Lustereczko, lustereczko… Mroczne Opowieści. Disney - Jen Calonita - ebook + audiobook

Lustereczko, lustereczko… Mroczne Opowieści. Disney ebook

Calonita Jen

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna po „Nieurodzinach” powieść z serii „Mroczne opowieści” to na nowo opowiedziana historia Śnieżki – jednej z najbardziej znanych baśniowych bohaterek. Co by było, gdyby Zła Królowa otruła księcia? Kiedy umiera ukochana matka Śnieżki, królestwo wpada w ręce jej macochy nazywanej przez poddanych „Złą Królową”. Od tej pory królewna wiedzie skryte życie w zamku, starając się nie tracić pogody ducha. Jednak wszystko się zmienia, gdy Zła Królowa postanawia ją zgładzić. Z pomocą nieufnych krasnoludków, życzliwego królewicza, którego obawia się już nigdy więcej nie zobaczyć, i tajemniczej postaci z przeszłości Śnieżka spróbuje pokonać macochę i wyzwolić królestwo. Ale jak powstrzymać przeciwniczkę, która zna każdy jej krok i jest gotowa zrobić wszystko, by zachować władzę…, w tym skrzywdzić tego, którego pokochała królewna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Oceny
3,6 (38 ocen)
12
7
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Przeczytałem z prawdziwą przyjemnością, choć to tylko bajka. Aż chciałoby się powiedzieć, że tam byłem, miód i wino piłem...
10
Lilidae

Z braku laku…

Nuda przez całą książkę, myślałam, że może zakończenie zaskoczy, ale nie. Poza tym, że zamiast Śnieżki otruty został królewicz to nic się nie zmienia
00
kliva

Całkiem niezła

Myślałam, że będzie więcej retellingu i głębi, a tak naprawdę wszystko prowadziło do tego samego co bajka.
00
Weranika8

Nie polecam

Nudne
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie opowiedziana na nowo baśń o Śnieżce
00

Popularność




Pro­log

Zamek z zewnątrz wyglą­dał ina­czej.

To pierw­sze, o czym pomy­ślała kró­lewna, gdy znów go zoba­czyła. Zda­wało jej się, że minęły dłu­gie lata, odkąd ostat­nio na niego patrzyła, choć w rze­czy­wi­sto­ści upły­nęło tylko kilka tygo­dni. Teraz, oglą­da­jąc to olbrzy­mie stra­szy­dło góru­jące nad oko­licą ze szczytu wzgó­rza, czuła, że dech zamiera jej w pier­siach. Jego mury kryły tak wiele duchów i wspo­mnień z życia, które utra­ciła.

Ale wcale nie musiało tak dłu­żej być.

Jeśli uda im się to, co zamie­rzali, wszystko mogło się zmie­nić. Zamek i ci, któ­rzy zasia­dali na kró­lew­skim tro­nie, mogli znów stać się źró­dłem nadziei i wzo­rem dla całej kra­iny. Jed­nak by to osią­gnąć, kró­lewna musiała sta­wić czoła temu, co cze­kało na nią w środku, choć całą sobą pra­gnęła zawró­cić.

– Musimy się pośpie­szyć – powie­działa Anna, zama­szy­stymi cio­sami mie­cza toru­jąc im drogę wśród zaro­śli. Na skraju lasu znaj­do­wała się droga pro­wa­dząca do sto­licy. Tylko tak mogły dostać się do zamku nie­zau­wa­żone. – Do roz­po­czę­cia uro­czy­sto­ści zostało nie­wiele czasu.

Kró­lewna przy­śpie­szyła kroku w ślad za przy­ja­ciółką.

Wra­cała do domu.

Zamek już od dawna nie wyda­wał się jej domem, choć teo­re­tycz­nie wciąż nim był. Ledwo pamię­tała czasy, gdy czuła się w nim dobrze i bez­piecz­nie – to było dawno, dawno temu.

Jeśli wystar­cza­jąco się sku­piła, potra­fiła przy­wo­łać obraz zamku, jaki zapa­mię­tała z dzie­ciń­stwa. W jej wyobraźni kró­le­stwo było piękne i dostat­nie, a zamek napa­wał dumą wszyst­kich miesz­kań­ców (któ­rzy wznie­śli go prze­cież wła­snymi rękami, kamień po kamie­niu). Sza­rych murów nie skry­wała mroczna kur­tyna dzi­kiego blusz­czu. Każdy krzew, każde drzewo były przy­cięte, każdy kwiat – wypie­lę­gno­wany. Woliera roz­brzmie­wała śpie­wem pta­ków. Okna lśniły. Jezioro u stóp zam­ko­wego wzgó­rza mie­niło się wesoło, cie­sząc oczy licz­nych gości, któ­rzy spa­ce­ro­wali wzdłuż jego brze­gów. Bramy zamku były nie­mal zawsze otwarte, a zabawy i uczty odby­wały się nie­rzadko zupeł­nie spon­ta­nicz­nie.

Ale wszystko to się zmie­niło. Teraz okna były ciemne, a szczel­nie zacią­gnięte zasłony powo­do­wały, że gma­szy­sko spra­wiało wra­że­nie opusz­czo­nego. Wody ota­cza­jące sto­licę wyglą­dały jak szkło, bo nie mącił ich żaden sta­tek – nie­wielu podróż­ni­ków ważyło się prze­kro­czyć gra­nice kró­le­stwa. Bramy, pokrzy­wione i zardze­wiałe, były zamknięte na cztery spu­sty. Po tere­nach wokół zamku nie cho­dził nikt z wyjąt­kiem kilku wier­nych straż­ni­ków. Po latach świet­no­ści nie pozo­stał pra­wie żaden ślad.

Przed laty król Jerzy i kró­lowa Kata­rzyna rzą­dzili roz­trop­nie i łaska­wie. Zie­mia była uro­dzajna, a ukryte wśród wzgórz kopal­nie dia­men­tów sta­no­wiły źró­dło dobro­bytu dla całej kra­iny. Kró­lew­ska para świę­to­wała nie­prze­rwany roz­kwit pań­stwa licz­nymi uro­czy­sto­ściami na dzie­dzińcu zamku, na któ­rych mile widziani byli wszy­scy pod­dani, nie­za­leż­nie od sta­tusu i pocho­dze­nia. Zamy­ka­jąc oczy, kró­lewna widziała sie­bie wiru­jącą w ramio­nach ojca wśród setek innych par tań­czą­cych w takt weso­łej muzyki. Ale to wspo­mnie­nie szybko znik­nęło, zagłu­szone dźwię­kiem kolej­nych ści­na­nych gałęzi.

Zbyt wiele dni i nocy spę­dziła zamknięta w murach tej twier­dzy, marząc, by ktoś ją uwol­nił. Tak długo żyła pozba­wiona miło­ści, bez odro­biny śmie­chu i towa­rzy­stwa, które mogłoby pod­nieść ją na duchu. Może dla­tego mimo całej swo­jej wspa­nia­ło­ści zamek wyda­wał się jej ska­żony, spla­miony. Jesz­cze nie­dawno była pogo­dzona z rze­czy­wi­sto­ścią i sta­rała się zado­wa­lać tym, co dawał jej los, ale dłu­żej już tak nie mogła.

Dopiero gdy zna­la­zła się poza murami zamku, zro­zu­miała prawdę: tylko ona sama mogła się uwol­nić. Dla­tego wró­ciła. By ode­brać to, co do niej nale­żało. Nie tylko zamek, ale całe kró­le­stwo i koronę. Pra­gnęła wal­czyć nie tylko o wła­sne szczę­ście, lecz także o szczę­ście pod­da­nych.

Przy­szła pora na jej ruch. Dla­tego prze­była tak daleką drogę, dla­tego tyle zary­zy­ko­wała, dla­tego odkryła w sobie siłę, z któ­rej ist­nie­nia wcze­śniej nie zda­wała sobie sprawy. Kró­lowa Ingrid ni­gdy nie cie­szyła się miło­ścią pod­da­nych, ale w ostat­nich latach obo­jęt­ność prze­ro­dziła się w nie­skry­wany strach. Kró­lewna nie mogła dłu­żej godzić się na cier­pie­nie swego ludu. Nad­szedł czas.

– No i pro­szę! – zawo­łała Anna, po raz ostatni bio­rąc zamach mie­czem. Pro­mie­nie słońca roz­świe­tliły leśny mrok. – Dotar­ły­śmy do drogi. Jesz­cze tylko krótki odci­nek i będziemy mogły prze­śli­zgnąć się przez bramę, koło sklepu rzeź­nika. Kró­lowa naka­zała wszyst­kim zja­wić się na uro­czy­sto­ści, więc przy bra­mie powi­nien być tłum.

Kró­lewna otu­liła się brą­zową pele­ryną, którą uszyła jej Anna. Ta pele­ryna szybko sta­wała się jed­nym z jej naj­cen­niej­szych skar­bów. Była cie­pła i wygodna, a żakar­dowy wzór przy­po­mi­nał jej podróżny płaszcz matki. Nosząc ją, miała poczu­cie, że matka jest bli­sko albo przy­naj­mniej czuwa nad nią i upew­nia się, że ma przy sobie odpo­wied­nich kom­pa­nów. Bar­dzo ceniła sobie przy­jaźń Anny i wszyst­kich pod­da­nych, któ­rzy dotąd jej pomo­gli. Ni­gdy nie zapo­mni o ich dobroci.

Kró­lewna odwró­ciła się do Anny.

– Czy w tłu­mie nie będzie nam trud­niej dostać się do środka?

Anna chwy­ciła ją za ręce.

– Nie martw się, przy­ja­ciółko. Będziesz miała spo­koj­niej­szą prze­prawę niż ja i kró­le­wicz Hen­rik dziś rano. W tłu­mie dużo łatwiej będzie nam zakraść się do środka nie­po­strze­że­nie.

– Masz jakieś wie­ści od Hen­riego? – spy­tała kró­lewna z nadzieją.

Anna pokrę­ciła głową.

– Jestem pewna, że jest bez­pieczny. Gdyby coś mu się przy­tra­fiło, na pewno byśmy o tym usły­szały. – Anna pocią­gnęła ją za rękę i obie ruszyły w dal­szą drogę. – To o cie­bie się mar­twię. Gdy prze­kro­czysz tę bramę, wszy­scy cię roz­po­znają. Musimy się upew­nić, że dosta­niesz się do środka, zanim ktoś cię zauważy. Trzeba dzia­łać spraw­nie i jak naj­szyb­ciej dopro­wa­dzić cię do two­jego uko­cha­nego. Na pewno na cie­bie czeka.

Two­jego uko­cha­nego. Na te słowa na ustach kró­lewny poja­wił się uśmiech. Ostatni tydzień był dla niej i kró­le­wi­cza Hen­rika pasmem wyzwań, a prze­cież już wcze­śniej wiele razem prze­żyli. Kró­lewna przy­śpie­szyła kroku.

Jak prze­wi­działa Anna, trakt do mia­sta był tego ranka pusty. Nie minął ich żaden powóz, a drogą nie szedł ani jeden wędro­wiec, choć w wydep­ta­nej ziemi było wiele świe­żych śla­dów. Spo­dzie­wała się, że brama mia­sta będzie strze­żona, ale na poste­runku przy sze­roko otwar­tych wro­tach nie było żywej duszy. Na kolum­nie z kutego żelaza wisiało obwiesz­cze­nie. Kró­lewna zatrzy­mała się, by je prze­czy­tać:

Kró­lowa Ingrid naka­zuje wszyst­kim wier­nym pod­da­nym, by towa­rzy­szyli jej w świą­tecz­nych obcho­dach na kró­lew­skim dzie­dzińcu dziś w połu­dnie. W przy­go­to­wa­niu do tej uro­czy­stej chwili wszyst­kie przy­bytki pozo­staną zamknięte przez cały dzień. Ci, któ­rzy nie zja­wią się na obcho­dach, nie umkną kró­lew­skiej uwa­dze.

Po ple­cach kró­lewny prze­szedł dreszcz. Anna miała rację: obchody były obo­wiąz­kowe. To żąda­nie wydało jej się oso­bliwe. Nie dzi­wił jej zimny ton zarzą­dze­nia kró­lo­wej Ingrid, ale w kró­le­stwie od lat niczego nie świę­to­wano, bo też nie było ku temu powo­dów. Ludzie tak lękali się swo­jej wład­czyni, że uni­kali wszyst­kiego, czym mogliby zwró­cić na sie­bie jej uwagę. Prze­my­kali uli­cami ze spusz­czo­nymi gło­wami, kry­jąc się w cie­niu. Obo­wią­zek sta­wie­nia się na tak rzadko orga­ni­zo­wa­nych uro­czy­sto­ściach – jeśli rze­czy­wi­ście tym miały być – budził nie­po­kój. Co też mogła knuć kró­lowa?

W mil­cze­niu prze­mie­rzały zaku­rzony miej­ski trakt pro­wa­dzący do zamku. Kró­lewna spę­dziła nieco czasu wśród tych uli­czek, ale nie pamię­tała, by kie­dy­kol­wiek były tak opu­sto­szałe. Cią­gnące się wzdłuż drogi nie­wiel­kie drew­niane domy kryte strze­chami były poza­my­kane na cztery spu­sty. Na wieży klasz­toru roz­brzmiał dzwon, uro­czy­ście ogła­sza­jąc nadej­ście połu­dnia, ale wokół nie było nikogo, kto mógłby go usły­szeć. Naj­wy­raź­niej wszy­scy posłu­chali roz­kazu kró­lo­wej Ingrid. Kró­lewna wes­tchnęła ciężko, a Anna spoj­rzała na nią z tro­ską.

– Nie musisz tego robić. Wiesz o tym, prawda? – Głos Anny prze­peł­niała łagod­ność. – Tylko ty i kró­le­wicz Hen­rik… Pozwól mi do was dołą­czyć. Chcę sta­nąć do walki u waszego boku!

– Nie – pokrę­ciła głową kró­lewna. – Doce­niam wszystko, co dla nas zro­bi­łaś, ale dalej będę musiała iść sama.

Anna patrzyła na nią, jakby chciała powie­dzieć coś wię­cej, ale prze­rwał jej jakiś krzyk. Z dru­giej strony ulicy w ich kie­runku nad­bie­gał męż­czy­zna. Na jego twa­rzy malo­wało się prze­ra­że­nie.

– Kró­lowa jest wiedźmą! – zawo­łał. – Nie zbli­żaj­cie się do rynku! Ucie­kaj­cie! Kryj­cie się! Albo dosię­gnie was klą­twa kró­lo­wej Ingrid.

Kró­lewna była tak zdu­miona, że w pierw­szej chwili nie zro­zu­miała słów męż­czy­zny. Anna wyglą­dała na rów­nie prze­stra­szoną. Co takiego zro­biła kró­lowa swoim pod­da­nym? Kró­lewna rzu­ciła się bie­giem w stronę rynku, żeby prze­ko­nać się na wła­sne oczy.

Anna ruszyła za nią.

– Cze­kaj! Sły­sza­łaś, co powie­dział tam­ten czło­wiek. To może być pułapka!

Nawet jeśli Ingrid podej­rze­wała, że kró­lewna jest bli­sko – trudno. Dziew­czyna pod­świa­do­mie czuła, że dzieje się coś naprawdę złego. Musiała się prze­ko­nać.

Zbli­ża­jąc się do zamku, zoba­czyła nie­prze­li­czony tłum. Zebrali się tam chyba wszy­scy miesz­kańcy mia­sta. Bramy pro­wa­dzą­cej na zam­kowy dzie­dzi­niec pil­no­wali straż­nicy uzbro­jeni w hala­bardy, a stło­czeni ludzie zaglą­dali cie­ka­wie przez jej żela­zne pręty. Było oczy­wi­ste, że niczego nie świę­to­wano. Kró­lewna patrzyła, jak miesz­kańcy nie­spo­koj­nie prze­py­chali się, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Nie­któ­rzy krzy­czeli i pła­kali, a inni sadzali sobie dzieci na ramio­nach, by mogły popa­trzeć. Anna i kró­lewna wspięły się na palce i wytę­żyły wzrok.

– Nie patrz – ode­zwała się jakaś kobieta do swo­jego synka. – Musimy stąd iść! Zanim będziemy następni.

– Kto to taki, ktoś wie? – ode­zwał się jakiś głos.

– Wygląda mi na kró­lew­ską krew.

Kró­lewna zaczęła prze­py­chać się przez tłum, pró­bu­jąc dostać się na sam przód. Anna kur­czowo trzy­mała ją za ramię, nie chcąc dopu­ścić, by się roz­dzie­liły.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam – powta­rzała kró­lewna. – Czy mogła­bym przejść?

Ale zaafe­ro­wany tłum dalej wpa­try­wał się w bramę, nie zwra­ca­jąc na nią uwagi.

– To magia, jakem żywy!

– Ostrze­że­nie! – mruk­nął ktoś. – Żeby nie wcho­dzić jej w drogę!

– On śpi czy nie żyje?

– Nawet nie drgnął. Musi być mar­twy.

Ale kto? Kró­lewna prze­py­chała się coraz gwał­tow­niej, zapo­mi­na­jąc o manie­rach, które wpo­jono jej w dzie­ciń­stwie. Pra­gnęła tylko dostać się do bramy i zoba­czyć to, co tak wszyst­kich zanie­po­ko­iło. Ale gdy w końcu jej się udało, natych­miast tego poża­ło­wała.

– Nie! – zawo­łała, wyry­wa­jąc się z uści­sku Anny i chwy­ta­jąc pręty żela­znych wrót.

To Hen­rik. Jej Henri. Leżał na pod­wyż­sze­niu w czymś, co wyglą­dało na szklaną trumnę. Miał zamknięte oczy i był odziany w naj­zna­ko­mit­sze szaty. Jego twarz wyda­wała się nie­mal spo­kojna. W zło­żo­nych na piersi dło­niach miał zatkniętą białą różę. To była wia­do­mość. Dla niej, co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Czy naprawdę nie żył? Musiała wie­dzieć.

– Pocze­kaj! – zawo­łała Anna, ale jej przy­ja­ciółka pchnęła wrota i wśli­zgnęła się do środka tak szybko, że straż­nicy nie zdo­łali jej zatrzy­mać. – Pocze­kaj!

Kró­lewna bie­gła dalej, coraz szyb­ciej, aż pele­ryna zsu­nęła się jej z ramion.

– To kró­lewna! – zawo­łał ktoś, ale ona nie zare­ago­wała. Nie dbała o to, kto ją roz­po­zna. Wbie­gła po stop­niach pod­wyż­sze­nia i pochy­liła się nad trumną, pod­no­sząc szklane wieko.

– Henri! Henri! – wołała, ale jego oczy pozo­stały zamknięte. Ści­snęła jego dło­nie w swo­ich. Wciąż były cie­płe. Przy­ło­żyła głowę do piersi uko­cha­nego. Szmer gło­sów za jej ple­cami nabie­rał mocy. Powie­trze wypeł­niły okrzyki i lamenty.

– To ona!

– Wró­ciła do nas!

– Kró­lewno, ratuj nas!

Kró­lewna zigno­ro­wała te nawo­ły­wa­nia i sku­piła się na naj­waż­niej­szym dźwięku na całym świe­cie: biciu serca. Ale nim miała szansę je usły­szeć, ktoś ode­rwał ją od trumny i obró­cił ku sobie.

Natych­miast roz­po­znała rosłego, bar­czy­stego męż­czy­znę, który trzy­mał ją w żela­znym uści­sku.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się, a w jego ustach bły­snął złoty ząb.

– Zabierz­cie tę zdraj­czy­nię do kró­lo­wej Ingrid. Ocze­kuje jej.

Trzy­mała głowę wysoko, gdy pro­wa­dzono ją do zamku. Anna i zebrani w tłu­mie pod­dani odpro­wa­dzali ją wzro­kiem. Męż­czy­zna ze zło­tym zębem nachy­lił się do ucha kró­lewny i szep­nął:

– Witaj w domu, Śnieżko.

Śnieżka

Dzie­sięć lat wcze­śniej

Płatki śniegu opa­dały miękko, pokry­wa­jąc skute mro­zem bło­nia zamku. Gdy wysta­wiła język, poczuła zimny dotyk jed­nego z nich. Z takich dro­bin zamar­z­nię­tej wody mogła ule­pić kulę, która nazy­wała się tak jak ona: Śnieżka.

Czy to ona została nazwana na cześć śniegu, czy też na odwrót? Bar­dzo ją to nur­to­wało, a pyta­nie wcale nie wyda­wało jej się nie na miej­scu. Była prze­cież kró­lewną – może pogoda mogła być nazwana na jej cześć?

Z dru­giej strony śnieg ist­niał znacz­nie dłu­żej niż ona. W końcu miała dopiero sie­dem lat.

– Co to za zapach? – Głos matki wyrwał ją z zamy­śle­nia.

Śnieżka przy­lgnęła do muru zam­ko­wego ogrodu i zamarła w bez­ru­chu, tak by nikt jej nie zauwa­żył.

– Pach­nie słodko i ape­tycz­nie… Czy to jakaś mała gąska jest tu ze mną w ogro­dzie?

Śnieżka zachi­cho­tała.

– Matko, gęsi nie zostają w zamku na zimę. Odla­tują na połu­dnie. Wszy­scy to wie­dzą.

– Wszy­scy wie­dzą też, że kto odzywa się pod­czas zabawy w cho­wa­nego, zosta­nie szyb­ciej zna­le­ziony. – Matka wyszła zza rogu i wska­zała ją pal­cem. – Mam cię!

Może Śnieżka nie była w pełni obiek­tywna, ale głę­boko wie­rzyła, że jej matka była naj­wspa­nial­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Ojciec twier­dził, że są jak dwie kro­ple wody, a kró­lewna nie wyobra­żała sobie więk­szego kom­ple­mentu. Oczy matki zachwy­cały kolo­rem kasz­ta­nów, a heba­nowe włosy były dziś spięte w luźny kok. Na gło­wie nie miała swo­jej ulu­bio­nej korony – zwy­kle nie nosiła jej pod­czas zabaw w ogro­dzie, szcze­gól­nie zimą – ale założy ją, gdy za parę chwil wrócą do zamku. Kró­lowa musiała się przy­szy­ko­wać do dorocz­nego balu masko­wego. Śnieżka nie mogła się pogo­dzić z tym, że była za mała, by wziąć w nim udział, i że będzie musiała zjeść kola­cję w swo­jej kom­na­cie pod okiem niańki. Tak bar­dzo pra­gnęła zoba­czyć praw­dziwy bal. I nie chciała ani na chwilę roz­sta­wać się z matką.

– Zaraz cię zła­pię! – zawo­łała matka śpiew­nie, nacią­ga­jąc na głowę obszyty futrem kap­tur czer­wo­nej pele­ryny. Śnieżka uwiel­biała tę pele­rynę, a naj­bar­dziej lubiła jej złote guziki. Bawiła się nimi zawsze, gdy wraz z rodzi­cami oglą­dała prze­cho­dzące uli­cami mia­sta pro­ce­sje. Nad­ry­wała je, czym dopro­wa­dzała do szału nadworną kraw­cową, ale zabawa guzi­kami dawała kró­lew­nie poczu­cie cie­pła i bez­pie­czeń­stwa i zdaje się, że jej matce rów­nież. Śnieżka rzadko miała ochotę się od niej odłą­czać – chyba że pod­czas zabawy w cho­wa­nego.

– Ale jesz­cze mogę ci uciec! – zawo­łała i popę­dziła przez labi­rynt żywo­pło­tów. Matka wybu­chła śmie­chem.

Śnieżka nie była pewna, w którą stronę pobiec. Wszyst­kie ścieżki wyda­wały się takie same. Wyso­kie, równo przy­cięte żywo­płoty zasła­niały wszystko prócz sza­rego śnież­nego nieba. Więk­szość krze­wów była przy­strzy­żona na zimę, a zwy­kle bujne ogrody stały obna­żone, pozba­wia­jąc Śnieżkę jej ulu­bio­nych kry­jó­wek. Dziew­czynka ruszyła labi­ryn­tem, pamię­ta­jąc, że jeśli będzie skrę­cać wciąż w tym samym kie­runku, dotrze do samego środka, gdzie stała ulu­biona woliera matki. Dwu­pię­trowa kopuła z kutego żelaza wyglą­dała jak olbrzy­mia klatka dla pta­ków. Była to pierw­sza rzecz, jaką jej matka pole­ciła zbu­do­wać, gdy została kró­lową, i od tego czasu sta­no­wiła dla niej nie­usta­jące źró­dło dumy i rado­ści. Od zawsze kochała ptaki. Pomię­dzy ścia­nami z deli­kat­nej siatki trzy­mała kilka róż­nych gatun­ków i cier­pli­wie wyja­śniała Śnieżce naturę i zwy­czaje każ­dego z nich. Matka i córka spę­dzały w wolie­rze dłu­gie godziny, a Śnieżka zaba­wiała się, nada­jąc imiona wszyst­kim jej miesz­kań­com. Jej ulu­bień­cem był Puszek, biały kana­rek.

Gdy Śnieżka wybie­gła zza żywo­płotu i zna­la­zła się przed kopułą, Puszek sfru­nął na gałązkę i zaćwier­kał rado­śnie, zdra­dza­jąc jej kry­jówkę.

Nie zmar­twiła się tym. Cza­sem bycie zna­le­zioną było naj­więk­szą atrak­cją.

– Nad­cho­dzę! – zawo­łała matka.

Śnieżka zaśmiała się gło­śniej, a z jej ust uniósł się obłok pary. Sły­szała zbli­ża­jące się kroki, więc pobie­gła wokół woliery, żeby scho­wać się po dru­giej stro­nie. Ale była nie­uważna – a matka zawsze prze­strze­gała ją, by uwa­żała – i poczuła, jak jej stopa śli­zga się po zamar­z­nię­tej ziemi. Stra­ciła rów­no­wagę i wylą­do­wała bez­wład­nie w róża­nym krze­wie.

– Auć! – zawo­łała, oswo­ba­dza­jąc się z kol­cza­stych gałą­zek, które prze­biły jej pele­rynę i zra­niły prawą rękę. Śnieżka zoba­czyła, jak kro­pla krwi spływa po jej bie­lut­kiej dłoni. Zaczęła pła­kać.

– Śnieżko! – roz­legł się pełen nie­po­koju głos, a po chwili nad­bie­gła matka. – Co się stało? Ska­le­czy­łaś się? – Kró­lowa pochy­liła się, a wzrok Śnieżki zaczął się roz­my­wać, jakby nagle śnie­życa przy­brała na sile. Nawet przez tę mgłę Śnieżka dostrze­gała ciemne oczy matki, które przy­glą­dały się jej uważ­nie.

– Wszystko w porządku, kocha­nie. Wszystko będzie dobrze. – Kró­lowa unio­sła zra­nioną rękę Śnieżki. Z kie­szeni pele­ryny wycią­gnęła hafto­waną chustkę, zanu­rzyła ją w świe­żym śniegu i przy­ło­żyła do rany. Śnieg ochło­dził palące ska­le­cze­nie. Matka owi­nęła chustkę cia­sno wokół dłoni Śnieżki.

– No już. Od razu lepiej. Porząd­niej opa­trzymy rękę po powro­cie do zamku.

Śnieżka wydęła usta.

– Nie zno­szę róż! Róże bolą!

Matka uśmiech­nęła się, a jej twarz roz­myła się wraz z jej łagod­nym gło­sem. Wyda­wała się tak daleko.

– To prawda. Bolą, jeśli ukłu­jesz się kol­cem. – Kró­lowa zerwała różę z krzewu. Śnieg i zimno cał­kiem ją zamro­ziły, ale zacho­wała się ide­al­nie i dalej czer­wie­niała głę­bo­kim kar­ma­zy­nem. Śnieżka uważ­nie się jej przyj­rzała. – Ale nie bój się chwy­tać piękna, nawet jeśli po dro­dze tra­fisz na kolce. Jeśli cze­goś pra­gniesz, cza­sem musisz być gotowa zary­zy­ko­wać. A jeśli to zro­bisz – dodała kró­lowa, poda­jąc Śnieżce różę – czeka cię wspa­niała nagroda.

– Pani, nie powin­naś tu być.

Śnieżka pod­nio­sła głowę. Sio­stra matki i zara­zem jej naj­bliż­sza dama dworu, ciotka Ingrid, patrzyła na nie z nie­za­do­wo­le­niem. Nie­mal ze zło­ścią. Śnieżka dobrze znała ten wzrok.

– Już jesteś spóź­niona, pani.

***

Sie­dem­na­sto­let­nia Śnieżka zbu­dziła się nagle i gwał­tow­nie nabie­ra­jąc powie­trza, usia­dła na łożu.

– Matko! – zawo­łała.

Ale nie było nikogo, kto mógłby ją usły­szeć.

Była sama. Już od dawna.

Powi­tała ją tylko cisza.

„Czy to kolejny sen, który zmie­nił się w kosz­mar, czy praw­dziwe wspo­mnie­nie?”, zasta­na­wiała się, ocie­ra­jąc pot z czoła. Podobne wizje nawie­dzały ją coraz czę­ściej. Minęło ponad dzie­sięć lat, od kiedy po raz ostatni widziała twarz matki. Cza­sem nie była pewna.

W ostat­nich latach rzadko widy­wała ciotkę Ingrid. Podob­nie jak wszy­scy miesz­kańcy zamku. Ciotka żyła w nie­mal cał­ko­wi­tym odosob­nie­niu i dopusz­czała do sie­bie tylko kilku zaufa­nych wybrań­ców. A sio­strze­nica, którą nie­chęt­nie wycho­wy­wała, do nich nie nale­żała.

Ciotka Ingrid w jej snach zawsze wyglą­dała tak samo, może dla­tego, że za każ­dym razem, gdy Śnieżka spo­ty­kała ją w zamku, miała na sobie inną wer­sję tej samej sukni. Choć wszyst­kie miały bar­dzo podobny fason, ciotka nosiła tylko naj­le­piej skro­jone stroje, z naj­wspa­nial­szych tka­nin dostęp­nych w kró­le­stwie i wyłącz­nie w odcie­niach fio­letu. W kom­na­tach zamku pano­wał wieczny prze­ciąg, może dla­tego ni­gdy nie roz­sta­wała się z ciemną pele­ryną, która spo­wi­jała ją niczym całun. Śnieżka nie pamię­tała, kiedy ostat­nio widziała włosy ciotki (nie mogła sobie nawet przy­po­mnieć, jakiego były koloru), bo Ingrid zawsze przy­kry­wała je cia­sno przy­le­ga­ją­cym kap­tu­rem zwień­czo­nym kró­lew­ską koroną. Nie mogła też sobie przy­po­mnieć, kiedy sama ostat­nio dostała nową suk­nię. Nie prze­szka­dzało jej to zbyt­nio – bo kto miałby ją w niej oglą­dać? – ale byłoby przy­jem­nie móc zało­żyć coś, co nie piło jej w ramio­nach i się­gało dalej niż do łydek. Miała dwie suk­nie, które nosiła na zmianę, a obie były nie­mi­ło­sier­nie poła­tane. Napra­wiała swoją bur­gun­dową spód­nicę, którą uszyła ze sta­rych zasłon, wię­cej razy, niż mogła zli­czyć. Skoń­czył jej się nawet zapas mate­riału na łaty, więc pier­wotny kolor przy­kryły beżowe i białe skrawki w miej­scach, w któ­rych roze­rwała ją na kamien­nych stop­niach lub o kolce róża­nego krzewu.

Róże. Co takiego śniła o nich tej nocy?

Nie mogła sobie przy­po­mnieć. Sen zaczy­nał jej już umy­kać. Pamię­tała jedy­nie pełną spo­koju twarz matki. Może lepiej nie wra­cać do tego wspo­mnie­nia. Miała dziś wiele do zro­bie­nia.

Śnieżka pod­nio­sła się z łoża i pode­szła do okna, żeby roz­su­nąć cięż­kie kotary. Do tej pory powstrzy­mała się przed uszy­ciem sobie z nich cie­płej pele­ryny, ale jeśli kolejna zima okaże się tak sroga jak poprzed­nia, być może nie będzie miała wyboru. Wpu­ściła do kom­naty pro­mie­nie poran­nego słońca i wyj­rzała na zam­kowe bło­nia.

Lato było w pełni, a jasne pro­mie­nie słońca przy­da­wały nisz­cze­ją­cemu zam­kowi bla­sku, któ­rego bar­dzo potrze­bo­wał. Choć nie dało się nie zauwa­żyć, jak pod­upadł przez ostat­nie dzie­sięć lat, Śnieżka czuła dumę, patrząc na ogrody i uko­chaną wolierę matki. Regu­lar­nie strzy­gła krzewy i sumien­nie pie­liła rabatki. Świeże kwiaty zwi­sały ze srebr­nych donic umo­co­wa­nych na cegla­nych murach, doda­jąc ogro­dowi koloru. Na pewno nie szko­dziło też, że kró­lewna przy­ci­nała bluszcz, który coraz śmie­lej piął się po ścia­nach zamku. Się­gała tylko do pew­nej wyso­ko­ści, ale przy­naj­mniej bli­sko ziemi kamie­nie znów wyło­niły się spod zie­lo­nej gęstwiny. Wciąż jed­nak wyma­gały wyszo­ro­wa­nia. (Śnieżka zapa­mię­tała, by dorzu­cić to do listy rze­czy do zro­bie­nia). Mogła sobie tylko wyobra­żać, jak wyglą­dała fasada zamku spoza jego bram, bo ciotka zabra­niała jej opusz­czać jego mury. Mówiła, że to dla jej bez­pie­czeń­stwa, ale Śnieżka czuła się jak w wię­zie­niu. Dobrze, że przy­naj­mniej wciąż mogła spę­dzać czas w ogro­dzie.

Prze­by­wa­nie na świe­żym powie­trzu, poza mrocz­nymi kom­na­tami zamku, było jej jedy­nym wytchnie­niem. Miała zakaz roz­ma­wia­nia z tymi kil­koma straż­ni­kami, któ­rych ciotka wciąż trzy­mała w zamku, ale już sama obec­ność innego czło­wieka pod­czas spa­ceru dawała jej poczu­cie, że nie jest zupeł­nie sama. Ciotka od wielu lat nie pozwa­lała jej poka­zy­wać się pod­da­nym (choć ostat­nio nawet ona z rzadka decy­do­wała się na publiczne wystą­pie­nia), a w zamku nie­mal nie widy­wało się gości. Śnieżka zasta­na­wiała się cza­sem, czy w kró­le­stwie kto­kol­wiek jesz­cze pamięta o ist­nie­niu kró­lewny. Nie miała nawet kogo o to spy­tać.

Cały swój czas sta­rała się wypeł­niać porząd­kami i drob­nymi zaję­ciami. W chwi­lach, w któ­rych nie była zajęta pracą, natych­miast zaczy­nała roz­my­ślać o wszyst­kim, co stra­ciła w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat. Jej uko­chaną matkę, kró­lową Kata­rzynę, cho­roba zabrała tak szybko, że Śnieżka nie zdą­żyła nawet się z nią poże­gnać. Po jej śmierci ojca pochło­nęła zbyt wielka roz­pacz, by mógł pocie­szyć córkę. Zamiast tego zwró­cił się do ciotki Ingrid, którą wkrótce poślu­bił. Śnieżka wciąż pamię­tała wszyst­kie szepty i skryte roz­mowy o tym mał­żeń­stwie, które zda­wało się być owo­cem roz­sądku, a nie miło­ści.

Uznała, że ojciec zde­cy­do­wał się na ten krok, by zapew­nić jej mat­czyną opiekę, a Ingrid wyda­wała się naj­od­po­wied­niej­szym zastęp­stwem. Ale nim nie była. Śnieżka zauwa­żyła, że ojciec ni­gdy wię­cej nie uśmie­chał się tak, jak wtedy, gdy matka jesz­cze żyła.

Być może wła­śnie dla­tego opu­ścił zamek kilka mie­sięcy póź­niej: miał zła­mane serce. Tak to sobie tłu­ma­czyła. Trudno było jej uwie­rzyć w to, co opo­wia­dała wszyst­kim ciotka Ingrid – że ojciec stra­cił rozum. Twier­dziła, że bez pomocy Kata­rzyny Jerzy zupeł­nie nie radził sobie z kró­lew­skimi obo­wiąz­kami i cał­ko­wi­cie pogrą­żył się w żało­bie. Śnieżka usły­szała raz, jak ciotka powie­działa swoim dwo­rza­nom, że Jerzy mówił o Kata­rzy­nie, jakby wciąż żyła, a jego zacho­wa­nie napa­wało lękiem straż, służbę, a nawet jego córkę. Ale Śnieżka nie pamię­tała, żeby kie­dy­kol­wiek coś takiego zro­bił.

Po raz ostatni widziała ojca w wolie­rze. Zakra­dła się tam, żeby zająć się pta­kami matki. W pew­nym momen­cie wyczuła czy­jąś obec­ność, a odwró­ciw­szy się, zoba­czyła króla, który patrzył na nią ze łzami w oczach.

– Tak bar­dzo przy­po­mi­nasz mi swoją matkę – powie­dział zachryp­nię­tym gło­sem. Wycią­gnął rękę i deli­kat­nie pogła­dził ją po wło­sach. – Żal mi, że nie może patrzeć, jak dora­stasz.

– To nie twoja wina, ojcze – powie­działa Śnieżka, ale jej słowa wzmo­gły tylko jego płacz. Król upadł na kolana, chwy­cił ją za ramiona i spoj­rzał pro­sto w oczy.

– Nie popeł­nij tych samych błę­dów co ja, Śnieżko – powie­dział. – Nie daj się oma­mić miło­ści. Przy­cho­dzi tylko raz. Zaufaj swo­jej intu­icji. Zaufaj swo­jemu ludowi. Ale przede wszyst­kim zaufaj temu, czego nauczy­łaś się od matki. Niech jej duch pro­wa­dzi cię pod­czas two­ich rzą­dów. – Ojciec objął jej policzki dłońmi. – Będziesz kie­dyś wspa­niałą kró­lową. Nie pozwól nikomu zwieść cię z two­jej ścieżki.

– Nie pozwolę, ojcze – powie­działa wtedy, ale jego słowa prze­peł­niły ją lękiem. Brzmiały jak poże­gna­nie.

Następ­nego ranka już go nie było.

Począt­kowo się nie zorien­to­wała. Dopiero gdy udała się do jego kom­nat, żeby zjeść z nim śnia­da­nie, tak jak mieli w zwy­czaju, usły­szała dwo­rzan roz­ma­wia­ją­cych o jego znik­nię­ciu. Ingrid, nie­dawno koro­no­wana na kró­lową, została wezwana w „spra­wach nie­cier­pią­cych zwłoki” i nie odszu­kała Śnieżki, żeby oso­bi­ście prze­ka­zać jej tę wia­do­mość. Kró­lewna dowie­działa się wszyst­kiego z pod­słu­cha­nej roz­mowy dwóch straż­ni­ków.

– Kró­lowa twier­dzi, że osza­lał. Że lepiej nam będzie bez niego. Że nie był taki sam, odkąd zmarła kró­lowa Kata­rzyna – powie­dział jeden. – Ale jaki król ucieka i opusz­cza swoją córkę?

– Jaki król opusz­cza swo­ich pod­da­nych? – dodał drugi.

Śnieżka nie znała odpo­wie­dzi. Wie­działa tylko, że jesz­cze ni­gdy nie czuła się tak samotna. Po odej­ściu ojca ciotka Ingrid też jakby znik­nęła. Nowa kró­lowa nie miała czasu nawet zjeść śnia­da­nia ze Śnieżką, a co dopiero zaj­mo­wać się pta­kami w wolie­rze. Była zbyt zajęta spo­tka­niami ze swo­imi nowo powo­ła­nymi dorad­cami, któ­rych Śnieżka ni­gdy wcze­śniej nie widziała. Wszy­scy człon­ko­wie sta­rej rady zostali ode­słani, a nowych nomi­no­wała bez­po­śred­nio Ingrid. Śnieżka coraz czę­ściej sły­szała nowy przy­do­mek ciotki: „Zła Kró­lowa” szep­tano, gdy wład­czyni nie było w pobliżu. Poza spo­tka­niami z radą kró­lowa nie udzie­lała nie­mal żad­nych audien­cji i nie przyj­mo­wała wizyt dyplo­ma­tycz­nych. Po kilku latach do zamku nie miał wstępu nikt obcy. Krą­żyły plotki, że bała się zdraj­ców, co zda­wała się potwier­dzać jej decy­zja, by ode­słać pra­wie całą służbę poza kil­koma zaufa­nymi wybrań­cami.

W swo­jej próż­no­ści nie mogła się jed­nak obyć bez nadwor­nej kraw­co­wej Mał­go­rzaty, grupki wier­nych straż­ni­ków i kilku kucha­rzy, ale natu­ral­nie nie zatrosz­czyła się o nikogo, kto zająłby się Śnieżką. Kró­lewna wycho­wy­wała się więc sama, spę­dza­jąc resztę dzie­ciń­stwa w opusz­czo­nych kom­na­tach, które przy­po­mi­nały jej gro­bo­wiec. Doj­mu­jąca samot­ność mogła dopro­wa­dzić ją do sza­leń­stwa. By do tego nie dopu­ścić, zaj­mo­wała myśli two­rze­niem coraz to nowych list rze­czy do zro­bie­nia, któ­rymi zapeł­niała sobie czas dzień po dniu.

Dzi­siaj nie było ina­czej. Śnieżka ode­szła od okna, zdjęła koszulę nocną i umyła się w misie, którą poprzed­niego dnia napeł­niła wodą ze studni. Zało­żyła suk­nię z poła­taną jasno­brą­zową spód­nicą i wygła­dziła fałdy na biało-brą­zo­wej bluzce, która nie­mal do niej paso­wała. Wsu­nęła stopy w cho­daki, które nie­dawno wyszo­ro­wała. Spo­glą­da­jąc w świeżo wypo­le­ro­wane lustro – wczo­raj, tak jak co tydzień, posprzą­tała w swo­jej kom­na­cie – prze­wią­zała włosy nie­bie­ską wstążką, którą uszyła ze skrawka mate­riału wyrzu­co­nego przez kraw­cową kró­lo­wej. Zado­wo­lona pode­szła do gar­de­roby.

Ta była pra­wie pusta. Wisiało w niej kilka sukien, z któ­rych już dawno wyro­sła. Zacho­wała je ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych i na wypa­dek, gdyby potrze­bo­wała mate­riału do zała­ta­nia ubrań, które wciąż nosiła. Nie zno­siła myśli, że będzie zmu­szona pociąć swoje jedyne pamiątki po szczę­śli­wym dzie­ciń­stwie – wisiała tam sukienka, którą miała na sobie pod­czas siód­mych uro­dzin, i ta, w któ­rej wraz z ojcem przy­jęła wizy­tu­ją­cego króla Pru­na­mii – ale z cza­sem mogło się to oka­zać konieczne. Na razie suk­nie były wspo­mnie­niem nie tylko daw­nego bez­tro­skiego życia, ale także dosko­nałą skrytką. Śnieżka odsu­nęła swoją uro­dzinową suk­nię i zer­k­nęła na ukryty za nią por­tret.

Z obrazu patrzyli na nią ojciec i matka. I jej młod­sze wcie­le­nie. Został nama­lo­wany na krótko przed cho­robą matki. To był pierw­szy raz, gdy ich rodzina pozo­wała wspól­nie do por­tretu, od kiedy Śnieżka była nie­mow­lę­ciem. Wisiał w zamku zale­d­wie kilka tygo­dni, nim król pole­cił go zdjąć. Ciotka twier­dziła, że zro­bił to, bo widok twa­rzy zmar­łej kró­lo­wej był dla niego zbyt bole­sny. Ale Śnieżka nie podzie­lała tego uczu­cia. Korzy­stała z każ­dej oka­zji, by popa­trzeć na swo­ich rodzi­ców.

Dzień dobry, matko. Dzień dobry, ojcze.

Śnieżka miała rysy swo­jej matki, ale to oczy ojca, choć błę­kit­no­szare, miały ten sam kształt co jej. Patrzyły życz­li­wie, a ona sta­rała się naśla­do­wać ich wyraz, nawet gdy nie było to łatwe. Deli­kat­nie dotknęła pal­cem chro­po­wa­tej farby. „Ojcze, dla­czego mnie opu­ści­łeś?”, pomy­ślała, pró­bu­jąc stłu­mić wzbie­ra­jące w niej poczu­cie roz­ża­le­nia. Wie­dząc, że nie otrzyma odpo­wie­dzi, ponow­nie zakryła obraz.

Pode­szła do dwu­skrzy­dło­wych drzwi i otwo­rzyła je cicho. Jak każ­dego ranka stała przed nimi taca z pie­czy­wem i owo­cami. Śnieżka wie­działa, że zawdzię­czała ją nie­licz­nym słu­żą­cym, któ­rzy wciąż pra­co­wali na zamku, i doce­niała ten gest bar­dziej, niż była w sta­nie wyra­zić. Śnia­da­nie zawsze cze­kało przed jej sypial­nią, ale o kola­cję musiała zadbać sama, bo służba była zajęta szy­ko­wa­niem wymyśl­nych potraw dla kró­lo­wej. Śnieżce to nie prze­szka­dzało. Po kuchni krzą­tała się zawsze główna kucharka, pani Zgoda, która nie igno­ro­wała Śnieżki tak jak pozo­stali miesz­kańcy zamku. To ozna­czało, że kró­lewna choć przez kilka chwil każ­dego dnia miała z kim poroz­ma­wiać.

– Bła­gam, panie, nie jadłem od dwóch dni.

Śnieżka wła­śnie pod­no­siła tacę z jedze­niem, gdy usły­szała czyjś bła­galny głos. Prze­stra­szona scho­wała się w cie­niu wgłę­bie­nia, w któ­rym znaj­do­wały się drzwi jej sypialni, i zaczęła nasłu­chi­wać.

– Skoro nie zosta­wili ci jedze­nia, to zna­czy, że go nie dosta­niesz.

Ten głos Śnieżka znała bar­dzo dobrze. To Bru­tus, jeden z wier­nych straż­ni­ków kró­lo­wej. Dru­giego głosu nie roz­po­zna­wała.

– Ale obie­cano mi, że jako stróż będę dosta­wał dwa posiłki dzien­nie. Nie cho­dzi o mnie, panie. Więk­szość jedze­nia zano­szę mojej żonie i maleń­stwu. Nie wytrzy­mamy trze­ciego dnia bez poży­wie­nia.

– Twoim zada­niem jest strzec kory­ta­rzy, a nie bia­do­lić o stra­wie.

– Ale… – nie pod­da­wał się straż­nik, lecz Bru­tus nie dał mu dokoń­czyć.

– Czyż­byś kwe­stio­no­wał decy­zję kró­lo­wej? Wiesz chyba, co przy­tra­fiło się chło­pa­kowi, który pra­co­wał tu przed tobą, co? – Śnieżka przy­glą­dała się, jak w mroku kory­ta­rza Bru­tus nachy­lił się nad twa­rzą mło­dego męż­czy­zny. – Nikt go wię­cej nie widział. Nie­któ­rzy twier­dzą, że został zmie­niony w jed­nego z węży, które peł­zają po ogro­dzie. Cie­kawe, co by się stało z twoją rodziną, gdy­byś to ty nagle znik­nął?

– Nie! – zawo­łał młody stróż gło­sem drżą­cym z prze­ra­że­nia. – Nie mów o tym kró­lo­wej, panie. Pocze­kam, aż jedze­nie zosta­nie mi dostar­czone… Nie będę wię­cej cię tym nie­po­koił.

Śnieżka nie mogła powstrzy­mać gło­śnego wes­tchnie­nia. Sły­szała wcze­śniej, jak kucharka i słu­żący opo­wia­dali, że jej ciotka prak­ty­kuje magię. „To dla­tego wciąż wygląda tak młodo”, mówili jedni. „Dla­tego nikt nie pod­waża jej roz­ka­zów – boją się, że zmieni ich w ropu­chę, owada albo coś gor­szego”, doda­wali inni. Wspo­mi­nali o kom­na­cie, w któ­rej kró­lowa spę­dza więk­szość czasu, wiecz­nie z kimś roz­ma­wia­jąc – choć nie wcho­dzi tam nikt prócz niej.

Śnieżka nie była pewna, co ma o tym myśleć, ale co do jed­nego nie było wąt­pli­wo­ści: ludzie, któ­rzy sprze­ci­wiali się ciotce, rze­czy­wi­ście zni­kali. Sama obec­ność kró­lo­wej wzbu­dzała postrach w całym zamku. A Bru­tus, jej wierny słu­gus, bywał rów­nie prze­ra­ża­jący.

– Mądry chło­pak – powie­dział Bru­tus i ruszył dalej kory­ta­rzem w kie­runku kom­naty Śnieżki. Na jego ustach błą­dził zło­śliwy uśmiech.

Śnieżka przy­lgnęła do zim­nej ściany, mając nadzieję, że jej nie zauważy. Gdy znik­nął za zakrę­tem, wytknęła głowę i spoj­rzała na straż­nika. Był młody i wychu­dzony. Nie mógł być wiele star­szy od niej. A jego rodzina była zależna od posił­ków, które nie przy­by­wały. Śnieżka zer­k­nęła na jesz­cze cie­pły chleb i owoce na swo­jej tacy. W żołądku czuła jesz­cze wczo­raj­szą kola­cję. Mogła wytrzy­mać do kolej­nego wie­czora. Rozej­rzała się dokład­nie, żeby upew­nić się, że są sami, po czym wyszła z cie­nia i ruszyła w stronę straż­nika z oczami wbi­tymi w posadzkę. Straż­nik popa­trzył na nią ze zdu­mie­niem, gdy posta­wiła tacę u jego stóp.

– Wasza Wyso­kość – wydu­sił w końcu. – Nie mogę tego przy­jąć, to twój posi­łek.

Śnieżka nie ośmie­liła się ode­zwać. Pod­su­nęła tylko tacę bli­żej do jego butów, po czym poże­gnała go nie­śmia­łym uśmie­chem i ski­nie­niem głowy i pośpiesz­nie schro­niła się w swo­jej kom­na­cie.

Chciała mieć pew­ność, że nikt nie zoba­czy, jak roz­ma­wiają, i nie donie­sie o tym kró­lo­wej. Nim zamknęła drzwi, usły­szała jesz­cze ciche:

– Dzię­kuję, wspa­nia­ło­myślna kró­lewno. Dzię­kuję z całego serca.

Już od dawna nie czuła się jak kró­lewna, ale zawsze była gotowa nieść pomoc innym. W sypialni ponow­nie zaczęła szy­ko­wać się do roz­po­czę­cia dnia. Ponie­waż ciotka nie pla­no­wała spo­tkać się dziś z radą, Śnieżka wie­działa, że będzie mogła w spo­koju wyszo­ro­wać posadzkę w wiel­kim holu. Wydała jej się zabło­cona, gdy prze­cho­dziła tam­tędy poprzed­niego dnia. Na dru­gim pię­trze było też kilka witra­żo­wych okien, które doma­gały się mycia. A w kom­na­cie koło sali tro­no­wej leżał dywan, który pla­no­wała wyczy­ścić. Nie zno­siła zbli­żać się do czę­ści zamku, w któ­rej mogła natknąć się na ciotkę, ale dywan był jedną z pierw­szych rze­czy, które goście oglą­dali po wej­ściu do zamku. Wra­że­nie, jakie zamek spra­wiał na przy­by­szach, nawet tak nie­licz­nych, było jedną z nie­wielu rze­czy, na które Śnieżka mogła mieć wpływ. Była dumna ze swo­jej pracy… nawet gdy po całym dniu szo­ro­wa­nia posa­dzek bolały ją plecy, a od pie­le­nia raba­tek w ogro­dzie jej dło­nie pokry­wały się odci­skami. Pró­bo­wała dzie­lić swój czas mię­dzy zaję­cia w zam­ko­wych wnę­trzach i na dwo­rze, kiedy tylko pozwa­lała na to pogoda. Ten dzień zapo­wia­dał się pięk­nie, więc już nie mogła docze­kać się, aż wyj­dzie do ogrodu. Chciała zebrać kwiaty, żeby ozdo­bić bukie­tami zam­kowe wazy. Nie­wiele oczu mogły nacie­szyć, ale przy­naj­mniej służ­bie zrobi się przy­jem­niej.

Chwy­ciła misę ze szczot­kami i szma­tami i już miała ruszyć kory­ta­rzem, gdy usły­szała czy­jeś kroki. Znów instynk­tow­nie ukryła się w mroku, gdzie mogła pozo­stać nie­zau­wa­żona. Zza zakrętu wyszła nadworna kraw­cowa Mał­go­rzata. Towa­rzy­szyła jej córka i zara­zem pomoc­nica, dziew­czyna mniej wię­cej w wieku Śnieżki. Śnieżka wiele razy sły­szała ich roz­mowy, gdy prze­cho­dziły zam­ko­wymi kory­ta­rzami. Wie­działa, że dziew­czyna ma na imię Anna, ale sama ni­gdy nie zamie­niła z nią słowa.

– Mówi­łam ci: nie wiem, dla­czego zosta­ły­śmy wezwane – ode­zwała się Mał­go­rzata, popy­cha­jąc przed sobą wózek z bel­kami mate­riału i przy­rzą­dami kra­wiec­kimi. Kółka wózka ter­ko­tały o nie­równą posadzkę, a ich stu­kot niósł się echem po kory­ta­rzu. – Jestem pewna, że nie ma powodu do nie­po­koju.

– Ale co, jeśli znów zmie­niła zda­nie? – spy­tała Anna, a w jej piw­nych oczach malo­wało się zmar­twie­nie. Odgar­nęła kosmyk wło­sów z opa­lo­nej twa­rzy. – Nie możemy sobie pozwo­lić na wyrzu­ca­nie wię­cej mate­riału, matko. Kró­lowa nie pozwoli nam sprze­dać odrzu­co­nych sukien ani ich zacho­wać. Jed­nego dnia żąda fio­letu, kolej­nego czerni, a jesz­cze następ­nego gra­natu. Zła Kró­lowa nie może się na nic zde­cy­do­wać!

– Jak śmiesz tak ją nazy­wać! Zamilcz! – Mał­go­rzata rozej­rzała się nie­spo­koj­nie, a Śnieżka wci­snęła się głę­biej w ukryty w mroku kąt. – Zapo­mnia­łaś, jakie to szczę­ście być w naszym poło­że­niu? Jest kró­lową i chyba zda­jesz sobie sprawę, że może robić, co tylko jej się podoba – w tym pozbyć się nas w każ­dej chwili.

Anna zwie­siła głowę, wbi­ja­jąc wzrok w kosz wypeł­niony szpul­kami nici.

– Prze­pra­szam, matko, ale trudno mi jest pogo­dzić się z takim mar­no­traw­stwem! Pod jej rzą­dami tylu przy­miera gło­dem. Gdy­by­śmy mogły prze­ka­zać nie­chciane stroje potrze­bu­ją­cym…

Śnieżka sły­szała podobne słowa z ust innych miesz­kań­ców zamku i za każ­dym razem robiło jej się coraz cię­żej na sercu. Zamknięta w zam­ko­wych murach nie mogła wie­dzieć tego na pewno, ale podej­rze­wała, że dla więk­szo­ści miesz­kań­ców kró­le­stwa codzien­ność nie była łatwa. Nie­na­wi­dziła poczu­cia, że jej wła­sne życie utknęło w miej­scu. Odda­łaby wszystko, żeby pomóc potrze­bu­ją­cym, ale wie­działa, że ni­gdy nie prze­kona ciotki, by zain­te­re­so­wała się ich losem.

Mał­go­rzata zatrzy­mała wózek.

– Star­czy! Mówię poważ­nie! – Anna zamil­kła. – Szkolę cię, żebyś prze­jęła tę pracę, gdy ja zro­bię się za stara, żeby nawle­kać igły. Chcesz, by tak dobra posada dostała się komuś innemu?

– Szcze­rze? – zaczęła Anna, a Śnieżka nie mogła powstrzy­mać śmie­chu.

Anna wyda­wała się zabawna i filu­terna, a Śnieżka poczuła, że chęt­nie spę­dzi­łaby z nią tro­chę czasu. Ale to było wyklu­czone.

– Co to za dźwięk? – spy­tała zanie­po­ko­jona Anna, a Śnieżka zamarła. Anna patrzyła w stronę jej kry­jówki.

– Teraz widzisz, o czym mówię, dziew­czyno? – syk­nęła Mał­go­rzata. – Ona zawsze patrzy. Zawsze! Dość tych narze­kań. Wszystko, co kró­lowa dziś odrzuci, odło­żysz razem z innymi śmie­ciami.

Anna wes­tchnęła ciężko.

– Dobrze, matko.

„Wię­cej ście­rek!”, pomy­ślała Śnieżka. Zasta­na­wiała się, co pomy­ślałaby kró­lowa, gdyby wie­działa, że jej nie­chciane suk­nie były darte na kawałki i uży­wane do sprzą­ta­nia. (Słu­żący lubili żar­to­wać, że w zamku uży­wano naj­wy­kwint­niej­szych szmat w kró­le­stwie).

Odcze­kała, aż kobiety ruszą dalej i skręcą w kory­tarz pro­wa­dzący do kom­nat kró­lo­wej, zanim wyszła ze swo­jej kry­jówki. Nagle usły­szała czy­jeś kroki i zesztyw­niała, po czym odwró­ciła się powoli. Anna wró­ciła zza zakrętu i zamarła, przy­glą­da­jąc się jej. Dziew­czyny wpa­try­wały się w sie­bie przez chwilę. Śnieżka nie była pewna, co robić, więc stała tylko, nie­ru­choma niczym posąg. Anna uśmiech­nęła się i zro­biła coś zaska­ku­ją­cego: dygnęła przed Śnieżką.

– Dobrego dnia, Wasza Wyso­kość – powie­działa i znik­nęła za ścianą.

Śnieżka chwy­ciła swoją misę i czmych­nęła, na wypa­dek, gdyby Anna posta­no­wiła wró­cić. Choć tak miło było być zauwa­żoną, wie­działa, że nie może zare­ago­wać. Nie tutaj, gdzie ktoś mógłby je zoba­czyć. Kró­lowa na pewno by się o tym dowie­działa i uka­rała Śnieżkę – albo gorzej, Annę, za „nara­że­nie bez­pie­czeń­stwa kró­lewny” swoim towa­rzy­stwem. Ruszyła kory­ta­rzem w prze­ciw­nym kie­runku. Zbie­gła po scho­dach, prze­mknęła koło sali ban­kie­to­wej, jadalni, nie­uży­wa­nej kwa­tery miesz­kal­nej i skie­ro­wała się pro­sto do drzwi pro­wa­dzą­cych do ogrodu jej matki.

Błę­kit. Zawsze zdu­mie­wało ją, jak inten­syw­nie błę­kitne było bez­chmurne niebo. Czy zawsze miało taki kolor, czy też dziś wyda­wało jej się bar­dziej zachwy­ca­jące, bo tak dawno go nie widziała? Przez ostat­nie trzy dni nie­ustan­nie padało, więc musiała zostać w zamku, co bar­dzo jej doskwie­rało. Czuła wdzięcz­ność za pro­mie­nie słońca oświe­tla­jące jej twarz. Odkąd się zbu­dziła, wciąż roz­my­ślała o matce, a prze­by­wa­nie w ogro­dzie w pobliżu woliery zawsze spra­wiało, że moc­niej czuła jej obec­ność.

Spoj­rzała na kamienne stop­nie pod swo­imi sto­pami. Mech zaczął wdzie­rać się na alejkę i pokrył białe kamie­nie war­stwą zie­leni. To od nich dziś zacznie. Z wes­tchnie­niem opa­dła na kolana i zaczęła szo­ro­wać je zwil­żoną gąbką, nucąc pod nosem. Po chwili wokół niej zebrała się gro­madka bia­łych pta­ków, które przy­glą­dały się jej cie­ka­wie.

– Witaj­cie! – powie­działa. Wycią­gnęła z kie­szeni tro­chę zia­ren i roz­sy­pała je na stop­niach. Ptaki wydzio­bały je co do jed­nego, po czym dalej obser­wo­wały pracę Śnieżki. Nie prze­szka­dzało jej to. Przy­jem­nie było mieć towa­rzy­stwo, nawet jeśli ci kom­pani nie potra­fili mówić. Cza­sem łapała się na tym, że sama do nich zaga­dy­wała. Ktoś mógłby uznać to za objaw sza­leń­stwa, ale nie mar­twiła się tym – w końcu i tak nikt się nią nie inte­re­so­wał.

Mech zni­kał pod ruchami gąbki i po chwili schody znów zalśniły. Zado­wo­lona Śnieżka pode­szła do studni, żeby nabrać wię­cej wody.

Jeśli uda jej się szybko upo­rać z pracą, może zdąży odwie­dzić wolierę. Ptaki podą­żyły za nią, przy­pa­tru­jąc się, jak wyciąga wia­dro ze studni. Śnieżka nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– Chce­cie usły­szeć sekret? – spy­tała je. – Ta stud­nia jest magiczna. Speł­nia życze­nia. Może jakieś pomy­ślimy?

To matka powie­działa jej kie­dyś, że stud­nia ma moc speł­nia­nia życzeń.

– Czego sobie życzysz? – pytała, a Śnieżka pamię­tała, jak zamy­kała oczy i mocno się zamy­ślała.

– Życzę sobie – mówiła… i pro­siła o to, czego pra­gnęła naj­bar­dziej na świe­cie w tam­tej chwili. Cza­sem był to kucyk. Innym razem lalka albo dia­dem przy­po­mi­na­jący koronę matki. Wszyst­kie życze­nia speł­niały się w ciągu kilku dni od momentu, gdy wypo­wie­działa je przy studni. Teraz wie­działa, że to jej rodzice stali za speł­nio­nymi marze­niami, ale wciąż lubiła myśleć, że stud­nia może być magiczna. Nie wypo­wie­działa żad­nego życze­nia, od kiedy była dziec­kiem, ale dziś wydało jej się to tak natu­ralne, że nie mogła się powstrzy­mać. Zamknęła oczy.

– Życzę sobie…

Czego sobie życzyła?

Nie potrze­bo­wała już kucy­ków ani lalek. Potrze­bo­wała miło­ści swo­ich rodzi­ców, ale żadna stud­nia nie mogła cof­nąć czasu i odmie­nić jej losu. Musiała pogo­dzić się ze swoim trud­nym, samot­nym życiem i czer­pać z niego wszystko, co jej ofe­ro­wało… Jed­nak wciąż tak bar­dzo pra­gnęła, by poja­wił się ktoś, z kim mogłaby dzie­lić się swoją codzien­no­ścią.

– Życzę sobie miło­ści – powie­działa w końcu. To zda­nie wybrzmiało zupeł­nie pro­sto, choć opi­sy­wało tak prze­możne pra­gnie­nie.

Otwo­rzyła oczy i zaj­rzała w głąb studni.

Miłość – praw­dziwa czy prze­lotna – nie cze­kała na nią tam w dole.

Ale w marze­niach nie było nic złego. Do tego wciąż była w ogro­dzie i mogła cie­szyć się cudow­nym dniem. Piękna pogoda spra­wiała, że miała ochotę śpie­wać. Znów pomy­ślała o matce i zanu­ciła jedną z jej ulu­bio­nych melo­dii – tę, którą śpie­wała ojcu Śnieżki, nim się pobrali. Ptaki sie­działy zasłu­chane w jej dźwięczny głos.

Śnieżka tak zapo­mniała się w śpie­wa­niu, że zupeł­nie nie zauwa­żyła, kiedy poja­wił się przed nią nie­zna­jomy mło­dzie­niec.

Śnieżka

Nie­zna­jomy!

Śnieżka była tak zasko­czona wido­kiem mło­dego męż­czy­zny, który zmie­rzał w jej kie­runku, że prze­wró­ciła wia­dro z wodą i rzu­ciła się bie­giem, szu­ka­jąc schro­nie­nia w zamku. Wpa­dła do środka, czu­jąc, że serce wali jej jak sza­lone. Czy to intruz, który przy­był ją porwać, tak jak stra­szyła ją ciotka Ingrid? „Kró­lewna rów­nie dobrze mogłaby mieć wyma­lo­wany na ciele cel. Zapa­mię­taj moje słowa!”, mówiła za każ­dym razem, gdy Śnieżka pytała, dla­czego nie wolno jej wycho­dzić poza zam­kowe mury. To było na początku, gdy kró­lowa Ingrid jesz­cze cza­sem się poka­zy­wała. A teraz zja­wił się jakiś męż­czy­zna. Co powinna zro­bić? Powia­do­mić straż? Sły­szała jakiś krzyk – czy to on do niej wołał? Co, jeśli ktoś go usły­szy? Wspięła się po scho­dach na pierw­sze pię­tro, na pal­cach zbli­żyła się do drzwi bal­konu i ostrożne wyj­rzała na zewnątrz.

Nie­zna­jomy patrzył pro­sto na nią.

Śnieżka zro­biła to, co robiła zawsze: scho­wała się w mroku.

– Pocze­kaj! – roz­legł się jego głos. – Pro­szę, pocze­kaj chwilę. Tak się cie­szę, że cię zna­la­złem.

„Zna­la­złem?”, pomy­ślała. Dla­czego miałby jej szu­kać?

Ciotka Ingrid powta­rzała jej, że nie­zna­jo­mym nie należy ufać, ale on zda­wał się być w tym samym wieku co ona, może odro­binę star­szy, a z jego twa­rzy biła życz­li­wość. W gło­sie nie było śladu groźby. Czy to moż­liwe, że nie miał złych zamia­rów? Ale dla­czego jej szu­kał? Odwa­żyła się ponow­nie wyj­rzeć zza drzwi bal­konu, żeby na niego zer­k­nąć. Wzięła gło­śny oddech.

Jego oczy były błę­kitne niczym pióra modraszki, która zja­wiała się przy jej oknie nie­mal każ­dego poranka, a włosy, nieco roz­wi­chrzone przez wiatr, miały piękny kasz­ta­nowy odcień. Zwró­ciła uwagę na jeden nie­sforny lok, który opa­dał mu na oko. Jego uśmiech był tak pro­mienny, że nie mogła powstrzy­mać rumieńca. Był odziany we wspa­niałe szaty, które świad­czyły o jego wyso­kim uro­dze­niu. Miał na sobie ciem­no­czer­woną podróżną pele­rynę, a pod nią czy­stą białą koszulę, nie­bie­skie spodnie i złoto-kobal­tową kami­zelkę. Wyso­kie zamszowe buty były ubło­cone, jakby słu­żyły mu od dawna, ale i one wyda­wały się bar­dzo dobrej jako­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki