Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aleksander Łukaszenka wygrywa druzgocącą przewagą każde wybory na Białorusi. Zdarzyło mu się nawet przyznać, że jedne sfałszował, ale… na swoją niekorzyść. To człowiek, który ma absolutną władzę. Jego przeciwnicy polityczni znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, media publiczne są pod jego pełną kontrolą, a OMON na jego polecenie znęca się w więzieniach nad nieposłusznymi obywatelami.
Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki przedstawiają biografię tego „białoruskiego cara” – od biednego wiejskiego chłopca, który pnie się po szczeblach politycznej kariery, do prezydenta, który po dwudziestu pięciu latach urzędowania słyszy od tłumu na ulicach Mińska: „Odejdź!”. Skrupulatnie analizują także relacje Białorusi z Rosją i z Polską, opowiadają o Galinie Rodionowej – żonie Łukaszenki, od lat żyjącej w wiosce, do której nikt nie ma dostępu, i przyglądają się białoruskiemu społeczeństwu – pełnemu sprzeczności, ale też energii pchającej go do zmiany, która kiedyś wydawała się niemożliwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
W serii ukazały się ostatnio:
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)
Anna Sulińska Olimpijki
Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach
Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)
Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)
Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej
Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)
Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)
Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Alexander Shcherbak / TASS via Getty Images
Copyright © by Andrzej Brzeziecki i Małgorzata Nocuń, 2021
Opieka redakcyjna Daniel Lis (1 wydanie), Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna 1 wydania Kamil Kłysiński, Michał Potocki
Adiustacja Anna Gancarczyk
Korekta Kamila Zimnicka
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-189-4
Białorusią zajmujemy się już ponad dziesięć lat. Poświęciliśmy jej dwie książki: Białoruś: kartofle i dżinsy (Kraków 2007) oraz Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi (Wrocław 2008). Z przyczyn oczywistych książki te traktowały w większej mierze o białoruskiej opozycji niż o obozie władzy. Ludzie opozycji, intelektualiści są bowiem bardziej otwarci i gotowi do rozmowy niż ludzie z obozu Łukaszenki[1]. Białoruski reżim pilnuje, by nic nie wyciekło z administracji prezydenta.
Jednak przedstawiany przez nas obraz Białorusi byłby niepełny bez opowieści o Łukaszence. Jest on bowiem centralną postacią w tym kraju. Jak sam powtarza, jest na Białorusi jedynym politykiem. To on decyduje właściwie o wszystkim, co się dzieje w jego państwie, i bez jego wiedzy nic nie może się wydarzyć.
Łukaszenka jest więc symbolem białoruskiego państwa – jego ładu, ustroju politycznego, w pewnym stopniu pragnień tamtejszego społeczeństwa. Jest także symbolem lęku i prześladowań, pojawia się jako wzorzec w kulturze – i oficjalnej, i alternatywnej. Przez wielu znienawidzony, ale i przez wielu akceptowany, a nawet kochany, jest w końcu twórcą współczesnego państwa białoruskiego. Niepodległej Białorusi.
Łukaszenka na swój sposób kocha Białoruś. Miłością despoty. Ślepą i zgubną. Wszyscy nasi rozmówcy, zarówno działacze polityczni, politolodzy, dziennikarze, jak i mieszkańcy Białorusi, powtarzali to samo: „Tak, Łukaszenka kocha Białoruś, uważa ją za swoją”. To nie opływający w luksusy Wiktor Janukowycz, to nie dyktator w rodzaju Władimira Putina. To najdłużej rządzący we współczesnej Europie prezydent – w 2019 roku minęło dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy przejął stery państwa.
Łukaszenka zrobił na Białorusi oszałamiającą karierę – z pozycji biednego wiejskiego chłopca doszedł do stanowiska prezydenta kraju. Taka kariera nie byłaby możliwa, gdyby nie zamieszanie wywołane pierestrojką i późniejszy rozpad Związku Radzieckiego. To były okoliczności sprzyjające tym, którzy potrafili wykorzystać sytuację. Łukaszenka potrafił. Białoruś nie była jednak szczytem jego marzeń. W pewnym momencie Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka dojrzał szansę, by zasiąść na Kremlu jako prezydent państwa powstałego z połączenia Rosji i Białorusi. Warunki znów były sprzyjające – postępująca degradacja Borysa Jelcyna zmuszała do rozważania problemu sukcesji po nim. A wielu Rosjanom podobało się to, co Łukaszenka robił na Białorusi, zresztą do dziś w Rosji można usłyszeć pochwalne wypowiedzi na jego temat. Białoruski prezydent objeżdżał więc wyniszczone transformacją regiony Rosji i podbijał serca jej mieszkańców. Być może niewiele brakowało, a prezydent Białorusi zyskałby dostęp do atomowego guzika. Łukaszenka nie stanął jednak na czele wielkiego wschodniosłowiańskiego mocarstwa, drogę zagrodził mu niepozorny były funkcjonariusz KGB Władimir Putin. Znając późniejszą historię Białorusi, można sobie tylko wyobrazić, jak funkcjonowałoby to superpaństwo. Może to, co się dzieje w Rosji pod rządami Putina, nie jest jeszcze najgorszym z możliwych wariantów.
Bywając na Białorusi, często przemierzaliśmy ogromny plac Październikowy położony w samym centrum Mińska nieopodal gmachu administracji prezydenta. Z jednego jego końca na drugi szliśmy na jakieś spotkanie czy wywiad. W naszym przekonaniu ten plac w jakimś stopniu symbolizuje Białoruś. Jest przerażający – przestronny i ziejący pustką, w zimie hula po nim wiatr, w lecie słońce topi asfalt, nie ma tu jednak żadnej krzątaniny, życia ulicznego i gwaru.
Ludzie szybko przemykają przez plac Październikowy, biegną dalej szerokimi arteriami albo znikają w przejściach podziemnych i kolejkach do metra. Jakby nie mieli czasu na życie kawiarniane (kawiarnie zaczęły się tu pojawiać dość niedawno), na śmiech. Pojedynczy człowiek na placu wydaje się nic nieznaczącym punkcikiem. Takie punkciki przesuwają się po nim w różnych kierunkach. Czy ich egzystencję ktoś z góry zaplanował? Wydziela im czas na poszczególne czynności, tak jak w powieści Jewgienija Zamiatina My, w której bohaterowie mają Godziny Osobiste (przeznaczone na prywatność) i Godziny Seksualne (przeznaczone na seks)? Bohaterowie Zamiatina – zupełnie jak obywatele kraju Łukaszenki – żyją w państwie wyglądającym na arkadię: władca dba o zaspokajanie ich potrzeb, karmi i ubiera, a w zamian żąda, by obywatele w Dniu Jednomyślności oddali na niego głos. Zgodnie i bez szemrania. W powieści często pojawia się fraza: „Nie ma ja, jesteśmy my”, dyktatury nie lubią indywidualistów.
Na Białorusi Łukaszenka dzieli czas obywateli podobnie: są obowiązkowe prace społeczne, obowiązkowe zebrania w zakładach pracy, na których chwali się Białoruś i jej ustrój, obowiązkowe defilady – jeśli nie pójdziesz, wylecisz z pracy albo ze studiów. Łukaszenka jest dobrym Ojcem Narodu: to on o ten naród dba, zapewniając obywatelom świadczenia socjalne, pensje i emerytury wypłacane na czas. W zamian chce tylko jednego – zwołuje obywateli w swoim Dniu Jednomyślności i żąda postawienia krzyżyka przy swoim nazwisku. Łukaszenka znalazł nawet nazwę na ten dzień, mówiąc, że odnosi wtedy „eleganckie zwycięstwo”, czyli wygrywa w wyborach prezydenckich, miażdżąc rywali, musi mieć minimum 80 procent głosów. Jak długo to może trwać? Tego nie zdoła przewidzieć nawet najlepszy analityk. Może dojdzie do przewrotu pałacowego? Może grupka zapaleńców społeczników pociągnie za sobą ospałe społeczeństwo i obali białoruskiego satrapę, tak jak Majdan na Ukrainie zmiótł Janukowycza? A może Łukaszenka będzie rządzić jeszcze dekadę, w końcu nie jest starym politykiem. Jedno jest pewne: Łukaszenka zasługuje na uczciwą ocenę. To – na swój sposób – polityk wybitny. Jest na Białorusi znienawidzony, zgoda. Ale jest też kochany. Jest dyktatorem i uśpił swój kraj, w dużej mierze Białoruś wciąż tkwi w Związku Radzieckim, ale też po ponad dwóch dekadach rządów Łukaszenki nikt na Białorusi nie powie: „Jestem tutejszy”. Każdy powie: „Jestem Białorusinem”.
W nowym wydaniu książki z 2021 roku uzupełniliśmy tekst o opis wydarzeń, które miały miejsce po 2015 roku.
Do tej pory Białorusini tylko milczeli. W metrze, w autobusie, na ulicy – wszędzie widziało się szare, zmęczone twarze i przejmujące milczenie. Bo milczenie, opanowanie należały do natury Białorusinów – tak też mówi o swoim narodzie słynny białoruski pisarz Adam Hlobus. W białoruskim metrze panuje cisza, wchodzący na stację ludzie przytrzymają wahadłowe drzwi kolejnemu pasażerowi, podczas gdy w Rosji można takimi drzwiami oberwać w nos.
Najwięcej o milczącym człowieku mówią jego oczy. Na Białorusi to zrozpaczone, rozmyte spojrzenie matek stojących pod aresztem i wypatrujących w oknach swych dzieci; ból i ślepe spojrzenie w oczach ludzi, którym reżim Łukaszenki zamordował bliskich. Przerażone i wyjące z bólu oczy pałowanych demonstrantów. Albo ślepe spojrzenie pogodzonych z losem, zgnojonych ludzi, którym reżim reguluje każdą sferę życia. I wyrachowany wzrok koniunkturalistów, których też jest sporo i którym na Białorusi żyje się dobrze.
Przez to milczenie i przez swą ponurość Białoruś długo nas przygnębiała. Pełna była ograniczeń, w niezdrowy sposób uporządkowana i czysta, tą czystością chwalił się sam Łukaszenka („Nasze miasta są czyściutkie”). Zmiany zachodziły powoli. W 2010 roku po sfałszowanych wyborach prezydenckich ludzie wyszli na ulicę, a manifestacje krwawo spacyfikowano. Ale na szczęście białoruskie życie polityczne i społeczne nie toczyło się już jedynie w rytmie: stagnacja – krótkie przebudzenie społeczne – stagnacja. Białorusini się zmieniali. Nieme protesty przerodziły się w klaszczące. Ludzie spontanicznie zbierali się w centrach miast, nie skandowali haseł, tylko stali i klaskali. Coraz większe uzależnienie Białorusi od Rosji, ustanawianie absurdalnych praw (takich jak podatek od bezrobocia) zmuszały ludzi do wychodzenia na ulicę.
Dziś trudno określić, jak zmieniało się w ostatnich latach społeczne poparcie dla Łukaszenki, bo w 2016 roku zlikwidowano jedyny niezależny ośrodek badania opinii publicznej NISEPI prowadzony przez profesora Olega Manajewa. Po sfałszowanych wyborach prezydenckich w 2020 roku setki tysięcy Białorusinów zaprotestowało po raz kolejny. Nie wiemy, czy byli wśród nich ci, którzy jeszcze niedawno z przekonaniem głosowali na Łukaszenkę (mityngi wspierali emeryci, elektorat Łukaszenki). Czy byli wśród nich młodzi pracownicy korporacji, do tej pory koniunkturaliści, którym reżim zapewniał stabilizację i dobre zarobki? Pewne są dwie rzeczy: protesty były masowe, Łukaszenka nigdy tak się nie bał zrewoltowanego tłumu. Pierwszy raz w historii jego zaprzysiężenie było tajną operacją (odbyło się pod ochroną służb specjalnych i resortów siłowych). Robotnicy w fabrykach (także łukaszenkowski elektorat) krzyczeli: „Odejdź, odejdź”. Widać było, że kończy się pewna era, że Białorusini mają już dość dyktatury. Białorusini przestali milczeć.
A jak patrzy Łukaszenka? On nie patrzy, on łypie. Tak wyraził się kiedyś o białoruskim prezydencie reżyser filmowy Jury Chaszczawacki. Obłąkane oczy Łukaszenki wypatrują spisków, szpiegów, zdrajców. Każdego, kto czyha na jego władzę. Choć Łukaszenka śmieje się od ucha do ucha, to jego oczy nie uśmiechają się nigdy. To zimne oczy dyktatora. Człowieka, który nikomu nie uwierzy na słowo. Musi zobaczyć. Dlatego – podobno – patrzył, jak na jego rozkaz bije się niepokornych deputowanych, a morderstwa polityczne kazał rejestrować na kasecie wideo. Spojrzenie Łukaszenki – człowieka, który nigdy nie wybacza – kryje wiele tajemnic.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz przychodzi na świat, kończy szkoły i zostaje panem na gospodarstwie
Gdyby Aleksander Łukaszenka był średniowiecznym władcą, musielibyśmy wymienić przedziwne znaki na niebie i ziemi, które poprzedziły jego przyjście na świat. Nie wiemy jednak, czy przed 30 sierpnia 1954 roku na ziemiach Białorusi urodziły się na przykład dwugłowe cielęta, wiemy za to, że nie przelatywała wówczas nad ziemią żadna kometa. Wiemy też, że w styczniu 1954 roku w Ameryce Północnej odnotowano najniższą temperaturę (minus sześćdziesiąt sześć stopni Celsjusza), a 30 czerwca miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca. Tamtego roku w Związku Radzieckim władzę przejął Nikita Chruszczow (14 marca), a hokejowa reprezentacja ZSRR w swym pierwszym oficjalnym meczu pokonała Finlandię 8:2, na samej zaś Białorusi ci, którzy mieli odpowiednio nastawione odbiorniki radiowe, mogli po raz pierwszy wysłuchać audycji białoruskiej sekcji Radia Wyzwaleńnie, po kilku latach przemianowanego na Radio Swoboda.
Rok 1954 niczym szczególnym się więc nie wyróżniał. To, co naprawdę doniosłe: koniec wojny w Korei, śmierć Józefa Stalina i wejście Związku Radzieckiego do klubu atomowego, dokonało się rok wcześniej. Także lata następne były ważniejsze, przyniosły choćby odwilż w obozie komunistycznym. Możemy zatem przyjąć, że narodziny Aleksandra Łukaszenki były – w tym zwyczajnym 1954 roku – wydarzeniem niezwykle doniosłym, choć miliony ludzi miały się o tym przekonać dopiero kilkadziesiąt lat później.
Aleksandria, wioska wtulona w prawy brzeg Dniepru, leży nieopodal Szkłowa. Wieś, jakich setki na Białorusi, w XVIII wieku, w wyniku rozbiorów Polski, znalazła się w granicach Imperium Rosyjskiego. Był tu kowal, dwie cerkwie prawosławne i dwa młyny wodne, żyła społeczność żydowska. Wokół toczyły się wojny, przychodzili bolszewicy, hitlerowcy, Armia Czerwona, a Aleksandria żyła swoim powolnym, statecznym życiem: po Dnieprze kursował prom, utworzono sowchoz, uprawiano ziemię, hodowano trzodę. Wieczorami mieszkańcy spotykali się po domach, w których nie było bieżącej wody, i siedzieli przy świeczce. Dla żyjących tu ludzi świat kończył się i zaczynał na Aleksandrii albo niedaleko za jej granicami, w Witebsku czy Orszy, większych, historycznych miastach Białorusi.
W dwudziestowiecznej historii wioski można odnotować dwa doniosłe wydarzenia: otwarcie linii kolejowej Witebsk–Orsza–Żłobin w 1902 roku (nitka kolei przebiegała przez oddalony od Aleksandrii o kilometr Kopyś, co pozwoliło wsi zbliżyć się do miasta) i narodziny Aleksandra Łukaszenki (30 sierpnia 1954 roku); przyszły prezydent Białorusi przyszedł na świat w przysiółku Kopyś. Gdyby nie ten drugi fakt, być może dziś nikt by o Aleksandrii nie wspominał. Byłaby wyludniającą się wioską, zamieszkaną w większości przez emerytów, zabitą dechami, a tymczasem jest jednym z ciekawszych miejsc na Białorusi, czyli zamkniętą przed dziennikarzami sławną „wsią prezydenta”. Wielu Białorusinów mylnie uważa, że jej nazwa pochodzi od imienia prezydenta, w rzeczywistości wywodzi się od imienia Aleksandra Chodkiewicza, który był synem Iwana Chodkiewicza, hetmana litewskiego zmarłego w niewoli tureckiej.
Rodzina Aleksandra Łukaszenki z Aleksandrią związana jest zresztą od pokoleń, tu urodziła się jego matka Jekatierina Trafimauna, która odebrała wykształcenie w miejscowej szkole (cztery klasy podstawówki). Tu też w 1939 roku zmarł dziadek Łukaszenki Trafim, głowa rodziny Łukaszenków.
Życiorys ojca Łukaszenki owiany jest aurą tajemnicy, prezydent wspomina o nim rzadko i myli się w wersjach wspomnień. Historii o Grigoriju X (ojciec miał na imię Grigorij, sądząc po otczestwie, którym Łukaszenka się posługuje, X – ponieważ nie wiemy, jak się nazywał, prezydent nosi panieńskie nazwisko matki) jest wiele w białoruskich biografiach głowy państwa, zarówno w tych oficjalnych, jak i pióra opozycyjnych dziennikarzy. Według jednej z nich Jekatierina Trafimauna zakochała się w kowalu i z nim poczęła syna, według innej ojciec Łukaszenki był jednookim Żydem o imieniu Grisza. Są tacy, którzy przekonują, że ojciec był Cyganem. Część biografów twierdzi, że Jekatierina Trafimauna szybko owdowiała, część – że związała się z żonatym mężczyzną. Nie wiemy więc, w jakich okolicznościach i dokładnie kiedy ojciec Łukaszenki pojawił się w życiu Jekatieriny Trafimauny. Sam prezydent kiedyś powiedział, że był drugim synem, pierworodny miał umrzeć w wieku dwóch lat. Później nigdy nie wracał do tej wersji, został po prostu jedynakiem. Zdarzyło się też Łukaszence powiedzieć, że jego ojciec zginął na froncie II wojny światowej. Co jednak zrobić z faktem, że Łukaszenka urodził się dziewięć lat po tej wojnie?
Jekatierina Trafimauna nieraz chciała uciec z Aleksandrii. Spróbowała pod koniec II wojny światowej, kiedy przeprowadziła się do Orszy, by zakosztować miejskiego życia. Pracowała na kolei i w fabryce lnu (to tu, według jednej z wersji, miała poznać ojca Łukaszenki). Wróciła na wieś, będąc już w ciąży. Uciekła kolejny raz, gdy w 1954 roku na świecie pojawił się Saszka, ludzie wytykali ją bowiem palcami. Tego odium społecznego i biedy nie mogła znieść. Kobieta sama z dzieckiem na wsi… Zresztą Jekatierina Trafimauna wiedziała, jak to jest być samotną matką – ją i szóstkę rodzeństwa matka także wychowywała w pojedynkę. Saszką zajęły się więc siostry Jekatieriny Trafimauny, podczas gdy ta znów zamieszkała w Orszy, a wróciła do Aleksandrii, kiedy Saszka miał trzy lata.
Łukaszenka nie ukrywa, że w domu rodzinnym było biednie. W jednym z wywiadów powie: „Mieliśmy z mamą półtora hektara ziemi. Nie mogliśmy kupić wódki, więc za butelkę samogonu załatwialiśmy w kołchozie konia. Ja prowadziłem konia, a mama szła za pługiem”.
Życie w Aleksandrii toczyło się powoli. Jekatierina Trafimauna mieszkała z siostrą i jej synem w domu odziedziczonym po ojcu. Choć Saszka nie miał rodzeństwa, w domu było ludnie i gwarno, w dorastaniu towarzyszyli mu kuzyni i ciocie.
Chałupa – drewniana i prymitywna – ledwie się trzymała; zresztą w wiosce był tylko jeden dom z cegły, reszta z drewna, kryta słomą. Szczególnie trudno było przetrwać zimę: trzymały ostre mrozy, dom z trudem dawało się ogrzać. Jekatierina Trafimauna była dojarką w aleksandrowskim sowchozie, otrzymywała jakieś 15–20 rubli miesięcznie. Lżej było latem, kiedy krowy dawały więcej mleka, można było wtedy wyciągnąć 50–60 rubli. Była to pensja głodowa, bochenek chleba kosztował wówczas rubla, a kilogram mięsa 15 rubli. Saszka od najmłodszych lat pomagał matce, był zdrowy i silny. W jednym z wywiadów prezydent pochwalił się, że nauczył się doić krowy lepiej i szybciej niż zawodowa dojarka.
W Związku Radzieckim lat siedemdziesiątych XX wieku trwał breżniewowski zastój, mało kto myślał, że kiedyś będzie inaczej, o pierestrojce nawet się nie śniło. W atmosferze takiego marazmu mijało dzieciństwo Łukaszenki. Można sobie tylko wyobrażać, jak przygnębiająca musiała być wówczas białoruska wieś – uboga, odcięta od świata, bez asfaltowych dróg, często bez prądu i bieżącej wody. Tymczasem w gazetach oglądało się zdjęcia obwieszonego medalami Leonida Breżniewa i jego komandy, podstarzałe kierownictwo Kraju Rad podejmowało coraz głupsze decyzje: zatrzymano proces destalinizacji rozpoczęty przez Nikitę Chruszczowa, wzmocniono cenzurę i walkę z myśleniem niezgodnym z linią partyjną. W niewielkim stopniu dotyczyło to Białorusi, bo choć w Związku Radzieckim byli „inaczej myślący”, czyli dysydenci, i za Breżniewa wypełniły się nimi słynne psychuszki, to na Białorusi był tylko jeden dysydent, którego zresztą i tak więziono w Moskwie, i dziś o żyjącym na emigracji Michaile Kukobace w rodzinnym kraju mało kto pamięta. A przeszedł piekło, bo u niego, tak jak u innych dysydentów, zdiagnozowano „schizofrenię bezobjawową” – chorobę znaną jedynie radzieckiej psychiatrii. „Chorych” leczono, owijając ich mokrymi prześcieradłami, które kurczyły się, wysychając, a to powodowało ból nie do zniesienia.
Breżniew robił porządek nie tylko na własnym poletku, marzył o eksporcie rewolucji, sponsorował proradzieckie reżimy na Kubie i w Wietnamie, chciał, by władza radziecka miała wpływy w Trzecim Świecie: Etiopii, Mozambiku, Angoli i Afganistanie. Zdecydował się na interwencję zbrojną w Czechosłowacji w 1968 roku, a uwieńczeniem jego imperialnej polityki było wejście wojsk radzieckich do Afganistanu w 1979 roku – to znów odniesienie do Białorusi, bo choć w wojnie afgańskiej walczyli żołnierze z całego ZSRR, to dekadę później najsłynniejsza białoruska pisarka Swietłana Aleksijewicz wyda książkę Ołowiane żołnierzyki o chłopakach rzuconych na tamtą wojnę, w dużej liczbie Białorusinach. W Mińsku matki i żony poległych czy okaleczonych Afgańców wytoczą pisarce proces o kłamstwo. Ale podczas procesu będą z płaczem przyznawać, że wszystko w tej książce to „prawda, sama prawda”.
Jednak na co dzień Białorusini żyli trochę obok polityki. Mała senna republika ciężko pracowała i była przekonana, że karmi Moskwę, wysyłając do niej wagony mięsa i zboża. Białoruś była Związkiem Radzieckim w miniaturce – krajem zbudowanym po wojnie w pośpiechu, brzydkim i betonowym, straszącym socrealizmem. Tej brzydoty nie dawało się niczym zamaskować – historyczne budowle, takie jak zamek Radziwiłłów w Mirze czy ceglany kościół w Mińsku, to przykłady niewielu budowli świadczących o tym, że przed socrealizmem coś jednak zbudowano. Gdyby jednak ich nie było, przybyszowi z zewnątrz wydawałoby się, że znalazł się w wymyślonej naprędce krainie Orwella. Białoruś szczyciła się swoją produkcją: słynnymi w całym Związku Radzieckim lodówkami Minsk, które głośno buczały, pożerając tyle prądu co elektrownia, traktorami, wielkimi ciężarówkami i rowerami. Było tu brzydko, ale zarazem tak spokojnie i sielsko, że emerytowani mieszkańcy innych republik przeprowadzali się właśnie na Białoruś.
Tymczasem Łukaszenka w rodzinnej wiosce codziennie pokonywał pięciokilometrowy dystans do szkoły, gdzie jako szczupły dryblas wyróżniał się wzrostem, ale w nauce pozostawał przeciętniakiem. Sam twierdzi, że był wyjątkowo uzdolniony muzycznie, w jednym z wywiadów powie: „Skończyłem szkołę muzyczną w klasie harmonii. Potrafiłem śpiewać, pisałem wiersze. Jednym słowem, byłem pierwszym chłopakiem we wsi. Żadna impreza czy wesele nie mogły się beze mnie odbyć”.
Zresztą w kampanii prezydenckiej w 2001 roku zagrał na harmonii i zaśpiewał piosenkę.
Ze szkolnymi latami Łukaszenki wiąże się historia jak z telenoweli: grali razem w przedstawieniu, on, Sasza Łukaszenka, był Dziadkiem Mrozem, ona, Gala Żelnierowicz – Śnieżynką. W ten sposób Łukaszenka poznał swoją przyszłą żonę, dziś Galinę Rodionownę Łukaszenkę. Podobno zakochał się w rok młodszej koleżance, córce nauczycielki, od pierwszego wejrzenia. Była ładna, spokojna, ułożona, dobrze się uczyła. Nie wiedziała, że romans, a później małżeństwo ze szkolnym kolegą przysporzy jej tyle cierpienia. Przecież Łukaszenka starał się o jej rękę najlepiej, jak potrafił: przychodził z kwiatami, pożyczał książki do nauki, chciał zyskać uznanie jej matki. Ale po ślubie szybko zaczął zdradzać żonę, po kołchozie wciąż chodziły plotki, z kim tym razem spędził noc Aleksander Grigoriewicz. A później – już jako prezydent – Łukaszenka zamknie żonę w areszcie domowym i zrobi dziecko swojej współpracownicy.
W 1971 roku Łukaszenka skończył szkołę średnią i został studentem historii Mohylewskiego Instytutu Pedagogicznego. Na studiach musiał radzić sobie sam, bo matka, choć pracowała do 1983 roku (nawet po odejściu na emeryturę), zarabiała tylko na siebie i nie byłaby w stanie utrzymać syna. Łukaszenka dostawał stypendium i 10 rubli za „prace społeczne”. Wspomina, że dorabiał rozładowywaniem pociągów towarowych, a w studenckich czasach może raz był w restauracji – to był luksus nie na jego kieszeń.
Duch działacza odezwał się w Łukaszence już na studiach, na drugim roku zaczął się udzielać w organizacjach studenckich. Jego koledzy z tamtych lat wspominają, że Łukaszenka zawsze wiedział, jak zakombinować, urządzić się, był też pamiętliwy – jeśli się z kimś pokłócił, nie miał ochoty się godzić.
W 1975 roku Łukaszenka obronił dyplom, wrócił w rodzinne strony, do rejonu szkłowskiego, i ożenił się ze Śnieżynką ze szkolnego przedstawienia Galiną Rodionowną. Pierwszym miejscem pracy Aleksandra Grigoriewicza był szkolny Komsomoł w Szkłowie, ale nie zagrzał tam długo miejsca. Otrzymał wezwanie do wojska, trafił na zachód kraju, do wojsk przygranicznych w Brześciu. Być może właśnie tam poznał Wiktara Szejmana, wycofanego milczka, człowieka, który prawie od początku kariery politycznej Łukaszenki będzie jego najwierniejszym i najbliższym współpracownikiem i nie zawaha się dla niego wypełnić żadnego rozkazu, nawet jeśli będzie to zlecenie morderstwa.
Jako młody sierżant Łukaszenka znów kręcił się koło Komsomołu. Przez kilka lat starał się zrobić karierę w tej organizacji, w Związku Radzieckim była to bowiem trampolina do władzy i wpływów. Tacy ludzie jak Michaił Chodorkowski, kiedyś milioner o politycznych ambicjach i niezwykle wpływowy człowiek w Rosji, do niedawna więzień prezydenta Władimira Putina, piszący za kratami książki, czy też ukraińska polityczka Julia Tymoszenko, która fortuny dorobiła się na pośrednictwie przy sprzedaży gazu, również do niedawna przebywająca w areszcie, byli w tamtych latach właśnie działaczami Komsomołu. Łukaszenka poszedł jeszcze dalej: w 1979 roku wstąpił do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Z karierą mu się jednak nie wiodło, chciał być na pozycji rozgrywającego, a okazywało się, że zarówno w Komsomole, jak i w partii może być jedynie rezerwowym.
Swietłana Kalinkina, białoruska dziennikarka, współautorka książki o Łukaszence, pisze:
Szukał miejsca, w którym uda mu się grać pierwsze skrzypce. Pochodził z małej wioski, z biednej rodziny, wychowywał się bez ojca, i może to wszystko sprawiło, że w młodości pragnął zostać kimś. Często zmieniał więc pracę, nigdzie nie przepracował więcej niż dwa–trzy lata na jednym stanowisku.
Łukaszence sprzyjała epoka. Nowe szło powoli, ale nadciągało – w Moskwie za kilka lat rozpocznie się pierestrojka, która umożliwi zrobienie kariery aparatczykom w rodzaju Aleksandra Grigoriewicza.
Być może zakrawa to na kpinę historii, ale tak jest naprawdę: Aleksander Łukaszenka zawdzięcza swoją karierę pierestrojce Michaiła Gorbaczowa. Tej samej pierestrojce, która milionom ludzi w innych krajach przyniosła wolność i nadzieję na lepsze jutro. Na Białorusi z pierestrojki skorzystał tylko jeden człowiek.
Biografia Aleksandra Łukaszenki to krzywe zwierciadło marzeń demokratów z Europy Środkowej i Wschodniej. Najpierw to właśnie dzięki pierestrojce i demokratyzacji w ogóle stał się politykiem, jego wybór na prezydenta był z kolei efektem demokratycznego buntu przeciw poradzieckiej nomenklaturze, a model gospodarczy, jaki Łukaszenka stworzył na Białorusi, to próba modernizacji gospodarki bez rozstawania się z socjalizmem i wyrzucania ludzi na bruk.
Gdyby nie Michaił Gorbaczow i jego głasnost, skory do konfliktów lokalny działacz partyjny i kierownik sowchozu zapewne ugrzązłby w nomenklaturowych układach i układzikach, wiele nie osiągając. To właśnie tak chwalona przez cały świat pierestrojka stworzyła Aleksandra Łukaszenkę takiego, jakiego znamy dziś.
Jeden z biografów Łukaszenki, politolog Waler Karbalewicz pisał o nim:
Zrozumiał i poczuł, że nadszedł jego czas. Pierestrojka była polityczną rewolucją. Krok po kroku łamała stary kadrowy system, dawne mechanizmy i zasady awansów. Im bardziej radykalne zmiany, tym bardziej przewracają społeczną piramidę do góry nogami. Tak jak w każdej rewolucji – „kto był nikim, ten będzie wszystkim”. I Łukaszenka – oczywisty margines radzieckiego systemu – od razu znalazł się w awangardzie przemian.
Pierestrojka w Związku Radzieckim dała bowiem szansę nie tylko demokratom i dysydentom, ale także tym wszystkim, którzy chcieli się „dorwać” do władzy i pieniędzy. Zresztą patrząc z perspektywy ponad trzech dekad, można zauważyć, że demokraci nie wykorzystali na dłuższą metę swojej szansy w żadnym z krajów, który należał do Związku Radzieckiego, z wyjątkiem państw bałtyckich. Ci, którzy chcieli władzy i pieniędzy, poradzili sobie lepiej. Był wśród nich Aleksander Łukaszenka.
Łukaszence nie wiodło się aż do spotkania z Wasylem Leonowem, które wiele w jego życiu miało zmienić, choć dopiero za jakiś czas. Leonow zajmował się rolnictwem w szkłowskim oddziale partii. W 1979 roku podczas jakiegoś zebrania przedstawiono mu młodego, ale już lekko łysiejącego chłopaka, otwartego, łatwo nawiązującego kontakt, uśmiechniętego od ucha do ucha, który nagle postanowił zostać… dyrektorem sowchozu. To spotkanie nie tylko sprawiło, że Łukaszenka przekonał się, którędy wiedzie droga do kariery. Także Leonow zapamięta je na długo, stał się bowiem jedną z pierwszych ofiar Aleksandra Grigoriewicza (Łukaszenka zaraz po objęciu fotela prezydenta dał mu posadę ministra rolnictwa, a trzy lata później rozpętał przeciwko Leonowowi nagonkę i wtrącił go do aresztu). Ale po kolei. Tamtą rozmowę białoruscy biografowie Łukaszenki rekonstruują następująco:
Leonow zapytał:
– Jakie jest pańskie wykształcenie?
– Nauczyciel – usłyszał.
– To dlaczego nie chce pan pracować w swoim zawodzie?
– Urodziłem się na wsi i chcę zarządzać gospodarstwem.
Sowchozy i kołchozy, które zapełniały wiejski, płaski jak stół krajobraz Białorusi, były dla radzieckich mieszkańców wsi centrum ich świata. Były to gospodarstwa rolne, w których rolnicy wspólnie pracowali dla dobra ojczyzny. W sowchozach ziemia należała do państwa i ich dyrektorzy mieli sporą władzę, kołchozy formalnie były „dobrowolnymi” zrzeszeniami rolników – na zasadzie: wspólnie możemy więcej – i kierowały się, przynajmniej w założeniu, wewnętrzną demokracją. Dla prostego człowieka z radzieckiej prowincji szczytem kariery wydawało się wejście do kadr kierowniczych takiego gospodarstwa. I tu przekonamy się, że jak długo wspominana już pierestrojka nie stworzy dalszych możliwości, tak długo także Łukaszenka nie będzie marzyć o niczym innym.
Zdał sobie jednak sprawę, że z humanistycznym wykształceniem wiele nie zdziała, zaczął więc zaoczne studia ekonomiczne. Naukę przerwało kolejne wezwanie do armii, w latach 1980–1982 Łukaszenka służył pod Mińskiem.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku Aleksander Grigoriewicz bardzo często zmieniał pracę. Wszędzie bowiem, gdzie się znalazł, popadał w konflikty. Waler Karbalewicz zwraca uwagę, że przez wiele lat nie powierzano mu kierowniczych stanowisk. Zwrot w karierze Łukaszenki nastąpił w 1985 roku, kiedy został sekretarzem komórki partyjnej w kołchozie imienia Lenina, co utorowało mu drogę do wymarzonej posady dyrektora sowchozu Gorodiec w Szkłowie.
Mianowanie dyrektorem sowchozu Gorodiec w marcu 1987 roku było dla Łukaszenki jak podmuch wiatru w żagle. Został panem na gospodarstwie. Był wreszcie pierwszy i najważniejszy, a pracownicy sowchozu niebawem mieli się przekonać na własnej skórze, kto tu rządzi. Dyrektor zabrał się do wprowadzania nowych porządków: zarządził abstynencję i dyscyplinę pracy. Po sowchozie jeździł traktorem albo się wolno przechadzał. W bani jeszcze uważniej nastawiał ucha: chciał wiedzieć, kto z kim sypia, kto z kim robi interesy, kto jest pracowity, a kto leń, kto wynosi własność państwową. Dyscyplinę przyjąć było trudno, bo wcześniej żyło się według zasad: praca nie zając, nie ucieknie i czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy. A Łukaszenka chciał dobrych wyników. I to szybko.
Na własnej skórze odczuł to Władimir Bandurkow, mechanik sowchozu Gorodiec.
W październikowe popołudnie Bandurkow i Podolski (też pracownik sowchozu) skończyli pracę i żeby uczcić ten fakt, kupili po butelce taniego wina Agdam na głowę. Zasiedli na ławce i rozkoszując się jesiennym ciepłem, pociągali łyk za łykiem, kiedy nagle pojawił się samochód Łukaszenki. Dyrektor już z daleka musiał wyglądać na rozeźlonego, bo głośno klął, a kiedy tylko wysiadł z auta, nie wdając się w dyskusje, z pięści walnął Bandurkowa w twarz. Bandurkow upadł. Trzy dni później, z podbitym okiem, zawiadomił o pobiciu milicję.
Wprawdzie postępowanie karne zostało wszczęte, ale sprawa rozeszła się po kościach, a później – przebijając się do wielkiej polityki – Łukaszenka zadbał, żeby to wydarzenie (podobnie jak wiele innych) zostało wymazane z jego oficjalnej biografii.
Białoruscy biografowie Łukaszenki nie są zgodni, czy radził on sobie z kierowaniem sowchozem Gorodiec, czy też była to wyłącznie porażka. Alaksandar Fiaduta jest zdania, że choć Łukaszenka przepracował w sowchozie dekadę, to „nie zdołał wprowadzić poważniejszych zmian”. Tymczasem Karbalewicz przytacza dane, z których wynika, że sowchoz za Łukaszenki odnotował dwukrotny wzrost produkcji. W komunistycznej gospodarce zazwyczaj było jednak tak, że jeśli jakieś przedsiębiorstwo zaczynało się rozwijać, to raczej tylko dzięki bardzo silnym impulsom z zewnątrz. Innymi słowy, władza nie szczędziła środków, by w upadającym sowchozie zaczęło się dziać lepiej.
Głównie jednak pomogła decyzja partii, by sowchozy mogły dzierżawić ludziom ziemię, budynki i sprzęt. Dopóki ziemia była własnością państwa, pracownikom na niczym nie zależało, a na wynikach pracy w szczególności. Gdy jednak własność sowchozu zaczęto dzierżawić konkretnym ludziom, ci poczuli się za coś odpowiedzialni i wyniki produkcji wyraźnie się poprawiły. W tamtym czasie Łukaszenka jako członek białoruskiej delegacji trafił do Moskwy na partyjne zebranie w sprawach dzierżawy. Umożliwiono mu wystąpienie, gdy obradom przysłuchiwał się sam Michaił Gorbaczow. Schodząc z mównicy, dyrektor sowchozu Gorodiec zaczepił w jakiejś sprawie przywódcę Związku Radzieckiego i ten mu przytaknął. Łukaszenka później wielokrotnie przywoływał ten moment jako dowód na to, że w czasach pierestrojki publicznie dyskutował z Gorbaczowem. Później będzie też dowodził, że współuczestniczył w tworzeniu planu reform gospodarczych Jegora Gajdara, które legły u podstaw rosyjskiej transformacji.
Niewątpliwie jednak lepsze wyniki gospodarstwa oraz fakt, że Łukaszenka mógł się zaprezentować w Moskwie, sprawiły, że stał się kimś dla swego najbliższego otoczenia. W tamtych czasach na białoruskiej prowincji wpływy zdobywało się, pijąc wódkę z kim trzeba. Miejscowa nomenklatura – działacze Komsomołu i partii – spotykali się w bani. Przyłączał się do nich Aleksander Grigoriewicz. Wysoka temperatura wyciskała ze wszystkich siódme poty, polewali się zimną wodą, okładali dla zdrowia brzozowymi gałązkami, pili samogon i zagryzali a to kiszonym ogórkiem, a to kiełbasą.
Toczyli dysputy, politykowali, zastanawiali się, co będzie za pięć czy dziesięć lat. W oparach alkoholu pragnienie, by zostać kimś, stawało się coraz mocniejsze.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz zostaje deputowanym, rano jest z narodowcami, wieczorem z komunistami, a na boisku kopie po kostkach wszystkich
Wielu biografów Łukaszenki przekonuje, że od początku roił on o wielkiej władzy. Takiego zdania jest choćby Swietłana Kalinkina, według której Łukaszenka śnił o prezydenturze Białorusi już wtedy, gdy jeszcze nie było tego urzędu. Niewątpliwie zaczął przemyśliwać o objęciu stanowiska głowy państwa, kiedy tylko zaczęły się na Białorusi dyskusje na ten temat.
Miał (i ma do dziś) polityczny temperament, ale pułap jego marzeń wyznaczały osiągalne wówczas stanowiska. W 1989 roku za sprawą pierestrojki możliwy do zdobycia okazał się mandat deputowanego Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. Po raz pierwszy bowiem w marcu 1989 roku miały się odbyć wybory, których wynik nie był z góry ustalony, a wyborcy mogli sami wyłaniać kandydatów, także spoza partii komunistycznej. Wielu jej członków zdecydowało się startować w tych wyborach na przekór nomenklaturze, która wystawiała własnych kandydatów, i tak przyczyniali się do rozkładu potężnej niegdyś partii. Tamta kampania wyborcza była czymś niesamowitym w republikach radzieckich – po raz pierwszy niezależni kandydaci mogli wygrać w walce z partyjnymi wybrańcami. Także poziom wolności słowa i możliwość krytyki rzeczywistości były czymś absolutnie nowym.
Łukaszenka, choć sam miał legitymację partyjną, postarał się, by wyłoniono go jako niezależnego kandydata w mohylewskim okręgu wyborczym. Była to niespodzianka dla władz partyjnych, które miały już w tym okręgu kandydata w osobie Wiaczasłaua Kiebicza, wysoko postawionego w nomenklaturze urzędnika.
To, co dla Kiebicza miało być czymś oczywistym i łatwym, okazało się ciężką próbą. Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka zorganizował bowiem wokół siebie oddanych współpracowników i rozpoczął ożywioną kampanię wyborczą, której głównym motywem była krytyka dotychczasowych porządków. Okazało się, że pogonił tym samym Kiebiczowi kota, ponieważ partyjny pewniak wygrał wybory ledwo, ledwo, i to przy ogromnym wsparciu administracji państwowej.
Łukaszenka poczuł gorycz porażki. Była to jednak porażka, która zapowiadała przyszłe zwycięstwo. Według Alaksandra Fiaduty Łukaszenka:
miał realną szansę zostać deputowanym Związku Radzieckiego, gdzie jego polityczny dar uczyniłby go jednym z ulubieńców całego państwa, których potem, po upadku radzieckiego systemu, czekało zapomnienie. Wielu polityków doby pierestrojki, którzy wybili się ze swoich regionów, by robić karierę w Związku Radzieckim, razem ze Związkiem Radzieckim te kariery pokończyli […]. Tak więc wygrał Aleksander Łukaszenka znacznie więcej, niż przegrał.
I choć Łukaszenka nie został wtedy deputowanym, wybory te miały bezpośredni wpływ także na jego osobisty los. Po nich bowiem już nic w Związku Radzieckim nie miało być takie jak przedtem. Deputowani okazali się bowiem zwolennikami pierestrojki i zaczęli otwarcie mówić o kryzysie państwa. Był wśród nich chociażby Andriej Sacharow. Obrady transmitowała telewizja, poruszano tematy, o których nie wolno było mówić od kilkudziesięciu lat, i wszystko, o czym była mowa, natychmiast trafiało do obywateli Związku Radzieckiego.
Wyniki pierwszych, tylko częściowo demokratycznych, wyborów na deputowanych Związku Radzieckiego okazały się zupełnie nie takie, na jakie liczyło partyjne kierownictwo podejmujące rok wcześniej na XIX konferencji partyjnej decyzję o ich przeprowadzeniu – piszą Rudolf Pichoja i Andrij Sokołow w książce Istorija sowriemiennoj Rossii. – KPZR nie mogła przeprowadzić skutecznej kampanii wyborczej. To było tym dziwniejsze, że do dyspozycji był olbrzymi aparat partyjny, sięgający najmniejszych wiosek, każdego przedsiębiorstwa, szkoły czy budynku administracyjnego. Do dyspozycji była prasa i inne środki. Zabrakło jednak zaufania.
Niedawny entuzjazm wywołany hasłami „odnowionego socjalizmu”, „przyspieszenia”, „przebudowy wszystkich aspektów życia społecznego” umarł, zostawił po sobie rozczarowanie, bony na większość produktów żywnościowych, ogromne kolejki za wódką, niekończące się dyskusje o skorumpowanych aparatczykach i ich nieograniczonych – rzeczywistych i nie – przywilejach. Niezakończony konflikt w Górskim Karabachu zmuszał do powątpiewania w skuteczność władzy państwowej. Publikacje w prasie dyskredytowały KPZR, przedstawiały jej historię jako ciąg przemocy, przestępstw i oszustw. Jedynym argumentem za zachowaniem jednopartyjnego systemu władzy w państwie było wyrażane pół żartem, pół serio powiedzenie, że więcej jak jednej partii kraj nie wykarmi.
Wiktor Coj, lider kultowego zespołu Kino, w 1989 roku śpiewał: „Przemian! Żądamy przemian!”, i rzeczywiście zmiany miały nadejść. Także w politycznej karierze Łukaszenki.
Już kilkanaście miesięcy później, w 1990 roku, Aleksander Grigoriewicz wygrał wybory do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Także te wybory były względnie demokratyczne. Ordynacja zakładała, że mandat uzyska ten, kto zdobędzie ponad połowę głosów; jeśli nikt takiego wyniku nie osiągnął, głosowano jeszcze raz.
Łukaszenka kontrkandydatów z rejonu szkłowskiego miał nie byle jakich, należeli do wpływowej nomenklatury. Jeden był na przykład miejscowym ginekologiem i chwalił się, że wszystkie kobiety w okolicy na pewno oddadzą głos właśnie na niego. Wygrał jednak Łukaszenka, zdobywając w pierwszej turze 45,5 procent głosów i 68 procent w drugiej turze. I tak dyrektor sowchozu, znany w obwodzie mohylewskim, ale nie poza jego granicami, został deputowanym Rady Najwyższej ze Szkłowa. Otrzymał mandat i z prowincji wyjechał do Mińska.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1]W zapisie białoruskich imion i nazwisk stosujemy formę najbardziej popularną.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie II zmienione