milcz! – mruknął groźnie Niemiec.
– A tak! Milcz! A gdy coś złego się dzieje, to lecisz pan do nas, co? – odparł tamten.
On jest na wpół ugotowany, pewny jest tego; ale w każdym razie nie dba już o liczbę swych grzechów, gdyż przez ostatnie trzy dni przeszedł przez próbę życia, jakie będą pędzili źli ludzie po śmierci – tak, tak – a przy tym jest prawie ogłuszony tym hałasem, hukiem na dole. Tam wre, kipi jak w piekle, a dlaczego on dzień i noc ryzykuje życie, dane mu od Boga, tego sam powiedzieć nie może. Widocznie urodził się taki głupi. Już on…
– Gdzieżeś się upił? – pytał Niemiec dzikim głosem, ale nie ruszając się z miejsca; światło od kompasu padało na niego, uwydatniając tę niezgrabną figurę jakby wyciętą z kawała tłuszczu.
Jim odchodził, uśmiechając się do niknącego widnokręgu; jego serce przepełnione było szlachetnymi popędami, a myśli podziwiały własną wyższość.
– Upił? – powtórzył maszynista pogardliwie; uwiesił się rękami na belce, tworząc ciemną plamę, poruszającą się miarowo. – Nie pana kosztem, kapitanie! Jesteś na to za skąpy, do pioruna! Wolałbyś widzieć, jak porządny człowiek umiera, a nie dałbyś mu kropli sznapsa. To wy, Niemcy, nazywacie oszczędnością!
Stawał się sentymentalny. Poczciwy pierwszy maszynista dał mu naparsteczek o dziesiątej „tylko jeden, Bóg mi świadkiem!” – poczciwy stary; ale żeby takiego starego wygę jak on, wyprowadzić z równowagi – na to nie wystarczyłaby i pięciowiadrowa beczka. O nie! W każdym razie nie dziś w nocy. Szef śpi sobie słodko jak niemowlę z butelką doskonałej wódki pod poduszką!
Z grubego gardła kapitana Patny wypłynął basowy pomruk, w którym dźwięk słowa „Schwein”5 unosił się to wysoko, to nisko, jak kapryśne piórko przy lekkim podmuchu wiatru. On z tym pierwszym maszynistą już od wielu lat byli kamratami, służąc jowialnemu, sprytnemu, staremu Chińczykowi z okularami w rogowej oprawie i kawałkami czerwonego jedwabiu wplecionymi w siwe włosy warkocza. W porcie, gdzie zwykle stawała Patna, krążyła pogłoska, że co się tyczy bezczelnego okradania skarbu państwa, „to ci dwaj kompani zrobili wszystko, co się tylko dało”. Zewnętrznie byli niedopasowani: jeden z ponurym wejrzeniem, zły, o korpulentnej budowie ciała; drugi – długi, chudy, kanciasty, z głową kościstą i długą jak u starego konia, z zapadłymi policzkami, z obojętnym, szklistym wzrokiem zapadłych oczu. Wyrzucony został gdzieś na wschodnich wybrzeżach – w Kantonie, Szanghaju lub może w Jokohamie, przed dwudziestu, a może i więcej laty; zapewne sam nawet nie chciał pamiętać dokładnie miejscowości, ani przyczyny rozbicia się okrętu. Sprawa ta nie nabrała rozgłosu, gdyż dzięki jego młodości, poprzestano na wydaleniu go z okrętu spokojnym kopnięciem nogą. Żegluga po tych morzach coraz bardziej zaczynała się rozwijać, a ludzi jego zawodu było jeszcze niewielu, więc „wypłynął na wierzch”. Chętnie dawał do zrozumienia obcym ludziom, że on w tej pracy „zęby zjadł”. Gdy się poruszał, zdawało się, że pod ubraniem dzwonią kości szkieletu; włóczył się nieustannie po okręcie, paląc fajkę na bardzo długim cybuchu, z ogłupiałą powagą myśliciela, wyprowadzającego system filozoficzny z mglistego przebłysku prawdy. Zwykle trząsł się nad swym zapasem trunków; ale tej nocy odstąpił od swych zasad, a to wyszło na korzyść jego pomocnika, młodego chłopca o słabej głowie, który wskutek niespodziewanej uczty i tęgości materiału – stał się szczęśliwy, poufały i rozmowny. Wściekłość Niemca z Nowej Południowej Walii nie miała granic; sapał jak wypalona fajka, a Jim, zabawiony trochę tą sceną, niecierpliwił się jednak, chcąc już zejść na dół; ostatnie dziesięć minut czuwania było tak denerwujące jak wyczekiwanie na wystrzał dubeltówki. Ci ludzie nie należeli do świata bohaterskich przygód, choć niezłe z nich chłopy. Nawet ten kapitan. Mdło mu się zrobiło, gdy spojrzał na tę drgającą masę mięsa, z której wypływały, charczące dźwięki, brudny potok ohydnych wyrażeń; ale był zanadto obezwładniony, by w tej chwili zdobyć się na nielubienie kogoś lub czegoś. Wartość tych ludzi nie obchodziła go; ocierał się o nich, ale nie mogli go dotknąć; dzielił z nimi wdychane powietrze, ale różnił się od nich… Czy kapitan rzuci się na maszynistę?… Życie płynie łatwo, a on jest tak pewny siebie, zbyt pewny, by… Linia dzieląca jego rozmyślania od zupełnego zaśnięcia cieńsza była od pajęczej nici.
Pomocnik maszynisty łatwym zwrotem przeszedł do kwestii swoich finansów i odwagi.
– Kto pijany? Ja? Nie, kapitanie! Tak nie można. Musi pan wiedzieć, że mój starszy jest tak skąpy, że i wróbla by nie upoił. Nigdy w życiu tak nie pościłem, jak teraz; a ten gatunek wódki nikomu w głowie nie zaprószy. Ja mógłbym pić roztopiony ogień, a byłbym zimny jak lód. Gdybym myślał, że jestem pijany, rzuciłbym się do morza, skończyłbym ze sobą, do pioruna. Tak! Prosto! A z mostka nie zejdę. Gdzie pan myślisz, że będę szukał świeżego powietrza w taką noc jak dzisiaj, co? Może na dolnym pokładzie, między tym robactwem? Przypuszczam, że nie! A zresztą, wcale się pana nie obawiam.
Niemiec wzniósł w górę dwa ciężkie kułaki6, potrząsał nimi, nie mówiąc słowa.
– Ja nie znam, co to strach – ciągnął dalej maszynista z zapałem szczerego przekonania. – Nie boję się pracować w tej zgniłej skorupie! To szczęście niemałe dla pana, że jest nas kilku na świecie, co się o własne życie nie boimy – inaczej – gdzie byłby pan sam – i ten stary grat, z bokami cienkimi jak papier – tak, papier – może nie? To wszystko bardzo pięknie dla pana – ciągnie pan sobie pieniążki, czy tak, czy owak; ale cóż mi z tego – co ja z tego mam? Mizernych sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Chciałbym się pana z uszanowaniem spytać – z uszanowaniem, uważaj pan, kto by nie plunął na takie psie zajęcie jak to?… Nie gadaj, że bezpieczne – to nieprawda! Tylko że ja jestem jednym z tych nieustraszonych ludzi…
Puścił trzymaną belkę i wykonywał szerokie ruchy, jak gdyby chcąc wskazać kształt i doniosłość swej wartości; jego cienki głos rozchodził się po morzu jak przeciągły kwik, pochylał się to naprzód, to w tył, i nagle runął głową naprzód, jak gdyby pchnięty z tyłu. „Psia krew!” – zawołał padając i chwila ciszy nastała po tym okrzyku. Jim i kapitan, jakby jedną myślą tknięci, rzucili się naprzód, a opanowawszy się, stanęli sztywni i patrzyli wciąż ze zdumieniem na niezmąconą powierzchnię morza. Następnie spojrzeli w górę na gwiazdy.
Co się stało? Maszyna sapnęła ciężko. Czy ziemia została wstrzymana w swym biegu? Nie mogli zrozumieć; i nagle to spokojne morze, to niepokalanie czyste niebo wydało się strasznie niepewne w swej nieruchomości, jak gdyby zwiastowało zbliżanie się ogólnego zniszczenia. Maszynista całym swym ciałem podskoczył w górę i opadł znów jak bezkształtna masa. Ta masa jęknęła: „A co to?” ze stłumionym akcentem wielkiego gniewu. Odgłos grzmotu, grzmotu nadzwyczaj oddalonego, mniej niż głos, trochę więcej niż wibracja, przeszedł powoli, a w odpowiedzi parowiec zadrżał, jak gdyby ten grzmot zagrzmiał głęboko w wodzie. Oczy dwóch Malajczyków przy kole błysnęły w stronę białych ludzi, ale ciemne ich ręce pozostały przy szprychach koła. Długa łupina, płynąc dalej, zdawała się wznosić na kilka cali stopniowo, przez całą swą długość, jak gdyby stała się giętka i znów powróciła do swej sztywności, i dalej pruła gładką powierzchnię morza. Drżenie jej ustało, ścichł też głos grzmotu, jak gdyby parowiec przepłynął przez wąski pas drgającej wody i dźwięczącego powietrza.
W miesiąc czy później potem, gdy Jim w odpowiedzi na rozmaite pytania starał się powiedzieć uczciwie całą prawdę o przeszłych wypadkach, wyraził się tak o parowcu:
– Przeszedł tak łatwo przez to, co tam było, jak wąż prześlizgujący się po kiju.
Określenie to było dobre: pytania miały na celu zbadanie faktów, a śledztwo odbywało się w policyjnym gmachu, w jednym z portów wschodnich. Jim stał na wzniesieniu, w miejscu dla świadków, z pałającymi policzkami, w chłodnej, obszernej izbie; wysoko nad jego głową umieszczony wentylator poruszał się miarowo, a z dołu spoglądały ku niemu oczy z ciemnych twarzy, białych twarzy, czerwonych twarzy, twarzy skupionych, oczarowanych, jak gdyby wszyscy ci ludzie, siedzący w równych rzędach na wąskich ławach, byli pod wpływem hipnozy jego głosu. A był on donośny, brzmiał zadziwiająco dla jego własnych uszu, był to jedyny dźwięk słyszalny na świecie, gdyż te okrutnie wyraźne pytania, które wydzierały jego odpowiedzi, zdawały się kształtować same w bólu i rozpaczy wewnątrz jego piersi i dochodziły do niego, bolesne a milczące, jak okrutne pytania własnego sumienia. Tam, za tą salą sądową słońce przypiekało, wewnątrz wiał wiatr z wielkich wentylatorów wywołując dreszcze, wstyd palił, spojrzenia tych utkwionych oczu były jak ostrza sztyletów. Twarz prezydującego urzędnika, gładko wygolona i niewzruszona, patrzała na Jima, trupio blada, w otoczeniu dwu czerwonych twarzy urzędników morskich. Przez szerokie okno umieszczone pod sufitem spływało światło na głowy i ramiona tych trzech ludzi, którzy odcinali się wyraźnie w półświetle wielkiej sali sądowej, gdzie audytorium zdawało się być złożone z ruchomych cieni. Domagali się faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jak gdyby te fakty mogły wszystko wytłumaczyć!
– Gdy doszedł pan do przekonania, że zetknęliście się z czymś pływającym, powiedzmy z jakąś resztką rozbitego okrętu, kapitan kazał panu pójść na przód parowca, by się przekonać, czy nie został uszkodzony. Czy sądził pan, że siła zderzenia mogła to zrobić? – spytał urzędnik siedzący na lewo.
Miał cienką, w podkowę podciętą brodę, wystające kości policzkowe, a oparłszy oba łokcie na stole, składał i rozkładał grube palce, patrząc na Jima badawczymi, niebieskimi oczyma; drugi, ciężki, pełen pogardy mężczyzna, rozparty w krześle, wyciągnął na całą długość lewą rękę i delikatnie bębnił palcami po bibule leżącej przed nim; po środku nich siedział prosto w wysokim fotelu sędzia, głowę lekko pochylił na ramię, ręce złożył na piersiach; obok kałamarza stały kwiaty zanurzone w szklance wody.
– Nie – odparł Jim. – Powiedziano mi, by nie wołać nikogo i nie robić żadnego hałasu z obawy przed wywołaniem paniki. Uważałem tę ostrożność za konieczną. Wziąłem jedną z lamp wiszących pod płótnem i poszedłem na przód parowca. Otworzyłem klapę i usłyszałem bulgotanie wody. Spuściłem lampę jak mogłem najgłębiej i przekonałem się, że otwór jest do połowy wypełniony wodą. Wiedziałem już, że tam w dole musi być wielka dziura.
Umilkł.
– Tak – rzekł gruby urzędnik, uśmiechając się do bibuły; jego palce nieustannie skakały po papierze nie wywołując stuku.
– Nie pomyślałem jeszcze o niebezpieczeństwie. Mogłem być trochę oszołomiony; wszystko to się stało tak spokojnie, tak nagle. Wiedziałem, że w parowcu nie ma innego spojenia, tylko tam w dziobie, gdzie pusta przestrzeń dzieli dno od dolnego pokładu. Wróciłem do kapitana, by mu to powiedzieć. Natknąłem się na drugiego maszynistę, który podnosił się z ziemi u stóp drabiny wiodącej na pomost; zdawał się oszołomiony i powiedział mi, że prawdopodobnie ma złamane lewe ramię; potknął się na jednym ze stopni, gdy ja byłem na przedzie statku. Krzyknął: „Boże mój! To zgniłe, zardzewiałe żelastwo rozpadnie się za chwilę, a przeklęty parowiec pójdzie na dno jak bryła ołowiu!” Odepchnął mnie prawą ręką, wyprzedził i drapiąc się po drabinie krzyczał. Lewe ramię wisiało mu bezwładnie. Podążyłem za nim i widziałem, jak kapitan rzucił się na niego i powalił na plecy. Nie bił go więcej; pochylił się tylko nad nim mówiąc coś gniewnie, lecz cicho. Zdaje mi się, że mówił mu, dlaczego, u diabła, nie zatrzymał maszyny, zamiast wrzeszczeć na pokładzie. Słyszałem, jak powiedział: „Ruszaj się! Leć, prędzej!” Przeklinał wciąż. Maszynista spuścił się po drabinie i poleciał, jęcząc przy tym boleśnie…
Jim mówił powoli; przypominał sobie wszystkie szczegóły szybko i z nadzwyczajną dokładnością; mógłby jak echo powtórzyć jęki maszynisty dla lepszego objaśnienia wszystkiego tym ludziom domagającym się faktów. Po pierwszych chwilach buntu zrozumiał, że tylko drobiazgowe świadectwo wydobędzie na wierzch rzeczywistą okropność całej tej sprawy. Fakty, których ci ludzie tak gwałtownie się domagają, były widoczne, zrozumiałe dla zmysłów, zajmowały swoje miejsce w przestrzeni i czasie, wydarzyły się na parowcu ważącym tysiąc czterysta ton w ciągu dwudziestu siedmiu minut podczas warty; tworzyły całość mającą zarysy, swój wyraz, skomplikowany wygląd, który można zapamiętać oczami, a oprócz tego było coś niewidzialnego, jakiś kierowniczy duch zatracenia zamieszkiwał tam jak złośliwa dusza we wstrętnym ciele. Koniecznie chciał to wyjaśnić. To nie była zwykła sprawa, wszystko w niej miało niezmierną doniosłość, ale na szczęście pamiętał wszystko doskonale. Chciał wypowiedzieć wszystko ze względu na miłość prawdy, a może także i dla własnego dobra; i gdy mówił z rozmysłem, umysł jego krążył i krążył wokoło grupy faktów, które zbiły się, ogarniając go całego, aby go odciąć od reszty ludzi; był istotą jakby uwięzioną w ogrodzeniu o wysokich palach, rzucającą się to tu, to tam, szukającą słabszego miejsca, jakiejś szczeliny, otworu, by móc się wyśliznąć i uciec. Ta nadzwyczajna czynność umysłowa sprawiała, że chwilami wahał się w swych odpowiedziach…
– Kapitan przebiegał pomost nieustannie; wydawał się dość spokojny, tylko potknął się kilkakrotnie; raz, chcąc mu coś powiedzieć, stanąłem naprzeciw niego, wpadł na mnie, jak gdyby był zupełnie ślepy. Nie dał mi żadnej określonej odpowiedzi na moje sprawozdanie. Mruczał do siebie; pochwyciłem parę słów, brzmiących coś jak: „przeklęta para”! „piekielna para”! Myślałem…
„To do rzeczy nie należy” – rzucenie tego ostrego zdania przerwało jego mowę jakby bolesnym ciosem i poczuł się bardzo zniechęcony i zmęczony. Już, już dochodził do tego, a teraz, brutalnie zmuszony do zamilknięcia, musi odpowiadać tak lub nie. Odpowiedział uczciwie krótkim: „Tak, zrobiłem to” i, piękny na twarzy, potężnie zbudowany, z młodością i blaskiem w oczach, trzymał się prosto i pewnie, gdy dusza wiła się w nim. Musiał odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie, tak niby ścisłe, a tak bezużyteczne – i znów czekał. W ustach miał taką suchość, jak gdyby jadł pył, gorycz i słoność, jak po wypiciu wody morskiej. Otarł wilgotne czoło, przesunął język po spalonych wargach, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Gruby urzędnik spuścił powieki i bębnił bez hałasu, obojętny, ponury; oczy drugiego, ponad ogorzałymi, złożonymi palcami, zdawały się jaśnieć dobrocią; sędzia pochylił się naprzód; jego blada twarz znalazła się w pobliżu kwiatów, potem pochylając się na ramię fotela, wsparł głowę na dłoni. Wiatr z wentylatorów muskał głowy, spadał na tuziemców o ciemnych twarzach, na Europejczyków, siedzących w mundurach tak obcisłych, że zdawały się przylegać jak skóra; służba sądowa w opiętych, długich, białych surdutach uwijała się wzdłuż murów, biegając nagimi stopami tak cicho, jak gdyby nie byli to ludzie, lecz cienie. Czerwone pasy i czerwone turbany dodawały im malowniczości.
Oczy Jima, błąkające się po sali w chwilach milczenia, spoczęły na białym człowieku siedzącym z dala od innych, z twarzą chmurną, zmęczoną, ale oczami spokojnymi, patrzącymi prosto, ciekawie i jasno. Jim znów dał odpowiedź i miał ochotę krzyknąć: „Ale po cóż to? Po co?!…” Tupał z lekka nogą, zagryzł wargi i spojrzał w dal. Spotkał się ze wzrokiem białego człowieka. Zwrócone na niego spojrzenie nie miało tego hipnotycznego wyrazu, co inne. Był to akt inteligentnej woli. Jim zapomniał się tak dalece między dwoma pytaniami, iż znalazł czas na myśl. „Ten człowiek – myślał – patrzy na mnie, jak gdyby widział kogoś czy coś za moimi plecami”. Musiał tego człowieka gdzieś widzieć – może na ulicy. Pewny jest, że nigdy z nim nie rozmawiał. Od wielu, wielu dni nie rozmawiał z nikim, milczał, prowadząc długie rozmowy z sobą samym jak więzień zamknięty w celi lub rozbitek w puszczy. Teraz odpowiadał na pytania niemające żadnego znaczenia, chociaż stawiane w pewnym celu, ale wątpił, czy kiedykolwiek będzie znów rozmawiać. Dźwięk jego własnych zeznań potwierdzał z góry powzięte mniemanie, że mowa już mu nie jest więcej potrzebna. Ten człowiek tam zdawał się rozumieć jego beznadziejne położenie. Jim spojrzał na niego, później odwrócił się energicznie, jak gdyby żegnał się z nim ostatecznie.
Później nieraz, w rozmaitych stronach świata będąc, Marlow chętnie wspominał Jima.
Może to było po obiedzie, na werandzie udrapowanej nieruchomą zielonością, ozdobionej kwiatami, w głębokim zmroku upstrzonym błyszczącymi końcami cygar. Wydłużone trzcinowe fotele były wszystkie zajęte. Tu i ówdzie błysnęło nagle czerwone światełko, roztaczając blask na palce ociężałej ręki, na część spokojnej twarzy lub zapalało iskierkę w myślących oczach, ocienionych cząstką gładkiego czoła; z pierwszym wypowiedzianym słowem ciało Marlowa wyciągnęło się w fotelu i pozostało zupełnie nieruchome, jak gdyby duch jego cofnął się w czasy minione i przemawiał stamtąd przez jego usta.
– Ach, tak, byłem obecny przy tym badaniu – rzekł – i do tej pory nie przestałem się dziwić, po co tam poszedłem. Skłonny jestem wierzyć, że każdy z nas ma anioła stróża, jeżeli zgodzicie się z tym, że każdy z nas ma również swego złego ducha. Chcę, byście to przyznali, gdyż nie mam ochoty wyróżniać się od innych, a wiem, że go posiadam – złego ducha, chcę powiedzieć. Nie widziałem go, rozumie się, ale mam na to dowody. Siedział on sobie we mnie, a będąc złośliwej natury, pchnął mnie, bym wmieszał się w tego rodzaju sprawę. W jaką sprawę? – pytacie. – No, w to badanie, w to śledztwo, gdzie niespodziewanym, szatańskim sposobem spotkałem ludzi najrozmaiciej skalanych, którzy na mój widok rozpuścili swe języki, by mi czynić swe piekielne zwierzenia, jak gdybym nie mógł sam sobie czynić zwierzeń, jak gdybym – na Boga! – nie posiadał dość wiadomości o sobie, dręczących duszę moją do końca życia. A chciałbym wiedzieć, co zrobiłem, by na taką łaskę zasłużyć. Oświadczam, że mam tyle samo własnych spraw na głowie, co i każdy człowiek, a pamięć mam tak samo dobrą, jak przeciętny pielgrzym na tym świecie; widzicie więc, że nie jestem wyjątkowym naczyniem do zbierania zwierzeń ludzkich. Więc po cóż mam mówić? Chyba dla zabicia czasu po obiedzie. Karolu, kochany chłopcze, obiad twój był wyjątkowo doskonały i w rezultacie ci oto ludzie uważają spokojnego robra7 za coś męczącego, wymagającego wysiłku. Pogrążyli się w twych wygodnych fotelach i myślą sobie: „nie chce nam się ruszać, niech Marlow opowiada.”
Opowiadać! Niech i tak będzie. Łatwo opowiadać o panu Jimie po dobrej uczcie, z pudełkiem przyzwoitych cygar pod ręką, w chłodny, gwiaździsty wieczór, mogący sprawić, że najlepszy z nas zapomni, że jesteśmy tu po to tylko, by cierpieć i drążyć swą drogę w wędrówce poprzez światła, licząc się z każdą minutą i krokiem, wierząc, że u kresu wydobędziemy się z tego jakoś przyzwoicie. I niewiele pomocy możemy oczekiwać od tych, o których ocieramy się łokciami. Rozumie się, że tu i ówdzie są ludzie, dla których całe życie jest jakby jedną poobiednią godziną, spędzoną z cygarem w ustach: łatwe, przyjemne, puste, może ożywione jakąś bajką o walce, bajką, o której się zapomina, zanim się usłyszało jej koniec, jeżeli w ogóle ma jakiś koniec.
Nasze oczy spotkały się po raz pierwszy w czasie tego przesłuchania. Trzeba wam wiedzieć, że znajdowali się tam wszyscy jakimkolwiek sposobem związani z morzem, dlatego że sprawa ta była powszechnie znana od chwili, gdy doszedł nas ten tajemniczy telegram z Adenu. Mówię tajemniczy, gdyż w pewnym sensie taki był, chociaż zawierał nagi fakt, tak nagi i szpetny, jak tylko fakt być może. Cała marynarka mówiła tylko o nim. Tego dnia z rana, gdym się ubierał, usłyszałem poprzez ścianę, jak mój Parsee Dubash szwargotał o Patnie z okrętowym stewardem łaskawie ugoszczonym herbatą w spiżarni. Gdy znalazłem się na wybrzeżu, spotkałem znajomego, a pierwsze jego słowa były: „czy słyszałeś kiedyś o czymś podobnym?” Jeden, drugi, trzeci powtarzał to samo, to uśmiechając się cynicznie, to patrząc smutnie, to klnąc, zależnie od swego charakteru. Zupełnie obcy ludzie poufale zagadywali do siebie jedynie w celu ulżenia swym przemyśleniom na ten temat; każdy pracujący w mieście zachodził do knajpy, by tam przy kieliszku pomówić o tej sprawie; słyszało się o tym w porcie, w sklepach, od agentów, od białych ludzi, od tuziemców, metysów, od każdego na wpół nagiego rybaka siedzącego na kamiennych stopniach. Było oburzenie i żarty, a przede wszystkim nieskończone dysputy o tym, co się też z nimi stało. Tak rzeczy stały przez parę tygodni czy dłużej, aż zaczęła przeważać opinia, że to, co było tajemniczego w tej sprawie, okaże się tragiczne, gdy pewnego pięknego poranka, stojąc w cieniu przy schodach portowego gmachu, ujrzałem czterech ludzi, idących ku mnie wybrzeżem. Rozmyślałem przez chwilę, skąd oni się tu nagle znaleźli, gdy raptem, mogę powiedzieć, krzyknąłem do siebie: „Oto oni!”