Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chwała i upadek. Miłość i śmierć.
Nowa powieść Ignacego Karpowicza inspirowana historią życia legendarnych lotników: pilota Franciszka Żwirki i inżyniera Stanisława Wigury.
Rok 1905. Kora spędza dzieciństwo w Bieniakoniach, miasteczku na południe od Wilna. Ma brata bliźniaka i sześć sióstr: Hiacyntę, Kalinę, Różę, Dalię, Rutę i Hortensję. Jako jedyna z dziewczyn nie otrzymała imienia od nazwy kwiatu. Chodzi do tyłu jak rak, bywa psem, rozmyśla nad milionem pozornie błahych spraw. Marzy o innym świecie, tęskni za przygodą, księciem i za bratem Franciszkiem, który wyjechał do szkół, by zostać kiedyś najsłynniejszym polskim pilotem. Pewnego dnia Cyganka przepowiada jej niepokojącą przyszłość…
Gdy dziesięć lat później przez miasteczko przechodzą bieżeńcy, świat, który znała Kora, nagle przestaje istnieć…
Karpowicz w Ludziach z nieba narusza filary tradycyjnie pojmowanej tożsamości, przekracza granice czasu i wyobraźni oraz przypomina, że najważniejsze, co nam się w życiu przytrafia, to relacje z drugim człowiekiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Nic z dłoni
Pięknie tu było przejazdem, Kora jednak mieszkała tam stale. Mieszkała przy ulicy Nietakiej 7 w Bieniakoniach, miasteczku na trasie kolejowej do Wilna. Największą jego atrakcją był grób Maryli Wereszczakówny, dziewczyny Adama Mickiewicza. Czasem wyobrażała sobie, że zaprósza się ogień i mieścina idzie z dymem. Z wyjątkiem grobu Maryli rzecz jasna.
W głowie od kilku lat pisała list do nieznajomego nie stąd. Pierwszy list, uwzględniający późniejsze korekty, brzmiał mniej więcej tak:
Drogi Człowieku,
nazywam się Kora, znowu kończę kilkanaście lat. Mam sześć sióstr i brata bliźniaka. Tata pracuje na kolei, więc mieszkamy w służbowym domku z kawałkiem ziemi. Mama prowadzi ten dom, kiedy nie jest w ciąży, bo kiedy jest, to prace spadają na nas.
Mówię i czytam po polsku, po rosyjsku, po francusku i słabiej po niemiecku. Znam również kilkanaście przekleństw po żydowsku. Podobno jedno z nich po przełożeniu na język ludzki brzmi: „Znowu poniedziałek? Jak do tego doszło?”.
Uczyłam się także łaciny i greki. Tych dwóch ostatnich uczy mnie babcia, gdy się nudzimy. Ponieważ często zapomina o różnych rzeczach, nie mam pewności, czy łacina i greka nie są tylko nasze, przez nią wymyślone. Francuskiego uczy nas matka. Obok francuskiego i rozstrojonego pianina nic więcej nie wyniosła z rodzinnego domu.
Nienawidzę gry na pianinie. Wolałabym grać na puzonie. Podobno dmuchanie nie uchodzi panienkom.
Płci żeńskiej już się raczej nie bija, chyba że baby z chłopów.
Nie ma tu o co walczyć.
Na wiosnę wszystko zalewa woda, latem wszystko wysycha.
Drogi Człowieku, nienawidzę miejsca, w którym utknęłam przez pomyłkę. Jeśli możesz, zabierz mnie gdzie indziej.
Dodam, że nie przywiązuję zbytniej wagi do wyglądu. Nie posiadam również żadnego majątku. Wykształcenie za to posiadam stosowne do płci, czyli go tak naprawdę też nie posiadam. Mogę zostać narzeczoną albo służącą, albo kimś po prostu, kto coś robi. Do ustalenia. Umiem szyć, pleść maty i koszyki, raz widziałam z bliska piorun kulisty. Jeśli nie przypominasz ojca, będzie dobrze.
Kora
Krainę wypełniały rozległe bagna, suche łachy piasku, lasy, rzeki i jeziorka. Dróg prawie nie bito, większych miast kilka, ponadto nieważne miasteczka i porozrzucane po lasach niebogate wioski. Kiedy topił się wiosną śnieg, zalewało wszystko.
Do sąsiadów najłatwiej dostać się łodzią albo, jeśli ją usypano, dróżką prowadzoną po grobli. Domy budowano na palach, tak samo stogi, stodoły, składziki, kościółki czy cerkiewki. Nawet ule bartnicy podwieszali na drzewach, choć to akurat nie przeciwko wodzie, ale niedźwiedziom.
Nieraz widziała taką zalaną wieś. Niebieskie domki z blond strzechą nie wydawały się realne. Przypominały spiczaste kapelusze grzybów, wyrastające z wielozielonych łąk i wód. Spokój był złudny.
Porośnięte gęstą roślinnością bagna i rozlewiska stanowiły śmiertelną pułapkę. Rusałki wabiły nierozważnych chłopaków. Gdy zaś ci stawiali pierwszy krok na zielonym dywanie, przesądzali swój los. Bagno wciągało i rzadko zwracało zwłoki.
Przejezdni krajobrazy określali mianem zachwycających albo dziewiczych, zupełnie jakby trafili na wyspy pacyficzne.
Och, pomyślała Kora, gdybyście tylko, niedoroby, musieli spędzić tutaj rok, od razu uwielbienie by wam przeszło.
Pomyślała tak, ponieważ ojciec właśnie streszczał rodzinie konwersację, jaką dziś odbył na stacji kolejowej z niemieckimi podróżnikami.
– Szczerze zakochali się w naszych okolicach – skończył papa.
– Wielka zatem to strata dla naszych okolic – rzuciła hardo – że nie zatrzymali się u nas. Znowu zostali wyłącznie ci niezakochani.
– Koro – zaczęła matka – nie musisz wszystkiego komentować.
– A papa nie musi wszystkiego powtarzać – odparowała.
– Zawsze musisz wszystko zepsuć! – włączyła się Hiacynta, jedna z młodszych sióstr.
– Nie ja psuję! Było popsute.
Powiedziawszy to, wstała z krzesła i opuściła pokój.
Zarzuciła płaszczyk, do kieszeni wsypała garść drobnych i wyszła na zewnątrz.
Ostatnio coraz częściej zdarzały się podobne sytuacje. Irytowała ją rodzina, wściekało miasteczko, nie zawsze potrafiła zachować zimną krew.
Postanowiła przejść się do Składu Hencla, zaraz za kościołem. Wystarczyło skręcić w prawo przy dawno temu żółtym domu z dawno temu czerwonymi okiennicami, gdzie mieszkała przyjaciółka Katarzyna, zwana życzliwie Wiewiórem dla uhonorowania rozmiaru siekaczy, następnie iść ulicą Utraty aż do synagogi, przypominającej raczej normalny dom niż świątynię, i docierało się do głównej ulicy. Nazwano ją Istotna. Najkrótsza droga biegła więc trzema ulicami: Nietaką, Utraty, Istotną.
Kupi sobie cukierków z lukrecji. W ogóle jej nie smakowały. Główną ich zaletę upatrywała w tym, że były tak niedorzeczne jak miejsce, w którym żyła.
Nienawidziła bagien i wody, i komarów. Tej krainy nie dało się zmienić. Ulepiona z torfu i biedy będzie trwać do końca czasu, upokarzając i przytrzymując ludzi.
Idąc poboczem lokalnie najszerszej drogi, co jakiś czas pozdrawiała znajomych albo starszych, gdyż tak przystało dobrze ułożonej pannie. Co to znaczy ułożona? Do czego ułożona?
Zamyśliła się, głos Cyganki brutalnie przywołał ją na powrót do rzeczywistości.
– Powróżyć, powróżyć panience – zachęcała stara.
Kobieta nosiła czerwoną spódnicę, żółtą koszulę, chustkę w kwiaty, ponadto mnóstwo ozdób ze złota i kamieni, też srebrne były i z miedzi albo cynku, na pasku ponuro dyndały ususzone nietoperze, a całość przypominała granat, który wybuchł kolorem na zgrzebnej ziemi.
Cyganie rozbili się pod miasteczkiem kilka dni temu. Powtarzano, że kradną, porywają dzieci i kurczaki na rosół, że w swoich budach przetrzymują wściekłe kundle, że są niegodni zaufania i zawierają małżeństwa za małego, gdy tylko nauczą się samodzielnie pełzać – i inne tego rodzaju obelgi. Nie wierzyła w nie ani trochę. Nikt nie jest aż tak zły. Ponadto świetnie bielili ściany, ostrzyli narzędzia, podkuwali konie, a czasem końmi handlowali. No i – wróżyli.
Zatrzymała się.
Rodzice by tego nie pochwalili.
Porządna dziewczyna nigdy by się nie zatrzymała.
Ona nie uważała się za porządną.
Zanurzyła rękę w kieszeni płaszcza i wyjęła garść drobnych.
– Mam tyle – oznajmiła i otwartą dłoń z monetami wyciągnęła w stronę starej kobiety.
Cyganka coś rzekła w nieznanym Korze języku, płynnym niby woda ruchem zabrała pieniądze i ujęła ją za nadgarstek, drugą ręką wodząc po liniach papilarnych otwartej dłoni.
Będzie czytać z linii, jak starożytni Grecy – pomyślała dziewczyna – i zarazi mnie chorobą weneryczną.
Dwie kobiety trwały w znieruchomieniu wystarczająco długo, aby przyciągnąć uwagę przechodniów.
– Panienko – przemówiła stara. – Ty nie sobą zostaniesz.
Ooo, pomyślała Kora, albo wróżba do bani, albo Cyganka nie umiała języka, którym się posłużyła.
– Będę miała męża i dzieci? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, zaśmiała się.
Co za idiotyzm!
Mąż? Dzieci?
Stara dołączyła do jej śmiechu.
Śmiały się niby spiskowczynie w nieudanym spisku.
Korze tak rzadko nadarzała się okazja do niezawinionej radości!
Zdusiły wreszcie niestosowną wesołość.
Rodzice się o Cygance dowiedzą i będzie miała przewalone, mimo że przewalone już osiągnęła zeszłego tygodnia.
Kora postanowiła zawrócić do domu, drobne wydała na wróżbę bez wróżby, nie kupi paskudnych cukierków.
Kolejny wspaniały dzień w krainie suszy i powodzi. Jak do tego doszło?, zapytała się w myślach, markując jidysz.
Włożyła ręce do kieszeni i coś tam było, czego wcześniej nie. Zatrzymała się zaintrygowana. Była to malutka, wysokości kciuka, bakelitowa figurka, przedstawiająca dwóch żołdaków trzymających się za ręce w tańcu.
Gdyby to dziewczynki albo mali chłopcy tak dziarsko się trzymali, tańcując, nie zwróciłaby na to uwagi. No ale dorośli mężczyźni? I to wojskowi?
Bez dwóch zdań była to tajemnica, i to może z gatunku nie do rozwiązania. Ucieszyła się. Bardzo potrzebowała prawdziwej tajemnicy, żeby ćwiczyć silną wolę. W sensie, że nikomu nie piśnie słowa. I pierwsza próba nadeszła niezwłocznie. Musiała zdusić naglącą chęć, ba!, konieczność pokazania wojaków Wiewiórowi. Musi być dzielna!
Koro, upomniała się w myślach najsurowszym z głosów matki, moja panno, nawet o tym nie myśl!
Przywołanie karcącego głosu matki nie było dobrym pomysłem. Kora prawie zawsze robiła na odwrót i właśnie zaczynał ją wypełniać kategoryczny imperatyw postąpienia wbrew woli rodzica. Żeby się z niego otrząsnąć, zaczęła skakać w miejscu. Zostało to w miasteczku odnotowane i w stosownym momencie powiększone i doniesione instancjom rodzicielskim. Skakanie pomogło na imperatyw, a reputację i tak miała od dawna zużytą.
Nikomu nic nie powie, będzie niezłomna! Tajemnicę schowa w małej, zamykanej na klucz kasetce. Kasetkę trzymała w domu babci. W jej osobistym domu zagrażała kasetce wścibskość sióstr.
Wczoraj wieczorem popadało, dzięki temu miasteczko mniej się kurzyło. Skręciła w Utraty. Nienawidziła kurzu i pyłu równie mocno jak wody i bagien.
Co lubiła?
Robiła listę regularnie, lista opornie się wydłużała.
Lubię miód.
Lubię małe ptaszki.
Lubię Bardzo Brzydkie Słowa.
Lubię błyszczące przedmioty.
Lubię ciekawostki o zwierzętach.
Lubię, kiedy nie ma sióstr (chyba że Róża).
Lubię, kiedy ojciec zostaje dłużej w pracy.
Lubię, kiedy matka nie jest w ciąży.
I babcię. Ogromnie.
I wuja Leona.
Tak mniej więcej to szło, a że niedługie, no to pisała w głowie kolejny list:
Drogi Człowieku,
spotkałam ledwie co Cygankę. Nic mi wywróżyła z dłoni. Co nie dziwi, bo na dłoni guzik widać. Widać co najwyżej, czy ktoś ciężko pracuje, czy bimba sobie. Ja jestem gdzieś pośrodku. Lubię myśleć, że znajduję się w miejscu pomiędzy palcami, zanim one się zetkną.
Przyszedł mi do głowy szalony pomysł.
A gdyby uciec z taborem? Dać się porwać razem z kurą?
Muszę ci jeszcze jedno wyznać na wypadek, gdybyś chciał się we mnie zadurzyć, co – od razu wyjaśniam – nie jest konieczne.
Otóż moja o rok młodsza siostra Hiacynta wyprzedziła mnie znacznie. Wyrosły jej piersi, typu buła drożdżowa, takie na planie koła. Piersi mamy natomiast przypominają makowce. Pewnie od ciumkania przez ośmioro dzieci (na dobrą sprawę i ojca nie potrafię wykluczyć). U mnie nic właściwie w tym temacie. Na razie to mnie nie martwi, ciężko biega się z takim jak u Hiacynty obciążeniem. Ponadto zakwitła przede mną. I tutaj podobnie – nie chcę kwitnąć, nie chcę, żeby ktoś mnie podlewał, uprawiał albo ścinał, choć wkurza mnie, że odbywa się rzecz u nas nie po kolei. Uważam, że jedyne dobre nie po kolei to jest to w głowie.
Drogi Człowieku, nadal najgłębsze rozmowy odbywam z Bucefałem, naszym łańcuchowym psem. Napisałam rozmowy, chociaż w sumie on najwięcej rozumie z zapachu. Powinnam mu sikać przy drzewie, płocie czy kamieniu – one są dla psów niczym skrzynki pocztowe.
Nie sikam, gdyż wokoło i tak uważają mnie za uszkodzoną. Rozmawiamy więc sobie, czasem drapię go za uchem, czasem on wylizuje mi skórę lub szczególnie kusząco pachnące miejsce na ubraniu. Na marginesie, umie więcej niż inni mężczyźni, na przykład sam sobie liże jądra. Kończę, bo skręciłam w Nietaką. Już prawie znowu dom.
Kora
Akurat podpisywała powyższy list myślowy, gdy ze zdziwieniem dostrzegła automobil zaparkowany przed płotkiem swojego domu. Nigdy wcześniej nie miało to miejsca. Auta rzadko przejeżdżały przez Bieniakonie. Budziły krótką sensację i podejrzliwość. I znikały z miasteczka, wjeżdżając pomiędzy inne anegdotki, przechowywane na okoliczność nagłych zetknięć towarzyskich. Teraz jednak Kora widziała nieruchomą maszynę na własne oczy tak dokładnie, jak dokładnie czuła smutek we własnym sercu. Zdziwiła się, gdyż maszyna nie okazała się czarno-biała. Na gazetowych zdjęciach właśnie takie się pojawiały. Tymczasem kawałki blachy pomalowano na jaskrawoczerwono, koła miały żółte szprychy. Wyściełana czarną skórą kanapa mieściła pewnie ze dwie, a jeśli chude, to trzy osoby. I jeszcze złoty napis Stanley, jakby podpis właściciela. Przydałoby się dopisać adres, pomyślała.
Dopiero teraz zarejestrowała ze trzy grupki ciekawskich, dyskutujące w bezpiecznej odległości. No jasne, pomyślała, przecież może się znarowić. Abo to raz konie poniosły, a byk tryknął rogami, a córka z pszczelarzem się puściła?
Ciekawe, kogo przywiało?
Pytanie retoryczne.
Po przekroczeniu progu opadły z niej wątpliwości, z poczucia stosowności przywołane: przybył wuj Leon, jej ojciec chrzestny, znany z kłopotliwych prezentów. Na dziesiąte urodziny podarował Korze dwa żywe strusie, pochodzące z jakiegoś kraju w Europie, a wcześniej z Afryki. Jeden po dwóch tygodniach powiesił się na ogrodzeniu, co skądinąd zasługiwało na uznanie, wziąwszy pod uwagę fakt, że struś przewyższał wysokość płotu. To jakby powiesić się, klęcząc.
Drugi struś natomiast regularnie uciekał. Wiele razy o świcie chodziła z matką szukać ptaka. Kiedyś natknęły się na dwóch pijaczków siedzących z wędkami. Matka zapytała, przywitawszy się najpierw, czy przypadkiem w oczy nie rzucił im się struś. Odpowiedzieli przecząco. Potem jednak usłyszały z matką – głos rankiem niósł się świetnie po wodzie – jak jeden z nich stwierdza: Mówiłem ci, że to struś. A nie lis, pierdoło.
W końcu struś wyczerpał ich psychicznie, więc go zjedli, smakował jak gęś na pół z królikiem.
Wuj Leon uchodził za najbardziej nieobliczalnego członka widywanej rodziny. Dalszej rodziny. Pomagał w tym znaczny odziedziczony majątek, praktycznie bez kłopotu realizował fantazje życiowe i prezentowe.
W domu najwyraźniej nie zastała ojca (uff!), gdyż wuj siedział w saloniku w ojcowskim fotelu, osaczony przez siostry, które zdążyły już rozpakować paczuszki, zawierające głównie słodycze i na przykład złośliwie piękne szydełka, igły i szpilki. Matka stała pod ścianą, wyraźnie skrępowana, próbując wepchnąć kopertę w rękaw sukni.
– O, Koro, jesteś! – przemówiła.
Wuj się ożywił.
– Jesteś, Koro – potwierdził. – Przed domem stoi drobiazg, który zamierzałem ci pokazać. Co powiesz na przejażdżkę?
– Drogi wuju, jeśli obiecasz wypadek, to chętnie.
Wuj podrapał się po głowie.
– Z pewnością coś się wymyśli. Chodźmy!
– Ależ Leonie! – zaprotestowała matka. – Ona ledwo co przyszła!
– Dokładnie, Konstancjo. Przyszła i wychodzi. Takie życie.
Kora chwyciła wuja za rękę i pociągnęła do drzwi.
Otworzyła bramkę. Z domu wypadły ciekawskie siostry.
– Kochana, oto najnowsze auto z silnikiem parowym z Ameryki! Rozwija moc sześciu koni mechanicznych!
Wuj się ekscytował, równocześnie wykonując rozliczne czynności. Wreszcie w dziwnych okularkach i obcisłej czapeczce zapinanej pod brodą skończył prezentację:
– Siedzimy na bojlerze. Nigdy nie wybuchł. W drogę!
Wsiadła niepewnie, maszyna hałasowała i trzęsła się niby Bucefał na widok innego psa.
Ruszyli ze zgrzytem. Auto nie posiadało z przodu żadnej osłony, wiatr miło muskał twarz i psuł fryzurę. Co chwila uderzały w nią ziarenka żwiru, wyrzucane spod przedniego koła. Jechali wolniej niż idący stępa koń. Gdy koło wpadało w dziurę lub trafiało na nierówność, auto nieprzyjemnie podskakiwało. Niewygodę z nawiązką wyrównało przerażenie zwierząt i ludzi. Łaciaty pies, ujadając, biegł za nimi.
Wujek naciskał dla hecy gumową piłkę z trąbką, która wydawała straszliwy wizg.
– Trąbka jerychońska! – krzyczał. – Jerychońska!
Przejechali przez jakby centrum miasteczka, wujek skręcił w wąską uliczkę i w jeszcze węższą.
– Ślepa! – krzyczała, on nie zwracał uwagi albo nie słyszał.
Wreszcie węższa uliczka zwęziła się bardziej i skończyła marnymi zabudowaniami.
Wujek się zatrzymał. Wysiadł z automobilu, rozejrzał się na boki i oznajmił:
– No to klops!
– Co się stało?
– Automobil jedzie do przodu.
– Racja – potaknęła.
– I nie jedzie do tyłu!
Teraz pojęła, o co wujowi szło.
Brakowało miejsca, by zawrócić, a przed nimi niepotrzebnie nadal stał czyjś dom.
– Musimy wrócić pieszo.
– Nie lubię chodzić – poskarżył się. – Chodzenie krzywdzi moje stopy.
– Wuju, ja osobiście chodzę od drugiego roku życia i dokąd doszłam?
Kora ujęła go pod ramię i ruszyli z powrotem do domu.
Zaczęło kropić.
Jeszcze trochę pokapie i powstanie breja oblepiająca trzewiki.
Matka będzie zła; uparcie nie rozumiała, że pogoda nie zależy od córki.
Tymczasem Kora uznała, że wypadało konwersować.
– O czym myślisz, wujku?
Milczał chwilę.
– O tym, że chiński to seria wymyślonych dźwięków.
W kwestii chińskiego nie wyrobiła sobie zdania.
– A ty, Koro, o czym myślisz?
– Zastanawiam się... zastanawiam, które zwierzęta w kolorze, to jest na żywo, są takie same jak na czarno-białym zdjęciu.
– Do głowy przychodzi mi panda wielka, skunks i zebra.
– Kruki jeszcze – dodała. – I łyski. I orki. I Murzyni.
– Widzisz więc, moja droga, że kolor i jego brak to iluzoryczna różnica.
Chyba się z wujem nie zgadzała. Istniała różnica między kolorem a jego brakiem. Aby jednak to rozstrzygnąć, należało porównać oryginał z jego obrazem.
– Kolor bywa konfundujący – kontynuował wuj. – Płeć również.
Tu się z wujem nie zgadzała na pewno. Płeć nie konfundowała. Stanowiła przeszkodę. Rzadziej szansę. Wyliczyć nie sposób, czego Kora w życiu nie osiągnie. Zamiast tego wyliczyła, co wychodziło z matki (matka bowiem uważała swoje dzieci za osiągnięcia):
1895 – Franciszek i Kora,
1896 – Hiacynta,
1898 – Kalina,
1900 – Róża,
1902 – Dalia,
1904 – Ruta,
1906 – Hortensja.
Gdy powtarzała w myślach imiona sióstr, zawsze cierpko konstatowała, że rodzicom niedługo skończą się popularniejsze kwiatki do nazywania córek. Taki oto bukiet przyszedł na świat.
– Kwiatuszki tatusia, wiązaneczka, jebcie się wszystkie – cicho pod nosem wymruczała.
Ona jedna nosiła imię, które nie wyrastało w ogrodzie. Nie przypuszczała, aby w imieniu mieściła się choćby drobna zapowiedź kolei losu.
– Koro, coś mówiłaś? – zwrócił się do niej wuj.
– Nie, nic takiego. – Jej palce zaczęły kręcić młynka. – Czy wiesz, dlaczego nazywam się inaczej niż reszta?
– No jasne! Nie możecie nazywać się tak samo! Jak inaczej dałoby się ustalić, która jest którą!? Trzeba by chociaż dodać numer do imienia...
Nie o to jej chodziło. Często w rozumieniu rozmijała się z ludźmi.
– Hortensja Trzy! – wyrzuciła słowa w powietrze. – Wuju, bardzo źle się woła.
Wuj zawołał:
– Hiacynta Osiem! Do nogi!
Rzeczywiście kiepsko, pomyśleli każde samo sobie.
Deszcz się wzmagał.
Kora przyspieszyła kroku na tyle, na ile pozwalał uczepiony ramienia Leon. Podczas jazdy autem wiatr rozwiał jej włosy, tworząc coś na kształt chłopskiego kołtuna, aktualnie zamienianego przez krople w zdefasonowany filcowy kapelusz. Dół spódnicy się zabrudził od piasku i pyłu, i błocka.
Dotarli wreszcie do domu, teraz lało jak z cebra, a brzydko było jak zawsze.
Tuż przed otwarciem bramki wujek nachylił się do ucha Kory:
– Nie martw się, drogie dziecko. Skonsumuj twój żal.