Łowca głów - Edgar Wallace - ebook + książka

Łowca głów ebook

Edgar Wallace

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Franciszek Elmer zniknął, a jedyne co po nim zostało to napisana maszynopisem notatka z podpisem „Łowca głów”. Niedługo potem zostaje odnaleziona odcięta głowa Elmera. Sprawą ma zająć się młody kapitan, Mike Brixtan. Śledztwo zaczyna od wizyty u siostrzenicy ofiary, Adeli Leamington, która pracuje jako statystka w produkcjach filmowych. Wkrótce w jednym ze skryptów z którego uczy, Adela znajduje kartkę napisaną tym samym maszynopisem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 231

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŁOWCA GŁÓW

Kapitan Mike Brixan miał pewne miłe i niewinne śmiesznostki. Ujrzawszy na przykład na polu młodą wronę, wierzył, że nim słońce zajdzie, koniecznie musi ujrzeć drugą. A kiedy kupił w Akwizgranie na dworcu kolejowym powieść, rozwlekle zatytułowaną Tylko statystka albo duma Hollywoodu, mniej go obchodziło, że taki głupi romans można sprzedawać po tak wysokiej cenie, a bardziej pochłonęły go myśli, w jakich okolicznościach znowu usłyszy albo będzie czytał o statystkach jako nadliczbowych i mało znaczących aktorkach filmowych.

Powieść nie zajęła go wcale. Po przeczytaniu jednej strony odłożył książkę i zaczął studiować belgijski rozkład jazdy pociągów. Był znudzony.

Nie można było powiedzieć, że nie obchodzą go przestępstwa, że mniej emocji znajduje w sprawach dotyczących rabunku niż w grze w golfa albo żeby opowieść o morderstwach nie miała być dla niego godna czytania – zrobiłoby to złe wrażenie na tych, co znali go dotąd jako najzdolniejszego agenta w wydziale wywiadowczym ministerstwa spraw zagranicznych.

Służbowe życie upływało mu na dziwacznych nieraz przechadzkach po obskurnych knajpach i na badaniu, w rozmaitych rolach, podziemnych prądów, po których pędziły łodzie dyplomacji zmierzające do tajnych, sobie tylko znanych, portów. W charakterze gapia-turysty przemierzał dwa razy wzdłuż i wszerz Europę; przepłynął łodzią Dunaj tylko po to, aby łażąc po przybrzeżnych szynkach, wykryć właściwe znaczenie tajnych mobilizacji – oto były zajęcia, które kochał całą duszą.

Nic przeto dziwnego, że zmartwił się odwołaniem go z Berlina w chwili, kiedy, jak zdawało się, tajemnica czechosłowackiego traktatu jest już na drodze do rozwiązania, bo wykosztowawszy się, zdobył jego kopię.

– Jeszcze doba, a miałbym fotografię dokumentu – wyrzucał majorowi Jerzemu Stainesowi, swemu szefowi, opowiedziawszy się nazajutrz z rana w Whitehallu1.

– Stało się – rzekł tamten bez żalu. – Ale my już rozmawialiśmy z czechosłowackim premierem; obiecał nam porozumienie i nawet podał tekst traktatu, rzecz dotyczyła spraw handlowych. Mike, czy znał pan Elmera?

Wywiadowca ministerstwa spraw zagranicznych usiadł na krawędzi stołu.

– To tylko po to sprowadził mnie pan aż z Berlina? – powiedział z goryczą. – Ściągnął mnie pan z mojej kochanej kawiarni „Pod Lipami”. Przy sposobności mówię panu: Niemcy potajemnie produkują amunicję w dawnej wytwórni ołówków w Bawarii. A ten Elmer to jakiś urzędnik, zdaje się.

Major Staines skinął głową.

– Tak, w rachunkowości. Przed trzema tygodniami znikł nam z oczu, a po sprawdzeniu jego ksiąg okazało się, że systematycznie kradł powierzone mu pieniądze.

Mike’owi wyciągnęła się twarz.

– Przykro mi to słyszeć, wyglądał na spokojnego i nieszkodliwego człowieka. No, ale pan chyba nie będzie wymagał, żebym ja go łapał. To robota dla Scotland Yardu.

– Nie, nie będę wymagał, bo już go znaleziono.

Było coś znaczącego w tonie tej odpowiedzi i zanim Staines zdążył wyjąć z teczki leżącej na biurku mały skrawek papieru, Brixan już wiedział, co to będzie.

– Czy nie Łowca Głów?

– Tak, to kartka od niego.

Podał dependentowi skrawek zapisany maszynowym pismem:

 

Znajdziecie skrzynkę w szparze przy mostku kolejowym w Esher.

Łowca Głów

 

– Łowca Głów – odruchowo wyszeptał Mike i gwizdnął.

– Znaleźliśmy skrzynkę i rzeczywiście była w niej głowa nieszczęśliwego Elmera – mówił Staines. – To już dwunasta w ciągu siedmiu lat, a prawie we wszystkich tych wypadkach – dla ścisłości z wyjątkiem dwóch – ofiara była zbiegiem przed ścigającą ją sprawiedliwością. Gdyby nawet sprawa z traktatem nie była pomyślnie załatwiona, sprowadziłbym tu pana, Mike.

– Przecież to robota dla policji – rzekł młody detektyw z zakłopotaniem.

– Biorąc rzecz technicznie, pan jest policjantem. Minister spraw zagranicznych życzy sobie, abyś pan wziął tę sprawę w swoje ręce i ma na to aprobatę sekretarza stanu, który faktycznie rządzi Scotland Yardem. Jak dotąd śmierć Franciszka Elmera i znalezienie jego szczątków zatajono przed prasą. Narobiono niedawno tyle hałasu wokół jego osoby, że tragiczną resztę policja chce już przemilczeć. Było wdrożone dochodzenie... Mogę panu jeszcze tylko to powiedzieć, że trzy tygodnie temu Elmera widziała w Chichesterze jego kuzynka. Ta panna Adela Leamington pracuje w filmowym przedsiębiorstwie, jest nadetatową statystką, czy czymś w tym rodzaju.

– Statystka! A co, wiedziałem, że spotkam się znowu z tym słowem. No, więc co ja mam do zrobienia?

– Proszę się z nią spotkać – rzekł szef. – Ma pan tu adres.

– Czy jest tam i pani Elmer? – zapytał Mike, wkładając kartkę do kieszeni.

– Owszem, ale nie potrafi podać okoliczności morderstwa. Nie widziała męża od miesiąca i, zdaje się, że byli od lat w separacji. Obecnie nieźle wyszła na jego śmierci.

Mike odczytał jeszcze raz ponure zawiadomienie od Łowcy Głów.

– Co pan myśli o tym?

– Mam wrażenie, że to wariat, któremu się zdaje, iż jest powołany do wymierzania kary uchylającym się od wyroków sądowych przestępcom. Dwa jednak wyjątki poważnie podkopują moje przypuszczenie. Weźmy wypadek z Willittem. Dwa lata temu znaleziono jego głowę w Clapham Common. A przecież to była zacności dusza, człowiek powszechnie lubiany, który miał też duże konto w banku. Drugi wyjątek to Crewling, pierwsza z ofiar Łowcy Głów, też człowiek poza wszelkim podejrzeniem, chociaż na kilka tygodni przed śmiercią zdradzał niewątpliwie zaburzenia umysłowe. Zawiadomienia – ciągnął dalej Staines – były nieodmiennie pisane na tej samej maszynie. W każdym znajdzie pan na pół zatarte u, słabe g i niezwykłe ustawienie wierszy, które eksperci zgodnie przypisują bardzo starej, niespotykanej dziś w użyciu maszynie Kosta. Proszę znaleźć osobę piszącą na tej maszynie i możliwe, że ujmie pan mordercę. Mało jest jednak prawdopodobne, żeby dało się go ująć tą drogą, gdyż policja rozpowszechniła fotografię ukazującą osobliwości tego pisma; sądzę, że Łowca używa tej maszyny tylko do fabrykowania informacji o straceniu kolejnej ofiary.

Brixan wrócił do mieszkania nieco sfrustrowany niezwykłym dlań zleceniem. Obracał się dotąd wyłącznie w świecie wysokiej polityki. Przedmiotem jego dociekań były wszelkie finezje dyplomacji, zaś pospolite ludzkie zboczenia, złodziejstwa, morderstwa czy grabieże, jakie zaprzątają uwagę policji, nie wchodziły w zakres jego działania.

– Bill – rzekł, zwracając się do małego terierka leżącego w salonie przed kominkiem – ja tu zrobię klapę! No, ale klapa czy nie, zobaczę się ze statystką, a to już coś warte.

Bill przyjaźnie zamerdał ogonem.

1Whitehall – ulica w Londynie wokół skupione są budynki rządowe, przez co często słowo Whitehall używane jest jako synonim angielskiego rządu.

SAMPSON LONGVALE SKŁADA WIZYTĘ

Wyczekawszy chwili, kiedy nikogo już nie było, Adela Leamington weszła do pracowni, gdzie siedział z rękami w kieszeniach siwowłosy, zasępiony pan.

Chwila była zupełnie nieodpowiednia; nikt nie mógł tego wiedzieć lepiej od Adeli.

– Czy mogę z panem pomówić?

Mister Knebworth spojrzał na nią, ociągając się. Powinien wstać, gdyż na co dzień był wcieleniem dworskości. W tym jednak momencie szacunek jego dla kobiecości spadł poniżej zera. Spojrzenie miał obojętne, chociaż jako reżyser instynktownie oceniał jej zalety. Była ładną brunetką o regularnych rysach, zdobiła ją bogata fryzura nieobciętych włosów, nadających jej powab dziecięcości, miała delikatnie zakrojone usta, wysmukłą kibić, doskonała była w każdym calu.

Jack widział w swoim życiu niemało pięknych statystek i przechodził kolejno stadia entuzjazmu i rozpaczy, oglądając te piękności po przeniesieniu na ekran, gdzie stawały się beznadziejnie nieporadnymi, drewnianymi figurkami bez życia i wyrazu. Były zanadto ładne, by stać się zręczne, zanadto pewne swojej piękności, by być naturalne. Ot, lalki bez inteligencji lub inicjatywy, statystki do paradowania w tłumie, zdolne do uśmiechów i mechanicznych ruchów.

– Słucham – rzekł bez atencji.

– Czy nie znalazłaby się dla mnie jakaś rola w tym filmie, panie Knebworth?

Wydął usta.

– Przecież pani ma tu swoją rolę, panno, zapomniałem nazwiska, Leamington, zdaje się?

– Owszem, gram tu, jestem jedną z postaci na dalszym planie – uśmiechnęła się. – Nie pragnę dużej roli, ale jestem pewna, że mogłabym grać role większe i nie być tylko statystką.

– Jestem przekonany, że grałaby pani nie gorzej od innych – wykrztusił. – Ale nie mam dziś żadnej takiej rólki.

Chciała już wyjść, zatrzymał ją.

– Zgadłem: opuściła pani rodzinę, dom. Zdawało się pani, że praca w filmach to milion dolarów dochodu rocznie, a co środa – nowy samochód. Lub może porzuciła pani dobry zawód maszynistki, bo uroiła sobie, że zakasuje całe Hollywood. Wracaj, dziecko, do domu i powiedz ojcu, że maszyna do pisania – jako narzędzie zarobkowania – nie ma równego sobie na świecie.

Uśmiechnęła się.

– Nie przyszłam do pracy w filmie dla marzeń, o jakich pan mówi. Mam pełną świadomość tego, jak tu życie może być twarde. A rodziców straciłam.

Zaciekawiło go to.

– Z czego pani żyje? Czyż praca statystki może dać utrzymanie? W każdym razie nie u mnie. Gdybym był jednym z tych multimilionowych reżyserów kierujących filmami z wyścigami kwadryg w cyrkach starorzymskich, no to jeszcze... Ale nie jestem nim. W moich filmach występuje tak niewiele osób.

– Mam mały dochód po matce i pisuję – odrzekło dziewczę.

Przerwała, zauważywszy, że patrzy w głąb, poza nią, w kierunku wejścia do pracowni, a odwracając głowę, ujrzała w drzwiach osobliwą postać. Pomyślała, że to aktor przebrany do próby filmowej.

Nowym przybyszem był stary mężczyzna. Obcisły jego frak, spodnie przysznurowane do obuwia, wysoki kołnierzyk i czarny atłasowy krawat należały do rekwizytów ubiegłego wieku, choć pachniały świeżością. Białe płócienne wyłogi u rękawów były karbowane, a kamizelka z szarego aksamitu zapięta na dwa rzędy złoconych guzików. Wyglądał, jakby zstąpił z rodzinnego portretu starodawnych modnisiów ubiegłego stulecia. W jednej ręce trzymał cylinder o zagiętym rondzie, w drugiej laskę ze złotą gałką. Na jego pobrużdżonej twarzy malował się wyraz pokory i łagodności.

Jack Knebworth zerwał się z krzesła, podchodząc do gościa.

– Kogo ja widzę?! Pan Longvale! Bardzo mi miło widzieć pana. Otrzymał pan mój list? Nie potrafię wyrazić, jak jestem wdzięczny za użyczenie mi pańskiego domu.

Sampson Longvale z Dower House! Teraz przypomniała sobie. Znany był w Chichesterze jako staromodny pan. Pewnego razu, gdy była w tamtej miejscowości, ktoś wskazał jej duży budynek, gdzie mieszkał. Pamięta zmurszałe ściany, zarośnięty zielskiem ogród...

– Pomyślałem sobie, wstąpię i zobaczę się z panem. – Głos jego miał mocne brzmienie i piękną modulację. Nie słyszała nigdy równie przyjemnego i przyglądała się ekscentrycznej postaci ze wzrastającą ciekawością. – Tylko czy dom i tereny będą odpowiednie dla pańskich potrzeb? Lękam się, że znajdzie je pan w smutnym nieładzie, ale nie jestem w stanie dbać o tę posiadłość w takim samym stopniu, jak kiedyś czynił to mój dziad.

– Nic mi ponadto nie trzeba, panie Longvale. Bałem się, że obraziłem pana.

Stary szlachcic przerwał z łagodnym uśmiechem.

– Ale gdzież tam, nie obraziłem się i było mi bardzo przyjemnie. Panu potrzebny był dom nawiedzany przez duchy; mogę służyć nawet i w tym względzie, choć nie obiecuję, czy nasz rodzinny duch przyjdzie tym razem. Dower House miał ducha przez całe setki lat. Dawniejszy właściciel w przystępie gniewu zamordował tam swoją córkę i istnieje przypuszczenie, że duch tej nieszczęśnicy tuła się po domu. Ja sam nie widziałem go nigdy, ale parę lat temu udało się to jednemu z moich służących. Na szczęście wolny już jestem od tego rodzaju sensacji; nie mam w domu służby, chociaż jeśli pan zechce zanocować u mnie, potrafię przyjąć u siebie pięć do sześciu osób z pańskiego towarzystwa.

Knebworth odetchnął z ulgą. Po pilnych poszukiwaniach doszedł do wniosku, że w tamtej okolicy byłoby prawie niemożliwe znaleźć miejsce na nocleg.

– Strasznie się lękam, że sprawi to panu masę kłopotu, panie Longvale. Otóż od razu omówmy delikatną sprawę...

Stary nie dał mu dokończyć.

– Jeśli pan zamierza mówić o pieniądzach, uprzejmie, ale stanowczo wypraszam to sobie. Już jestem wynagrodzony. Mówię panu szczerze, interesują mnie sprawy filmu, jak i wiele innych dziedzin współczesnej sztuki. My, starzy, zazwyczaj jesteśmy skłonni ganić współczesność, ja jednak osobiście znajduję szczególne zadowolenie w badaniu tych wszystkich cudów, jakie wiek nowy nam odkrył.

Tu zagadkowo spojrzał na reżysera.

– Któregoś dnia musi pan sfilmować mnie w pewnej roli, do której, sądzę, nie znajdzie się lepszy, w roli jednego ze sławnych moich przodków.

Jack Knebworth spojrzał nań na pół rozbawiony, na pół trwożliwie. Nie było dla niego nowiną spotykać ludzi, którzy pragną oglądać siebie na ekranie, ale nie spodziewał się podobnej próżności po panu Sampsonie.

– Bardzo proszę, z całą przyjemnością. Pańscy przodkowie byli zapewne dobrze znani?

Pan Longvale westchnął.

– Żałuję, że nie pochodzę z głównej linii, do której należał Karol Henryk, najbardziej znany członek naszego rodu. Był moim dziadkiem po kądzieli. Ja pochodzę z bordoskiej linii Longvale’ów, która wodziła rej w historii. – Pokiwał smutno głową.

– Pan jest Francuzem? – zapytał Jack.

– Tak, tak, byliśmy Francuzami. Mój pradziad poślubił Angielkę spotkaną w osobliwych okolicznościach. Przebywaliśmy w Anglii za czasów dyrektoriatu2.

I tu, tak jakby dopiero teraz spostrzegł Adelę, ukłonił się jej.

– No, ale na mnie już czas – rzekł, wyjmując ogromny złoty zegarek z kieszeni.

Obserwowała go, gdy wychodził z reżyserem i gdy minął dom w najstarożytniejszym, jakie kiedykolwiek widziała, aucie. Musiał to być jeden z najpierwszych samochodów, jakie w ogóle powstały w kraju, wielka, wysoka i ciężka machina. Przejechała z piekielnym hałasem i wolnym truchcikiem po żwirze za oknami i zniknęła z oczu.

Jack Knebworth wrócił do pracowni.

– Ależ ogarnia ich chętka do filmowania się, zarówno starych jak i młodych – rzekł do siebie. – Dobranoc pani, zapominam pani nazwisko, Leamington, zdaje się?

Była już w połowie drogi do domu, zanim uprzytomniła sobie, że rozmowa, którą zaryzykowała po dużym wysiłku woli, spełzła na niczym i oto wraca, będąc nadal daleko od wymarzonej, samodzielnej roli.

2dyrektoriat – pięcioosobowy rządowy organ egzekutywy w schyłkowym okresie rewolucji francuskiej (1789–1799).

SIOSTRZENICA

Adela Leamington wynajmowała w niewielkim domku mały pokoik, a zdarzały się chwile, że życzyła sobie, by pokoik ten był jeszcze mniejszy, miałaby wówczas uzasadnioną odwagę do poproszenia twardej i nieustępliwej gospodyni, pani Watson, o redukcję komornego. Statystki zatrudniane u Knebwortha miały wysokie honoraria, ale były rzadko wzywane. Jack bowiem należał do tych sprytnych producentów, którzy wyspecjalizowali się w filmach o niezłożonej treści, wymagających niezbyt wielu ludzi i sprzętu.

Ubierała się nazajutrz z rana, gdy pani Watson weszła do niej z poranną herbatą.

– Tu dobijał się od wczesnego ranka jakiś pan – rzekła. – Ujrzałam go, gdy szłam po mleko. Był uprzedzająco grzeczny, powiedziałam mu, że pani śpi.

– Chciał widzieć się ze mną? – żachnęła się zdziwiona.

– Tak mówił. Pytałam go, czy przybywa od Knebwortha, ale odrzekł, że nie. Jeśli pani chce go przyjąć, to można prosić do salonu, chociaż nie jestem za tym, żeby młode panny przyjmowały u siebie kawalerów. Nigdy dotąd nie odnajmowałam mieszkania aktorkom. Dbałam zawsze o dobrą sławę i nie zrezygnuję z niej.

Adela się uśmiechnęła.

– Nie wyobrażam sobie niczego bardziej niewinnego niż tak ranna wizyta – rzekła.

Zeszła na dół i otworzyła drzwi. Młodzian stał na chodniku, tyłem do niej, ale usłyszawszy otwieranie drzwi, odwrócił się. Patrzyło mu dobrze z oczu, był porządnie ubrany, jego uśmiech miał w sobie coś pociągającego i dobrze usposabiał.

– Sądzę, że gospodyni nie zerwała pani ze snu. Mógłbym poczekać. Czy pani Adela Leamington?

Skinęła głową potwierdzająco.

– Pan będzie łaskaw wejść – rzekła doń. Zanim wprowadziła go do saloniku i zamknęła drzwi, oczekiwała, co powie.

– Jestem sprawozdawcą prasowym – rzekł do niej wykrętnie.

– Pan zgłasza się zapewne w sprawie stryja Franciszka? Czyżby zaszło coś rzeczywiście złego? Tydzień temu przysłano już do mnie wywiadowcę. Znaleziono go?

– Nie, nie znaleziono – rzekł z zakłopotaniem. – Pani, oczywiście, dobrze go znała?

– Nie. Widziałam go zaledwie dwa razy w życiu. Nieboszczyk ojciec poróżnił się z nim jeszcze przed moim przyjściem na świat i widziałam go raz po śmierci tatusia, a raz przed fatalną chorobą matki.

Usłyszała, jak z ulgą odetchnął, choć dlaczego miało mu to sprawić ulgę, że stryj był prawie obcy dla niej, nie mogła pojąć.

– Czy pani widziała go tu w Chichesterze?

– Owszem, widziałam. Jechaliśmy z całym zespołem aktorskim drogą do Goodwood Park i przelotnie dostrzegłam go, jak szedł chodnikiem. Miał wygląd beznadziejnie przygnębionego. Właśnie tylko co wyszedł ze sklepu z materiałami piśmiennymi, pod pachą miał gazetę, a w ręce list.

– Gdzie był ten sklep?

Podała mu adres, zapisał go sobie.

– Pani nie widziała go więcej?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Czy zaszło rzeczywiście coś tak bardzo złego? – zapytała z niepokojem. – Nieraz słyszałam utyskiwania matki, że stryj Franio to człek bardzo osobliwy i mało skrupulatny. Grozi mu coś?

– Tak, groziło, ale proszę się tym nie martwić. Pani jest zapewne wielką artystką filmową?

Pomimo swego zakłopotania zaśmiała się.

– Wielką? Skądże znowu! Chyba że pan tak się wyrazi w swoim dzienniku...

– W moim? – zapytał zaskoczony. – No tak, w mojej gazecie, oczywiście.

– Nie wierzę w pańskie reporterstwo – rzekła z nagłą podejrzliwością.

– O, przepraszam, jestem nim naprawdę – odparł dość gładko i wypalił jej tytuł szeroko rozpowszechnionej po świecie gazety.

– A ja, choć nie jestem wielką artystką i lękam się, że nigdy nią nie będę, sądzę, iż dzieje się to dlatego, że nie mam przysłowiowego łutu szczęścia. Knebworth instynktownie wyczuwa we mnie brak zdolności.

Mike Brixan przejął się jej zwierzeniem. Zainteresowanie, jakie okazał w tej sprawie, przyznawał to sobie, nie odbiegło zbyt daleko od osoby kuzynki Elmera. Nie widział dotąd równie ładnej i równie naturalnej osóbki.

–  Przypuszczam, że pani uda się teraz do pracowni?

Przytaknęła.

– Ciekaw jestem, jak pan Knebworth patrzyłby na to, gdybym odwiedził tam panią.

Zawahała się.

– Nie zaaprobowałby tego.

– W takim razie złożę wizytę jemu. Czy to nie wszystko jedno?

– Dla mnie to rzecz obojętna – odrzekła chłodno.

W języku pospólstwa mówi się – myślał, rozstawszy się z nią – złapałem przepióreczkę.

Dalsze badania nie zajęły mu wiele czasu. Odnalazł sklepik z gazetami i właściciel dziwnym trafem pamiętał odwiedziny Franciszka Elmera.

–  Przyszedł do mnie po list, choć nie był adresowany do niego. Tu sporo ludzi otrzymuje korespondencję adresowaną na mój sklep; mam z tego trochę postronnego zarobku.

– Kupił u pana gazetę?

– Nie, nie kupił, miał już jedną z sobą pod pachą; był to Morning Telegram. Przypominam to sobie, bo zauważyłem, że jedno z ogłoszeń na pierwszej stronie obwiódł niebieskim ołówkiem. Ciekaw byłem, czego to dotyczyło, a miałem właśnie u siebie ten numer, i mam go dotąd.

Poszedł do pokoiku za sklepem, wyniósł stamtąd brudny numer dziennika i położył na kantorku.

– Jest sześć tych ogłoszeń, nie wiem tylko, które właściwie było u niego podkreślone.

Mike zaczął czytać: jedno było rozpaczliwym wołaniem matki do syna, wzywającym do powrotu z zapewnieniem, że „wszystko będzie przebaczone”. Drugie napisane szyfrem, którego nie miał czasu odcyfrowywać; trzecie podawało dane co do miejsca i czasu jakiejś schadzki; czwartym była z lekka przysłonięta wskazówka dla jakiegoś zbyt lękliwego nowicjusza. Przy piątym się zatrzymał, brzmiało:

 

Zmartwiło mnie. Ostateczne wskazówki pod podany adres. Odwagi. Dobroczyńca.

– Jakiś „dobroczyńca” – rzekł Brixan. – Czy Elmer zrobił wtedy złe wrażenie na panu? Może wyglądał na zmartwionego?

– Tak, był jakiś niespokojny, roztargniony, mówię panu, wprost niesamowity, jakby zupełnie stracił głowę!

– O, właśnie, to jest dobre określenie – rzekł Mike.

AKTORKA

W pracowni wytwórni kinematograficznej Knebwortha od godziny już przeszło czekał cały zespół aktorski gotowy do drogi.

Reżyser siedział przygarbiony na krześle, w zwykłej swojej pozie, gładząc wydłużony swój podbródek i od czasu do czasu spoglądając na zegar wiszący nad biurkiem.

Była jedenasta, kiedy Stella Mendoza wpadła z nonszalancją, wnosząc z sobą zapach leśnych fiołków i maleńkiego pieska na ręku.

– Czy u pani wakacje? – zaczął docinać jej Knebworth. – Czy może się pani zdawało, że zaproszenie było na godziny przedpołudniowe? Na panią czeka pięćdziesiąt osób, pani Stello!

– Nic na to nie poradzę – rzekła, wzruszając ramionami. – Pan mi mówił, że ma jechać na zdjęcia za miasto, więc myślałam, że śpieszyć tak bardzo nie ma potrzeby. Zresztą musiałam spakować swoje rzeczy.

– No, rozumie się, pani myślała, że śpieszyć się nie ma potrzeby! Kazałem pani przyjść na dziesiątą.

– Co pan chce nakręcać? – zmieniła temat, niecierpliwie targnąwszy głową.

– Przeważnie panią – odparł Jack z wolna. – Proszę iść do gotowalni i nie zapomnieć zdjąć perłowych kolczyków. Pani przecież ma grać na pół przymierającą głodem chórzystkę. Zdjęcia odbędą się w Griff Towers i zapewniłem już gospodarza, który pozwolił nam korzystać ze swego domu, że będziemy pracowali u niego mniej więcej do trzeciej. Gdyby pani była Pauliną Frederick, Normą Talmadge albo Lilianą Gish, to jeszcze można byłoby poczekać, ale Stellę Mendozę wezwano na dziesiątą i nie powinna była zapominać o tym!

Jack Knebworth wstał z krzesła i ze złowieszczą powolnością zaczął nakładać na siebie płaszcz. Zaczerwieniona i zaperzona diwa przyglądała się temu z wyrazem obrażonej dumy i zadraśniętej miłości własnej.

Jeszcze nie tak dawno Stella była po prostu Małgosią Stubbs, córką sklepikarza, i teraz Jack przemawiał do niej, jak gdyby dotąd miał przed sobą tę samą Małgosię, a nie gwiazdę filmową, bożyszcze ekranów całego świata.

– Dobrze! Chce pan awantury, będzie pan ją miał, panie Knebworth. Ten scenariusz trzeba było opracować na nowo, tak abym mogła pokazać swoje możliwości. Za bardzo rozbudowana jest rola męska. Pan źle mnie traktuje, panie Knebworth. Jestem czasami nieznośna, ponosi mnie temperament, to prawda, ale pan nie może wymagać, żeby taka kobieta jak ja była klockiem drewnianym!

– Jeżeli jest w pani coś z drewnianego klocka, to pani głowa – odparł reżyser i ciągnął dalej obojętny na wściekłość malującą się na twarzy aktorki. – Grała pani przez dwa lata drobne role w Hollywood i nie przywiozła stamtąd do Anglii nic więcej ponad arogancki sposób przemawiania, chociaż to mogła pani przejąć z niedzielnych kawałów w gazetach. Temperament! Tak, to jest groźne słówko. Sypią się po nim zaświadczenia lekarskie o chorobie i niemożności przystąpienia do pracy w chwili, gdy zdjęcia są już w połowie wykonane i grozi zawieszenie dalszych prac, o ile nie nastąpi podwyżka gaży o pięćdziesiąt procent. Ale w tym wypadku, chwalić Boga, nie nakręciliśmy jeszcze nawet czwartej, co mówię, nawet ósmej części całości. Opuszczaj sobie nas, zacietrzewiona damulko, i to tak prędko, jak ci się żywnie podoba!

Kipiąc ze złości, z drżącymi ustami, nie będąc w stanie wymówić ani słowa, zakręciła się w miejscu i uciekła z pracowni.

Siwowłosy Jack Knebworth powiódł wzrokiem po milczącym zespole.

– Oto gdzie zdarzają się cuda – rzekł sardonicznie. – Oto jak panna, która opuściła dom, dochodzi do sławy w ciągu jednej nocy. Jeśli nie wierzycie, że podobne rzeczy zdarzają się w Hollywood, to o czym z wami gadać! Mary Pickford, numer drugi, proszę wystąpić!

Statystki trochę ubawione, trochę zdziwione, zaśmiały się, lecz żadna nie ruszyła się z miejsca. Adela zdębiała, niezdolna wymówić słowa.

– Skromność nie jest cechą naszego zawodu – przyjaźnie drwił dalej stary. – Która z was mniema, że potrafi zagrać rolę Rozelli, bo odegra ją właśnie statystka, niech wystąpi! Pokażę tej pseudoaktorce, że u mnie nie ma statystki, która nie przerastałaby jej w swej grze o całą głowę. Kto to prosił mnie wczoraj o rolę? O, pani właśnie!

I wskazał palcem na Adelę. Z bijącym sercem podeszła do niego.

– Oglądałem filmowe zdjęcia pani sprzed sześciu miesięcy. Pamiętam, że coś w nich nie trafiło mi do przekonania. Był jakiś defekt, co to mogło być?

Zwrócił się do asystenta. Ów podrapał się w głowę, usiłując sobie przypomnieć.

– Nogi w kostkach? – zaryzykował przypuszczenie na chybił trafił, gdyż Knebworth znał się na tym.

– Nie, to w porządku. Skocz no pan po odbitkę i zobaczymy.

Po dziesięciu minutach Adela siedziała obok dyrektora w pokoiku do wyświetlań, przyglądając się sobie na filmie.

– Wiem już, włosy! – zawołał zadowolony. – Wiedziałem, że coś takiego tu było. Nie znoszę fryzury „na pazika”. Wynaturza kobietę i czyni ją zanadto czupurną. Pani zmieniła znowu kolor włosów? – dodał po zapaleniu światła.

– Tak, proszę pana.

Ogarnął ją spojrzeniem beznamiętnego podziwu.

– Nada się pani. Proszę obejrzeć garderobę i zabrać kostiumy Mendozy. Chciałbym powiedzieć pani jeszcze jedno. Może pani mieć powodzenie lub nie, ale tak czy inaczej nie ma dla pani przyszłości w filmie, proszę więc zbytnio nie palić się do tego. Tu w Anglii tylko kobieta, która jest żoną producenta, ma szansę stać się gwiazdą. A ja nie poślubię pani, choćby mnie pani nawet prosiła o to na kolanach. To jedyny typ „gwiazdy”, jaki jest znany w angielskich filmach: żona producenta. O ile pani nie stanie się nią, będzie klapa! Moja więc rada: jeżeli pani dobrze pójdzie w tym obrazie, to trzeba wyjść za któregoś z tych sprytnych reżyserów, co to szast-prast zmontują trzy ścianki, postawią donicę z palmą i już mają dekorację, którą nazywają salonem. Henryku, dasz tam pani, jak jej na imię?, tekst scenariusza! Proszę przestudiować go gdzieś na uboczu. Henryku, garderoba dla pani! Wyznaczam pół godziny na przestudiowanie tekstu.

Jak urzeczona, niby w sennym marzeniu, poszła do cienistego ogrodu leżącego tuż przy pracowni i usiadła, chcąc się skupić nad wierszami scenariusza. To chyba nieprawda, co tu się stało z nią, to nie może być prawda! Wtem do uszu jej doszedł chrzęst żwiru pod czyimiś stopami, więc podniosła wzrok, przed nią stał młody mężczyzna z dzisiejszej porannej wizyty, Mike Brixan.

– Ach. Proszę mi nie przeszkadzać – zastrzegła z niepokojem. – Otrzymałam rolę, dużą rolę do przeczytania.

Ambaras jej był tak szczery, że wnet zabrał się do odejścia.

– Bardzo przepraszam – wyjąkał.

W zmieszaniu upuściła na ziemię luźne arkusze rękopisu. Kiedy schylili się, żeby je podnieść, zderzyli się z sobą głowami.

– Jeszcze raz przepraszam. Jakże jestem niezgrabny! Znaleźliśmy się w sytuacji niby z jakiejś starej komedii, nieprawda?

Przyjrzał się arkuszowi papieru, który trzymał w ręce i zaczął go czytać. Był to drobiazgowy opis jakiejś sceny.

 

Duża cela oświetlona lampą wiszącą. W głębi żelazne drzwi, przez które zagląda do środka przechadzający się tam i z powrotem wartownik.

– Wielki Boże! – zawołał Mike i zbladł.

Litery u w tym maszynowym piśmie były poplamione, a g niewyraźne. Stronicę wydrukowano na maszynie, spod której wychodziły straszliwe zawiadomienia o śmierci rozsyłane przez Łowcę Głów.

W TEJ SERII RÓWNIEŻ

UMYSŁ PANA REEDERA

Edgar Wallace

Na pierwszy rzut oka pan J.G. Reeder to niepozorny niski mężczyzna o rudych włosach i sfatygowanej twarzy. Jednak pracując dla prokuratora, znajduje wiele rzeczy, które rozbudzają jego niezwykły umysł.

Zbiór ośmiu ekscytujących i oryginalnych opowiadań, z których każde jest osobną sprawą nad którą pracuje Reeder wykorzystując swój kryminalny umysł do rozwikłania niezwykłych i osobliwych zagadek.

CZERWONY KRĄG

Edgar Wallace

Jedna z najbardziej znanych powieści kryminalnych Edgara Wallace'a, czterokrotnie filmowana i wielokrotnie wznawiana.

James Beardmore otrzymuje list z żądaniem natychmiastowej zapłaty 100 tysięcy funtów ze znakiem Czerwonego Kręgu. Decyduje się jednak postawić mafijnej organizacji i nie płacić, mimo że było to jego ostatnie ostrzeżenie. Konsekwencje tej decyzji mogą być dla niego tragiczne. Wkrótce pojawia się więcej listów ze znakiem kręgu, a ostatnie wydarzenia wskazują, że nie są to jedynie puste groźby. Kto stoi za tajemnicza organizacją? Czy uda się ją powstrzymać?