MALACHAI. Malachai: Ofiara - Dominiak Karolina - ebook

MALACHAI. Malachai: Ofiara ebook

Dominiak Karolina

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

On sprawiał, że czuła się bardziej żywa. Ona sprawiała, że czuł się mniej martwy.

Malachai Yordan myślał, że wie już wszystko o śmierci. Ale tak się stało dopiero wtedy, kiedy zobaczył ją na własne oczy. Widok martwych rodziców uświadomił mu, że aby pokonać ból po stracie, musi zmienić się w kogoś naprawdę złego. To dlatego wraz z bliskimi pogrzebał Malachaia. I tak powstał Kai.

Carmen Clark pojawiła się na jego drodze w najgorszym możliwym miejscu i czasie, stając się świadkiem nieplanowanej zbrodni. Dzięki temu poznała zarówno swojego anioła stróża, jak i swój największy koszmar. Teraz musi wybrać – spróbować być dobrą albo całkowicie oddać się ciemności. Decyzja wcale nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.

Kai bowiem podąża za nią jak cień i prowadzi na krawędź moralności, czym sprawia, że mrok staje się dla Carmen czymś kusząco intrygującym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 741

Oceny
3,7 (42 oceny)
19
5
7
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SkolimowskaK

Z braku laku…

Dawno nie czytałam takiego lania wody
00
inspired

Nie polecam

Książka naprawdę słaba. Bardzo chaotyczna. Praktycznie żadnej fabuły. Nie bardzo wiadomo o czym była książka. Główni bohaterowie przez cały czas się miotają. Nawet na młodzieżówkę się nie nadaje, bo jest okropnie brutalna. I to tak bez uzasadnienia. Przedstawię je postaci kiepskie, poza kolorem oczu i włosów autorka nic więcej nie pisze. Kiepska.naprwde kiepska. NIE POLECAM !!! Zmarnowany czas. Nuda
00
Mikomi-chan

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam 🥰
00
martamarkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie polecam! Cała historia może trochę jest rozciągnięta, ale książka tak samo mną poruszyła, gdy czytałam ją za pierwszym razem na wattpadzie. Warto dać jej szanse!
00
Karolcia2000

Dobrze spędzony czas

4,5⭐
00

Popularność



Podobne


0.

Carmen Clark natar­czy­wie i wręcz obse­syj­nie sku­bała pla­ster na palcu wska­zu­ją­cym. Był brudny i lepki, choć przy­kle­iła go zale­d­wie parę godzin wcze­śniej. Odkle­jał się z jed­nej strony, ale posta­no­wiła, że go nie ścią­gnie. Przy­naj­mniej dopóki nie wróci do domu. Zdą­żył też do cna prze­mok­nąć, podob­nie jak jej ubra­nia, kiedy w naj­gor­szym desz­czu cze­kała na pociąg, który jak zwy­kle nie przy­je­chał na czas.

Spóź­nił się pechowe trzy­na­ście minut.

O godzi­nie dwu­dzie­stej cztery był wypeł­niony po brzegi. Ubra­nia prze­mo­czo­nych pasa­że­rów paro­wały. Okna zostały uchy­lone, by wpu­ścić do środka cho­ciaż odro­binę rześ­kiego powie­trza, a mimo to nad gło­wami wciąż uno­sił się nie­przy­jemny zapach mie­sza­niny naj­róż­niej­szych per­fum, papie­ro­sów i potu.

Była na sie­bie zła, może nawet wście­kła za to, że rano nie zabrała para­solki, cho­ciaż zapo­wia­dało się na obe­rwa­nie chmury. Czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zim­nej wody. Dżin­sowe spodnie z wyso­kim sta­nem jesz­cze bar­dziej przy­le­gały do ud, a biała baweł­niana bluzka stała się krę­pu­jąco prze­świ­tu­jąca. Z tego powodu doci­skała do piersi czer­woną skó­rzaną torebkę, w któ­rej wciąż dzwo­nił i dzwo­nił tele­fon.

Car­men nie miała szans spraw­dzić, kto tak bar­dzo chce się z nią skon­tak­to­wać. Led­wie sekundę po tym, jak z tru­dem wycią­gnęła tele­fon, pociąg zatrzy­mał się gwał­tow­nie na przed­ostat­niej sta­cji, przez co komórka wyśli­zgnęła jej się z rąk. Pochy­liła się nie­chęt­nie, przy­pad­kowo ocie­ra­jąc się przy tym o męż­czy­znę obok. Gdy posy­łał Car­men zde­gu­sto­wane, obu­rzone spoj­rze­nie, meta­lowe drzwi roz­su­nęły się z nie­zno­śnym piskiem.

Stała do nich przo­dem, przez co zaci­na­jący deszcz ude­rzał w jej twarz. Ludzie prze­py­chali się, sztur­chali ją w ramiona, wymie­niali nie­po­chlebne spoj­rze­nia i prze­kleń­stwa, jed­nak nie zwra­cała na to uwagi – ponie­waż kiedy tylko ponow­nie się wypro­sto­wała, doj­rzała w oddali syl­wetki trzech męż­czyzn. Stali w dość dys­kret­nym miej­scu – tuż przy opusz­czo­nych kon­te­ne­rach, dla­tego na pierw­szy rzut oka trudno było ich zauwa­żyć. Może z tego wła­śnie powodu spie­szący się pasa­że­ro­wie, któ­rzy krę­cili się po sta­cji, nie zdo­łali ich doj­rzeć. Ale Car­men nie­for­tun­nie spoj­rzała w tam­tym kie­runku.

Nie wie­działa, co mieli w sobie takiego, że nie potra­fiła ode­rwać od nich wzroku, choć naprawdę chciała. Może cho­dziło o tę ciemną aurę, która się wokół nich uno­siła i z którą, bądź co bądź, sama miała wiele wspól­nego. A może o fakt, że wyda­wali się znacz­nie cie­kawsi niż towa­rzy­stwo w pociągu. Byli podob­nego wzro­stu, ale jeden z nich się wyróż­niał, ponie­waż był po pro­stu pełen mroku i zara­zem bar­dzo wyraźny. Jakby grał główną rolę. Pozo­stała dwójka odgry­wała boha­te­rów dru­go­pla­no­wych.

Z zacie­ka­wie­nia wytę­żyła wzrok i dostrze­gła jesz­cze jedną osobę. Ktoś w sku­lo­nej pozy­cji leżał na ziemi.

I wcale jej się to nie spodo­bało.

Serce Car­men momen­tal­nie pode­szło do gar­dła. Nie wie­działa, czy powinna tylko stać w ciszy, czy zacząć roz­pacz­li­wie wołać o pomoc. Dobiegł do niej znie­kształ­cony krzyk jed­nego z nich; tego, który naj­bar­dziej przy­ku­wał uwagę. Brzmiał groź­nie, wład­czo i sta­now­czo. Widziała jego twarz, ale było zbyt ciemno, a oni stali zbyt daleko, aby mogła dostrzec wię­cej szcze­gó­łów.

Jedno było pewne – uśmie­chał się, a uśmiech ten już na pierw­szy rzut oka wywo­ły­wał dresz­cze w dole krę­go­słupa i na zawsze zapa­dał w pamięć. Białe, lśniące w nikłym świe­tle latarni kły szcze­rzyły się w naj­bar­dziej aro­gancki spo­sób, jaki mogła sobie wyobra­zić. Poru­szał się z wro­dzoną pew­no­ścią sie­bie. Nawet gdy się­gał po coś zza paska spodni.

Źre­nice Car­men roz­sze­rzyły się nie­na­tu­ral­nie, jakby ktoś wstrzyk­nął do jej orga­ni­zmu adre­na­linę, gdy ze znacz­nym opóź­nie­niem dotarło do niej, że męż­czy­zna okrę­cał na wska­zu­ją­cym palcu pisto­let. Wyglą­dał na kogoś, kto wie, jak obcho­dzić się z bro­nią, kiedy prze­cha­dzał się wokół niczym dra­pież­nik nad upo­lo­waną ofiarą.

W końcu od nie­chce­nia wyce­lo­wał w leżącą postać.

Zamknęła oczy i instynk­tow­nie odwró­ciła głowę. Zakryła uszy, gotowa na gło­śny dźwięk wystrzału, który mógłby zwa­lić ją z nóg, ale nic takiego nie nade­szło. Wokół na­dal pano­wała para­li­żu­jąca cisza, a jedy­nym odgło­sem były cha­otyczne ude­rze­nia jej prze­ra­żo­nego serca. Strach tkwiący głę­boko w niej pod­po­wia­dał, by nie otwie­rała oczu, by prze­cze­kała to tak, jakby nic się nie stało. Ze stresu żołą­dek skur­czył się do takiego stop­nia, że Car­men miała ochotę zwy­mio­to­wać.

Powta­rza­jąc sobie, że od dawna nie ma w niej tej prze­stra­szo­nej dziew­czynki, którą była kie­dyś, zde­cy­do­wała się otwo­rzyć oczy.

Ktoś krzy­czał.

Ktoś ude­rzał.

Ktoś się bro­nił.

Ktoś strze­lał.

Wszystko działo się za szybko i zbyt inten­syw­nie, by mogła zare­je­stro­wać każdy ruch oraz osobę za niego odpo­wie­dzialną. Była pewna tylko tego, kto wystrze­lił – facet, który wyglą­dem coraz bar­dziej przy­po­mi­nał dia­bła w ludz­kiej postaci, jakby stop­niowo się w niego prze­ista­czał. Odwró­cił głowę, a spoj­rze­nie jego pustych oczu obie­gło jej syl­wetkę od stóp do głów, aż poczuła się cał­ko­wi­cie obna­żona. Uśmiech­nął się zło­wiesz­czo, uniósł dłoń i poma­chał w jej kie­runku, falu­jąc pal­cami.

On też ją widział. Mogła łudzić się, że tak nie było, ale tym gestem tylko to potwier­dził.

Tak jak przy­pusz­czała, to nie on bru­dził sobie ręce pospo­li­tymi spra­wami. Szep­nął coś do jed­nego z chło­pa­ków, który momen­tal­nie zaczął biec w kie­runku pociągu. To działo się naprawdę. Pry­watny kosz­mar Car­men Clark. Jakby w życiu bra­ko­wało jej nie­szczęść.

Zalała ją fala sła­bo­ści. Pani­ko­wała tak bar­dzo, że powoli tra­ciła umie­jęt­ność swo­bod­nego oddy­cha­nia. W gło­wie Car­men wszystko świe­ciło na czer­wono, wszystko krzy­czało i wszystko zamie­niało się w wykrzyk­niki. W ustach miała tylko jedno słowo. Nie! NIE! Nie, nie, nie i jesz­cze raz nie!

To nie mogło dziać się naprawdę. A jed­nak, gdy tylko dys­kret­nie uszczyp­nęła się w rękę, wciąż miała przed sobą ten sam widok. Rozej­rzała się roz­pacz­li­wie na boki i zorien­to­wała się, że została sama w wago­nie. Modliła się w duchu, żeby kon­duk­tor zamknął te prze­klęte drzwi, nim sama dołą­czy do osoby wykrwa­wia­ją­cej się na chod­niku.

Bacz­nie obser­wo­wała syl­wetkę chło­paka. Z każdą sekundą znaj­do­wał się coraz bli­żej. Instynk­tow­nie cof­nęła się, przez co wpa­dła na okno po dru­giej stro­nie. Zaci­snęła spo­cone ze stresu dło­nie na meta­lo­wej barierce, bo wyda­wało jej się, że za moment zemdleje. Kolana ugięły się pod nią, nie mając siły dłu­żej utrzy­my­wać cię­żaru ciała. Krew w jej uszach szu­miała inten­syw­nie, jakby czaszka miała eks­plo­do­wać.

Cały czas na niego patrzyła. Był już tak bli­sko, nie­mal na wycią­gnię­cie ręki…

I wtedy drzwi zaczęły się zasu­wać. Ode­tchnęła z ulgą, jed­nak w powie­trzu wciąż uno­sił się nie­po­kój. Nie czuła się bez­piecz­nie. Ani tro­chę. Nawet jeśli dobiegł do drzwi w tej samej sekun­dzie, w któ­rej się zamknęły. Na gło­wie miał kap­tur, który przy­sła­niał połowę jego twa­rzy, przez co nie widziała żad­nych szcze­gó­łów. Prócz oczu. One błysz­czały w ciem­no­ści. W przy­pły­wie zło­ści ude­rzył pię­ścią w szybę, bez­gło­śnie krzy­cząc.

Ostat­nią rze­czą, którą zoba­czyła przed odjaz­dem, był krzyż na jego dłoni.

Skrzyp­nię­cie, zgrzyt i pisk – pociąg ruszył, a on znik­nął jej z oczu.

Miała nadzieję, że już na zawsze.

1.

Nie kon­tro­lo­wała się.

Nogi same zapro­wa­dziły ją pod odpo­wiedni adres. Ręce drżały tak bar­dzo, że z tru­dem udało jej się wci­snąć klucz w zamek i choć sta­rała się nim krę­cić, coś było nie tak. W gło­wie Car­men kotło­wało się tak wiele myśli, że dopiero po upły­wie paru chwil zaczęła racjo­nal­nie myśleć. Chwy­ciła klamkę, by spraw­dzić swoją teo­rię.

Otwarte.

Tylko jakim cudem? Zamy­kała je. Na pewno. Zawsze spraw­dzała dwa razy. Nie­pew­nie pchnęła drzwi, zaglą­da­jąc do środka. Kory­tarz był jak ciemna próż­nia, ale w jed­nym z pokoi paliło się nikłe świa­tło, co potwier­dzało teo­rię, że ktoś jest w środku. Prze­łknęła ner­wowo ślinę, która sma­ko­wała stra­chem, i posta­wiła pierw­szy nie­pewny krok. Z szafki na buty zgar­nęła doniczkę z uschnię­tym kwiat­kiem.

Szła przed sie­bie z dum­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem. Była silną kobietą wycho­waną przez wpły­wo­wego męż­czy­znę. Odzie­dzi­czyła wiele jego cech, głów­nie tych złych, ale dzięki temu jakoś radziła sobie w życiu. I zamie­rzała też sta­wić czoła cza­ją­cym się w pod­świa­do­mo­ści lękom. Im bli­żej pokoju się znaj­do­wała, tym wyraź­niej sły­szała, że ktoś kro­czy w jej stronę.

Zatrzy­mała się i zamarła z unie­sioną dło­nią – gotowa do ataku. Doniczka jed­nak wyśli­zgnęła jej się z dłoni i roz­trza­skała się na pane­lach z nie­przy­jem­nym dla uszu dźwię­kiem, w chwili, kiedy obok poja­wiła się męska syl­wetka. Car­men zamru­gała gwał­tow­nie. Zamiast nie­po­ko­ją­cego uśmie­chu, któ­rego się spo­dzie­wała, dostrze­gła lekko zadarte w łagodny spo­sób kąciki ust, co pozwo­liło jej ode­tchnąć z ulgą.

To nie był żaden z tych chło­pa­ków.

Stał przed nią James Came­ron Clark, jej brat, czło­wiek, który miał nie­ty­pową zdol­ność – zni­kał z dnia na dzień, by powró­cić w wiel­kim stylu, kiedy bra­ko­wało mu pie­nię­dzy na prze­ży­cie. I cho­ciaż usil­nie pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie, kiedy widziała go ostatni raz, nie potra­fiła. Może było to poprzed­niej zimy, a może wcze­śniej. W każ­dym razie uciekł na bar­dzo długo. Tak długo, że trudno było się przy­zwy­czaić do jego nowego wyglądu, który spra­wiał, że pre­zen­to­wał się bar­dziej groź­nie. Przez moment nawet nie widziała w nim wła­snego brata, tylko zupeł­nie obcego faceta.

Przy­glą­dała się więc uważ­nie wszyst­kim szcze­gó­łom, szu­ka­jąc w nim cze­goś zna­jo­mego. Ale wszystko wyda­wało się nowe – uro­sły mu włosy i w mod­nym stylu wygo­lił je po bokach, ubie­rał się jakoś ina­czej, stwier­dzi­łaby, że bar­dziej luzacko, jakby na dobre zwiał spod ręki ojca i tym samym prze­stał być ele­gan­ci­kiem; miał też kol­czyk w uchu sym­bo­li­zu­jący bunt. W ciszy zasta­na­wiała się, czy zmie­nił się rów­nież z cha­rak­teru. Wciąż był lek­ko­du­chem? Na­dal dbał o nią pomimo drob­nych kon­flik­tów, czy kom­plet­nie o niej zapo­mniał? I przede wszyst­kim, czy w ogóle będą w sta­nie choć w nie­wiel­kim stop­niu znów doga­dy­wać się jak kie­dyś?

On nato­miast wle­piał w nią zie­lone oczy w kształ­cie mig­da­łów. Ścią­gnął zaro­śnięte brwi w jedną linię. Wie­dział, że jest zła. Dosko­nale znał jej reak­cje – a teraz zaci­skała mocno usta, aż skóra wokół nich zro­biła się biała.

– Powi­ta­nie na miarę Clar­ków, robaczku – ode­zwał się jako pierw­szy, prze­czu­wa­jąc, że sio­stra nie jest w sta­nie wydu­sić choćby słowa, ponie­waż trwała w bez­ru­chu z lekko roz­chy­lo­nymi ustami i zdzi­wie­niem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy. Nie spo­dzie­wała się go. Ani teraz, ani w ogóle. Była pewna, że tym razem wyje­chał na dobre.

Car­men też nie spusz­czała z niego wzroku, jakby nie dowie­rzała, że to naprawdę on.

– Nie cie­szysz się na mój widok? – rzu­cił roz­ba­wiony, po czym roz­ło­żył sze­roko ramiona. Gra­na­towa koszula w kratę, którą miał na sobie, zafa­lo­wała pod wpły­wem tego ruchu. Cze­kał trzy sekundy, nim dotarło do niego, że Car­men nie wpad­nie mu w obję­cia. Wzru­szył więc ramio­nami i wci­snął dło­nie w kie­sze­nie dre­sów, żeby wyglą­dać bar­dziej luzacko.

Pró­bo­wała się uśmiech­nąć, bo obec­ność Jamesa cie­szyła ją jak ni­gdy wcze­śniej, ale nie potra­fiła. Wyszedł z tego tylko krzywy gry­mas. Po jej policz­kach spły­wał czarny tusz, a wil­gotne ubra­nia na­dal cia­sno przy­le­gały do ciała. Była obra­zem nędzy i roz­pa­czy i w niczym nie przy­po­mi­nała już Car­men Clark, jaką zapa­mię­tał.

– Car­men, co się dzieje? – W jego gło­sie poja­wiła się szczera tro­ska, jakby już sam jej widok pod­po­wie­dział mu, że coś jest nie tak. Wzru­szyła ramio­nami. Spró­bo­wała go wymi­nąć bez zbęd­nych słów, ale w porę ucze­pił się jej ramie­nia. Byli podob­nego wzro­stu, kiedy nosiła szpilki, więc od razu nawią­zali kon­takt wzro­kowy. – Mów. Albo dzwo­nię do ojca.

Car­men par­sk­nęła śmie­chem, prze­ko­nana, że tylko żar­tuje, bo z tatą miał mniej wspól­nego niż ona – prze­cież zawsze spra­wiał więk­sze pro­blemy, pako­wał się w nie­wła­ściwe towa­rzy­stwo i podej­mo­wał naj­gor­sze dla sie­bie decy­zje. Dla­tego czę­ściej się kłó­cili, niż nor­mal­nie roz­ma­wiali. Ale James Came­ron wyda­wał się zbyt poważny na żarty. Chyba naprawdę mógłby na nią donieść. Uniósł brwi wycze­ku­jąco i jed­no­cze­śnie wolną dło­nią popra­wił krysz­ta­łowy kol­czyk w lewym uchu. Odchrząk­nął gło­śno.

Mil­czała. I mil­czeć chciała już do końca życia, bo huk wystrzału wciąż odbi­jał się w jej gło­wie echem, przez co wszę­dzie było jej za gło­śno.

– Ktoś ci coś zro­bił? – cią­gnął temat. Potrzą­snęła głową. Nie, pomy­ślała. Ale komuś innemu stała się krzywda. A ona tylko patrzyła. Szarp­nęła ramie­niem, dzięki czemu uścisk brata zelżał. Ruszyła do kuchni, pozo­sta­wia­jąc za sobą tylko stu­kot obca­sów. – Kurwa, Car­men, poga­daj ze mną.

– Teraz? – prych­nęła z wyrzu­tem, czym cał­ko­wi­cie go zasko­czyła. Od razu zro­zu­miał prze­kaz. Była na niego zła. Bo znik­nął bez słowa. Bo prze­stał się odzy­wać. Bo nie odbie­rał nawet tele­fo­nów. Bo ją zosta­wił, jakby nic nie zna­czyła.

Sta­nęła przy szafce, by wycią­gnąć z niej butelkę whi­sky z logiem firmy ojca. Się­gnęła rów­nież po kie­li­szek, napeł­niła go i prędko opróż­niła. Skrzy­wiła się tylko raz, choć alko­hol palił jej prze­łyk. Odwró­ciła się i spoj­rzała na Jamesa, kiedy sta­ra­jąc się roz­ła­do­wać atmos­ferę, rzu­cił z uśmie­chem:

– Mnie już nie pole­jesz?

Spoj­rze­nie Car­men było odpo­wie­dzią na to pyta­nie – roz­ba­wione i zara­zem ostre jak stłu­czone szkło, o które mógłby się poka­le­czyć.

– Teraz nie mamy już o czym roz­ma­wiać – powie­działa tylko sła­bym gło­sem.

– Car­men…

– Spie­przy­łeś, James! – wark­nęła z praw­dzi­wym wyrzu­tem. Przez moment wyda­wało mu się, że ten dźwięk zdoła go ode­pchnąć. – Gdzie byłeś? Zapo­mnia­łeś, że masz rodzinę?

– Ja… Ehm… – dukał nie­pew­nie, dra­piąc się po karku. – Tro­chę nabro­iłem, okej?

Nic nowego, pomy­ślała. Ale co zro­bił tym razem? Za mocno zaba­lo­wał? Roz­bił czy­jeś auto po pijaku? Poży­czył pie­nią­dze od nie­wła­ści­wych ludzi? Sce­na­riu­szy było wiele i w każ­dym z nich Came­ron ode­grałby świetną rolę roz­piesz­czo­nego chłopca ze zbyt dobrym mnie­ma­niem o sobie, bo tatuś ma wła­dzę oraz pie­nią­dze, więc on rów­nież.

– Ale to napra­wię. Obie­cuję. Po pro­stu ze mną poroz­ma­wiaj, jeśli coś się stało.

– W porządku – zgo­dziła się. – Poga­dajmy o tym, że wła­śnie widzia­łam, jak jakiś świr kogoś postrze­lił, a potem wysłał po mnie swo­jego kolegę. Poga­dajmy o tym, że nie mam poję­cia, co z tym zro­bić. I o tym, że… – urwała. Zagry­zła poli­czek do środka. Dopiero, kiedy wypo­wie­działa te słowa na głos, zro­zu­miała, jak absur­dal­nie brzmiały. Spe­szyła się. Rów­nież dla­tego, że James patrzył na nią, jakby nie wie­rzył w to, co sły­szy.

„I o tym, że się boję”, chciała powie­dzieć, ale w zamian rzu­ciła tylko: – Nie­ważne.

Mach­nęła ręką.

– Pamię­tasz, jak wyglą­dali? – spy­tał. Nic wię­cej nie przy­szło mu do głowy. Car­men zmarsz­czyła brwi. Wahała się. Pamię­tała aż za wiele. Głów­nie jego. I ten uśmiech na miarę dia­bła, który na długo zapa­dał w pamięć. Ale uznała, że lepiej będzie zapo­mnieć. Wzru­szyła obo­jęt­nie ramio­nami. – Skup się. To ważne.

Zasko­czona unio­sła wzrok i wydęła dolną wargę, gdy James chwy­cił ją za ramię w taki spo­sób, jakby chciał wywrzeć na niej pre­sję.

– Jeden z nich miał tatuaż na ręce – odpo­wie­działa. Ten obraz wciąż nawie­dzał ją za każ­dym razem, kiedy zamy­kała oczy. Jakby wyta­tu­owała go sobie na mózgu. – Krzyż. Gdy­byś chciał wie­dzieć.

James kiw­nął głową. Do jego ust przy­kleił się dziwny uśmiech i może nawet zbladł. Ale Car­men nie miała głowy, żeby to drą­żyć. Chciała zosta­wić go w kuchni, ale gdy tylko się poru­szyła, zatrzy­mał ją, sta­wia­jąc krok w bok.

– Pój­dziesz z tym na poli­cję? – spy­tał z nutą wąt­pli­wo­ści w gło­sie.

– Nie wiem – burk­nęła nie­uprzej­mie.

– Car­men – mruk­nął prze­ję­tym gło­sem. Patrzył na nią uważ­nie, jakby sta­rał się wedrzeć do jej głowy. Odnio­sła wra­że­nie, że wolałby powie­dzieć coś innego, ale osta­tecz­nie powie­dział: – W tym mie­ście ludzie się nie zabi­jają.

– Czyżby? – Par­sk­nęła śmie­chem, nie­mal oplu­wa­jąc się jadem, któ­rego miała w sobie aż nadto. Kiw­nęła jed­nak głową i wysi­liła się na uśmiech. Może miał rację. Może nie stało się nic wiel­kiego. Może tylko sobie coś ubz­du­rała.

Wyszła z powro­tem na kory­tarz. Kilka razy upew­niła się, że zamknęła drzwi, by nikt nie mógł prze­do­stać się do środka bez zapro­sze­nia. Miała ochotę się roz­pła­kać, ale żeby do tego nie dopu­ścić, zaci­snęła mocno usta, oddy­cha­jąc przez nos. Chciała wyć i skam­leć z bez­rad­no­ści.

Wie­działa jed­nak, że kiedy tylko roz­chyli usta, krzyk ten nie będzie miał końca.

Mala­chai Yor­dan utoż­sa­miał się z pogodą. Poryw­czą i zmienną, zupeł­nie jak on.

Zadarł głowę ku czar­nemu niebu i pozwo­lił, by kro­ple desz­czu roz­trza­skały się na jego twa­rzy niczym łzy samego Boga, który opła­kuje utratę kolej­nej duszy. Pró­bo­wał wyglą­dać na nie­wzru­szo­nego, choć w środku był naj­zwy­czaj­niej zły. Wście­kłość opa­no­wała go od stóp do głów i nie cho­dziło już tylko o to, że męczył się we wła­snym ciele, a bar­dziej o fakt, że nic nie poszło tak, jak pla­no­wali.

Odwró­cił głowę, kiedy po krót­kim truch­cie dołą­czył do nich Hol­den, z któ­rym nie­for­tun­nie dzie­lił tę samą krew. Nie wyglą­dali nawet podob­nie. Byli swo­imi prze­ci­wień­stwami, które wcale się nie przy­cią­gały. Jedyną rze­czą, jaka naprawdę ich łączyła, był nie­bie­ski kolor oczu, choć nie­iden­tyczny. Oczy Kaia były ciem­niej­sze, jakby zasnute chmu­rami, nato­miast Hol­den cho­wał w nich czy­ste niebo.

Hol­den jak zawsze miał to ana­li­zu­jące, powąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie, które wbi­jał w twarz młod­szego brata, przez co na środku jego czoła poja­wiły się dwie zmarszczki. Nic nie mówił, choć wyda­wało się, że do powie­dze­nia ma naj­wię­cej.

Kai wymi­nął brata, niby przy­pad­kiem sztur­cha­jąc go w ramię. Na szybko zlu­stro­wał syl­wetkę trze­ciego chło­paka, Car­tera Evansa, który ze zło­ścią zrzu­cił z głowy kap­tur i potarł o sie­bie zmar­z­nięte od niskiej tem­pe­ra­tury i stresu dło­nie. Podob­nie jak reszta miał na sobie czarne ciu­chy, a poza tym oku­lary w cien­kich zło­tych opraw­kach. Jego ścięte przy skó­rze włosy, pofar­bo­wane na jaskrawo biały kolor, kon­tra­sto­wały z nie­bem peł­nym chmur.

– Ja pier­dolę – sap­nął, bez­na­mięt­nie gapiąc się na asfalt, lśniący od zabar­wio­nej na czer­wono wody. – Gra­tu­luję, Kai. Spier­do­li­łeś kolejną robotę.

Śmiał się, choć posi­łek, który zjadł przed akcją, pod­cho­dził mu do gar­dła. Ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem prze­mocy, ale życie zmu­szało go, by cza­sami ją oglą­dał. Zer­k­nął na przy­ja­ciela i pokle­pał go po barku, nim Mala­chai kuc­nął przy powięk­sza­ją­cej się kałuży krwi. Nawet się nie skrzy­wił, gdy umo­czył w niej palce, a potem przy­bli­żył je do twa­rzy, obser­wu­jąc, jak zastyga mię­dzy liniami papi­lar­nymi. Coraz inten­syw­niej­szy wiatr tar­gał jego ciem­nymi wło­sami, które nie­mal zle­wały się z mro­kiem, a oczy lśniły w bla­sku poje­dyn­czych świa­teł.

– Super – wes­tchnął ze znu­dze­niem, po czym prze­chy­lił głowę w kie­runku kolegi, obda­ro­wu­jąc go spoj­rze­niem z dołu. – Gdzie moja nagroda?

Nie docze­kał się odpo­wie­dzi, ponie­waż Hol­den wkro­czył mię­dzy nich, pró­bu­jąc jak zawsze rato­wać kry­zy­sową sytu­ację. Chwy­cił brata za kap­tur bluzy i siłą pod­cią­gnął go do pionu tak, że sta­nęli twa­rzą w twarz – on śmier­tel­nie poważny oraz Mala­chai poważ­nie roz­ba­wiony.

– Powiedz cho­ciaż, że żyje. Nie chcę mieć kogoś na sumie­niu – jęk­nął z boku Car­ter i choć zwra­cał się do Hol­dena, to Kai udzie­lił mu wyja­śnień.

– Nie, kurwa. Nie żyje. Zdechł. Trup. Widzisz? – wyrzu­cił cały zdy­szany. Nie znał wię­cej słów na oznaj­mie­nie im, że pozba­wił kogoś życia. I nawet się tym nie prze­jął. Mógł dopi­sać do listy kolejną rzecz, która odróż­niała go od dobrych ludzi. Śmierć innych go nie obcho­dziła, o ile nie wpły­wała na jego życie.

Trą­cił czub­kiem buta bez­władne ciało, wygi­na­jąc usta w gry­ma­sie obrzy­dze­nia.

– Co to było, Kai?! Osza­la­łeś? – uniósł się Hol­den, choć w tej sytu­acji może nie powi­nien. Wplótł kości­ste palce mię­dzy kosmyki przy­dłu­gich blond wło­sów i zaczął nie­spo­koj­nie krą­żyć dookoła. Tylko on wyka­zy­wał oznaki prze­ję­cia.

Kai par­sk­nął nie­kon­tro­lo­wa­nie. Już dawno, pomy­ślał, ale tylko wzru­szył ramio­nami. Nie chciał się w to zagłę­biać, bo to zawsze budziło jego wewnętrzne demony, które nosiły imiona po naj­więk­szych lękach, jakie w sobie skry­wał. Obo­jęt­ność była lep­szym wyj­ściem.

Hol­den przy­sta­nął tuż obok, tak, że mogli ponow­nie zaj­rzeć sobie w oczy, choć Kai był o kilka cen­ty­me­trów niż­szy. Kiedy sta­wali naprze­ciwko sie­bie, wyglą­dali jak anioł i dia­beł. Obaj gotowi do osta­tecz­nej walki na śmierć i życie, byle tylko oca­lić ludz­kość lub pozo­sta­wić ją w zglisz­czach ognia pie­kiel­nego.

– Broń nie miała być nała­do­wana – stwier­dził sza­tyn, licząc, że takie wyja­śnie­nie wystar­czy i Hol­den wresz­cie prze­sta­nie tak kar­cąco mu się przy­glą­dać.

Car­ter wciąż stał przy aucie z rękoma scho­wa­nymi w kie­sze­niach ulu­bio­nej luź­nej bluzy.

– Miało nie być naboi. Prawda, Car­ter? – mruk­nął. W jego gło­sie poja­wiło się zde­ner­wo­wa­nie połą­czone z histe­rią i paniką. Może tro­chę się prze­jął. Nie z powodu tego bie­daka, który wciąż leżał u jego stóp niczym mane­kin. Oba­wiał się tylko gniewu, jaki naj­pew­niej na niego spad­nie.

Pod­szedł do kolegi i szarp­nął go za mate­riał bluzy, spra­wia­jąc tym samym, że w końcu nawią­zali kon­takt wzro­kowy. Widząc zmie­sza­nie w zie­lo­nych oczach przy­ja­ciela, wyco­fał się. Wyła­do­wy­wał złość na nie­wła­ści­wej oso­bie. To on był pro­ble­mem, nie Car­ter. A Car­ter prze­cież nie zasłu­gi­wał na takie trak­to­wa­nie.

– Nie wiem – wes­tchnął bia­ło­włosy, sta­wia­jąc krok w tył. – Pogu­bi­łem się.

Kai zaśmiał się pod nosem i pokrę­cił głową.

– Co z pod­glą­daczką? – rzu­cił w kie­runku brata. Pochwy­cił jego spoj­rze­nie, prze­jęte, może tro­chę spa­ni­ko­wane na samą wzmiankę o dziew­czy­nie. – Sporo widziała.

– A co ma być? – burk­nął Hol­den. Bał się tego, do czego zmie­rza Mala­chai.

– Skoro sobie z nią nie pora­dzi­łeś, to chęt­nie sam ją znajdę – odpo­wie­dział natych­miast Kai, uśmie­cha­jąc się w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, który zdra­dzał, że w jego gło­wie rodzi się zło­wiesz­czy plan. Posta­wił krok w przód, dzięki czemu zbli­żył się do brata tak, że nie­mal sty­kali się nosami. Zadarł głowę, żeby ich spoj­rze­nia się odna­la­zły. – Przyda mi się roz­rywka.

Tak jak przy­pusz­czał, podzia­łało. Hol­den zaci­snął usta w wąską linię, napiął szczękę, a w jego nie­bie­skich oczach poja­wiła się iskierka zło­ści. Chwy­cił brata za prze­mo­czoną koszulkę i ode­pchnął z łatwo­ścią na odle­głość ramion. Kai zare­cho­tał, dumny z tego, że wypro­wa­dził go z rów­no­wagi.

– Ten baj­zel – zaczął Hol­den, pal­cem zary­so­wu­jąc okrąg wokół nich i mar­twego męż­czy­zny – to twoja sprawka. Ona nie ma z tym nic wspól­nego. Daj jej spo­kój! – Jego zachry­pły głos zawisł w powie­trzu. Hol­den na nowo stał się oazą spo­koju. Pomimo tego, że czuł się tak, jakby przez ostat­nie minuty przy­było mu kilka lat.

– Poprawka – wes­tchnął Kai. – Ona nie miała z tym nic wspól­nego, dopóki nie poja­wiła się na naszej dro­dze. Teraz ma z tym wiele wspól­nego, Hol. I nie, nie zdam się na łut szczę­ścia, głu­pio licząc, że pój­dzie grzecz­nie spać.

– Daj jej spo­kój, Kai – wyce­dził Hol­den ze zde­ner­wo­wa­niem, akcen­tu­jąc każde słowo. W tej samej chwili kosmyk jasnych wło­sów zawi­ro­wał w powie­trzu, po czym opadł na lewą część twa­rzy, prze­sła­nia­jąc widok na jego prze­jętą twarz.

– Oczy­wi­ście. Sorka. Zapo­mnia­łem, że masz dzi­siaj boha­ter­ską fry­zurę – iro­ni­zo­wał Mala­chai, prze­wra­ca­jąc oczami. Zaśmiał się ponow­nie w taki spo­sób, jakby nie stało się nic poważ­nego. Kątem oka zer­k­nął na przy­ja­ciela, który wolał mil­czeć niż pako­wać się mię­dzy dwie tyka­jące bomby, jakimi byli bra­cia Yor­dan. Ale Kai miał dla niego inny plan, więc rzu­cił:

– Car­ter, ty też uwa­żasz, że Hol­den jest naiwny?

– Car­ter, ty też uwa­żasz, że Kai jest idiotą? – prze­drzeź­nił go brat, sta­ra­jąc się zabrzmieć bar­dziej komicz­nie. Nie mógł dłu­żej trzy­mać tego w sobie, choć było to dla niego oczy­wi­ste, że tylko roz­ju­szy Kaia. I wcale się nie mylił. Oczy sza­tyna zmru­żyły się groź­nie. Pró­bo­wał posłać Hol­de­nowi jedno ze swo­ich zadzior­nych spoj­rzeń, ale nie wywo­łało to żad­nej reak­cji. Znał ten wzrok i zdą­żył nauczyć się sku­tecz­nie go igno­ro­wać.

– Kre­tyn – prych­nął pod nosem Mala­chai, a zaraz po tym uśmiech­nął się trium­fal­nie.

– Fiut.

– Cipa.

– Kutas.

Mala­chai roz­chy­lił usta, szy­ku­jąc kolejne obraź­liwe słowo, ale Car­ter nie­spo­dzie­wa­nie opadł na jego bark, ciężko dysząc, jakby coś zwa­liło go z nóg. Twarz miał bled­szą, nie­mal zle­wała się z odcie­niem wło­sów, a na czole lśniło kilka kro­pel desz­czu.

– Faj­nie, że tak się kocha­cie, ale typ odsta­wia The Wal­king Dead.

Za te słowa otrzy­mał od kole­gów zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia. Wes­tchnął, prze­wra­ca­jąc oczami z zaże­no­wa­nia. Czy naprawdę tak ciężko było się domy­ślić, o co mu cho­dziło? Nie. Nawet dzie­ciaki z pod­sta­wówki zro­zu­mia­łyby prze­kaz. Ale bra­cia Yor­dan jarzyli wol­niej niż żarówki.

– On się, kurwa, rusza! – wyja­śnił piskli­wym gło­sem, wska­zu­jąc brodą na umar­laka.

To wystar­czyło, by wresz­cie zaprze­stali szcze­niac­kiej kłótni, która nie miała naj­mniej­szego sensu. Odwró­cili się syn­chro­nicz­nie. Razem spoj­rzeli na postać na ziemi. I rze­czy­wi­ście, Car­ter się nie mylił. Męż­czy­zna poru­szał nie­znacz­nie głową, mam­ro­tał coś pod nosem i mru­gał cha­otycz­nie, jakby pró­bo­wał pojąć, co się wyda­rzyło.

Kai patrzył na niego jak zahip­no­ty­zo­wany. To on miał teraz wła­dzę, trzy­mał życie męż­czy­zny w gar­ści. Mógł o wszyst­kim zade­cy­do­wać. I to go zafa­scy­no­wało. Przez jego młodą twarz nie prze­biegł cień emo­cji, z wyjąt­kiem tego, że prawy kącik ust drgnął i uniósł się. Kai bez słowa kuc­nął obok. Syk­nął przez zaci­śnięte zęby, jakby to on miał w brzu­chu dziurę, gdy obiegł wzro­kiem zmo­czony i nasiąk­nięty krwią mate­riał ubra­nia.

– Och, to musi boleć – powie­dział miłym gło­sem i uśmiech­nął się zupeł­nie nie jak on, przy­po­mi­na­jąc przy­ja­znego chło­paka, który wzbu­dza sym­pa­tię. Koń­cówką pisto­letu zadarł kawa­łek koszuli męż­czy­zny, dzięki czemu zoba­czył dokład­nie syme­tryczną ranę po kuli. Tam­ten kiw­nął głową na potwier­dze­nie, kiedy Kai przy­trzy­mał go za ramię, żeby wię­cej nie wierz­gał koń­czy­nami. – Pozwól, że ci ulżę.

Oczy nie­zna­jo­mego zalały się paniką w tej samej chwili, w któ­rej Kai przy­sta­wił lufę do jego czoła. Skam­ląc z prze­ra­że­nia pod nosem, usi­ło­wał ostat­kiem sił chwy­cić nad­gar­stek swo­jego oprawcy. Mala­chai zawisł nad nim i szep­nął pro­sto w twarz:

– Ostat­nia szansa. Gdzie nasza kasa?

Hol­den drgnął nie­spo­koj­nie, gotowy inter­we­nio­wać, ale Kai zbył go mach­nię­ciem ręki, jakby chciał zapew­nić, że tylko się zgrywa, żeby osią­gnąć cel. Ku zasko­cze­niu wszyst­kich ta tak­tyka zadzia­łała. Męż­czy­zna kiw­nął głową w stronę opusz­czo­nego budynku za ich ple­cami, na co Kai wyszcze­rzył się wygłod­niale.

– Widzisz, jed­nak potra­fisz współ­pra­co­wać – powie­dział z uda­waną eks­cy­ta­cją, kle­piąc nie­zna­jo­mego po ramie­niu. Wypro­sto­wał nogi i wciąż pochy­la­jąc się nad ofiarą, wci­snął dwa palce w otwartą ranę. Minęła pra­wie minuta w akom­pa­nia­men­cie nie­wy­raź­nych jęków, nim się­gnął kuli. Wycią­gnął ją i uniósł w kie­runku lampy, żeby lepiej widzieć, a póź­niej na pamiątkę wci­snął ją w kie­szeń czar­nych dżin­sów.

Prze­kro­czył wijące się z bólu ciało, by dołą­czyć do brata i przy­ja­ciela. Nie mógł jed­nak znieść ago­nal­nych odgło­sów za ple­cami. Doci­snął palce do uszu i zamknął oczy, ale to wcale nie pomo­gło. Zer­k­nął przez ramię na męż­czy­znę, po czym od nie­chce­nia ude­rzył butem w bok jego brzu­cha, wywo­łu­jąc tym samym kolejny wrzask.

– Ja pier­dolę, stul pysk.

Miał wra­że­nie, że od tych nie­zno­śnych hała­sów za moment eks­plo­duje mu głowa. Ata­ko­wała go migrena. Nie mógł sku­pić się nawet na wła­snych myślach, które były w mor­der­czym nastroju. Dał męż­czyź­nie ostat­nią szansę, żeby się przy­mknął. Poli­czył od dzie­się­ciu w dół i każda z tych sekund była prze­peł­niona żało­snym skam­le­niem. Z tego powodu wyco­fał się tylko po to, by z pół­ob­rotu kop­nąć męż­czy­znę w głowę.

Spo­dzie­wał się, że ujrzy krwawą mia­zgę w postaci kości czaszki i kawał­ków mózgu, ale ciało męż­czy­zny tylko unio­sło się na uła­mek sekundy, a póź­niej z powro­tem opa­dło na zie­mię. Kai pochy­lił się nad nim i przy tym nadep­nął butem ranę. Od razu tego poża­ło­wał, ponie­waż ofiara w ostat­nim odru­chu roz­chy­liła usta, wyplu­wa­jąc przed sie­bie sporą ilość krwi.

Mala­chai zaci­snął ze zło­ści szczękę. Ręką starł z twa­rzy czer­woną maź i z wymu­szo­nym uśmie­chem odwró­cił się do pozo­sta­łej dwójki. W samą porę, by zoba­czyć, jak sino­zie­lony Car­ter wymio­tuje pod swoje buty.

– Och, co za powrót do prze­szło­ści – mruk­nął Kai roz­ba­wiony i kolejny raz, dla pew­no­ści, prze­je­chał mate­ria­łem bluzy po policz­kach, ustach i pod­bródku.

Wła­śnie wtedy w umy­śle Hol­dena poja­wił się obraz sprzed lat, jakby prze­ży­wał to kolejny raz. I może tak wła­śnie było, bo to wyda­rze­nie tkwiło w nim tak głę­boko, że nie potra­fił się od niego odciąć. Wizja prze­ra­ża­jąco bla­dej twa­rzy brata, z oczami bez wyrazu i krwią roz­bry­zganą na mło­dej twa­rzy. Poczuł, jak nagle jego klatka pier­siowa się zapada. Coś na nowo się w nim stłu­kło. Prze­szłość biła w nim niczym dru­gie serce. Była nie­na­pra­wialna i nie mógł z nią nic zro­bić.

Poli­czył do dzie­się­ciu, by się uspo­koić, cho­ciaż jego dło­nie bar­dzo drżały.

Instynk­tow­nie zła­pał Kaia za ramiona i odcią­gnął daleko w tył. Mocno przy­trzy­my­wał jego łok­cie, kiedy on z całej siły pró­bo­wał wydo­stać się z blo­ku­ją­cego ruchy uści­sku. Ale to wła­śnie cały Mala­chai Yor­dan – z nagłymi wybu­chami zło­ści, które są w sta­nie znisz­czyć świat i z pokrę­co­nym cha­rak­te­rem nie do odgad­nię­cia. Raz słodki chło­piec, raz dziki męż­czy­zna.

Ni­gdy nie był taki sam.

– Brawo! – krzyk­nął Hol­den, po czym zaczął kla­skać tak gło­śno, że zadźwię­czało im w uszach. – Chcesz jesz­cze coś doszczęt­nie spier­do­lić, Mala­chai?

Spe­cjal­nie użył peł­nej formy imie­nia brata, ponie­waż wie­dział, jak bar­dzo go nie­na­wi­dzi. Stali ramię w ramię, a ich nie­równe odde­chy się mie­szały.

– Zasta­na­wia­łeś się kie­dyś, dla­czego rodzice mnie tak nazwali? – spy­tał Kai, ole­wa­jąc wcze­śniej­sze słowa. Odwró­cił się twa­rzą do Hol­dena i spoj­rzał mu w oczy. – To tak, jakby ocze­ki­wali ode mnie, że będę zły. I wiesz, bra­ciszku, może mieli rację.

Mój anioł, pomy­ślał. Anioł śmierci.

Hol­den stał z otwar­tymi ustami, zasta­na­wia­jąc się, co powie­dzieć. Kai dopo­wia­dał sobie histo­rię, która nie była prawdą. To wła­śnie zamie­rzał mu prze­ka­zać. Ale nie zdą­żył.

– Wie­cie, że na świe­cie mamy sie­dem miliar­dów ludzi? – Kai zadał kolejne pyta­nie, zbi­ja­jąc zna­jo­mego i brata z tropu. – Sie­dem. Miliar­dów. Ludzi. A ty wariu­jesz, bo zabi­li­śmy jed­nego?

Tryk­nął star­szego brata w bark.

– My? – par­sk­nął zała­many Hol­den. Spu­ścił głowę i zaczął maso­wać pal­cami powieki, żeby nieco się uspo­koić. – Nie my. Tylko TY! Sam. Bo jak zawsze robisz, co ci się podoba!

Blon­dyn stra­cił ostat­nie resztki cier­pli­wo­ści. W przy­pły­wie zło­ści popchnął brata, który zato­czył się i cudem unik­nął bli­skiego spo­tka­nia ze zwło­kami. Hol­den poczuł, jak przez każdy kawa­łek jego ciała prze­cho­dzą ciarki, kiedy rów­nież zawie­sił wzrok na tru­pie. Widok był okropny, ale nie na tyle, by zastą­pić wspo­mnie­nie zakrwa­wio­nego Mala­chaia pomię­dzy cia­łami rodzi­ców. Zamknął na moment oczy z nadzieją, że to pomoże odsu­nąć wspo­mnie­nia w głąb umy­słu.

Kai wymi­nął go, prze­wra­ca­jąc oczami w naj­bar­dziej osten­ta­cyjny spo­sób.

– Gdzie ty się wybie­rasz? – syk­nął Hol­den, kiedy zła­pał Kaia za ramię, żeby go powstrzy­mać. Czuł, jak wszystko w nim zaczyna wrzeć z bez­rad­no­ści, bo nie potrafi zapa­no­wać nad wła­snym bra­tem. Mala­chai uniósł tylko brwi z roz­ba­wie­niem.

– Prio­ry­tety, Hol. Pamię­tasz? – mruk­nął, a z jego ust wydo­stało się znu­dzone ziew­nię­cie. – Przy­szli­śmy tu po kasę. Nie jeste­śmy jebaną fun­da­cją, żeby je roz­da­wać.

– Mam gdzieś ten brudny szmal! – ryk­nął Hol­den na całą oko­licę z nadzieją, że jakimś cudem dotrze do brata, do jego zdro­wego roz­sądku. Zła­pał go za ramiona, spoj­rzał w mu oczy i potrzą­snął nim. – Wła­śnie zabi­łeś czło­wieka, pie­nią­dze nie mają teraz zna­cze­nia!

Mala­chai miał na ten temat inne zda­nie.

– Mie­li­śmy jedno zada­nie. Zgar­nąć pie­nią­dze – zaczął spo­koj­nie Kai, jakby zwra­cał się do kogoś, kto mógłby nie zro­zu­mieć. – Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby ktoś wspo­mi­nał, że nie wolno nam zabi­jać.

– A Biblia? „Nie zabi­jaj” to jedno z przy­ka­zań!

Kai z tru­dem powstrzy­mał się, by nie par­sk­nąć śmie­chem w twarz brata.

– Sorka, Hol. Nie znam – wes­tchnął Kai obo­jęt­nym tonem. Wzru­szył ramio­nami, pod­kre­śla­jąc tym samym sto­su­nek do słów wypo­wie­dzia­nych przez Hol­dena. Prze­kaz był jasny. Miał to wszystko gdzieś. Ogól­nie obo­wią­zu­jące zasady go nie inte­re­so­wały.

Łamał je i stwa­rzał wła­sne.

Kai odwró­cił się, wycią­gnął z bagaż­nika baniak z ben­zyną i bez pośpie­chu roz­lał ją dookoła, łącz­nie z drogą do opu­sto­sza­łego budynku. Wpadł do niego jak hura­gan. Po kilku minu­tach poszu­ki­wań w ręce wpa­dło mu to, czego szu­kał – skó­rzana walizka pełna kasy. Wybiegł na zewnątrz, uno­sząc ją wysoko ponad głowę.

– Pano­wie, jeste­śmy bogaci! – krzyk­nął. Jego entu­zjazm podzie­lał tylko Car­ter, który nagle się roz­pro­mie­nił. – Znowu!

Opu­ścił ręce, by się­gnąć do kie­szeni. Wyszu­kał w niej zapal­niczkę, po czym kuc­nął i pod­pa­lił frag­ment pod­łoża. Wypro­sto­wał się i szybko dobiegł do pozo­sta­łych. Kiedy zna­lazł się wystar­cza­jąco bli­sko, zła­pał ich za ramiona i szarp­nął ku dołowi. Razem runęli na glebę. Car­ter zarył skro­nią o asfalt, mam­ro­cząc coś pod nosem. Hol­den nato­miast poczuł, jak skóra na jego dłoni zdziera się, szpe­cąc tatuaż w kształ­cie krzyża. Otwo­rzył usta, by nakrzy­czeć na brata, ale w mgnie­niu oka ode­brało mu mowę.

Wszy­scy w tym samym momen­cie zoba­czyli, jak budy­nek staje w pło­mie­niach. Led­wie parę sekund póź­niej wokół roz­legł się hałas wybu­chu, który ich oszo­ło­mił. Dźwięki zaczęły zle­wać się w całość i brzmiały jak melo­dia z zary­so­wa­nej płyty. Poma­rań­czowe jęzory ognia pochła­niały ściany oraz gałę­zie na dro­dze, sku­tecz­nie prze­do­sta­jąc się w pro­stej linii do ciała męż­czy­zny.

– O Jezu, ale smród! – jęk­nął Car­ter, doci­ska­jąc twarz do asfaltu, bo wil­gotna od desz­czu zie­mia pach­niała lepiej niż odór palo­nego mięsa. Szcze­gól­nie jeśli przy­po­mnieć sobie, że to ludz­kie mięso.

Rado­sny rechot Kaia nie paso­wał do sytu­acji. Roz­ło­żył sze­roko ramiona, gdy prze­wró­cił się na plecy. Znów gapił się w czarne niebo, które utoż­sa­miał z wła­sną duszą. Odchrząk­nął, kiedy wresz­cie zapa­no­wał nad śmie­chem i wciąż roz­ba­wiony spy­tał:

– Zgłod­nia­łem, a wy?

2.

Cisza panu­jąca na kory­ta­rzu tylko pod­kre­ślała ich gro­bowe nastroje.

Mala­chai krą­żył nie­spo­koj­nie wzdłuż pomiesz­cze­nia – od pra­wej do lewej i z powro­tem. Dla roz­luź­nie­nia wplą­tał palce w kosmyki ciem­nych wło­sów, szar­piąc za koń­cówki, aż odczuł przy­jemny ból. Pra­wie nie mru­gał, kiedy uważ­nie obser­wo­wał sto­ją­cego pod ścianą Hol­dena oraz Car­tera, który jako jedyny z ich trójki sie­dział na krze­śle, wpa­tru­jąc się w ekran tele­fonu.

Mijały sekundy, a następ­nie dłu­gie minuty, pod­czas któ­rych żaden z nich się nie odzy­wał. Zupeł­nie tak, jakby nagle wszyst­kie wspólne tematy, wspo­mnie­nia i żarty prze­stały ist­nieć. Jakby coś mię­dzy nimi pękło i nie­od­wra­cal­nie się zmie­niło. Jakby nagle stali się nie­zna­jo­mymi, bo ktoś wyma­zał prze­szłość.

Kai odniósł wra­że­nie, że minęła wiecz­ność, zanim drzwi za jego ple­cami się otwo­rzyły. Auto­ma­tycz­nie odwró­cił się w samą porę, by zoba­czyć postawną syl­wetkę wyła­nia­jącą się z wnę­trza klubu, którą na krótki moment oświe­tliły kolo­rowe neo­nowe świa­tła.

Męż­czy­zna poru­szał się jak typowy bok­ser – był lekko zgar­biony, jakby prze­ro­śnięte mię­śnie na karku nie pozwa­lały mu się cał­ko­wi­cie wypro­sto­wać, a mimo to kro­czył dum­nie z rękoma scho­wa­nymi w kie­sze­niach płasz­cza, buja­jąc się przy tym na boki. Już z daleka biło od niego zimno, a zale­d­wie jed­nym lodo­wa­tym spoj­rze­niem obni­żył tem­pe­ra­turę w pomiesz­cze­niu o kilka stopni. Prze­szedł obok, zosta­wia­jąc za sobą stu­kot dro­gich moka­sy­nów. Nawet nie zwró­cił na nich uwagi. Jakby nic nie zna­czyli.

A w jego oczach Mala­chai Yor­dan chciał zna­czyć wszystko.

Dla­tego to on wystar­to­wał jako pierw­szy, jakby całe jego życie od tego zale­żało. Wpadł do pokoju jak nie­prze­wi­dy­walny, silny podmuch wia­tru. Zatrzy­mał się dokład­nie przed męż­czy­zną, czym zasłu­żył sobie na jego obo­jętne spoj­rze­nie. Poczuł się przez to ważny. Uśmiech­nął się, choć całym jego cia­łem wstrzą­snął dreszcz. I nawet go to nie dzi­wiło, ponie­waż to działo się nie­mal zawsze, kiedy w pobliżu zja­wiał się były bok­ser – Ivan Yor­dan.

Sie­dział już przy biurku. Ręce opie­rał na bla­cie, przez co napięty mate­riał na ramio­nach spra­wiał, że wyglą­dały jesz­cze potęż­niej. Miał zacze­sane do tyłu włosy w odcie­niu ciem­nego blondu – zupeł­nie jak tata Mala­chaia, i może wła­śnie dla­tego tak czę­sto widział w Iva­nie samego sie­bie. W spo­sób natu­ralny współ­grały z kil­ku­dnio­wym zaro­stem nada­ją­cym męż­czyź­nie nieco nie­dbały wygląd. Spod jego gra­na­to­wej koszuli wysta­wał złoty łań­cuch i to wła­śnie na nim Kai zawie­sił spoj­rze­nie.

– Cześć, wujaszku – powie­dział rado­śnie jak zawsze, by nie zdra­dzić od razu, że nawa­lił. Wypro­sto­wał się, ścią­ga­jąc łopatki, bo nagle pod wpły­wem ostrego spoj­rze­nia Ivana poczuł się malutki jak mrówka, którą każdy mógłby zgnieść. A on pra­gnął być wielki.

Ivan nie ura­czył go nawet krótką odpo­wie­dzią. Nie wysi­lił się rów­nież na uśmiech. Obró­cił się za to na krze­śle i przez ramię odpa­lił tele­wi­zor w kącie pomiesz­cze­nia, przez co Kai momen­tal­nie zbladł. Doj­rzał repor­tera, który rela­cjo­no­wał sytu­ację z miej­sca łudząco przy­po­mi­na­ją­cego to, w któ­rym nie­dawno byli. Stra­żacy w tle wciąż gasili ostat­nie pło­mie­nie, a na dol­nym pasku pogru­bione litery for­mo­wały się w jedno zda­nie: „Uliczna mafia znowu ata­kuje”.

Mala­chai par­sk­nął nie­kon­tro­lo­wa­nie, czym prze­rwał ciszę.

– Och, bła­gam, mafia? – prych­nął ura­żony. – Obra­żają nas.

Ivan odkaszl­nął poro­zu­mie­waw­czo, jakby chciał tym posta­wić go do pionu. Pozwo­lił, by tele­wi­zor wciąż grał, ale na ekran już nie patrzył. W zamian prze­niósł wzrok na syl­wetkę bra­tanka i uniósł wycze­ku­jąco brwi. Pal­cami lewej dłoni stu­kał w szkiełko zegarka zdo­bią­cego prawy nad­gar­stek. Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak. Kai wręcz sły­szał, jak wujek odli­cza mu sekundy.

– I tak nikt tego nie ogląda – dodał po chwili Kai, zupeł­nie nie­pla­no­wa­nie, byle tylko unik­nąć wyja­śnień. Zgar­nął z blatu pilota i wyłą­czył wia­do­mo­ści, choć repor­ter roz­ma­wiał wła­śnie z poli­cjan­tem pro­wa­dzą­cym sprawę. W pokoju na nowo zapa­no­wała nie­przy­jemna cisza. Mala­chai pra­gnął się jej prędko pozbyć, więc poło­żył na biurku walizkę i prze­su­nął w kie­runku wujka.

– Twoja kasa – powie­dział z dumą w gło­sie, żeby odcią­gnąć myśli Ivana od tego, co prze­skro­bał. I chyba zadzia­łało, ponie­waż na sam widok góry pie­nię­dzy usta męż­czy­zny zasty­gły w sze­ro­kim uśmie­chu, a led­wie sekundę póź­niej podobny wyraz zago­ścił rów­nież na twa­rzy Kaia. – Tak, jak pro­si­łeś.

– Poważ­nie? – burk­nął nagle Hol­den.

Dopiero wtedy Kai przy­po­mniał sobie, że brat stoi pod ścianą i obser­wuje wszystko z boku. Jakby był tam tylko cia­łem, ale nie duszą. Ivan odwró­cił do niego głowę i zlu­stro­wał go spoj­rze­niem. Gestem ręki naka­zał, by kon­ty­nu­ował, więc Hol­den dodał bez zasta­no­wie­nia:

– Tak po pro­stu odpu­ścisz mu to, że znowu wszystko skom­pli­ko­wał?

Mala­chai zaśmiał się cicho pod nosem, choć w rze­czy­wi­sto­ści poczuł się tak, jakby Hol­den wbił mu szpilkę w serce.

– Zamknij się, Hol! – jęk­nął tylko, posy­ła­jąc bratu groźne spoj­rze­nie, gdy ten na nowo odpa­lił tele­wi­zor. Na szczę­ście sce­ne­ria się zmie­niła. Obskurna, ciemna uliczka ustą­piła miej­sca kli­ma­tycz­nej desty­larni, repor­tera oraz gli­nia­rza zastą­pił dumny przed­się­biorca, a nagłó­wek gło­sił: „Clark to od lat marka pre­mium”.

Ostry głos Ivana prze­ciął powie­trze mię­dzy nimi, gdy wypo­wie­dział jedno imię: Car­ter. Zwra­cał się do Car­tera, choć ten sta­rał się za wszelką cenę w tej roz­mo­wie nie uczest­ni­czyć. Dla­tego z wra­że­nia wypu­ścił tele­fon z dłoni, który spadł ekra­nem do dołu. Skrzy­wił się, modląc się w duchu, by szyba prze­żyła to star­cie z pod­łogą, po czym uniósł głowę.

– Może ty opo­wiesz o tym, co się stało? – spy­tał Ivan nad­zwy­czaj łagod­nym tonem.

Car­ter wzru­szył ramio­nami. Wolał się w to nie mie­szać, bo wyszedłby na tym naj­go­rzej. Mil­cze­nie było w porządku, kiedy w grę wcho­dziła rodzina Yor­da­nów.

– Kai zabił two­jego klienta! – wypa­lił Hol­den na jed­nym wyde­chu, za co Car­ter był mu wdzięczny. Ale tylko przez parę sekund, nim dotarło do niego, z czym to się wiąże. Wyco­fał się w cień, prze­czu­wa­jąc, że star­szy z braci odbez­pie­czył wła­śnie gra­nat.

– Nie „zabi­łem” – odpo­wie­dział natych­miast Kai i nakre­ślił w powie­trzu cudzy­słów. – Bar­dziej „dobi­łem”. A potem posprzą­ta­łem, więc dla­czego w ogóle o tym gadamy?

– Może dla­tego, że cią­gle zwra­casz na nas uwagę? – wark­nął Hol­den. – Ktoś wresz­cie się do nas przy­czepi.

– O co ta afera? Wszyst­kie dowody znik­nęły – zapew­nił sza­tyn. Patrzył na wujka, na jego zmru­żone oczy i napięte mię­śnie twa­rzy, prze­czu­wa­jąc kło­poty. Po chwili spoj­rzał wymow­nie na brata. Uśmiech­nął się trium­fal­nie w ten wyróż­nia­jący go spo­sób, a to nie ozna­czało nic dobrego. – Pra­wie.

– Co to zna­czy „pra­wie”? – rzu­cił twardo Ivan i pod­niósł się do pionu w taki spo­sób, jakby zamie­rzał jed­nym ruchem ręki zrzu­cić wszyst­kie przed­mioty z biurka. Kai wzdry­gnął się i odru­chowo się cof­nął, żeby zwięk­szyć dystans.

– Mie­li­śmy pod­glą­daczkę – wyja­śnił od razu Mala­chai. Cały czas wle­piał roz­ba­wione spoj­rze­nie w spiętą twarz brata, który aż poczer­wie­niał od zaci­ska­nia szczęki. – Zwiała, bo nasz Hol wciąż jest dobrym chłop­cem i ratuje dziew­czyny przed kło­po­tami. Brzmi zna­jomo?

Kai wie­dział, co powie­dzieć, by bez poda­wa­nia szcze­gó­łów tra­fić pro­sto w brata. Hol­den zro­bił duży krok w przód, chcąc zrów­nać się z bra­tem. Otwo­rzył usta, aby coś powie­dzieć, ale Car­ter na czas chwy­cił go za kap­tur bluzy i zre­zy­gno­wany pokrę­cił głową.

– Dla­czego więc na­dal tu sto­isz, Kai? – ode­zwał się Ivan, wbi­ja­jąc w bra­tanka prze­ni­kliwe spoj­rze­nie. Oparł dło­nie na kra­wę­dziach biurka i pochy­lił się w jego stronę. – No, już! Zaj­mij się nią. Tylko tym razem bądź grzeczny.

– Ale… – wybeł­ko­tał Hol­den. Wie­dział jed­nak, że został zepchnięty na prze­graną pozy­cję i nic nie wska­zy­wało na to, że jesz­cze wysu­nie się na pro­wa­dze­nie.

– Z ogromną przy­jem­no­ścią, wujaszku – odpo­wie­dział Kai i dla zabawy sta­nął na bacz­ność.

Na jego ustach zakwitł cwa­niacki uśmie­szek. Odwró­cił się tak, że sta­nął twa­rzą w twarz z bra­tem. Zaci­snął palce na jego barku, wręcz bole­śnie, ale uda­wał, że to tylko przy­ja­ciel­ski gest, nie żadna zaczepka. Nachy­lił się do ucha Hol­dena i wyszep­tał:

– Spraw­dzimy, kto znaj­dzie ją pierw­szy?

– Nie bawię się w twoje chore gierki! – uniósł się Hol­den i w przy­pły­wie zło­ści zrzu­cił z sie­bie dłoń młod­szego brata. Wza­jem­nie zmie­rzyli się spoj­rze­niami, które balan­so­wały na gra­nicy utraty kon­troli. Jak zwy­kle odpu­ścił jako pierw­szy. Skie­ro­wał się do wyj­ścia, jed­nak nie­ustę­pliwy Kai chwy­cił go jesz­cze za nad­gar­stek.

– Dam ci tro­chę prze­wagi, Hol – mruk­nął zachę­ca­jąco, po czym zarzu­cił bark na jego ramię. – Tym razem będę za tobą!

Hol­den zde­cy­do­wał się na niego spoj­rzeć. I już wie­dział, że nad­cho­dziły kło­poty, ponie­waż Kai wyglą­dał tak, jakby w gło­wie szu­kał wszel­kich moż­li­wych spo­so­bów, które pomogą mu odna­leźć dziew­czynę i spra­wić, że jej życie sta­nie się kosz­ma­rem.

A w tym Mala­chai Yor­dan nie miał sobie rów­nych.

Popra­wił daszek czapki, żeby sku­tecz­niej ochro­nić się przed desz­czem. Kolejny dzień z rzędu roz­pę­tała się ogromna ulewa, a on stał pod gołym nie­bem w dżin­so­wej kurtce, która zdą­żyła prze­mok­nąć do ostat­niej nitki i przez to stała się znacz­nie cięż­sza. Nie był sam, bo towa­rzy­szył mu Car­ter. Nie z wła­snej woli. Został do tego zmu­szony.

– Kurwa, Kai. Może sobie odpu­ścimy, co? – mruk­nął bia­ło­włosy i nacią­gnął szczel­niej kap­tur na głowę, jed­nak to już nie poma­gało. Obser­wo­wał z krzywą miną, jak woda kapie z mate­riału tuż przed jego nosem. Z każdą sekundą odczu­wał coraz więk­szy wewnętrzny chłód, więc prze­stę­po­wał z nogi na nogę, żeby tro­chę się roz­grzać. Mala­chai w odpo­wie­dzi posłał mu tylko szyb­kie, pogar­dliwe spoj­rze­nie na znak, że nie zga­dza się na ten pomysł. Stąp­nął przed sie­bie, bo w oddali dostrzegł ośle­pia­jące świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego pociągu. Spu­ścił głowę, żeby dasz­kiem osło­nić twarz przed bla­skiem lamp. Zigno­ro­wał fakt, że nie­za­do­wo­lony z takiego obrotu spraw przy­ja­ciel wes­tchnął pod nosem i trą­cił go pię­ścią w rękę.

– Jedziemy! – powie­dział Kai, pod­eks­cy­to­wany wycieczką, jaka ich cze­kała. By pod­kre­ślić swoje dobre nasta­wie­nie, kla­snął w dło­nie. Cie­szył się tylko on. Zła­pał Car­tera za ramiona i popy­cha­jąc go w przód, ruszył za nim, jakby byli jedną osobą.

Pociąg zatrzy­mał się z nie­zno­śnym piskiem, wywo­łu­jąc nie­wielki podmuch powie­trza. Kai obser­wo­wał uważ­nie numery na drzwiach, by żad­nego nie prze­oczyć. Wagon ósmy – to wła­śnie jego szu­kał. I oka­zało się, że nie­for­tun­nie znaj­do­wał się mniej wię­cej w środku, a to nieco koli­do­wało z jego pomy­słem.

Wsko­czyli wraz z Car­te­rem do środka, prze­py­cha­jąc się w drzwiach z nie­zna­jo­mymi oso­bami, a kiedy ktoś komen­to­wał ich nie­kul­tu­ralne zacho­wa­nie, zgod­nie poka­zy­wali środ­kowe palce. Kai rozej­rzał się – raz w lewo, raz w prawo, pró­bu­jąc objąć spoj­rze­niem cały cia­sny wagon. Ludzi było bar­dzo dużo, a mimo to nie dostrzegł wśród ich twa­rzy tej, któ­rej szu­kał.

– Trzeci dzień cią­gasz mnie po tym zasra­nym, śmier­dzą­cym pociągu i na­dal się łudzisz, że ją spo­tkamy? – prych­nął Car­ter, sta­jąc przy kole­dze. Kai zbył go mach­nię­ciem ręki. Prze­szedł się po całym wago­nie, a kiedy dotarło do niego, że tu jej nie znaj­dzie, zawo­łał Car­tera.

Prze­nie­śli się do sió­demki, ale tam też nie zauwa­żyli nikogo choć w nie­wiel­kim stop­niu podob­nego do osoby, któ­rej szu­kali. Póź­niej była szóstka i piątka, w któ­rej poja­wiła się iskierka nadziei. W dru­gim rzę­dzie, tuż przy oknie miej­sce zaj­mo­wała dziew­czyna. Przy­cią­gnęła uwagę Kaia, ponie­waż miała dłu­gie rude włosy, a to głów­nie one zapa­dły mu w pamięć.

Serce Mala­chaia przy­śpie­szyło nie­spo­dzie­wa­nie, co było dla niego dość nie­ty­po­wym zja­wi­skiem. Zwy­kle biło wolno, jakby powoli umie­rało. Ale adre­na­lina i nutka pod­nie­ce­nia w żyłach zro­biły swoje. Znów poczuł, że żyje. Zaszu­miało mu w gło­wie od nad­miaru doznań.

Ruszył przed sie­bie zbyt gwał­tow­nie, by Car­ter zdo­łał go powstrzy­mać. Z obrzy­dze­niem na twa­rzy prze­ci­snął się mię­dzy sto­ją­cymi pasa­że­rami. W tam­tej chwili nie przej­mo­wał się zbyt­nio zapa­chem ludz­kiego potu, który wdzie­rał się do noz­drzy, ani tym, że odbi­jał się od przy­pad­ko­wych ciał niczym piłeczka kau­czu­kowa.

Zmniej­szył dzie­lący go od dziew­czyny dystans. Zro­bił to w prze­ciągu paru sekund. Zawa­hał się, kiedy stał już tak bli­sko, że miał ją na wycią­gnię­cie ręki. Mógłby bez pro­blemu chwy­cić mię­dzy palce jej ładne włosy i wypro­wa­dzić na zewnątrz, by zająć się nią tak, jak pro­sił Ivan. Zamiast tego poło­żył tylko dłoń na ramie­niu nie­zna­jo­mej.

Zdzi­wiona odwró­ciła do niego twarz, a on natych­miast poczuł, jak ulat­nia się z niego cały entu­zjazm. To nie była ona. Nie była nawet tro­chę podobna. Kiedy stał tak bli­sko, zauwa­żył, że nawet kolor wło­sów się nie zga­dza. Pofar­bo­wała je, żeby uda­wać rudzielca. Uśmiech­nął się krzywo zaraz po tym, jak z jego ust wymsknęło się wes­tchnie­nie.

– Sorka – burk­nął, jakby był obra­żony, bo nie­zna­joma przy­glą­dała mu się, wyraź­nie ocze­ku­jąc wyja­śnień. – Pomyłka. W dodatku fatalna.

Zebrał tyłek i ze spusz­czoną głową wró­cił do Car­tera.

– Jeśli nie jest głu­pia, to już tu nie wróci – stwier­dził Car­ter, widząc zawie­dzioną minę Kaia, która rzadko poja­wiała się na jego twa­rzy. Pokle­pał go po ramie­niu, żeby dodać mu otu­chy. Wystar­czyło jedno spoj­rze­nie w nie­bie­skie oczy Kaia, by dotarło do niego, że nie zamie­rza odpu­ścić. Wręcz prze­ciw­nie, dopiero się roz­krę­cał.

Bez słowa ruszył w prze­ciwną stronę, ponow­nie prze­szu­ku­jąc wagony, w któ­rych już byli. Wró­cili do ósemki. Kai przy­sta­nął w pół kroku. Podob­nie jak Car­ter, z tą róż­nicą, że on zatrzy­mał się, ponie­waż wdep­nął nowymi butami w kałużę tuż przy toa­le­cie, a zaraz po tym zza drzwi wyło­nił się oble­śny, spo­cony męż­czy­zna z ula­nym brzu­chem na wierz­chu.

– Kurwa – sap­nął bia­ło­włosy. – Wpa­dłem w siura.

Car­ter uniósł stopę i lekko się pochy­lił, oglą­da­jąc dokład­nie pode­szwę buta, żeby osza­co­wać szkody. Nie trwało to jed­nak zbyt długo, bo nagle Kai szarp­nął jego ramię, przez co pole­ciał w tył, odbi­ja­jąc się bole­śnie od prze­su­wa­nych drzwi.

– Sły­sza­łeś?! – pod­niósł głos. Szarp­nął przy­ja­ciela za rękaw, by ten zwró­cił na niego uwagę, bo Kai wbi­jał tępy, ale jed­no­cze­śnie błysz­czący wzrok w odle­gły punkt. – Wpa­dłem przez cie­bie w siura! Wisisz mi nowe buty.

– Kupię ci nawet dwie pary. Tylko się ucisz, skar­beczku! – pole­cił sza­tyn, doci­ska­jąc palec wska­zu­jący do ust.

Nie bez powodu sta­rał się zacho­wy­wać nor­mal­nie i bez­gło­śnie. Mru­ga­jąc cha­otycz­nie, wbi­jał palące spoj­rze­nie w dziew­czynę, która wła­śnie wsia­dła do pociągu. Poru­szała się dość szybko, z wro­dzo­nym wdzię­kiem omi­ja­jąc pasa­że­rów. Nie patrzyła im w oczy. Jedy­nie omia­tała wzro­kiem kolejne twa­rze, jakby je prze­świe­tlała. Był nie­mal pewny, że cze­goś lub kogoś wypa­truje. Miał nadzieję, że cho­dzi o niego. Prędko spu­ścił głowę, dzięki czemu skrył twarz pod dasz­kiem czapki. Odcze­kał dzie­sięć sekund, nim ponow­nie zadarł pod­bró­dek.

Sie­działa bli­sko. Zbyt bli­sko. A miej­sce za jej ple­cami było puste, jakby na niego cze­kało.

– To ona – wyszep­tał drżą­cym gło­sem, choć nie miał pew­no­ści, czy Car­ter w ogóle to zro­zu­miał. Nie sku­piał się już na ota­cza­ją­cym świe­cie, bo liczyło się tylko to, że wresz­cie ją zna­lazł. Swoją upra­gnioną ofiarę.

– Jesteś pewny? – spy­tał Car­ter.

Oczy­wi­ście, że tak! Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek w swoim życiu. Był pewny tych rudych wło­sów, które spięła w wysoką kitkę, nie­ty­po­wych rysów twa­rzy i czer­wo­nej szminki na ustach. Nie odpo­wie­dział. Zosta­wia­jąc kolegę w tyle, czmych­nął obok niej zwin­nie jak kot i opadł na miej­sce za nią.

Do jego noz­drzy wdarł się zapach jej per­fum. Łagodny, ale jed­no­cze­śnie z pazu­rem. A zaraz po tym usły­szał dźwięk tele­fonu – kla­syczny dzwo­nek łączący wszyst­kich posia­da­czy iPhone’a, który znał aż za dobrze. Prze­chy­lił głowę w bok, dzięki czemu doj­rzał, jak dziew­czyna grze­bie w prze­wie­szo­nej przez ramię saszetce, by zna­leźć źró­dło zamie­sza­nia. Wycią­gnęła komórkę, ale wtedy nie­świa­do­mie upu­ściła bre­lok.

Kai przy­dep­nął go butem i przy­su­nął bli­żej sie­bie. Skrzy­żo­wał ramiona przed sobą i słu­chał uważ­nie, by nie pomi­nąć żad­nego szcze­gółu roz­mowy, który mógłby się póź­niej przy­dać. Dziew­czyna nie wyglą­dała na zado­wo­loną. Bar­dziej na poiry­to­waną i zmę­czoną. Ta roz­mowa chyba pro­wa­dziła do kłótni, bo cią­gle pod­no­siła głos. A Mala­chai roz­my­ślał tylko nad jed­nym: „Kim jesteś, Cam? Face­tem? Kole­żanką? Kimś z rodziny?”, ponie­waż to imię cały czas padało z jej ust, jakby było sło­wem klu­czem. Za każ­dym razem jej głos brzmiał jado­wi­cie, z czego wywnio­sko­wał, że chyba nie prze­pa­dała za roz­mówcą. Roz­łą­czyła się w tej samej chwili, w któ­rej głos z gło­śni­ków oznaj­mił, że zbli­żają się do ostat­niej sta­cji. Pod­nio­sła się gwał­tow­nie, wci­ska­jąc tele­fon do tyl­nej kie­szeni dżin­sów.

Kai ponow­nie spu­ścił głowę i zje­chał tył­kiem w dół, pró­bu­jąc w ten spo­sób się scho­wać.

To nie był jesz­cze odpo­wiedni moment, by się poznali. Cze­kał na lep­szą oka­zję. Ich pierw­sze spo­tka­nie powinno być wyjąt­kowe. Musiała zapa­mię­tać je na dobre. Aż do słod­kiej śmierci, która prędko otuli ją ramio­nami.

Drgnął, kiedy w pośpie­chu dotknęła nogą jego zgię­tego kolana, rzu­ca­jąc przy tym ciche „prze­pra­szam”. Poczuł, jak całym jego cia­łem wstrząsa pio­ru­nu­jący dreszcz, a nawet na niego nie spoj­rzała. Tylko mach­nęła ręką w prze­pra­sza­ją­cym geście i znik­nęła w mroku na zewnątrz. Dopiero gdy stra­cił ją z pola widze­nia, schy­lił się po bre­lo­czek i wstał.

Przyj­rzał się dokład­nie zawieszce. Pod­rzu­cił ją w powie­trzu, a kiedy ponow­nie wylą­do­wała w jego dłoni, wyszcze­rzył się zwy­cię­sko.

Był o jeden krok bli­żej.

I wciąż o jeden krok za daleko.

3.

Carmen sie­działa w gabi­ne­cie tera­peutki i przez ostat­nie kilka minut zasta­na­wiała się nad tym, czy naprawdę tam jest, czy uczest­ni­czy w życiu jak każdy inny czło­wiek, czy może tylko udaje, żeby zlać się z tłu­mem. Bez­na­mięt­nym wzro­kiem wpa­try­wała się w czarne wska­zówki zegara, które poru­szały się leni­wie i nad­zwy­czaj wolno, jakby zło­śli­wie czas strasz­nie się wydłu­żył. Myślała tylko o tym, jak bar­dzo nie­na­wi­dziła tego miej­sca.

Bar­dzo. Bar­dzo. Bar­dzo.

Bar­dzo. Podob­nie jak sie­bie.

Sły­sząc swoje imię, wresz­cie spoj­rzała na kobietę po czter­dzie­stce, która przed nią sie­działa. Na jej wysu­szone od roz­ja­śnia­nia koń­cówki wło­sów, na źle spi­ło­wane paznok­cie w nud­nym, brą­zo­wym jak fotel kolo­rze i okropną mary­narkę w kratę. Wzdry­gnęła się na ten widok, choć sta­rała się nie dać tego po sobie poznać.

– W porządku. – Wes­tchnęła Amanda Lloyd, dostrze­ga­jąc, że i tym razem będzie trudno wycią­gnąć coś sen­sow­nego z pacjentki. Stuk­nęła dłu­go­pi­sem o kra­wędź gru­bego zeszytu w kratkę. – Zacznijmy od cze­goś pro­stego. Podobno wró­cił twój brat. Doga­da­li­ście się?

– Nie jest wart tego, by o nim roz­ma­wiać.

Amanda przy­jęła to nie­miłe burk­nię­cie z nad­zwy­czajną obo­jęt­no­ścią.

– W takim razie o czym wola­ła­byś dziś poroz­ma­wiać?

Car­men stłu­miła w sobie prych­nię­cie. Pochy­liła się do przodu i oparła łok­cie na kola­nach, wbi­ja­jąc w tera­peutkę obo­jętne, chłodne spoj­rze­nie pozba­wione emo­cji.

O nim, pomy­ślała. O jego wyjąt­ko­wym uśmie­chu, który naj­pew­niej powstał w pie­kle. O tych pustych oczach i ciem­nych wło­sach przy­po­mi­na­ją­cych mroczną aure­olę. O tym, że nie potra­fiła wyrzu­cić go z głowy, choć naprawdę się sta­rała. O tym, że bez­u­stan­nie o nim myślała, nawet jeśli nie chciała. I o tym, że widziała go za każ­dym razem, kiedy zamy­kała oczy.

A minął już tydzień. Albo tylko tydzień.

Opa­dła z powro­tem na opar­cie nie­wy­god­nego fotela i zarzu­ciła nogę na nogę.

– Ist­nieją tysiące miejsc, w któ­rych wola­ła­bym wła­śnie być – powie­działa w końcu, gdy udało jej się zepchnąć w dal­sze zaka­marki umy­słu wspo­mnie­nia zwią­zane z tym prze­ra­ża­ją­cym męż­czy­zną. – Na przy­kład Kara­iby. Impreza. Moje miesz­ka­nie. Nawet dom rodzinny. Wszę­dzie, byle nie tu.

Amanda uśmiech­nęła się, uno­sząc tylko lewy kącik ust.

– To zro­zu­miałe – odpo­wie­działa natych­miast łagod­nym tonem dobrej osoby, po czym prze­ło­żyła zeszyt do dru­giej ręki. – Nie­stety los nas zwią­zał i to twoja jedyna szansa, żeby sobie pomóc. Nie­długo muszę przed­sta­wić wyniki tera­pii. Wiesz, że sporo od tego zależy.

Oczy­wi­ście, że wie­działa. Nawet za dobrze. Cała jej przy­szłość została poło­żona na szali. To, jak miało dalej poto­czyć się życie Car­men, zale­żało w ogrom­nej mie­rze od słów tera­peutki. Mogła ją ura­to­wać lub cał­ko­wi­cie znisz­czyć. Dla­tego Car­men tak czę­sto przed nią grała, poka­zu­jąc, że ma się świet­nie. Nie mogła prze­cież odkryć, jak źle jej z samą sobą, że tak naprawdę silna kobieta, którą udaje, jest zale­d­wie maską kry­jącą zła­maną przez życie dziew­czynę.

To jed­nak nie spra­wiało, że Car­men miała ochotę opo­wia­dać obcej oso­bie o tym, co zro­biła. Nie chciała wra­cać do naj­gor­szych chwil swo­jego krót­kiego życia. Nie mogła sobie na to pozwo­lić, ponie­waż kolejny raz spro­wa­dzi­łaby na sie­bie lawinę poczu­cia winy, smutku oraz żalu. Samo wspo­mnie­nie tam­tego wyda­rze­nia wywo­ły­wało dresz­cze i spra­wiało, że miała ochotę zwy­mio­to­wać z ner­wów.

– Ja… Po pro­stu… – zaczęła nie­pew­nie, gubiąc się we wła­snych myślach. Prze­je­chała dło­nią po zmę­czo­nej od zmar­twień twa­rzy i ponow­nie spoj­rzała na Amandę. – Wiem. I opo­wiem o tym. Potrze­buję tylko czasu. Ciężko zrzu­cić taką bombę.

Kobieta kiw­nęła głową na znak zgody, po czym obie przy­pie­czę­to­wały tę nie­pi­saną umowę nikłymi uśmie­chami. Car­men poczuła jed­nak, że wcale tego star­cia nie wygrała, gdy Amanda bez słowa wyrwała ze środka zeszytu kartkę, którą póź­niej podała dziew­czy­nie wraz z ele­ganc­kim dłu­go­pi­sem. Car­men okrę­ciła go w dłoni. Auto­ma­tycz­nie prze­wró­ciła oczami, dostrze­ga­jąc nie­wielki napis „Clark” oraz logo firmy.

Typowa zagrywka jej ojca.

– Pozwól, że jed­nak zosta­niemy tro­chę w tym tema­cie.

Oczy­wi­ście, pomy­ślała Car­men. Jak­żeby mogła nie pozwo­lić?

– Napisz na kartce wszyst­kie uczu­cia, jakie towa­rzy­szyły ci tam­tego dnia.

Wiele wtedy czuła. Głów­nie pro­centy szu­miące w gło­wie. A poza tym złość. Zbyt dużo zło­ści jak na tak drobne ciało. Może odro­binę zazdro­ści. I jak zawsze ogromną potrzebę rato­wa­nia kogoś, na kim jej zale­żało. Wes­tchnęła, nie­po­trzeb­nie zga­dza­jąc się na wyko­na­nie zada­nia. Zało­żyła pasmo rudych wło­sów za ucho, zaci­snęła wargi i pochy­liła się nad kartką.

Nagle odnio­sła dziwne wra­że­nie, że wyrzu­ciło ją z rze­czy­wi­sto­ści, jakby była błę­dem. Czuła się w świe­cie jak intruz. Widziała tylko biały papier, na któ­rym nie­zgrab­nie ryso­wała pio­nowe kre­ski, a to z nie­zro­zu­mia­łego powodu strasz­nie ją zmę­czyło, więc przy­mru­żyła na moment powieki. Kiedy po upły­wie kilku sekund na nowo otwo­rzyła oczy, wciąż sie­działa w tym samym miej­scu, ale powie­trze wyda­wało się znacz­nie chłod­niej­sze, choć słońce zaglą­dało do środka przez uchy­lone okno. Zamru­gała szyb­ciej, zasko­czona fak­tem, że jakimś cudem udało jej się zapeł­nić całą kartkę. Prze­krzy­wiła szyję, żeby lepiej widzieć, ponie­waż na papie­rze powta­rzało się osiem liter.

Razem łączyły się w wyraz, któ­rego ni­gdy dotąd nie znała, więc nie potra­fiła go roz­szy­fro­wać. Brzmiał jak magiczne zaklę­cie zwia­stu­jące prze­kleń­stwo.

Mala­chai.

Czy to moż­liwe, że sama to napi­sała? Bez niczy­jej pomocy? Bez zna­jo­mo­ści zna­cze­nia tego słowa? Już je gdzieś widziała czy wymy­śliła? Prze­szedł ją dreszcz. Zupeł­nie tak, jakby jakaś nie­wi­dzialna siła chwy­ciła ją za ramię, pozo­sta­wia­jąc po sobie tylko para­li­żu­jące uczu­cie mrozu. Z wra­że­nia upu­ściła dłu­go­pis i prędko rzu­ciła spoj­rze­niem za sie­bie. Pusto. Tylko kot z obrazu na ścia­nie bacz­nie ją obser­wo­wał.

– Prze­pra­szam – mruk­nęła do kobiety, po czym w ułamku sekundy pod­nio­sła się do pionu. Musiała stam­tąd jak naj­szyb­ciej wyjść, bo chyba powoli tra­ciła zmy­sły. Czuła się w tym miej­scu coraz gorzej. Jakby tam nie paso­wała. Jakby jej tam nie chciano. Albo gorzej – jakby ktoś przy­wo­ły­wał ją ku sobie.

Amanda powio­dła za nią zasko­czo­nym wzro­kiem, gdy Car­men zgar­niała z pod­łogi swoją czer­woną torebkę.

– Muszę już iść – oznaj­miła sła­bym gło­sem. – Wła­śnie sobie o czymś przy­po­mnia­łam.

Kła­mała, nie­trudno było to zauwa­żyć. Wie­działa o tym zarówno Car­men, jak i tera­peutka, która mimo to pozwo­liła jej wyjść. Car­men ode­tchnęła z ulgą, chwy­ta­jąc za klamkę. Otwo­rzyła drzwi, posta­wiła zale­d­wie jeden krok i momen­tal­nie się cof­nęła, odbi­ja­jąc się od cze­goś twar­dego. Zadarła pod­bró­dek, by doj­rzeć, co sta­nowi prze­szkodę.

A raczej „kto”.

Serce pode­szło jej do gar­dła – chciała je wycią­gnąć i wyrzu­cić z całym tym stra­chem, któ­rym ocie­kało. Stał przed nią. Dokład­nie tak, jak go zapa­mię­tała. Nie dostrze­gła zbyt wielu szcze­gó­łów mogą­cych bar­dziej zobra­zo­wać jego twarz, jakby się przed nią cho­wał. Ale widziała dokład­nie te pamię­tliwe oczy lśniące każ­dym odcie­niem grze­chu oraz uśmiech, który momen­tal­nie zmro­ził ją całą.

Patrzył na nią jak na jedną ze swo­ich ofiar. Wygłod­niale. To było tak inten­sywne dozna­nie, że aż poczuła gwał­towny ścisk żołądka. Spró­bo­wała uciec w głąb pomiesz­cze­nia, ale bły­ska­wicz­nie zaci­snął palce na jej nad­garstku, cią­gnąc ją w swoją stronę. Ten uścisk palił żywym ogniem. Była pewna, że zostawi po sobie mroczne zna­mię. Poczuła na skó­rze zły dotyk.

Dotyk samej śmierci.

Pisnęła cicho, kuląc się w sobie. Zaci­snęła szczel­nie powieki z nadzieją, że w ten spo­sób przed nim uciek­nie. I nagle solidny niczym kaj­danki uchwyt zelżał. Wokół zro­biło się spo­koj­niej, a jej serce prze­stało odbi­jać się od żeber, chcąc popeł­nić samo­bój­stwo. Roz­chy­liła usta, nabie­ra­jąc w płuca wię­cej powie­trza. Odli­czyła w myślach do trzech i otwo­rzyła oczy.

Car­men Clark na­dal sie­działa na krze­śle przed swoją tera­peutką, ści­ska­jąc w spo­co­nej i sztyw­nej dłoni dłu­go­pis.

Nie rozu­miała, co się stało. Jakim cudem to wyda­wało się tak realne? I dla­czego wciąż czuła na nad­garstku nie­po­ko­jący ból? Śladu nie było, ale dla pew­no­ści i tak prze­je­chała opusz­kami pal­ców po miej­scu, które rze­komo ści­skał tam­ten chło­pak. Zje­chała wzro­kiem na kartkę. Wciąż wid­niał na niej ten sam napis. I wła­śnie wtedy coś do niej dotarło.

Czy to moż­liwe, aby to było jego imię?

Czy jej naj­gor­szy kosz­mar wła­śnie tak się nazy­wał?

Car­men nie znała odpo­wie­dzi na pyta­nia, które zaczęły sztur­mo­wać jej umysł. W tam­tej chwili była pewna jedy­nie tego, że to wcale nie koniec.

Ponie­waż był to zale­d­wie począ­tek jej końca.

Końca, jakiego ni­gdy dotąd sobie nie wyobra­żała.

To była długa sesja. Wyda­wała się trwać znacz­nie dłu­żej niż zwy­kle, choć na zega­rze odli­czyło się równe sześć­dzie­siąt minut. I kiedy Car­men wresz­cie opu­ściła gabi­net, poczuła, jak bar­dzo jest zmę­czona. Odnio­sła wra­że­nie, że przez palce prze­le­ciało jej kilka lat. Dla upew­nie­nia się, że wciąż jest starą, złą sobą, spu­ściła głowę i wbiła wzrok w rude kosmyki wło­sów, spraw­dza­jąc, czy przy­pad­kiem nie osi­wiała.

Ruszyła żwa­wym kro­kiem i cudem wysi­liła się na przy­ja­zny uśmiech do recep­cjo­nistki. Stu­kot jej szpi­lek roz­brzmie­wał na kory­ta­rzu, mie­sza­jąc się z dźwię­kami docho­dzą­cymi ze źle nasta­wio­nego radia. Przy­sta­nęła, bo przez bała­gan w gło­wie prze­biły się dwa zna­czące słowa, które nie­mal wbiły ją w zie­mię.

Mor­der­stwo.

Pod­pa­le­nie.

Świat nagle zawi­ro­wał. Ule­ciało z niej powie­trze, więc przy­trzy­mała się lady, by nie paść na zie­mię. Przy­ci­snęła dłoń do czoła, które wydało się roz­pa­lone. Odcze­kała parę­na­ście sekund i uni­ka­jąc cie­kaw­skich spoj­rzeń, wyszła z budynku. Patrzyła pod nogi, nie przed sie­bie, idąc w pro­stej linii. Była tak sku­piona na swo­ich cha­otycz­nych myślach oraz na kolej­nej fali pytań, jaka poja­wiła się w gło­wie, że nie zorien­to­wała się nawet, w któ­rym momen­cie ktoś do niej dołą­czył.

Wzdry­gnęła się, czu­jąc na ramie­niu czyjś dotyk.

Odru­chowo zamach­nęła się torbą, która z hukiem odbiła się od obcego ciała. W odpo­wie­dzi usły­szała stłu­miony jęk, a zaraz po tym rado­sny śmiech. Brzmiał zna­jomo.

– Jezu, co ty taka ner­wowa ostat­nio? – sap­nął Came­ron, roz­ma­so­wu­jąc dło­nią bok brzu­cha, co świad­czyło o tym, że wła­śnie w to miej­sce tra­fiła Car­men. Nie umiała go prze­pro­sić, choć czuła, że powinna. Na szczę­ście nie wyglą­dał na obra­żo­nego. Jego zie­lone, kocie oczy zaszły łzami roz­ba­wie­nia, od któ­rych ład­nie lśniły, a usta for­mo­wały się w szcze­rym uśmie­chu.

Wzru­szyła tylko ramio­nami w ramach odpo­wie­dzi.

– Co tu robisz, Cam? – wes­tchnęła i rozej­rzała się podejrz­li­wie wokół. Stali przy par­kingu; od razu ośle­piły ją świa­tła jego czer­wo­nego auta. – Nie szla­jasz się z kum­plami jak zawsze?

James mach­nął ręką, wydy­ma­jąc dolną wargę, jakby go tymi sło­wami ura­ziła.

– Pomy­śla­łem, że cię odbiorę, żebyś nie musiała tłuc się pocią­giem – oznaj­mił, szcze­rząc się od ucha do ucha. Nie pozna­wała go. Czym sobie na to zasłu­żyła? Nie miała poję­cia, ale wyda­wało jej się, że James nie robił tego bez­in­te­re­sow­nie. Był od niej star­szy zale­d­wie o trzy lata, więc zdą­żyła go roz­pra­co­wać. Nauczyła się o nim przede wszyst­kim tego, że jeśli wycią­gał do kogoś pomocną dłoń, zazwy­czaj liczył, że otrzyma coś w zamian. Ale co tym razem mogła mu ofia­ro­wać? Nie zamie­rzała jed­nak w tym grze­bać. Gdy gestem dłoni zasu­ge­ro­wał, by się ruszyła, wsia­dła do samo­chodu, a on tuż za nią.

Nie ode­zwała się sło­wem nawet wtedy, kiedy ruszyli wąskimi uli­cami mia­sta. Czuła na sobie palące spoj­rze­nie brata, które powoli dopro­wa­dzało ją do szału, więc odwró­ciła do niego twarz i unio­sła wycze­ku­jąco brwi.

– Pomo­gło? – spy­tał, naj­pew­niej nawią­zu­jąc do wizyty u tera­peutki. Tylko ją tym wzbu­rzył, więc na moment zaci­snęła usta w wąską linię, by uspo­koić myśli, nim się ode­zwie.

– Nie. Nie pomo­gło – wes­tchnęła zała­mana. Oparła głowę o szybę, tępo wpa­tru­jąc się w ucie­ka­jący kra­jo­braz. Jak na złość w tym tema­cie tylko on mógł ją zro­zu­mieć. – Jak mam o tym opo­wie­dzieć, Cam?

Naprawdę chciała poznać roz­wią­za­nie tej zagadki, któ­rej nie potra­fiła roz­wi­kłać od mie­sięcy. Może wtedy byłoby jej znacz­nie łatwiej.

Tym razem to ona przy­glą­dała się pra­wemu pro­fi­lowi twa­rzy brata. Był cał­ko­wi­cie sku­piony na dro­dze, przez co spi­nał szczękę. Brą­zowe włosy odsta­wały w każdą moż­liwą stronę, two­rząc arty­styczny nie­ład, a srebrny kol­czyk w uchu lśnił w ostat­nich pro­mie­niach słońca. Był młod­szą kopią ich ojca. James Came­ron Clark był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem Car­men, która przy nim czuła się po pro­stu zimna i nijaka.

– Jakby to nie była nasza histo­ria – odpo­wie­dział ze sto­ic­kim spo­ko­jem, poru­sza­jąc przy tym szczu­płymi ramio­nami. – Wiem, że cię to męczy.

– A cie­bie, Cam? – spy­tała natych­miast. – Zacho­wu­jesz się tak, jakby…

– Widzisz, robaczku, jeśli o czymś nie myślisz, nie musisz się tym zamar­twiać – prze­rwał sio­strze. Wolał zga­sić tę roz­mowę niż znów odtwa­rzać w gło­wie prze­bieg tam­tej feral­nej nocy, która zmie­niła ich na zawsze.

Car­men roze­śmiała się ner­wowo. To było ide­alne hasło pasu­jące do Jamesa – mogłoby sta­no­wić jego defi­ni­cję, bo zazwy­czaj mało się czym­kol­wiek przej­mo­wał. Nawet waż­nymi spra­wami. Na co dzień wolał je ole­wać z nadzieją, że jeśli będzie robił to wystar­cza­jąco długo – znikną. Jak w jego pamięci.

– …jakby nie była twoją dziew­czyną – dodała mimo­cho­dem, żeby spraw­dzić jego reak­cję.

James przy­mknął usta.

– Bo nią nie była – burk­nął z iry­ta­cją, tor­pe­du­jąc Car­men ostrym wzro­kiem. – Chciała odejść, pamię­tasz? Do innego.

Posta­no­wiła zamilk­nąć, bo co mogłaby odpo­wie­dzieć? Że dał Selene sporo powo­dów, by zosta­wić go w cho­lerę? Wycią­gnęła tele­fon i pośpiesz­nie wpi­sała w wyszu­ki­warkę zle­pek ośmiu liter, które nie chciały wyle­cieć jej z głowy. Szu­kała zna­cze­nia – naj­pierw natknęła się na infor­ma­cję, że to imię pro­roka, póź­niej zna­la­zła coś cie­kaw­szego. „Mój anioł” gło­siła naj­prost­sza defi­ni­cja.

Anioł śmierci, dodała w myślach.

Unio­sła głowę i spięła się momen­tal­nie, gdy dotarło do niej, że wcale nie wra­cają do domu. Samo­chód skrę­cił w dziel­nicę, w któ­rej widziała tamtą straszną scenę, więc auto­ma­tycz­nie wci­snęła się moc­niej w fotel. Roz­pacz­li­wie rzu­cała spoj­rze­niem po uli­cach, szu­ka­jąc w przy­pad­ko­wych oso­bach zna­ków szcze­gól­nych tam­tych trzech chło­pa­ków. Nerwy zalały ją całą, wypie­ra­jąc umie­jęt­ność racjo­nal­nego myśle­nia. Serce pode­szło jej do gar­dła, a żołą­dek zawią­zał się w cia­sny supeł bólu.

– Co tu robimy? – spy­tała szybko, obli­zu­jąc usta, które nagle stały się suche, jakby cała woda z jej orga­ni­zmu wypa­ro­wała. Odru­chowo zablo­ko­wała drzwi i choć naro­biła przy tym nie­złego hałasu, James nie odwró­cił wzroku od drogi.

– Mój kum­pel tu pra­cuje. Chcia­łem go odwie­dzić – wyja­śnił, zer­ka­jąc prze­lot­nie na nie­wielką, wybla­kłą już literkę „C”, która zdo­biła jego środ­kowy palec. Car­men miała dokład­nie taką samą. Podob­nie jak ich ojciec. Ten tatuaż był jak znak roz­po­znaw­czy Clar­ków. – Mówi­łem ci o tym, pamię­tasz?

Nie pamię­tała, bo przez ostat­nie dni oba­wiała się wła­snego cie­nia, przez co była nie­obecna jak ni­gdy wcze­śniej.

– Nie? – Zdzi­wiła się. – Nie mówi­łeś.

– Nie? – powtó­rzył za nią. – To mówię teraz.

– A jestem ci do tego potrzebna, bo…? – mruk­nęła zdzi­wiona i jed­no­cze­śnie zre­zy­gno­wana.

– Bo zro­bi­łaś się straszną nudziarą. Wyjdź do ludzi, Car­men! Oni nie gryzą!

Oni tylko poły­kają w cało­ści, pomy­ślała. Wci­snęła się w fotel i mil­czała, dopóki nie doje­chali na miej­sce. Wma­wiała sobie, że może Came­ron ma rację. Zdzi­czała, odkąd poja­wiła się po zmroku w nie­od­po­wied­nim miej­scu. Uni­kała kon­taktu z innymi, tylko zamy­kała się w swoim pokoju, bo był bez­pieczną przy­sta­nią wolną od potwo­rów.

Kiedy wysia­dła z samo­chodu, na dwo­rze było już ciemno, a jedyne źró­dło świa­tła sta­no­wiła latar­nia, któ­rej żarówka cały czas mru­gała, przy­wo­dząc na myśl mro­żące krew w żyłach sceny z hor­ro­rów. Z każ­dej strony ota­czały ją obskurne, nie­od­świe­żone kamie­nice oraz mury ozdo­bione graf­fiti. Na jed­nym z nich wid­niało hasło pobu­dza­jące wyobraź­nię – „pie­kło jest puste, a wszyst­kie bestie są tutaj”. Po ulicy echem nio­sły się donio­słe głosy męż­czyzn zmie­szane ze śmie­chem, choć Car­men nie dostrze­gła w oko­licy nikogo.

Miała ochotę wziąć nogi za pas i ucie­kać w siną dal, jed­nak zmu­siła się do tego, by ruszyć za bra­tem. James otwo­rzył przed nią drzwi, ale nim prze­kro­czyła próg, zaj­rzała do środka przez dużą szybę, która eks­po­no­wała wszystko, co działo się w środku.

W salo­nie były tylko dwie osoby. I w oczy Car­men od razu rzu­cił się jeden z chło­pa­ków. Aku­rat wcią­gał na sie­bie śnież­no­białą koszulkę, a następ­nie bar­dzo powoli narzu­cił na barki ciem­no­brą­zową skórę, uwa­ża­jąc przy tym, by nie podraż­nić świe­żego tatu­ażu na ramie­niu. W ułamku sekundy zauwa­żyła gumkę od bok­se­rek, która wysta­wała spod zwi­sa­ją­cych z tyłka jasnych dżin­sów. Chło­pak szybko pod­cią­gnął je za szlufki, popra­wił pasek ze złotą klamrą, a póź­niej nasu­nął na nos oku­lary z ciem­nymi szkłami, cho­ciaż słońce już dawno zaszło.

James spro­wa­dził ją z powro­tem na zie­mię, gdy deli­kat­nie szarp­nął ją za ramię. Zamru­gała mocno z nadzieją, że to pomoże jej się ogar­nąć. Weszła do środka tuż za bra­tem, choć w prze­ci­wień­stwie do niego nie zro­biła tego w tak spek­ta­ku­larny spo­sób, bo on wszedł do lokalu jak stały bywa­lec. Nie wie­działa, jak powinna się zacho­wać, więc tylko przy­sta­nęła przy Came­ro­nie z krzy­wym uśmie­chem.

Chło­pak prze­glą­dał się w lustrze, podzi­wia­jąc nowy tatuaż. Z tej odle­gło­ści mogła doj­rzeć, że był to zgrabny, pro­sty napis, który gło­sił „family first”. Nie­sforne kosmyki jasnych wło­sów chło­paka opa­dały, przy­sła­nia­jąc lewą część suro­wej twa­rzy. Odwró­cił głowę, kiedy tylko drzwi za Car­men się zamknęły. Nie widziała jego oczu, ale czuła, że patrzył pro­sto na nią.

Zde­cy­do­wa­nie za długo.

– Nie pier­dol, że wró­ci­łeś! – ode­zwał się obcy głos.

Car­men prze­su­nęła wzro­kiem po pomiesz­cze­niu, loka­li­zu­jąc wła­ści­ciela tego przy­jem­nego głosu. Sie­dział na obro­to­wym krze­sełku bez opar­cia, trzy­ma­jąc w dłoni maszynkę do robie­nia tatu­aży, którą powoli czy­ścił. Jego włosy były krótko przy­strzy­żone, zale­d­wie na mili­me­try, i miały nie­mal pla­ty­nowy odcień współ­gra­jący z jasną cerą. Rękawy ciem­no­sza­rej bluzy pod­cią­gnął pod łok­cie, eks­po­nu­jąc wyta­tu­owane ramiona.

– Wow. Myśla­łem, że tym razem wcięło cię na dobre – dodał jesz­cze ze szcze­rym uśmie­chem, nim James zdą­żył zare­ago­wać. – Przy­sze­dłeś znów wkraść się w łaski…

James, który w tym cza­sie usiadł na krze­śle naprze­ciwko kolegi, zarzu­ca­jąc nogę na nogę, szturch­nął Car­tera w kolano na znak, żeby nie koń­czył. Póź­niej, by nie dać po sobie poznać, że nieco się zde­ner­wo­wał, pochy­lił się, by móc zer­k­nąć na wzor­niki i kolo­rowe tusze. Ode­rwał się od tej czyn­no­ści, kiedy usły­szał za ple­cami wymowne chrząk­nię­cie sio­stry.

– Racja – mruk­nął bar­dziej do sie­bie niż do nich. Odwró­cił się przez ramię i wska­zał dło­nią na Car­men, zachę­ca­jąc ją tym samym, by pode­szła bli­żej. Wolała jed­nak bacz­nie im się przy­glą­dać, jakby dzięki temu mogła roz­pra­co­wać tę dziwną roz­mowę. – Wcze­śniej chyba nie było oka­zji, żeby­ście się poznali. To moja sio­stra – wyja­śnił, po czym prze­niósł rękę w kie­runku kolegi – a to Car­ter.

Car­men uśmiech­nęła się krzywo, macha­jąc ręką na powi­ta­nie, choć zro­biła to bez entu­zja­zmu. W tej samej sekun­dzie Car­ter zadarł głowę, dzięki czemu ich spoj­rze­nia spo­tkały się po raz pierw­szy. Nie rozu­miała tej nagłej zmiany w jego zacho­wa­niu. W mgnie­niu oka prze­stał się uśmie­chać, a na wąskie usta wypeł­znął nie­przy­ja­zny gry­mas. Patrzył na nią inten­syw­nie, nie­mal jak zahip­no­ty­zo­wany, i nie­kon­tro­lo­wa­nym ruchem trą­cił przed­mioty na sto­liku.

W momen­cie, w któ­rym czarny tusz wylał się na jego szare, dre­sowe spodnie, jęk­nął:

– O cho­lera!

Nie wie­działa, czy była to reak­cja na ubru­dze­nie ciu­chów, czy na jej widok. Nie zasta­na­wiała się nad tym, ponie­waż tuż obok niej zja­wił się blon­dyn w oku­la­rach zaalar­mo­wany dziw­nym zacho­wa­niem kolegi. Minął ją z obo­jętną miną. Oparł tyłek o para­pet, ponow­nie popra­wił klamrę paska i skrzy­żo­wał ramiona na tor­sie. Czuła, jak przy tym ska­no­wał ją wzro­kiem, jakby była wybie­go­wym zwie­rza­kiem.

– Powin­naś stąd wyjść. – Dobiegł do niej bez­na­miętny, zachry­pły głos i wie­działa, że nie nale­żał ani do Jamesa, ani do Car­tera. Miała wra­że­nie, że tylko ona usły­szała te słowa i przez krótki moment była w sta­nie uwie­rzyć, że sobie to wymy­śliła. Dopóki ponow­nie się nie ode­zwał rów­nie niskim tonem:

– To nie miej­sce dla dziew­czyn takich jak ty.

Czyli jakich?, pomy­ślała, tłu­miąc w sobie śmiech. Zepsu­tych?

– Słu­cham? – spy­tała obu­rzona, kiedy powró­ciła do niej pew­ność sie­bie. W przy­pły­wie śmia­ło­ści odwró­ciła się i spoj­rzała na niego, mru­żąc powieki. Linia jego szczęki była per­fek­cyj­nie zary­so­wana i wyda­wało się, że prze­cię­łaby papier. Policzki nie­zna­jo­mego lekko się zapa­dały, przez co twarz przy­po­mi­nała tro­chę podo­bi­zny wyryte w ska­łach. Włosy na­dal opa­dały mu na twarz, ale mimo tego dostrze­gła cień uśmie­chu na ustach.